- Opowiadanie: Essi_D - Pomyśl życzenie

Pomyśl życzenie

Jest to moje pierwsze opowiadanie po paru latach przerwy od pisania, dlatego proszę o wyrozumiałość. Jednocześnie będę wdzięczna za konstruktywną krytykę :)

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Pomyśl życzenie

Kiedy Maron przekroczył próg firmy pierwszego dnia pracy, nie wiedział jeszcze, że huk, który usłyszał za plecami, oznaczał zatrzaskujące się drzwi do zdrowego rozsądku. Niewzruszony poprawił krawat, wziął głęboki wdech i ruszył przed siebie z ochoczą naiwnością. Dlaczego miałby zadręczać się katastroficznymi myślami? Był młodym goblinem, a świat leżał u jego nieproporcjonalnie dużych stóp. To znaczy – tak się Maronowi wydawało.

Niemalże zderzył się z tłumem pracowników. Gobliny drepczące w różne strony, ubrane w szaro-czarne uniformy przypominały zanieczyszczoną, falującą wodę. Choć strój Marona mocno się na ich tle wyróżniał, nikt nie zwrócił uwagi na nowego przybysza. Każdy goblin ze wzrokiem utkwionym gdzieś w oddali, jak zaprogramowany podążał w sobie tylko znanym kierunku, by wykonać zadania, które jak na razie pozostawały dla świeżo zatrudnionego zagadką. Maron rozpychał się łokciami i wyrzucał w górę głowę – tylko w ten sposób mógł utrzymać się na powierzchni tej rwącej, brudnej rzeki.

Problem w tym, że mimo szczerego entuzjazmu, nie wiedział dokąd ma płynąć i czuł, że zaraz tutaj utonie.

– Przepraszam… – wydukał do najbliższego goblina, lecz ten nawet na niego nie spojrzał.

W akcie desperacji chwycił kolejnego pracownika za rękaw. Pomyślał z odrazą do samego siebie, że równie niekulturalnie mógłby się zachować tylko człowiek. Na szczęście zatrzymany goblin nie wyglądał na rozgniewanego, a raczej na niegroźnie zaspanego, toteż Maron odważył się zapytać:

– Bardzo pana przepraszam, gdzie mogę znaleźć kierownika?

– Nowy?

Chłopak skwapliwie pokiwał głową.

– Przeszklone pomieszczenie. – Goblin wskazał drogę zakrzywionym rogiem.

Maron podziękował i pospiesznie skierował się w tamtą stronę. Po paru minutach przemierzania długiego korytarza faktycznie natrafił na przezroczyste ściany z przezroczystymi drzwiami. I natychmiast poczuł się dziwnie, jak podglądacz, którym wcale nie chciał się stać. Zamknięcie kogokolwiek w takich warunkach uznał za okrutny żart z goblińskiej godności: gobliny jak jaszczurki w klatce, gobliny jak ryby w akwarium…

Jednak przebywający w sali wcale nie byli speszeni swoim położeniem. Goblin sprawiający wrażenie najstarszego, choć wciąż jeszcze w średnim wieku, rozprostowywał nogi na biurku. Fałdy tłuszczu wylewały się spod jego fiołkowego swetra i opadały niezgrabnie na fotel. Mimo niezbyt przyjemnej aparycji, mógł pochwalić się imponującymi rogami, kręconymi niczym muszle ogromnych ślimaków. Maron odruchowo dotknął swoich niewielkich rogów, które tylko odrobinę zakręcały na wysokości uszu i za którymi nikt się nie oglądał. Osobnik za szkłem oprócz stóp trzymał na blacie także włączony komputer, ale traktował go chyba bardziej jak ozdobę niż narzędzie pracy, bowiem całą swą uwagę koncentrował na rozmowie z goblińską kobietą. Dość przyjemnej rozmowie, skonstatował Maron, przyglądając się wzajemnym uśmiechom i gestom.

W tym momencie kobieta prześlizgnęła się wzrokiem po Maronie i chłopakowi przyszło do głowy, że być może gobliny siedzące w osobliwym akwarium wcale nie są obserwowane, lecz to one obserwują Marona i jemu podobnych pracowników.

Ponieważ pukanie wydało mu się w tej sytuacji bezcelowe, po prostu przestąpił próg i stanął na środku pokoju, nie wiedząc do kogo powinien się zwrócić. Wyprostowany do granic możliwości przypominał zbyt mocno naciągniętą strunę, która zaraz pęknie.

– Przepraszam państwa… – urwał w pół zdania, uprzytomniwszy sobie, że jeszcze nikomu tutaj nawet się nie przedstawił, a tyle goblinów zdążył już przeprosić. Spróbował jeszcze raz: – Dzień dobry, nazywam się Maron Stone. Przyszedłem na szkolenie, pierwszy dzień pracy…

Otyły jegomość uniósł kubek kawy na powitanie.

– Mów mi Bob.

Teraz Maron mógł dokładniej zobaczyć jego twarz. Czerwone oblicze przecięte krzaczastymi brwiami. Żuchwa wysunięta do przodu i kły wystające ponad linię ust, z których wydobywały się słowa chrapliwe jak pomrukiwanie niedźwiedzia:

– Wybierasz się do Działu Wykonawczego, dobrze rozumiem, tak? Panno Vanesso, porozmawiamy później.

Panna Vanessa nie odpowiedziała, tylko wlepiła spojrzenie w paznokcie. Na jej pochylonej głowie górował kok czarnych włosów upięty pomiędzy błyszczącymi różkami.

Bob zaczął niedbale grzebać w jednej z szafek stojących przy ścianie, stękając do siebie: „to nie, to nie to… też nie…”. Wreszcie odwrócił się i rzucił Maronowi jakieś zawiniątko.

– Trzymaj, młody. Przebierz się i wracaj tutaj. Szatnia jest zaraz po lewej. No, raz-dwa.

Chłopak wykonał polecenie bez zbędnego ociągania, a kiedy znów pojawił się przed przeszklonym pomieszczeniem, tym razem w szarym uniformie, Bob już na niego czekał.

– Idziemy, młody.

I poszli. Chociaż nikt nie objaśnił nowo zatrudnionemu dokąd zmierzają, nietrudno było się tego domyślić. Zaraz znajdą się w miejscu, w którym nowoczesna technologia spotyka się z czystą magią, przekuwając marzenia w rzeczywistość. W miejscu, którego to on, Maron, stanie się częścią. Niczym trybik zegara będzie pracował razem z innymi, aby cały skomplikowany mechanizm mógł działać bez zarzutu. Maron na chwilę zapomniał o drażniącym żołądek stresie. Poczuł jak ogarnia go duma i szczera radość, że dostał tę robotę.

