- Opowiadanie: Agroeling - Piewca Śmierci

Piewca Śmierci

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Biblioteka:

RogerRedeye

Oceny

Piewca Śmierci

Wspinał się na niewielkie wzniesienie, które sterczało nad kilkoma chałupami na obrzeżach miasteczka. Stanąwszy na szczycie, zdzierając głos, wykrzykiwał:

 – Wkrótce znad Góry Ugonaj przyleci wielki smok. Wybudzony z tysiącletniego snu pożre nas wszystkich. A potem piekielnym ogniem spopieli całe Agok, dom po domu.

Nieznacznie przekrzywiając głowę, przerywał na moment, jakby napawał się tajemną mocą własnego proroctwa. Po czym zawsze dodawał:

 – Nadciąga mrok. Módlmy się, bo czeka nas śmierć i zagłada, a nasze imiona zgasną w niepamięci.

I schodził ze wzrokiem wbitym w ziemię, niepocieszony brakiem szmeru strwożonej publiki. Chociaż nie dziwota, że nikt nie słuchał jego wołania na puszczy. Mieszkańcy miasteczka chcieli żyć spokojnie i nikomu nie zawadzać, gdyż w niepewnych czasach tylko tak osiągało się dobrobyt. Byli zajęci handlem, garbowaniem skór, ciesielką czy obracaniem kołami garncarskimi, i nie poświęcali najmniejszej uwagi piewcy śmierci.

Kraina Lambaria, nad którą wznosiła się onieśmielająca swym majestatem Góra Ugonaj, poprzez wieki okryła się złą sławą, głównie za sprawą dzikich koczowników, przemierzających na małych konikach rozległą, szczerą równinę, oraz band zbójników i rabusiów. Wśród nich największy lęk budziła szajka okrutnego Stepowego Bicza. Jednym z niewielu bezpiecznych, cywilizowanych miejsc było maleńkie miasteczko Agok, położone tuż przy granicy z ogromną, mlekiem i miodem płynącą krainą Antaria.

Poza tym wszyscy słyszeli legendę o smoku, śpiącym skamieniałym snem w trzewiach Góry Ugonaj.

*****

 – Patrz, jak idziesz, zasrany kmiotku! – Potrącony mężczyzna patrzył gniewnie na chudego chłopaka, którego znano tutaj jak zły szeląg. Ustawicznie wtryniał nos nie tam, gdzie trzeba, nagabywał rękodzielników, garncarzy czy babki wróżące, lub zwyczajnie szwendał się bez celu. Ale nie tylko. Uważano go za huncwota i włóczykija, szukającego okazji do drobnych kradzieży na targowisku, bądź za mającego nie po kolei w głowie nudziarza, który ciągle nawijał coś o starożytnych czasach i wojnach ze smokami. Skądinąd słusznie uważano. Został osierocony w młodym wieku, więc musiał walczyć o każdy kęs chleba, nie zawsze w zgodzie z prawem. Kiedy zaspokajał podstawowe potrzeby, samodzielnie się dokształcał i pielęgnował przymioty ducha.

 – Oto nadchodzi podpora naszego zakładu – rzekła Elena, córka rzeźnika, popatrując to na człapiącego młodzieńca, to na Wanię, tłustego niby pączek pomocnika jej ojca. Nowoprzybyły nie zareagował na zaczepkę, tylko ze spuszczoną głową wszedł do ubojni, tym razem nie zwracając uwagi na odór zastałej krwi i flaków. Zawsze, ilekroć Elena powiedziała do niego coś uszczypliwego, przez moment czuł nienawiść, a zaraz potem żal. Do siebie i do niej. A przecież była taką ładną dziewczyną o wiecznie roziskrzonych oczach. Nie rozumiał, dlaczego tak się do niego odnosiła. Bo żeby do Wani, co to, to nie, kleiła się i przymilała do tego krągłego, obmierzłego wieprzka niby kociak. A dla nowego pracownika miała jedynie wzgardę, kose spojrzenia i kąśliwe uwagi. Nie mógł tego ścierpieć, ale starał się tłumić wszelkie uczucia.

Jednakże nie powinien narzekać. Dopisało mu szczęście, że w małej ubojni na skraju miasta znalazł zatrudnienie i kąt do spania, choć robotnikiem był lichym. Na widok krwi upuszczanej z zaszlachtowanych zwierząt po prostu dawał nogę, mdliło go nawet, gdy patrzył na wiszące na hakach tusze.

W efekcie od litościwego szefa Makiosa otrzymywał najprostsze zlecenia typu sprzątnij pozamiataj.

Za to, jak zawsze, sporo rozmyślał o różnych rzeczach. Najczęściej o zamierzchłych czasach, zasnutych mrokiem zapomnienia. O czasach, w których żyły smoki, a dziś zostały po nich ledwie legendy, gawędy i ballady, śpiewane przez bardów ku uciesze tłuszczy. On najbardziej lubił heroiczne eposy o rycerzach, w pojedynkę stawiających czoło potężnym, obdarzonym magiczną mocą gadach.

 – To wydarzyło się tysiące lat temu.

 – Zapewne smoki nigdy nie istniały.

 – Przeminęły niby koszmar senny.