Dreptał pół kroku za przełożonym, chcąc okazać szacunek. Minęli kilka par drzwi, parę razy skręcili to w prawo, to w lewo i z każdym krokiem Maron coraz bardziej wątpił, czy kolejnego dnia będzie umiał powtórzyć tę drogę samodzielnie.

– No, młody, jesteśmy – oznajmił kierownik, gdy Maron tracił już nadzieję, że labirynt korytarzy kiedykolwiek się skończy. – Dział Wykonawczy. To tu spełniamy urodzinowe życzenia ludzi.

Potem Bob mówił coś jeszcze, ale Maron przestał go słyszeć. Słowa zginęły w hałasie, który w pierwszej chwili niemal rozerwał chłopakowi uszy. Zgrzyt drukarek, pisk kilkudziesięciu telefonów, dudnienie innych maszyn i gwar goblińskich rozmów, a właściwie krzyków, bo tylko podniesione głosy miały tutaj jakąkolwiek szansę zostać usłyszane przez kolegów. Cała ta kakofonia spłynęła na Marona jak lodowaty prysznic. Wzdrygnął się.

– Głośno, co? – huknął Bob. – Przyzwyczaisz się, młody. Chodź, znajdziemy ci szkoleniowca.

Ruszył w głąb sali, a Maronowi nie pozostało nic innego, jak posłusznie podążyć za nim.

Przez środek prostokątnego pomieszczenia ciągnął się blat tak długi, że goblin nie dostrzegał jego końca. Przy bezkresnym biurku siedziało co najmniej kilkadziesiąt goblinów w szarych uniformach. Ich oblicza różniły się kolorem: od różowawych, przez ceglano-czerwone aż do purpurowych, jednak wszystkie (choć stosunkowo młode) przypominały twarze starców pogodzonych z niezbyt łaskawym losem. Każdego pracownika otaczał półkolem mur urządzeń: monitor komputera, telefon stacjonarny, zadziwiająco duża drukarka i dwie czarne tajemnicze maszyny z kilkoma guzikami i małym wyświetlaczem.

Maron spodziewał się, że używa się tutaj najnowszych osiągnięć techniki, tymczasem sprzęty wyglądały na mocno przestarzałe. Chłopak dawno nie widział, aby ktoś jeszcze korzystał z tak wielkich, głośnych drukarek czy dawno wycofanych modeli aparatów telefonicznych. Wkrótce miał się przekonać, że również komputery są wiekowe i powolne. I wszędzie te kable. Wychodziły z urządzeń, wiły się po blacie, oplatały nogi mebla i sunęły po podłodze. Maron musiał uważać, żeby się o nie nie potknąć. Aktualnie w goblińskim świecie wskazywano raczej na zalety bezprzewodowych rozwiązań. Kable nie wyglądały zbyt estetycznie, dlatego taka ich ilość naraz stanowiła dla chłopaka ewenement. Jednak pracownikom to archaiczne otoczenie zdawało się nie przeszkadzać. Wszyscy stukali mniej lub bardziej flegmatycznie w ekrany dotykowe lub drukowali jakieś pisma. Tylko dzwonienie telefonów było przez nich ignorowane, tak jakby solidarnie zbuntowali się przeciw podnoszeniu słuchawki.

– Dlaczego nikt nie odbiera telefonów?! – krzyknął Maron.

– Nie ma na to czasu! – odkrzyknął Bob.

Zatrzymali się obok jakiegoś goblina zajętego wpisywaniem czegoś do systemu.

– No, młody, to jest twój kolega, przeszkoli cię – oznajmił kierownik. – Ja powiem tyle: nie stresuj się tak, ale też niczego nie spieprz. Jasne? To najważniejszy dział, ale chyba i najprostszy do ogarnięcia. Tutaj już wszystko dostajesz gotowe od tych z Analitycznego: wszystkie nazwiska, wszystkie życzenia ludzi…. Stanowiska są podzielone lokalizacjami i nazwiskami. Ty i kolega macie…

– Stany Zjednoczone, New Jersey, od A do G – uzupełnił goblin nazywany kolegą.

– No właśnie, młody. Musisz po prostu monitorować kto kiedy ma urodziny i uaktywniać marzenie we właściwej chwili, no i napisać z tego raport i wydrukować. A jak to zrobić w praktyce, to już kolega ci opowie. Prawda?

– Jasne. – Szkoleniowiec na chwilę odwrócił się do Marona i podał mu rękę. – Gravel.

– Maron.

– Tylko pamiętaj – kontynuował Bob – że jak coś się zresetuje, zepsuje w trakcie, to wszystko szlag trafi.

Czy stało się to za sprawą złośliwości rzeczy martwych czy też z powodu zwyczajnej starości sprzętu – nie wiadomo. Tak czy inaczej w tym momencie komputer Gravela wydał z siebie dźwięk przypominający kwiknięcie przestraszonej świnki morskiej, wyświetlił ciąg bezsensownych słów oraz cyfr i wyłączył się, pozostawiając gobliny z czarną pustką monitora.

– Oby nikt dzisiaj nie miał urodzin – jęknął Maron.

Bob zaśmiał się nagle, po czym równie szybko spoważniał.

– Żartujesz sobie, młody? – prychnął. – Właśnie taki z nimi problem. Codziennie ktoś ma urodziny. Cholerni ludzie.

 

***

 

Travis Applebee niczego bardziej nie pragnął niż zostać znanym odkrywcą. Albo piratem, który pływałby po morzu złupionych skarbów i którego imię wzbudzałoby grozę nawet u największych szczurów lądowych. Albo superbohaterem – gościem potrafiącym latać i strzelać laserami z oczu, podziwianym za odwagę i kochanym za bezinteresowne ratowanie świata. I chociaż jego pomysł na życie wciąż ewoluował z niemożliwego w jeszcze bardziej nierealny, mianownik pozostawał taki sam: sława, przygody. Legenda.

Chłopiec klęczał na dywanie w swoim pokoju i urządzał wyścigi samochodzików. Wyobrażał sobie, że to on siedzi w najszybszej wyścigówce i, jak przystało na znanego kierowcę rajdowego, zbiera oklaski tłumów.

Za plecami miał biurko z małą zieloną lampką i dębowe regały wypełnione książkami dla dzieci oraz zabawkami: klockami Lego, figurkami postaci z kreskówek, maskotkami zwierząt i dinozaurów.