Takie ciągle słyszał odpowiedzi na jego próby nawiązania rozmów na ten temat. Przeważnie go zbywano. Nie zrażał się, ale i nie rozumiał tej obojętności. Ludzie zgnuśnieli aż tak, że ignorowali te wspaniałe historie, a nieraz reagowali na nie szyderczym chichotem, dając świadectwo swej głupocie. On jakby na przekór pochłaniał wszelkie dostępne przekazy o Wielkiej Wojnie i bitwie pod Alonną, o owianej mgłą tajemnicy Gwiezdnej Chorągwi, o Smoku z Piekielnej Czeluści czy liczne wersje popularnej ballady o Abelionie i Nuenie.Szczególnie też zafrapowała go tutejsza legenda o smoku znad Góry Ugonaj. Zamierzał bliżej ją zbadać.

Gdy przebywał w swej małej dusznej kanciapie, pochylony nad skryptami i książkami, weszła Elena i rozejrzała się z ciekawością.

 – Co robisz? – zapytała.

 – Ano siedzę i czytam – odpowiedział drętwo, aczkolwiek serce zabiło mu żywiej. Nie wiedział, co planowała, czego chciała.

Dziewczyna kucnęła przy chłopaku i, lekko trącając jego ramię, sięgnęła po jedną z książek, leżących na sienniku.

 – To musi być szalenie interesujące – powiedziała, wertując kartki, na krótko zatrzymując się przy barwnych ilustracjach. – A ty sam bardzo mądrym człowiekiem.

Zastanawiał się, w co grała. A może mówiła szczerze?

 – Od lat studiuję historię – odparł. – O wojnie ze smokami, choć dziś są tacy, co nawet nie wierzą w ich istnienie. Ale one istnieją i mogą kiedyś powrócić.

Widząc, że Elena zamarła, wpatrzona w niego, zaczął w ten późny wieczór snuć opowieści o niesamowitych, niewiarygodnych wydarzeniach sprzed tysiącleci. Był to najszczęśliwszy dzień w jego życiu. 

~~~~~~~

 

Choć dni mijały, on nieustannie rozpamiętywał wizytę Eleny. Od tamtego czasu zdawała się być milsza wobec niego, niż kiedyś, ale wciąż lgnęła do Wani i w sumie rzadko ją widywał. Pewnego razu dostał polecenie od Makiosa, by zaniósł wiadro pełne podrobów do chłodni. Wykonał zadanie i wkrótce o nim zapomniał, aż natknął się na Wanię.

 – Gdzie zaniosłeś te podroby? – zapytał grubas.

 – Jak to gdzie? Tam, gdzie miałem.

 – Miałeś, bęcwale jeden, zanieść je do mnie. A jakoś ich nie widzę. Smaruj więc tam, gdzieś je zostawił i postaw na ladzie w kantorku.

Jak zwykle zrobiono z niego kozła ofiarnego. Biorąc na siebie cudzy błąd, poszedł jeszcze raz do chłodni, a mijając po drodze swoją kanciapę, postanowił na moment wstąpić do środka. Otworzył drzwi i to, co ujrzał, wprawiło go w zupełne osłupienie, a zaraz potem w bezsilny gniew. Usiadł na progu i się rozpłakał. Całe pomieszczenie pokryte było mozaiką z tłustych resztek masarskich i umazane posoką, w tym wszystkie bezcenne książki.

```````````````````````````````````````````````````````````````````````````````

Chociaż mieszkańcy miasteczka Agok zajmowali się swoimi nie cierpiącymi zwłoki sprawami, swoimi niesnaskami i perturbacjami rodzinnymi, doznawali nieszczęść i radosnych chwil, czas z grubsza upływał im spokojnie. Dopiero muśnięcie skrzydeł wiatru historii miało odmienić wiele rzeczy i wymieszać je tak, że ludzie bezskutecznie próbowali później odnaleźć to, co utracili.

``````````````````````````````````````````````````````````````````````````````````````

Życie w mieście tętniło gwarem, aczkolwiek ktoś obdarzony subtelniejszymi zmysłami zauważyłby nasilający się wkoło niepokój. Przejawiał się on w rozsiewaniu plotek i najnowszych wieści z szerokiego świata. Gdzieś toczyła się wojna, gdzieś zaciekle walczono o wolność i wyswobodzenie się spod jarzma tyrani. Najczęściej jednak, niekiedy nerwowo, niekiedy półgębkiem powtarzały się niby mantra w zaśpiewie górskich mnichów dwa słowa. Stepowy Bicz. W końcu mówiło się o nim już wszędzie. O jego śmiałych napadach, rabunkach i najazdach na odosobnione forty i osiedliska. I o stosach trupów, które stanowiły pieczęć, odciskaną na bezbronnej ludności Stepów Lambariańskich przez największego okrutnika i bandytę, jakiego znała ta kraina.

Pogłoski o czającym się zagrożeniu dotarły również do rzeźni, ale w jej grubych murach wszyscy czuli się bezpiecznie. Nikt się tam nie zająknął o grasującej za murami Agok szajce bezwzględnych rozbójników. Jedynym, który w ogóle o tym myślał, był szczupły młodzieniec, nocami przy blasku świecy przesiadujący w swej przytulnej dziupli, pochylony nad zapisanymi gęstym drukiem skryptami. Nie rozmawiał ani z Wanią, ani z Eleną. Oni też go unikali. Nie mieli mu nic do powiedzenia, oprócz drwin oraz spychania na jego barki coraz większej ilości robót.

Gdy lotem błyskawicy gruchnęła wieść, której tak się obawiano, nikt nie był na nią przygotowany. Wąskie uliczki miasteczka huczały krzykami i nawoływaniami zdezorientowanych mieszczan. Słysząc dobiegający zewsząd rwetes, wybiegli także na zewnątrz pracownicy ubojni.

 – Idź no sprawdź, co się dzieje – rzekł Wania do podwładnego, sam kierując kroki z powrotem do budynku.

 – Tylko uważaj, by coś ci się nie przytrafiło – powiedziała Elena do młodego mężczyzny, a ten spojrzał na nią zdziwiony. Znów kpiła czy przejawiała troskę?

Zachodząc na rynek, usłyszał jakiś tumult, rozpaczliwe jęki i tętent końskich kopyt na brukowanych uliczkach. Pracownik rzeźni przystanął za parkanem, oddzielającym sklep bławatny od manufaktury kuśnierskiej, gdy poczuł czyjąś rękę na ramieniu.

 – Uciekaj stąd, zanim cię dopadną.

Zaskoczony obrócił się i zobaczył młodego chłopaka, wciśniętego pomiędzy wielki kubeł na odpadki a ścianę sklepu.

 – Dlaczego? Co się właściwie stało?

 – To Stepowy Bicz wtargnął do miasta. Zabija każdego, kto się nawinie – prawie wyszeptał w odpowiedzi chłopak i mocniej wtulił się w swoją kryjówkę.

Tymczasem na rynku zaczęły dziać się rzeczy rodem z piekielnej opery. Na plac wjechali konni, pędząc przed sobą gromadę wylęknionych, potykających się mieszkańców Agok. Naraz wszyscy się zatrzymali. Jeźdźcy zsiedli z wierzchowców i otoczyli trzódkę ściśniętych mieszczan, na której czoło wysunął się starszy jegomość o imponującej tuszy. Był to burmistrz. Do niego właśnie skierował pierwsze kroki wysoki, barczysty rozbójnik, o podłużnych, ostrych rysach twarzy, z których biła drapieżność i chciwość. Obok niego szło dwóch jeszcze roślejszych, uzbrojonych po zęby dryblasów.

Stepowy Bicz przystanął naprzeciwko burmistrza i rzekł:

 – Słuchaj, stary wieprzu, jeśli chcesz żyć, jeśli wszyscy tutaj chcecie żyć – wskazał ręką gromadę wystraszonych tubylców – zapłacicie sto sztuk złota. Inaczej ten ryneczek spłynie krwią. Waszą krwią.

 – Ty przeklęty… – wychrypiał burmistrz. – Nie mamy złota, to jest zwyczajne miasteczko. Nie jesteśmy bogaci, uczciwie i ciężko pracujemy na chleb. Odejdź stąd, i tak złupiłeś wielu bezbronnych ludzi, nie wystarczy ci to?

Wargi Stepowego Bicza rozchyliły się w wilczym uśmiechu.

 – Nie obchodzą mnie twoje jąkania i błagania. Wyłożycie złoto, przeżyjecie. Nie wyłożycie, nie przeżyjecie. Oto moja propozycja.

Burmistrz zatrząsł się z gniewu. Postąpił krok do przodu z lekko pochyloną głową, jakby chciał bandycie napluć w twarz, ale się rozmyślił.

 – Powtarzam, nie jesteśmy bogaci. I dla złoczyńców niczego nie mamy.

Tym razem twarz herszta pozostała bez mimiki, oczy, bezbarwne, również nie ciskały gromów. Wycedził tylko do kompana:

 – Wanak, czeka cię robótka.

 – Z przyjemnością, szefie – odpowiedział jego przyboczny, olbrzym w skórzanej, nabijanej ćwiekami zbroi. Nie spiesząc się, podszedł do swej ofiary. Wyciągnął wielki jatagan i szerokim, płaskim cięciem rozpłatał pokaźny brzuch burmistrza, z którego niby węże wypełzły powoli zwoje jelit i chlusnęły na ziemię. Naczelnik miasta jeszcze stał przez chwilę, by w końcu runąć na klepisko.

Stepowy Bicz spojrzał teraz na zastygłych w przerażeniu mieszczan. Jego sokoli wzrok wyłowił spośród nich czarnooką dziewczynę, po czym zwrócił się do jednego ze swoich ludzi.

 – Krak, wyciągnij no tę piękną istotę.

Wąsaty zbójnik chwycił za rękę opierającą się młódkę i przytargał przed oblicze przywódcy. Nagle dziewczyna wyrwała się, gdy Krak na moment rozluźnił uścisk, ale Stepowy Bicz był niby jastrząb. Jednym skokiem dopadł ucikienierkę i złapawszy ją za długie, związane w koński ogon włosy, przywlókł z powrotem przed swych kamratów.

 – Cóż, czas się zabawić – tym razem uśmiech herszta wydawał się niemal chłopięco łobuzerski, ale potem skierował spojrzenie na zbitą gromadkę zakładników, a jego twarz ponownie zmieniła się w maskę.

 – Najpierw jednak jest praca do wykonania, również całkiem przyjemna. Wyrżniemy ich po kolei, aż któryś może wreszcie przypomni sobie, gdzie jest złoto.

Łupieżcy zarechotali, po czym obnażyli jatagany i kindżały.

Kiedy niedoszły masarz wpatrywał się w tę scenę, z niedowierzaniem spostrzegł Elenę, która właśnie szamotała się z jakimś zbójem. Co ona tam robiła? Musiała wyjść z ubojni tuż po nim i zaraz wpaść w łapy bandytów. Postanowił nie czekać, aż rozpocznie się rzeź i zbiorowy gwałt.

Wyszedł z ukrycia. Zaczął iść w stronę Eleny, która niby osaczone zwierzątko tkwiła pomiędzy trzema najroślejszymi drabami. Kroczył sztywno, kącikami oczu dostrzegając leżące przy wylotach uliczek trupy z wystającymi z nich lotkami strzał. Zapewne byli to nieliczni strażnicy miejscy, którzy jednak nie mieli żadnych szans przeciwko zbójeckiej hordzie. Wtem z jakiegoś zaułka wychynął pan Makios i z tasakiem w ręce wybiegł na plac. Podążał ku Stepowemu Biczowi i swej córce, ale drogę zagrodził mu jeden ze zbirów

 – Elenko, uciekaj – zdążył wykrzyknąć ojciec, robiąc jeszcze kilka wymachów tasakiem, gdy dostał czyste cięcie jataganem w splot słoneczny. Padł martwy na miejscu.

 – Ojcze, nie! – wykrzyknęła Elena, próbując wyrwać się oprawcom, ci jednak, rechocząc, powstrzymali ja bez trudu.

Pracownik Makiosa stanął jak wryty. Znieruchomiał na tyle długo, że ostatecznie oczy wszystkich zgromadzonych spoczęły na nim. Dopiero wtedy ruszył znów do przodu. Wpatrywał się już tylko w wysokiego, szczupłego łupieżcę, a ten beznamiętnie patrzył na nadchodzącego. W końcu z nutką zdziwienia Stepowy Bicz zapytał:

 – Kim, u diabła jesteś?

Przybyły zatrzymał się tuż przed nim.

 – Jestem piewcą śmierci – padła odpowiedź.

Każde milczenie można przerwać bądź zakłócić, tu jednak nikt się ku takiej alternatywie nie skłaniał. Herszt odwrócił się do swych zakladników i po raz pierwszy w jego oczach nie było chęci mordu.

 – Kim on jest? – zapytał.

 – To miejscowy głupek.

 – On jest wiedzącym.

 – Wagabunda i poeta.

 – Zwykły wariat.

Słuchając tych odpowiedzi, przywódca bandy ponownie spojrzał na przybłędę.

 – Czego chcesz? Mam cię poczęstować tym – wyjął z pochwy szablę – i zrobić co tamtym? – wskazał na trupy burmistrza i Makiosa.

 – Wiem, gdzie jest złoto – odrzekł jego adwersarz.

 – Doprawdy? No, gadajże!

 – Tyle złota, ile dusza zapragnie, znajduje się na Górze Ugonaj. Dobrze ukryte, ale ja wiem, gdzie je przed wiekami schowano. A ściślej, schował je tam smok – odparł piewca śmierci i z lekkim uśmiechem dodał – a jak wiecie, smoków już nie ma, więc nie trzeba się ich obawiać.

 – A zaprowadzisz nas tam? – nieznacznie przekrzywiając głowę, zapytał Stepowy Bicz.

 – Zaprowadzę. Ale pod warunkiem, że puścicie wolno dziewczynę i ich – machnął ręką w kierunku grupki mieszkańców Agok.

 – Zgoda – odrzekł rabuś z chytrym uśmieszkiem. – Ale i ja mam warunek. Jeśli nie będzie skarbu, wytłuczemy wszystkich, powyciągamy z domów i poderżniemy gardła, a całe miasto spalimy. A to, co uczynimy z nią – wskazał Elenę – uwierz, będzie gorsze od śmierci. I będzie nas o nią błagała.