Po lewej ręce Travisa, przy ścianie, stało łóżko piętrowe; wyższy poziom zajmował chłopiec. Często udawał, że to wieża obserwacyjna lub bocianie gniazdo, z którego wypatruje nowego lądu na horyzoncie. Z kolei materac na dole należał do jego młodszej siostry, Amelki. No tak, była jeszcze Amelka. Niska dziewczynka o jasnych, kręconych włosach i okrągłej twarzyczce. Zazwyczaj zajmowała się w ciszy swoim domkiem dla lalek lub rysowała nieciekawe obrazki. Nie dało się z nią bawić, bo nie potrafiła się bawić w fajne gry. Nie dało się z nią pośmiać, bo nie przejawiała poczucia humoru. Zdaniem Travisa brakowało jej wyobraźni, żądzy wrażeń i inteligencji. On oczywiście wszystkie te cechy posiadał i to dlatego nie dogadywał się z tym małym blond pokurczem. Zbyt mocno się różnili.

Miejsce naprzeciw łóżka wypełniała dość pokaźnych rozmiarów szafa wykończona kwiatowymi motywami rzeźbionymi w drewnie. Dwie pary drzwiczek oddzielały przestrzeń na rzeczy brata i siostry. Oprócz zwykłych chłopięcych koszulek i spodenek, Travis trzymał w swojej połowie także kostium Supermana, Spidermana i kilku innych bohaterskich „manów”, których znał z komiksów. Zdobycie niektórych z tych przebrań dostarczyło ojcu Travisa nie lada trudności, ale czego się nie robi dla ukochanego syna? Zwłaszcza, że chłopiec wprost uwielbiał biegać po domu w czerwono-niebieskim stroju i udawać, że wystrzeliwuje z nadgarstków pajęczyny bądź dumnie wypinać chuderlawą pierś, prezentując wszystkim wokół gwiazdę Kapitana Ameryki.

Travis zastanawiał się czy i dzisiaj nie przemienić się w któreś ze swoich heroicznych alter ego. W końcu dziś był wyjątkowy dzień: jego urodziny.

Wypadł z pomieszczenia w podskokach. Chociaż lipcowe upały dawały się we znaki, rozpierająca go energia nie pozwalała na spokojny krok, dzięki któremu może ograniczyłby ilość potu, jaka się z niego lała. Travis minął schody prowadzące do sypialni rodziców i skręcił do kuchni połączonej z jadalnią. Na środku stał owalny stół nakryty obrusem w kolorowe gwiazdki. Zdawał się uginać pod ciężarem słonych i słodkich przekąsek: czipsów w trzech smakach, paluszków, precelków, ciasteczek, żelków, donutów, truskawek. I najważniejszego dania tego popołudnia: tortu czekoladowego przekładanego masą kokosową. Travis już nie mógł się doczekać aż go spróbuje.

Susan Applebee rozstawiała talerze: pięć po obu stronach stołu i jeden na honorowym miejscu jubilata. Travis uznał, że mama wygląda dziś naprawdę stylowo. Miała na sobie prostą, czarno-białą sukienkę bez rękawów, a miodowe włosy spięła w wysoki kok.

– Mamo, może fajnie będzie jak zamienię się w Supermana? – zasugerował chłopiec.

– Słonko, nie ma już czasu, pierwsi goście się schodzą.

Gośćmi były dzieciaki z sąsiedztwa: wygadany Mike i wiecznie rozczochrany Greg – dwóch najlepszych przyjaciół Travisa. Poza nimi chłopiec zaprosił też trzech innych dobrych kolegów i dwie koleżanki. Naturalnie dziewczyn wcale nie chciał na swoim przyjęciu, ale zasady grzeczności nie pozostawiały mu wyboru: jedna z nich, Victoria, była siostrą Grega, druga, Miranda – przyjaciółką Victorii, bez której ta nigdzie się nie ruszała.

Na początku urodzinowej imprezy panował chaos. Dzieci przychodziły o różnych porach i rozchodziły się każde w inną stronę. Dziewczynki poszły do ogrodu, Travis z Mike'em do pokoju chłopca, pozostali kręcili się to tu, to tam.

Nareszcie ojciec Travisa zebrał wszystkich w kuchni i nadszedł ten wyjątkowy moment.

– Pomyśl życzenie, kochanie. – Mama uśmiechnęła się zachęcająco.

„Chcę przejść do historii!”, krzyknął w myślach chłopiec i dmuchnął niczym wilk zdmuchujący chatki trzech świnek. Świeczki zgasły jak na rozkaz. Niewielka smuga dymku popłynęła nad ciastem, lecz zaraz zaczęła się rozmywać, aż po chwili znikła zupełnie. Chociaż może wcale nie znikła? Może jedynie stała się niewidoczna i powoli osiadła na meblach, na ścianach, na czipsach, na skórze, na włosach…? Coraz bardziej wnikała w otoczenie, a razem z nią życzenie Travisa. Ale tego ani solenizant, ani jego goście, ani rodzice nie mogli widzieć. Tak samo jak nie mogli czuć, że w powietrzu oprócz zapachu spalania i czekolady wisi jeszcze jedna woń: woń magii. Cóż, w końcu byli tylko ludźmi.

Później zaczęły dziać się dziwne rzeczy.

Oczywiście z początku nikomu nie wydawały się osobliwe. Dlatego też mogły się w spokoju rozwijać podobnie jak na pozór bezobjawowa choroba tocząca niczego niepodejrzewającego człowieka. Człowieka, który pewnego dnia dowiaduje się, że zostały mu trzy miesiące życia.

Po pierwsze, podczas imprezy urodzinowej mało brakowało, by jubilat nie dostał ciasta. Ojciec sprawnie powyjmował wszystkie świeczki i zabrał się za krojenie tortu. Nóż ciął gładko i po chwili jedenaście równych części czekało na nałożenie. Travis szedł o zakład, że to on dostanie kawałek jako pierwszy, w końcu to jego święto i to on był tutaj najważniejszy. I przegrałby, bo tata poczynając od lewej strony stołu, obdarował czekoladowym smakołykiem kolejno każdego z gości, a potem Amelkę, siebie i żonę. Travis zdziwił się, ale nie protestował, nie chcąc wyjść na rozkapryszonego dzieciaka (którym w głębi duszy właściwie się czuł, ale nikomu by się do tego nie przyznał). Gdy wszyscy zaczęli jeść, a on wciąż czekał na swoją porcję, cierpliwość się wyczerpała.

– Tato? Tato! Dlaczego mi nie włożyłeś MOJEGO tortu?!