``````````````````````````````````````````````````````````````````````````

Pędzili szczerym stepem w kłębach kurzy i pyłu. Z dala majaczyła Góra Ugonaj. Elena siedziała przywiązana do siodła olbrzymiego karego ogiera, mimowolnie trzymając się szerokich pleców Wanaka. Własnego wierzchowca, po jednym z rabusiów, zabitych w walce ze strażnikami miejskimi, otrzymał piewca śmierci. Dziwił się trochę, że Stepowy Bicz tak łatwo przystał na jego plan, ale wiedział, że żądza złota zaślepia umysł niby rajska fatamorgana. Widać legenda o smoczym skarbie miała w sobie nieuleczalny urok zawsze i wszędzie. Nie zmieniało to zresztą faktu, że tak naprawdę plan był do bani. Należało jedynie uratować Elenę. Ale jak to zrobić? Liczyć na to, że sam smok z Ugonaju nie powiedział jeszcze ostatniego słowa…?

Zbliżali się do pogórza. Skalista droga dla koni stawała się coraz bardziej uciążliwa. Welon złocisto liliowej mgły opasywał mityczną górę, jakby chciała ukryć przed śmiałkami to, co miała najcenniejszego. Niebawem uczestnicy wyprawy zsiedli z wierzchowców. Część członków bandy pozostała przy zwierzętach, reszta raźno ruszyla ku swemu przeznaczeniu.

Gdy zmęczeni przystanęli na rozległej skalnej półce, Stepowy Bicz rzekł do piewcy.

 – Żywię nadzieję, że wiesz, gdzie to jest. Pamiętaj o mojej obietnicy – wskazał na Elenę, która stała obok Wanaka. Olbrzym co i rusz łypał na nią pożądliwym wzrokie. Piewca nie łudził się co do tego, jak to się zakończy, jeśli nie znajdzie skarbu. Szukał też sposobności, by porozmawiać z Eleną sam na sam, chciał ją uspokoić, dodać otuchy, ale rozbójników było zbyt wielu i każdy co chwila spoglądał to na niego, to na dziewczynę.

Zaczęli się wspinać dalej. Góra była ogromna. Nawet nie sięgali wzrokiem jej wierzchołka, a już w nogach czuli przebytą trasę. Czasem sypały się na nich drobne kamienie, ze zdziwieniem spostrzegli też pióropusze dymu ulatujące ku niebu. Wyczuwali coraz silniejsze wibracje skał. Gdy przystanęli na odpoczynek, Stepowy Bicz omiótł okolicę posępnym spojrzeniem, a Wanak rzekł:

 – To smok się budzi.

Zabobonni stepowi wojownicy potwierdzili jego słowa zgodnym chórem.

 – Nie gadaj bzdur – odpowiedział herszt. – Smoków nie ma, a jeśli nasz piewca nie odnajdzie skarbu, zapłaci gardłem. No i w ramach rekompensaty mamy przecież dziewkę.

Nikt się jednak nie roześmiał. Wśród twardych, bezwzględnych rabusiów dało się wyczuć niepokój.

Do samotnie stojącego na skraju grani piewcy podszedł Stepowy Bicz.

 – Gdzie jest złoto? – Zapytał cicho.

 – Niedaleko.

 – Lepiej dobrze się postaraj, bo… Nie dokończył, gdyż nagle potężne tąpnięcie zwaliło wszystkich z nóg. Piewca instynktownie wykorzystał moment wstrząsu i z całej siły pchnął bandytę w przepaść. Żaden z jego kamratów tego nie spostrzegł, ale nie uszło to uwagi Eleny. Błyskawicznie wyszarpnęła kindżał powoli się obok niej podnoszącemu i złorzeczącemu opryszkowi i wbiła mu go w serce. W tym wypadku wszyscy to zobaczyli. Rzucił się na nią Wanak, zamaszystym ruchem dobywając jatagan.

 – Ty zdziro! – Wyryczał, po czym przystanął, ze zdumieniem wpatrując się w wystająceą z jego piersi rękojeści kindżału. Wtedy do dziewczyny dopadł Krak.

 – Teraz ja cię zarżnę, kurwo! – Chwycił ją za szyję i zaczął dusić, powoli się przesuwając na brzeg urwiska.Zszarzała na twarzy córka rzeźnika próbowała odebrać mu broń, ale Krak wykręcił jej rękę, a kindżał przyłożył do policzka.

 – I co tam, maleńka? – pieszczotliwie zsunął ostrze na szyję dziewczyny.

 – Nieee! – Piewca skoczył ku nim, ale wtedy wydarzyły się dwie rzeczy, jedna po drugiej. Donośny wybuch nad nimi wstrząsnął całą górą, a na ludzi potoczyły się głazy i kamienie. Jeden z nich trafił w głowę Kraka, który bezwładnie stoczył się z urwiska, pociągając ze sobą Elenę. Piewca stał jak porażony, a wokół niego latały odłamki skał, niektóre rozżarzone do czerwoności. Wiele z nich uderzyło uciekających bandytów, zanim zdołali znaleźć schronienie na masywnych stokach Ugonaju.