Mężczyzna spojrzał na niego zamglonym wzrokiem, jak ktoś, kto właśnie obudził się z głębokiego snu i nie może sobie przypomnieć do czego służy rzeczywistość.

– A, tak. Wybacz, Travis. Już ci nakładam.

Po drugie, w następnych dniach rodzice chłopca byli nienaturalnie roztargnieni i czasem wyglądało na to, że go nie słyszą (lub nie chcą słyszeć), chociaż do tej pory cały ich świat kręcił się wokół dzieci. Gdy Travis wpadł do kuchni, Susan akurat stała przy blacie i kroiła warzywa na zupę.

– Mamo, mogę dzisiaj iść do Grega? – zawołał, dopadając maminego ramienia. – Dostał nową grę o piratach i chcemy ją wypróbować. Mogę?

Cisza. Susan nawet nie zauważyła, że jej syn wszedł do pokoju.

– Mamo! Mogę iść?

Chociaż krzyknął dość głośno, kobieta wciąż ignorując go, siekała marchewkę.

– MAMO!

Mama odwróciła się powoli. Zmarszczyła brwi w zdziwieniu tak jakby Travis pojawił się przed nią znikąd.

– Przepraszam, nie słyszałam, że wchodziłeś, kochanie. Mówiłeś coś?

Niewykluczone, że po prostu głęboko się zamyśliła. Gdyby Travis mógł zajrzeć w jej umysł, zobaczyłby, że faktycznie snuła wówczas plany powrotu do pracy i rozważała zatrudnienie niani do Amelki. Lecz ostatnio mama coraz częściej chodziła „zamyślona”.

Po trzecie, Amelka zapomniała imię brata. To jednak wydawało się Travisowi najnormalniejsze w świecie, gdyż potwierdzało jego tezę o niedostatku rozumu u dziewczynki (i u dziewczynek w ogóle).

Dopiero miesiąc po urodzinach Travis naprawdę się przeraził.

Wciąż trwały wakacje, więc nie nastawiał budzika, nikt też nie przychodził rano wyciągać go z łóżka. Wstawał, kiedy chciał. Jednak tego dnia oddałby wiele, żeby ktoś przy nim siedział, gdy się obudził. Pierwszą rzeczą, jaką zobaczył, otworzywszy oczy, były jego własne ręce. A raczej to, co z nich zostało.

Skóra Travisa, palce i paznokcie wyglądały na bardzo rozmyte, przypominały sceny z filmów, w których ostrość obrazu pozostawiała wiele do życzenia. Do tego nabrały niezwykle bladego koloru. Travisowi wydawało się, że patrząc na dłoń, dostrzega znajdującą się za nią drabinkę łóżka, jakby oglądał swoją sypialnię przez szklankę.

Na początku pomyślał, że coś złego stało się z jego oczami. Przetarł je, zamrugał, zacisnął powieki i znowu rozchylił. Nie pomogło. Co więcej, wszystkie inne obiekty (lampkę, biurko, krzesło) widział wyraźnie. Tylko te ręce…

Nie tylko ręce, odkrył, wydostając się spod kołdry. Podciągnął koszulę od piżamy i nogawki spodni – całe jego ciało było… prześwitujące.

Wybiegł z pokoju jak oszalały. W uszach dudniła mu krew i plaśnięcia bosych stóp na drewnie. Wparował do kuchni, ale matki tam nie zastał. Skierował się na tył domu, do ogrodu. Siedziała w sukience w maki na leżaku i czytała jakąś książkę.

– Mamo! MAMO! – wydarł się przeraźliwie, ale ona kompletnie go nie słyszała. Spokojnie przewróciła stronę jakby jej syn był niewidzialny. Bo prawie jestem niewidzialny, pomyślał Travis i przełknął ślinę.

Próbował chwycić ją za ramię i potrząsnąć. Ręka chłopca gładko przeszła przez jej ciało niczym ręka ducha. Wrzasnął ze strachu.

Nie mając pojęcia co dalej, wrócił do przedpokoju. Zatrzymał się na wysokości lustra. Szkło pokazywało przeciwną ścianę – kremowobiałą farbę gdzieniegdzie przybrudzoną, ale nie odrapaną. Odbijało pustą ścianę, zamiast stojącego przed nim chłopca. Travis rzucił się na nie z krzykiem:

– Hej! Hej, jestem tu!

Człowiek staje się bardzo samotny, gdy nawet jego własne odbicie nie chce na niego patrzeć. Gdyby był Batmanem, wiedziałby co powinien zrobić w tej sytuacji. Ale był tylko małym, przestraszonym dzieckiem, którego bezradność sięgała w tej chwili od piwnicy po dach domu. Wybuchnął płaczem i miękko opadł na podłogę jak kukiełka, której podcięto sznurki. Półsiedząc, półleżąc, będąc półprzezroczystym, zawodził długo i głośno. Skóra chłopca stawała się coraz mniej widoczna, jej kontury i kolory zlewały się z otoczeniem i nie minęło wiele czasu, nim Travis musiał mocno się skoncentrować, aby zobaczyć swoją dłoń, a nie prześwitujące przez nią drewniane panele. Odnosił wrażenie jakby zamieniał się w mgłę – lekką i ulotną, z każdą minutą rzadszą. Czuł, że w jakiś dziwaczny sposób przestaje być integralną całością, że jego myśli uciekają i zamazują się… Zniknął.

Ostatnia łza niedoszłego odkrywcy pomknęła w dół, ale rozpłynęła się w powietrzu, zanim zdążyła dotrzeć do ziemi.

Nikt nie szukał Travisa. Nikt nie rozpaczał ani nie tęsknił. To wymagałoby pamięci, a pamięć o istnieniu chłopca zgasła niczym zdmuchnięty płomień świecy. Kolejne miesiące upłynęły tak jak gdyby państwo Applebee nigdy nie posiadali syna.

 

***

 

Bob w końcu odszedł z firmy. Odszedł albo został zwolniony za sprawą decyzji „tych z góry”, Maron nie miał pewności. Zasłyszane plotki kłóciły się ze sobą i nie wiedział, której wersji wierzyć. I chociaż Bob fizycznie był nieobecny, jego duch zamieszkał w opowieściach krążących po korytarzach i salach w firmie. Stał się swoistym mitem wspominanym przez starych pracowników i opowiadanym „tym nowym”. Jednak wizerunek dawnego przełożonego mocno odbiegał od tego, jakie wrażenie być może chciałby po sobie pozostawić. Gobliny głównie żartowały z jego tuszy i ubioru, nabijały się z ulubionych powiedzonek i parodiowały najbardziej typowe zachowania.

Stanowisko Boba zajął bardzo do niego podobny jegomość, który dołączył do dowcipkowania razem z podwładnymi, nie do końca uświadamiając sobie, że poniekąd śmieje się z samego siebie.

 

***

 

Amelka miała niezwykle banalne marzenie: chciała dostać psa. Bo psy są super.

Gdy nabierała powietrza w płuca, by zdmuchnąć pięć świeczek na swoim torcie urodzinowym, właśnie to pomyślała: „chcę mieć psa”.

 

***

 

– Kurwa mać! Czy tutaj nic nie może działać tak jak powinno?!

 

***

 

Drzwi frontowe otworzyły się, lekko poskrzypując. Stał w nich wysoki, ciemnowłosy mężczyzna. Miał na sobie zieloną koszulkę, dżinsy i torbę przerzuconą przez ramię. Skórę znaczyły delikatne zmarszczki. Na oko mógł mieć około trzydziestu lat, ale dla Amelki, która obserwowała tę scenę ukryta za rogiem korytarza, był po prostu stary.

– Dobry wieczór – powitała go mama dziewczynki. Dopiero co wybiegła z łazienki, słysząc dzwonek do drzwi, jednak nie wyglądała na zaskoczoną. Zdążyła rozczesać i wyprostować włosy, a także założyć czarną, koronkową sukienkę. Lekki makijaż podkreślał jej urodę. W powietrzu unosił się zapach perfum: paczuli i cytrusów. Amelka dawno już nie miała okazji, aby poczuć ten zapach, który towarzyszył matce jedynie podczas wieczornych wyjść z domu. – Susan Applebee. Zapraszam do środka.

– Robert McAdams, miło mi panią poznać.

– Cieszę się, że pan dotarł. Nie było problemów ze znalezieniem adresu?

Mężczyzna wytarł buty o wycieraczkę i przestąpił próg.

– Najmniejszych.

– Zaraz wszystko panu powiem. Tylko może najpierw chce pan poznać Amelkę?

Na dźwięk swojego imienia dziewczynka schowała jasną główkę poza krawędź korytarza. Odwróciła się i pomknęła do pokoju. Zdyszana usiadła na dywanie, biorąc w ręce parę lalek – będzie udawała, że przez cały ten czas bawiła się w urządzanie podwieczorku zabawkom. Słyszała strzępy rozmowy dorosłych, do której dołączył także ojciec Amelki. Zaproponował, że przede wszystkim pana Roberta trzeba oprowadzić po domu i pokazać mu łazienkę (kroki trzech par stóp oddaliły się i dziewczynka nie mogła wyłapać słów), kuchnię (kroki zbliżyły się – byli za ścianą; mama dziewczynki relacjonowała gdzie leżą sztućce i co je córka, Robert chwalił wystrój pomieszczenia) i wreszcie: pokój Amelki.

– Witaj, księżniczko. – Nieznajomy mężczyzna ukucnął naprzeciwko niej. – Ty musisz być Amelka.

Dziecko nie odpowiedziało, wbijając wzrok w ziemię.

– Słońce, to jest pan Robert – powiedziała mama. – Zostaniesz z nim dziś na krótko, tak jak ci mówiłam.

– Czy księżniczka zechce przyjąć na swój dwór prostego sługę? – Opiekun uśmiechnął się szeroko, wyciągając w jej stronę ogromną dłoń. – Zapewniam, iż strawę przyrządzam wyborną i posiadłem sztukę żonglowania.

– Dobrze. – Amelka niepewnie podała mu rączkę.

Robert wstał i omiótł pokój spojrzeniem. Zatrzymał się na łóżku.

– Nie wspominała pani, że macie dwoje dzieci.

Susan popatrzyła na niego zdezorientowana. Dopiero po chwili zrozumiała co miał na myśli.

– A, to. Nie, nie, mamy tylko Amelkę. Swego czasu zamęczała nas o łóżko piętrowe i w końcu ustąpiliśmy.

Amelka nie przypominała sobie, aby kiedykolwiek prosiła o taki prezent, ale nie dyskutowała.

– Musimy się zbierać – oznajmił tata. W czarnym garniturze i eleganckich wypastowanych butach bardzo pasował do mamy.

– Pa, kochanie. – Kobieta uściskała córkę na pożegnanie.

– Pa, kochanie – zawtórował jej ojciec. – Bądź grzeczna.

Wyszli i zaraz dziewczynka usłyszała zgrzyt zamka przekręcanego w drzwiach. Nie rozpłakała się. Pomyślała, że jest bardzo dzielna.

Robert uniósł kąciki ust, by dodać jej otuchy.

– Nie martw się, poradzimy sobie.

Amelka nie przepadała za obcymi. Trochę ją onieśmielali, a trochę niepokoili. Jednak wiedziała jak się zachować, a ten pan naprawdę był dla niej miły, dlatego robiła, o co poprosił, choć niewiele przy tym mówiła. Grzecznie zjadła kolację, obejrzała dobranockę, którą jej puścił, umyła zęby i wreszcie przyszedł moment na sen. Miała nadzieję, że rodzice wrócą do tego czasu, ale nie wrócili. Na zewnątrz zapadał zmrok, a okrągły, biały księżyc rozpoczynał wędrówkę po niebie. Amelka zawsze wyobrażała sobie, że księżyc w pełni wschodzi wolno i ociężale w przeciwieństwie do swojej odchudzonej wersji, która pędzi nad Ziemią znacznie szybciej.

Robert zaprowadził dziewczynkę z powrotem do pokoju i stanął przy półce z książkami.

– Która książeczka to twoja ulubiona? – zapytał. – A może mama lub tata nie zdążyli ci dokończyć jakiejś bajeczki na dobranoc?

– Ostatnio tata czytał mi o żyrafie. Była smutna, bo nie mieściła się do norki królika, żeby go odwiedzać. Ale nie wiem co było dalej i… – Amelka zorientowała się, że to najdłuższa wypowiedź, jaką uraczyła Roberta. Zawstydziła się i urwała w pół zdania.

– Chcesz się przekonać jak to się skończyło?

Pokiwała głową i wsunęła się pod kołdrę.

– Zobaczmy…

Robert wodził palcem po tytułach. Wreszcie wyciągnął książkę w białej okładce, której obramowanie składało się z rysunków zwierząt. Centralne miejsce zajmowała żyrafa. „Czy dobrze być żyrafą? Przygody żyrafy Elizy”.

– Czy to ta?