Znalazłszy wyrwanego z uwięzi wierzchowca, piewca podążył na nim w stronę Agok. Wcześniej u podnóża góry znalazł zmaltretowane ciało Eleny, na jego rękach wydała ostatnie tchnienie. Nie napotkał już żadnego żywego bandyty, jedynie kilka ich ciał spostrzegł porozrzucanych na piargu pomiędzy skałami.

````````````````````````````````````````````````````````````````````

 – Nie lękajcie się, kiedy przychodzi śmierć. Ona jest wszędzie. Ona wie lepiej, kogo i kiedy ma pocałować zimnymi wargami. Bądźcie jej przyjaciółmi, a ona się wam odwdzięczy. Bo nie lubi i nie chce być opuszczona. Najgorsza jest bowiem samotność. – Wysoki mężczyzna przerwał i potoczył wzrokiem po zebranych w niecce doliny blisko tysiącu ludzi. Ufali mu, a Piewca Śmierci był dumny, że miał tylu oddanych wyznawców.

 

 

Koniec

Komentarze

“Piewca Śmierci” skojarzył mi się z “Mówcą Umarłych”. Ale nie, to nie SF, a czyste fantasy.

I dla mnie to jest problemem tego opowiadania – nic nowego. No, może wulkan robiący za smoka. Logicznie też trochę skrzeczy – po co się tłuc nie wiadomo gdzie, szukając wielce niepewnego złota? Co z Wanią? Stosunek Eleny do bohatera jaki w końcu był? Itd itp

Technicznie też trochę niedomaga. Szczególnie formatowanie rozwalające stronę. Dialogi gdzieniegdzie błędnie zapisane, a i mam kilka pytań i byczków:

– “rozległą, szczerą równinę” – znam wyrażenie “szczere pole”, ale czy do innych miejsc też się “szczere” odnosi?;

– “leżących na szezlongu” – szezlong w quasiśredniowiecznym świecie? hmmm;

– “Życie w mieście tętniło pełną parą” – jest coś, co tętni parą? połączyłeś dwa różne wyrażenia;

– “jarzma tyrani” – tyranii;

– “facjendy” – facjenda nie jest tym, czym wydaje ci się, że jest;

– “grasujących (…) szajce – tu sam widzisz;

– “wciśniętego pomiędzy wielkim kubłem na odpadki a ścianą sklepu” – pomiędzy kubeł a ścianę;

– “trupy z wystającymi z nich lotkami strzał” – tak głęboko były wbite te strzały, że tylko lotki widać?;

– “pożądliwym wzrokie” – wzrokiem;

– “wpatrując się wystającej z jego piersi rękojeści kindżału” – wpatrywać się można w coś, a przypatrywać – czemuś;

– “Znalazłszy wyrwanego z uwięzi wierzchowca” – zerwanego.

 

Kolejne fantasy, które utonęło w średniości.

Pierwsze prawo Starucha - literówki w cudzych tekstach są oczobijące, we własnych - niedostrzegalne.

Dzięki za komentarz. Drugą połowę pisałem w takim pośpiechu, bo termin gonił, że faktycznie spodziewałem się jakichś usterek.

Poprawki-“rozległą, szczerą równinę…” – użyłem tu słowa “szczere” w pierwotnym znaczeniu, tak jak w szczerym polu” Natrafiłem kiedyś na artykuł pewnego językoznawcy, który właśnie tak twierdził, że w pierwszym znaczeniu to słowo wyrażono jako “szczere pole”, czy “szczera pustka”, “szczery step”

Co do szezlongu, tez miałem wątpliwości, może zmienię to na siennik, jako bardziej pasujący. O ile jeszcze można wnosić poprawki, ale może Naz nie zauważy.

“facjenda” – w zasadzie wiem, co to znaczy i też miałem wątpliwości, może to skreślę.

“trupy z wystającymi z nich lotkami strzał” – po prostu z daleka piewca mógł nie widzieć dobrze.

“tętniło pełną parą” to tak na “czuja” określiłem, jeszcze sprawdzę

Jeszcze to “pomiędzy”, chyba faktycznie dałem ciała…

Co do logiki, że bandyci tłukli się, szukając niepewnego złota? – Nie mieli nic do stracenia, a byli to ludzie czynu. Tak jak w starych filmach o piratach, wystarczyło rzucić w powietrze słowo :skarb:, a już wszyscy pędzili w jego kierunku…

A sam tekst, mnie się wydawało, że jest dość oryginalny i z ładnym tytułem, no ale nie mi to oceniać.

Istotnie, widać pośpiech w zakończeniu. Mimo, że dużo się dzieje, wszystko następuje tak jakoś nagle i zabrakło należytego dramatyzmu. I to jest największy zarzut, bo poza tym, historia zupełnie przyzwoita. Przeczytałem z zainteresowaniem, choć… Kurcze, nie wiem. To jeden z tych tekstów, których nie można jakoś specjalnie skrytykować, ale też pozachwycać się nie da. W porządku. I tyle. Ale najistotniejsze jest to, że pokazałeś, że pisać umiesz, czekam więc na kolejne, bardziej zapadajace w pamięć teksty. 

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Dzięki, thargone. Drugą połowę pisałem w dwa dni, a ja akurat lubię podłubać przy tekście, bez pośpiechu. Ale wszystkiemu winna jest moja opieszałość, więc nie mam się co żalić.

Dobrze napisany i skomponowany tekst, chociaż przydałyby się jednak skróty. Przydałoby się także wyszlifowanie poszczególnych zdań. No, ale teksty konkursowe mają swoją specyfikę, bo obowiązuje termin.

Niezłe i na pewno biblioteczne.

Pozdrówka.

Przeczytałam opowiadanie. Skolekcjonowałam takie uwagi:

 

Różne znaczki, różnorakiej długości, oddzielające sceny, zamienić należałoby na trzy wycentrowane gwiazdki.

Nowoprzybyły ← czy aby nie osobno?

ballady o Abelionie i Nuenie.Szczególnie ← zgubiona spacja