Amelka znów pomachała złocistą czupryną. Teraz i ona się uśmiechała.

Opiekun zasiadł w fotelu przy skraju łóżka, przekartkował książkę i zaczął czytać. Potrafił wczuć się w melancholijną żyrafę i rozbrykaną zebrę, a przy tym miał bardzo kojący głos. Kołdra stawała się coraz milsza i cieplejsza. Dziewczynka przyjemnie się w niej zatapiała, powoli zasypiając.

Ręką Roberta nagle wstrząsnął dreszcz od ramienia aż po palce. Książka spadła na podłogę, zatrzaskując się z głuchym trzaśnięciem. Koniec bajki.

Mężczyzna skrzywił się potwornie, po czym ukrył twarz w dłoniach. Teraz całym jego ciałem targały konwulsje.

– Panie Robercie? Co się dzieje? – przejęła się Amelka, bo jej opiekun wyglądał jak gdyby sam potrzebował opieki. Pomyślała przytomnie, że być może na coś choruje i właśnie dostał ataku. Wiedziała, że istnieje choroba, w której człowiek pada na ziemię i wije się jak dżdżownica, ale nie pamiętała jej nazwy. Zresztą nieważne. Ważne, żeby sprowadzić mu pomoc. Już wstawała z łóżka, chciała pobiec po sąsiadów…

Jak zahipnotyzowana usiadła z powrotem, obserwując kolejne zmiany w Robercie. Jego skóra zaczęła w błyskawicznym tempie obrastać gęstym, ciemnobrązowym włosiem. Usta i nos wydłużyły się, tworząc psi pysk. Paznokcie zmieniły się w pazury, a spodnie przebił rosnący ogon. Zniszczeniu uległa także koszulka, która pękała pod wpływem powiększającej się sylwetki.

Robert już nie drżał. Stał przygarbiony, dysząc ciężko, wyraźnie zmęczony przemianą. Wtem uniósł głowę do sufitu i zawył przeciągle.

Jego oczy błysnęły dziko jak gdyby nigdy nie należały do człowieka. Amelka pisnęła, patrząc w ślepia wilkołaka.

 

***

 

Najgorsze były telefony. Po prawie półrocznym stażu pracy Maron wciąż nie mógł się do nich przyzwyczaić. Zawodzące dzwonienie to jednego, to drugiego, to dwudziestego aparatu bezlitośnie wwiercało się w mózg. Każdy pojedynczy dźwięk nieodebranego połączenia widział jako małą, ostrą igłę wbijającą się w jego głowę. Przebijającą się głębiej i głębiej. Aż na wylot. Czasami chłopak słyszał echo dzwonków jeszcze długo po wyjściu z firmy.

Pewnego dnia na samym początku swej kariery zabłądził w plątaninie korytarzy i trafił do Działu Skarg i Zażaleń. Gobliny siedziały tam przy identycznych biurkach, na których znajdowały się tylko dwie rzeczy: protokół reklamacji i telefon. Wszystkie protokoły świeciły pustkami, a wszystkie telefony uparcie milczały. I gdyby nie wesołe rozmowy pracowników, w pomieszczeniu panowałaby niczym niezmącona cisza. Maron nie mógł się temu nadziwić. Później dowiedział się od kolegi, że zatrudnieni w owym sektorze w zasadzie nie pełnią żadnych obowiązków, ponieważ ludzie nie wiedzą o istnieniu przedsiębiorstwa. Dlatego nawet jeśli ktoś chciałby złożyć skargę („A sam wiesz, że CHCIAŁBY”), to nie istniała możliwość, aby faktycznie to zrobił. I dlatego telefony obrastały w kurz.

A zatem w Dziale Skarg i Zażaleń nikt nie odbierał połączeń, bo połączenia po prostu nie miały miejsca, za to w Dziale Wykonawczym nikt nie odbierał zawrotnej ilości połączeń, bo zwyczajnie ograniczony czas na to nie pozwalał. Maron liczył kolejne igły bólu w swojej czaszce…

Ale nie, to nie telefony były najgorsze, zreflektował się goblin. Najgorsi byli ludzie. To przez ich głupie zachcianki codziennie musiał walczyć z opornym sprzętem, znosić ten straszliwy jazgot i nudę monotonnych zadań. Z drugiej strony gdyby nie oni, nie miałby pracy, która, bądź co bądź, jak na panujące tu warunki, nie najgorzej mu wychodziła. Jednak w tej chwili to się dla Marona nie liczyło. Potrzebował kozła ofiarnego, kogoś na kogo mógłby bezpiecznie wylać żrący kwas narastającej frustracji.

Zdecydowanie najgorsi byli ludzie.

– Cholerni ludzie – szepnął Maron.

Koniec

Komentarze

“Uważaj, czego sobie życzysz…”

W sumie miła opowiastka, ale jakoś bez większej głębi. Ot, lektura dla zabicia czasu w poczekalni do dentysty. Choć sprawność pisania spora, czasem jednak coś zgrzyta. Np czemu przy angielskojęzycznej nomenklaturze – obsługują USA, nazwisko Stone – pojawia się Mietek? Parę przecinków gdzieś się zgubiło.

Czas na zażalenia ;):

– “pierwszego dnia swojej pracy” – a mogła to być cudza praca?;

– “za plecami oznaczał zatrzaskujące się za nim drzwi” – powtarzasz się – skoro za plecami, to i za nim;

– “nie trudno” – nietrudno;

– “blond-pokurcze” – tu wywaliłbym myślnik;

– “telefony obrastały kurzem.” – kurz rośnie jak mech?

 

Przeczytałem bez przykrości, ale jutro już nie będę pamiętał.

Pierwsze prawo Starucha - literówki w cudzych tekstach są oczobijące, we własnych - niedostrzegalne.

Korpo, w dowolnym wydaniu, to nie moja bajka, więc świat do mnie nie przemawia. Sam pomysł mam wrażenie, że trochę zgrany, ale czyta się w miarę bezboleśnie. Mietek razi. Druga osoba liczby mnogiej, kiedy szkoleniowiec mówi do Marona – tak się mówi w korpo? Bo mnie się kojarzy z językiem peerelu

 

część drobiazgów:

 

chłopak w drugim akapicie odnosi się do goblina? Jeśli tak, to jakoś mi nie pasuje

 

lokatorzy sali – lokator to ktoś, kto mieszka w danym lokalu, a nie w nim pracuje

 

nie podejrzewającego → niepodejrzewającego. Obecna norma każe pisać nie z imiesłowami przymiotnikowymi łącznie, niestety.