On najbardziej lubił heroiczne eposy o rycerzach, w pojedynkę stawiających czoło potężnym, obdarzonym magiczną mocą gadach. ← gadom?

nie cierpiącymi zwłoki ← niecierpiącymi 

– Cóż, czas się zabawić(+.)tTym razem uśmiech herszta

kącikami oczu dostrzegając ← dziwnie to brzmi. Kąciki oczu kojarzą się z częścią oka niezwiązaną z widzeniem

ale drogę zagrodził mu jeden ze zbirów(+.)

 – Kim, u diabła(+,) jesteś?

i zrobić co tamtym? – wWskazał na trupy burmistrza i Makiosa.

złocisto liliowej ← czy na pewno taki zapis?

ruszyla ← literówka

Stepowy Bicz rzekł do piewcy:. ← może nie być dobrze widać: dwukropek zamiast kropki

 – Żywię nadzieję, że wiesz, gdzie to jest. Pamiętaj o mojej obietnicy(+.)wWskazał na Elenę, która stała obok Wanaka.

pożądliwym wzrokie. ← literówka

 – Gdzie jest złoto? – Zzapytał cicho.

 – Lepiej dobrze się postaraj, bo… Nie dokończył ← zgubiłeś półpauzę dialogową

 – Ty zdziro! – Wwyryczał, po czym przystanął

w wystająceą 

brzeg urwiska.Zszarzała na twarzy ← brak spacji

po zebranych w niecce doliny blisko tysiącu ludzi. 

 

Początek ma mniejszą liczbę wpadek, potem najwyraźniej się spieszyłeś. Na 19K znaków literówki/zguby, niewłaściwe formy i zły zapis dialogów rzucają się w oczy. Do 1 maja teksty miały być wyzbyte tego typu potknięć. Gdybyś wrzucił tekst wcześniej, zdążylibyśmy z poprawkami. Nie ratuje cię skromna kompozycja ani szarpana przy końcu fabuła, na korzyść przemawia styl i warsztat. Ale “głowy” innych leciały w takich sytuacjach. Dlatego nie mogę zakwalifikować tekstu. Mam jednak nadzieję, że jeszcze coś twojego przeczytam.

"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia

Roger, dzięki, że wpadłeś.

Naz – “nowoprzybyły” o ile wiem, pisze się razem.

“złocisto liliowej” chyba też i tak najpierw napisałem, ale edytor wskazał to jako błąd. I jak tu ufać maszynom?

Jeśli chodzi o zły zapis w dialogach, muszę przyznać, że sprawa jest dla mnie niejasna. chodzi o dialog zakończony znakiem zapytania lub wykrzyknikiem. Zresztą nie tylko dla mnie, jak widzę, patrz kontrowersje i dyskusję w Twoim wątku w Hyde Parku.

“Kącikami oczu” – a nie pisze się “kątem oka”? a kącikami, to raz jednym, raz drugim…

Co do formatowania, mam tego świadomość, że to fatalnie wygląda, ale tak naprawdę “winny” jest mój ledwo dyszący laptop, który skleja odstępy podczas edytowania.

Przyznaję się do tego, że robiłem drobne poprawki po terminie. Ale parę błędów wybroniłem, reszta to literówki czy jakieś spacje, co wynika z mojego słabego wzroku.

Tyle moich usprawiedliwień, ale oczywiście poddaję się Twojemu wyrokowi.

Znak zapytania/wykrzyknik nie był omawiany w dyskusji i nie wpływa na zapis, jeśli nie mówimy o sposobie zapisu R3 (z wtrąceniem, rzadko używany, u ciebie chyba wcale). Na zapis wpływa czynność gębowa lub nie. A kontrowersje były wokół czynności wzdychania, śmiania się, prychania… ;)

 – I co tam, maleńka? – pPieszczotliwie zsunął ostrze na szyję dziewczyny. ← tutaj mamy taki zapis na sto procent, nie ma kontrowersji w stylu uśmiechania się, on wykonuje czynność niezwiązaną z mówieniem.

 – Gdzie jest złoto? – Zzapytał cicho. ← tutaj mimo znaku zapytania zapisałeś inaczej niż wyżej, również niewłaściwie, bo zapytał ściśle dotyczy mówienia.

 

Przysłowiowy kąt oka (dostrzec coś na granicy widzenia) a kącik oka (określający część ciała) to nie to samo.

Spytałam specjalnie dla ciebie naszej najlepszej korektorki o nowoprzybyły. W słowniku ortograficznym PWN jest notowany wyłącznie jako nowo przybyły. Dodatkowo: “Słownik poprawnej polszczyzny podaje zasadę, że z imiesłowami przymiotnikowymi zawsze osobno” ;)

Twój kolor wydaje się być kolorem mieszanym i podpadać pod zasadę łącznego zapisu. Sprawdź analogicznie złocistobrązowy.

"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia

Nie przemówiło.

Fabuła dosyć sztampowa – jest sobie trójkącik. Ona wybiera tego mniej wartościowego niż bohater, chociaż to bohater ją tak strasznie kocha… Co później udowadnia, ratując jej życie. No, nie do końca uratował, tyle odchyleń. Dobre i to.

Bohaterowie wydali mi się płascy. Jeszcze główny coś tam myśli, reszta składa się przede wszystkim z wyglądu.

Legendy mi trochę brakuje. Niedookreślony smok to za mało.

Sporo błędów poprawiłeś, ale jeszcze trochę zostało. Chociaż nie jest źle pod tym względem.

Babska logika rządzi!

Czytało się okej, ale jak to ujęła Finkla – fabuła nie przemówiła. Choć za plus to, że z Eleną na koniec nie wyszło, a i pomysł na wulkan robiący za smoka ciekawy.

Koniec końców tekst średni, nie mający jakichś wielkich fajerwerków w sobie. Ni ziębi, ni grzeje.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

W efekcie od litościwego szefa Makiosa otrzymywał najprostsze zlecenia typu sprzątnij[+,] pozamiataj.