 

pomachała złocistą czupryną – coś mi tu stylistycznie zgrzyta

 

urwał wpół zdania → w pół zdania

http://altronapoleone.home.blog

Staruchu:

Dziękuję za opinię :) Nie wiedziałam, że Mietek wywoła tyle kontrowersji. Osobiście to imię bardzo mi pasuje do tego bohatera, ale zarówno Ty jak i drakaina macie słuszność, że mocno wyróżnia się na tle pozostałych i to niekoniecznie na plus. Z bólem serca Mietek został przechrzczony na Boba ;) Błędy poprawiłam.

 

drakaino:

Tobie również dziękuję za poświęcony czas. Możesz rozwinąć co masz na myśli, pisząc “zgrany”? Mietek, jak napisałam wyżej, już zamienił się w Boba ;) Druga osoba liczby mnogiej gdzieś się tam zabłąkała, gdyż w mojej głowie Mietek (slash Bob) zwracał się jednocześnie do Marona i jego szkoleniowca, ale faktycznie nie jest to zbyt czytelne. Już zostało poprawione. Pozostałe niedociągnięcia, które wskazałaś, także skorygowałam.

Zgrany – bo zarówno pomysł “be careful what you wish for”, jak i korpo z potworami już były, pewnie zresztą nie raz, ale zgrany nie znaczy niedobry. Są tacy, którzy wręcz twierdzą, że da się pisać jedynie wariacje na temat już istniejących fabuł. Ja mam złą pamięć do tytułów opowiadań i powieści, więc ci nie sypnę konkretami, po prostu czytając miałam poczucie (stąd “mam wrażenie”), że większość elementów już gdzieś widziałam, ale to żadna dyskwalifikacja. Troszeczkę też tu klimat jak z niektórych gadżetów Pratchetta, ale rozciągnięty na całe korpo :)

http://altronapoleone.home.blog

Przeczytałam opowiadanie. Kwalifikuje się do konkursu.

 

Nie wpadły mi w oko jakieś większe usterki poza zapomnianą kropką przy opisywaniu siostry: i inteligencji(+.) On oczywiście

 

Opinia o fabule po zakończeniu konkursu.

Życzę powodzenia :)

 

Edycja: zapomniałam; oddziel bardziej gwiazdki od tekstu, będzie estetyczniej ;)

"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia

Kiedy Maron przekroczył próg firmy pierwszego dnia pracy, nie wiedział jeszcze, że huk, który usłyszał za plecami[+,] oznaczał zatrzaskujące się drzwi do zdrowego rozsądku.

Nie dało się z nią bawić, bo nie potrafiła się bawić w fajne gry.

To celowe powtórzenie?

Lekkie, przyjemne opowiadanie. Podoba mi się pomysł i na spełnianie życzeń urodzinowych (nawet jeśli od razu wiadomo, że coś pójdzie nie tak), i na znikającego chłopca.

Przeczytałam z przyjemnością :)

Przynoszę radość :)

Anet, dzięki za uwagi! Przecinek dodany, powtórzenie było celowe. Bardzo się cieszę, że opowiadanie przypadło Ci do gustu :)

Opowiadanie całkiem fajne, chociaż zakończenie nie do końca satysfakcjonujące. Spodziewałam się jednak jakiejś bardziej konkretnej konkluzji. Poza tym jednak, czytało się całkiem przyjemnie. Jedyne, co mogłabym jeszcze zarzucić, to że forma spełniania życzeń była bardzo przewidywalna. Nic mnie w tym tekście nie zaskoczyło… No i przejście do historii, to chyba mimo wszystko przeciwieństwo bycia zapomnianym, czyż nie? Ogólnie rzecz biorąc jednak, przyjemny tekst. Powodzenia w konkursie. 

Tomorrow, and tomorrow, and tomorrow, Creeps in this petty pace from day to day, To the last syllable of recorded time; And all our yesterdays have lighted fools The way to dusty death.

Hmmm. Interesujące połączenie gobliniego korpo i urodzinowych ludzkich życzeń.

Czytałam z zainteresowaniem, jak to się wszystko skończy. Nie bardzo rozumiem, dlaczego z chłopcem tak wyszło. Chciał zostać sławny, OK, awaria, coś nie wyszło. Ale żeby od razu zniknął? Zakończenie do mnie nie przemówiło. Tak nijako wyszło, bez mocniejszego akcentu.

Bohaterowie ani wspaniale zbudowani, ani schematyczni. Tacy przeciętni.

Legenda pojawia się jakby na marginesie. IMO, za mało jej w tym tekście.

Wykonanie całkiem przyzwoite, tylko czasem trafi się jakiś zgubiony przecinek.

Babska logika rządzi!

rosebelle, Finklo: dziękuję za komentarze!

Jeśli chodzi o przewidywalność tekstu, to nie mam nic na swą obronę. Może jedynie to, że kompletnie nie stawiałam tutaj na element zaskoczenia. Chociaż w zasadzie nie wiem czy można to uznać za coś, co przemawia na moją korzyść, czy wręcz przeciwnie…

Co do zniknięcia chłopca: tak, zniknął, bo urządzenia goblinów zawiodły. Pierwsza możliwość jest taka, że przez usterkę jego życzenie po prostu zostało odwrócone i spełniło się jego przeciwieństwo. Druga możliwość wiąże się z tym, że spotkałam się z użyciem wyrażenia “przejść do historii” nie tylko w znaczeniu “stać się legendą, zapisać się w historii”, ale też w sytuacji, gdy coś się dezaktualizuje, przestaje być istotne. Nie jestem pewna czy to drugie zastosowanie jest poprawne (słyszałam je tylko potocznie), ale nawet jeśli nie, to goblińska maszyneria mogła je w ten sposób odczytać i w efekcie sprawić, że Travis zniknął.

Legenda sama w sobie faktycznie nie była tutaj najważniejszym motywem i z założenia nie miała być. Z punktu widzenia konkursu to pewnie źle, ale taki a nie inny pomysł przyszedł mi do głowy i mimo wszystko chciałam się nim podzielić.

Finklo, dziękuję za kliknięcie biblioteki, bo z tego co zdążyłam się zorientować, jest to jakieś wyróżnienie (wybacz, jestem tu nowa).

Hmmm. Wydaje mi się, że to raczej “stać się historią”, ale język może wyrabiać różne cuda…

Tak, biblioteka to taki pierwszy stopień wyróżnienia dla opowiadań. Więcej na ten temat możesz poczytać tutaj.

Babska logika rządzi!