Mnie też czytało się całkiem nieźle, ale, niestety, bez emocji. Bohaterowie zachowują się bardzo przewidywalnie i nielogicznie (albo nie poznajemy ich wystarczająco, żeby zrozumieć ich intencje). Czarny charakter, którego boi się cała okolica, okazuje się głupcem. O co chodzi Elenie, w ogóle nie rozumiem, “dobrze” przynajmniej, że na końcu umiera, bo to jakoś “przyzwoiciej” wygląda, niż gdyby żyli długo i szczęśliwie. Są zbyt płascy i na tym traci cała historia. Bo twist ze smokiem jest dobry.

Przynoszę radość :)

I podoba mi się tytuł :)

Przynoszę radość :)

Dzięki za wszystkie komentarze.

Anet – fajnie, że choć tytuł się spodobał. Co do bohaterów, chciałem przedstawić ich jako nieoczywistych, takich jak w życiu. I po prostu nie zdążyłem rozbudować tego opowiadania, bo piszę raczej wolno.

Podobała mi się część przedostatnia: nieoczekiwana realizacja przepowiedni. Natomiast dojście do niej było dość nużące, a końcowe osiągnięcie przez Piewcę Śmierci statusu proroka i nauczyciela mało uzasadnione.

Dzięki, Marcin, za opinię. No, mi się wydawało, że jest uzasadnione, bo Piewca Śmierci uratował w końcu miasto. Choć nie miałem czasu tego dobrze obmyśleć i pewnie napisałem to zbyt skrótowo.

Dość typowa opowieść o pogardzanym miejscowym sierocie, który ratuje miasto od zguby. Rozumiem desperację chłopaka, nijak nie mogę pojąć głupoty zbójców.

Wykonanie dość niechlujne, ale jakoś dało się czytać.

 

Cho­ciaż nie dzi­wo­ta, że nikt nie słu­chał jego wo­ła­nia na pusz­czy. –> Skoro były chałupy na obrzeżach miasteczka, nie wołał na puszczy.

Frazeologizm głos wołającego na puszczy, znaczy tyle, co głos wołającego na pustkowiu.

 

na­ga­by­wał rę­ko­dziel­ni­ków, garn­ca­rzy… –> Garncarz to też rękodzielnik.

 

Takie cią­gle sły­szał od­po­wie­dzi na jego próby na­wią­za­nia roz­mów na ten temat. –> …na swoje próby

 

ob­ró­cił się i zo­ba­czył mło­de­go chło­pa­ka… –> Chłopak jest młody z definicji.

 

Tym razem twarz hersz­ta po­zo­sta­ła bez mi­mi­ki… –> Raczej: Tym razem twarz hersz­ta po­zo­sta­ła nieruchoma

 

Jed­nym sko­kiem do­padł uci­kie­nier­kę… –> Literówka.

 

Herszt od­wró­cił się do swych za­klad­ni­ków… –> Literówka.

 

Pę­dzi­li szcze­rym ste­pem w kłę­bach kurzy i pyłu. –> Literówka.

 

Welon zło­ci­sto li­lio­wej mgły opa­sy­wał mi­tycz­ną górę, jakby chcia­ła ukryć … –> Welon zło­ci­sto-li­lio­wej mgły opa­sy­wał mi­tycz­ną górę, jakby chcia­ł ukryć

 

wpa­tru­jąc się w wy­sta­ją­ceą z jego pier­si rę­ko­je­ści kin­dża­łu. –> Literówki.

 

na ludzi po­to­czy­ły się głazy i ka­mie­nie. –> Głazy to też kamienie, tyle że wielkie.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Regulatorzy – sorry, że dopiero teraz odpowiadam, ale niechętnie wracam do tego tekstu, no i zbiło mnie z tropu ta [nie]poprawność wyrażenia “wołanie na puszczy”. Gdy się tak zastanowić, to faktycznie źródłosłów wynika z tego, że ktoś woła na pustkowiu, i nikt nie słucha. Tyle że to nie ma sensu, bo jaki sens ma wołanie w próżnię, gdy nikogo nie ma w pobliżu. A przecież ten ktoś, jakiś pustelnik czy apostoł, bo to słowo ma chyba konotacje bliskowschodnie, przynajmniej tak mi się wydaje – koniecznie chce komuś przekazać jakąś prawdę objawioną. A więc brak logiki.

A w moim opowiadaniu jednak bohater wykrzykuje swoje rewelacje, nie mając żadnej publiki.

Wydaje mi się, że prawdziwe znaczenie tego wyrażenia polega na tym, że ktoś woła, a nikt nie słucha, puszcza jego prawdę objawioną mimo uszu.

Agroelingu, wyrażenie Głos wołającego na puszczy to związek frazeologiczny, który  SJP PWN tak definiuje: «ustabilizowane w danym języku połączenie wyrazów, którego znaczenie nie wynika ze znaczeń tych wyrazów»

Dodam jeszcze, że związek frazeologiczny jest formą ustabilizowaną, utrwaloną zwyczajowo, której nie korygujemy, nie dostosowujemy do współczesnych norm językowych ani nie adaptujemy do aktualnych potrzeb piszącego/ mówiącego.

Mam nadzieję, że rozwiałam Twoje wątpliwości. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Bo ja wiem… Sam dzisiaj rano w jakiejś gazecie spotkałem te wyrażenie, i bynajmniej nie chodziło o to, że ktoś wołał na jakimś pustkowiu. A w tym sensie, że ktoś coś twierdził (nie pamiętam o co chodziło), a jego głos był głosem wołającego na puszczy. A sens, jakoby ktoś wołał dosłownie na pustkowiu, jest praktycznie nie spotykany.

No i pustkowia mogą być różne. Frazeologia frazeologią, a tak naprawdę wszystko si ę zmienia. Jeśli to wyrażenie faktycznie na samym początku określało wołanie na jakiejś pustyni, to z czasem sens musiał się trochę przesunąć w stronę taką, że ktoś mówi/woła coś mądrego, a nikt go nie slucha, i to raczej w tym sensie, że go olewa po prostu. Zresztą dziś w praktyce byłoby to prawie niemożliwe dosłownie oddać to wyrażenie, to znaczy pójść na jakieś pustkowie i tam wo łać, nie mówiąc już o absurdzie takiego postępowania.

Nowa Fantastyka