Przeczytałem i w zasadzie tekst jest miłą opowiastką, ale bez większego ładunku, który pozwoli go zapamiętać na dłużej. O ile początek nie wybija się ponad standardy – ile to już razy widziałem tak sparodiowane korporacje – o tyle później robi się ciekawiej. Dział Wykonawczy jest fajną interpretacją warsztatu zabawek św. Mikołaja :) Późniejsza historia przyzwoita.

Podsumowując: fajny koncert fajerwerków złożony z raczej znanych kawałków. Kliknę, bo ma potencjał rozrywkowy :)

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Spodobało mi się motyw, że Travis przeszedł do historii. Miałam taki mały moment “wow”. Z wilkołakiem trochę gorzej i do tego, narobiłaś mi trochę apetytu. Ten cały Robert spytał się dorosłych czy nie mają drugiego dziecka – wiem, było piętrowe łóżko, ale myślałam, że może mamy do czynienia z człowiekiem, który może przejrzeć goblinowe korpo. Byłoby to ciekawe. 

Sympatyczny tekst do poczytania, rozrywkowy, ale miałam wrażenie, że są dziury fabularne (znikanie Travisa, a potem zmiana w wilkołaka – zamierzony chaos, ale musiałoby to być może nieco inaczej opisane). 

Sympatyczne opowiadanie. Miło było tu gościć. ;)

Podoba mi się połączenie światów – ludzkiego, w którym mają miejsce wydarzenia bajkowe oraz goblińskiego, stojącego korporacją.

Zastanawiam się, co spowodowało przemianę pana Roberta – czy pełnia księżyca, czy życzenie Amelki…

 

od ró­żo­wa­wych, przez ce­gla­no-czer­wo­ne aż do pur­pu­ro­wych… –> …od ró­żo­wa­wych, przez ce­gla­stoczer­wo­ne aż do pur­pu­ro­wych

Ceglany to zbudowany z cegieł.

 

wszyst­kie na­zwi­ska, wszyst­kie ży­cze­nia ludzi…. –> Po wielokropku nie stawiamy kropki!

 

Oj­ciec spraw­nie po­wyj­mo­wał wszyst­kie świecz­ki i za­brał się za kro­je­nie tortu. –> …i za­brał się do krojenia  tortu.

 

Pod­cią­gnął ko­szu­lę od pi­ża­my i no­gaw­ki spodni… –> Raczej: Pod­cią­gnął bluzę od pi­ża­my i no­gaw­ki spodni

 

Ostat­nia łza nie­do­szłe­go od­kryw­cy po­mknę­ła w dół, ale roz­pły­nę­ła się w po­wie­trzu, zanim zdą­ży­ła do­trzeć do ziemi. –> Rzecz dzieje się mieszkaniu, więc: …zanim zdą­ży­ła do­trzeć do podłogi.

Zakładam, że w domu Travisa nie było klepiska. ;)

 

Wy­szli i zaraz dziew­czyn­ka usły­sza­ła zgrzyt zamka prze­krę­ca­ne­go w drzwiach. –> Raczej: Wy­szli i zaraz dziew­czyn­ka usły­sza­ła zgrzyt klucza prze­krę­ca­ne­go w zamku.

Obawiam się, że zamka w drzwiach nie da się przekręcić.

 

Książ­ka spa­dła na pod­ło­gę, za­trza­sku­jąc się z głu­chym trza­śnię­ciem. –> Nie brzmi to najlepiej.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Bardzo fajny tekst. Świetna narracja, płynie się po tej historyjce przyjemnie i lekko. Do końca czekałem na jakieś przełamanie, skok napięcia, ale mimo jego braku i tak uznaje zakończenie za udane.

 

Może nie jest to tekst, który na lata zapadnie w pamięć, ale w kategorii czysto rozrywkowej sprawdza się znakomicie. 

Sympatyczne i nieźle napisane, choć kompozycyjnie niezbyt składne. Pierwsze życzenie inspirowane tematem konkursu, a drugie już takie na doczepkę. Lepiej by wyglądało, gdybyś domknęła pierwszy pomysł, np. konfrontując Travisa z Maronem.

Tak mi przyszło do głowy.

 

Konstrukcyjnie można by załatwić sprawę tak:

– Travis życzy sobie legendarności

– Maron, spełnia jego życzenie, jednak ponieważ jest to jego pierwsza robota i system nie działa tak idealnie, jak potrzeba, “coś” idzie nie tak

– Travis zamienia się w chłopca-widmo i znika

– w finale wychodzi na jaw, że Maron, w wyniku braku doświadczenia i niedoskonałości systemu spełnił życzenie osoby obchodzącej urodziny i zamieszkałej pod wiadomym adresem, lecz nie Travisa, a jego “gorszej” siostry, bliźniaczki. A czego ona sobie życzył to już się domyślamy.

 

Wiem, takie sobie, ale domknęłoby całość.

Popieram przedpiśców – lekki, przyjemny tekst, znakomita narracja. Fakt, nie zaskakuje straszliwie, a mocniejsze zakończenie z pewnością dodałoby tekstowi oczko czy dwa, ale… Ale czytało się znakomicie, bo pomysł pomysłem, ale piszesz bardzo dobrze. Być może opowiadanie miało być tylko rozgrzewką po okresie zastoju, ale wyszło lepiej, niźli rozgrzewka tylko.

Pozdrawiam! 

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Całkiem przyjemna lektura, chociaż jak dla mnie nic poza tym. Żadnych większych wrażeń czy zaskoczeń. Po prostu miłe opko :)

Przede mną ugnie się każdy smok, bo w moich żyłach pomarańczowy sok!

Za bardzo bajkowe dla mnie. Zbyt dziecinne, dla starszego odbiorcy nie ma to większej wartości. Pomysł mało oryginalny, tak samo jak podejście do niego. Mam deja vu. 

Życzenie chłopca zupełnie mnie nie przekonało. Jaki dzieciak chce przejść do historii? Osoby w tym wieku raczej nie zastanawiają wiem nad takimi rzeczami, a Twój bohater raczej szczególnie dojrzały nie jest. I jeśli kto przechodzi do historii, to dzieje się odwrotnie do tego, co opisałeś. Jak o czymś się zapomina, to nie przechodzi do historii. Przechodzi do niej ktoś, kto zapisuje się w pamięci.

Poza tym, gdyby gobliny w ten sposób spełniały życzenia, to dawno zostałyby wykryte.

Odchodzę nieusatysfakcjonowany. Pozdrawiam!

https://www.facebook.com/Bridge-to-the-Neverland-239233060209763/

Nowa Fantastyka