Nikt nie wiedział, skąd przyszedł. Nikt nie widział, w jaki sposób się tam pojawił. Po prostu stał przed domem z papierosem w ustach i obserwował wschód słońca.
Pomarańczowe promienie krwistymi refleksami przecinały jego twarz, zmęczoną, starą i smutną. Nie wyglądał jakby gdziekolwiek się śpieszył, delektował się momentem, wdychał głęboko powietrze i przymykał oczy.
Zostało mu jeszcze trochę czasu. Będzie jeszcze stał.
***
Ta noc była dla niego bezsenna. Godziny dłużyły się mu jak wieczność. Cichy szum drzew wraz z chłodnym powietrzem niespokojnie wdzierały się do pokoju, zlewając się z wszechobecną ciszą i ścianami pogrążonymi w cieniu.
Aidan wpatrywał się w sufit, próbując uciszyć głosy w swojej głowie. Czy zrobiłem wszystko, co miałem do zrobienia? Czy mama już zasnęła? Czy przygotowałem się odpowiednio na zajęcia? Czy Marta zdenerwuje się, jak odpiszę jej dopiero jutro? Czy mogę jutro…? Czy chcę iść…? …jaki kolor? Czy ta książka…? Gdzie mogę…? …gdybym tylko… kiedy, po co…
Jeden. Dwa. Trzy. Cztery… Osiem… Szesnaście… Pięćdziesiąt…
Trzask gałęzi wyrwał go z potoku myśli. Pościel okręciła się wokół jego ciała, a materac wydawał się nad wyraz niewygodny. Wiedział, że tej nocy już nie zaśnie. Spojrzał na zegarek i z rozdrażnieniem stwierdził, że do alarmu w telefonie zostało jeszcze kilka godzin. Podniósł się i usiadł na skraju łóżka.
Pokój pogrążony w księżycowym blasku wydawał się jednocześnie piękny i męczący. Nieposprzątane biurko wyglądało teraz jak dzieło surrealistycznego malarza, miękki dywan jak srebrna trawa, okno jak wejście do innego świata. Tam, gdzie nie ma zmartwień, niespodziewanego spłacania pożyczek, przecieków w dachu, kradzieży opon, antydepresantów i kamieni w nerkach mamy.
Przeszywający dreszcz zimna oznajmił Aidanowi, że wyjście spod kołdry było złym pomysłem. Chłopak szybko sięgnął po powieszony na krześle sweter i owinął się nim szczelnie. Nagrodził otwarte okno pogardliwym spojrzeniem. Czekając chwilę w nadziei, że samo się zamknie, zrezygnował z powrotu do łóżka i podszedł, by je zamknąć. Przetarł zmęczoną twarz i oczy, po czym wyszedł z pokoju.
W domu było cicho, jak zwykle o tej porze. Stopnie schodów pokonywał najciszej, jak tylko potrafił. Na parterze cichym pomrukiem przywitała go lodówka. Uznał to za zaproszenie, więc nalał do szklanki trochę zimnego mleka. Nikt inny w domu nie lubił go pić, toteż miał całą butelkę tylko dla siebie. Po chwili zastanowienia wziął również i ją.
Skierował się do tylnego wyjścia do ogrodu. Kot już teraz czatował przy szybie okna, jakby pomyliły mu się pory dnia i z irracjonalną nadzieją czekał, aż ktoś w środku nocy otworzy mu drzwi. Miał jednak szczęście i dziękując w kocim duchu za bezsenność swojego pana, z radością wybiegł na dwór. Aidan ruszył zaraz za nim, przedtem zabierając z sofy gruby koc.
Usiadł na małym drewnianym stołku, butelkę mleka stawiając na ziemi. Pierwszy łyk zimnego napoju wywołał u niego natychmiastowe wzdrygnięcie się, przez co chłopak ciaśniej owinął wokół siebie wełniany materiał.
– Zimno, jak na letni poranek, co nie? – odezwał się do polującego na latające liście kota.
Spojrzał na niebo. Wciąż było ciemnogranatowe, lecz na horyzoncie dostrzegał smużki ciepłych odcieni. Na samą myśl o słońcu poczuł podekscytowanie i skierował się w kierunku frontu domu, gdzie na ganku mógł wygodnie się rozłożyć i mieć bezpośredni widok na wschód. Zapomniał o butelce z zimnym mlekiem.
Usadowił się wygodnie w wiklinowym fotelu. Wczoraj jego matka uszyła nowe poduszki, które były o niebo wygodniejsze od poprzednich, wysłużonych przez kilka lat. Ile to już ich minęło? Osiem? Dziewięć?
Szybko omiótł wzrokiem okolicę. Natura dopiero budziła się do życia. Ptaki rozpoczynały swoją poranną pieśń, pąki kwiatów leniwie wyglądały w poszukiwaniu pierwszych promieni słońca. Samochody na podjazdach cicho czekały na swoją podróż do szkół, biur i siłowni. W każdej sekundzie coraz więcej światła ocieplało osiedle. Wciąż zostało jeszcze trochę czasu, aż ludzie wypełzną spod kołder i zapełnią ten spokój swoim pośpiechem i hałasem. Aidan, mimo że wciąż senny, chciał chociaż przez chwilę delektować się tą małą przyjemną wiecznością.
Mężczyzna o drobnej posturze stał przy trawniku. Odwrócony tyłem do chłopaka, również wypatrywał wschodu słońca. Wolno przyciągał rękę do ust, jednak z ganku było widać tylko dym ledwie unoszący się powietrzu. Zupełnie jakby również był zmęczony i nie miał siły, opadał na ziemię i zlewał się z resztkami mgły czającej się wśród źdźbeł trawy.
Wschód słońca był piękny. Intensywnie czerwony, ale też delikatnie różowy. Łagodne, kłębiaste chmury sunęły po niebie niczym puchowe poduszki, zostawiając za sobą piękną aurę jutrzenki, odpędzając głęboki granat nocy. Jeszcze tylko kilka gwiazd pobłyskiwało w najdalszych czerniach horyzontu. Mrok zabrał ze sobą misterną atmosferę i rozjaśnił obraz okolicy, teraz żywszy i szczęśliwszy.
Mężczyzna wciąż stał w tym samym miejscu, a Aidan popijał coraz cieplejsze mleko. Gdy słońce już zaszczyciło świat w całej swej okazałości, chłopak przyjrzał się bliżej wysokiej, nieco zgarbionej sylwetce. Czy on również nie może spać?
Miał krótkie, ciemnobrązowe włosy. Wyglądały jakby wiatr roztrzepał je na wszystkie strony. Dżinsy, które nosił, były brudne, najprawdopodobniej od farby bądź tynku. I kurtka. Granatowo-czerwona, jakby wyjęta z lat dziewięćdziesiątych.
Aidan nerwowo przełknął ślinę.
Zupełnie jak…
***
Szkoła była dzisiaj strasznie obcym miejscem. Wprawdzie chodził do niej dopiero od niecałych dwóch miesięcy, jednak wcześniej czuł się tam dosyć swobodnie. Jego klasa była najmniej liczna ze wszystkich – według programu miała być integracyjną, ale nikt nawet się nie zorientował. Było swobodnie, radośnie. Nowe przyjaźnie, czekające na zapełnienie zeszyty, książki do przeczytania. Starszy brat wcześniej przetarł Aidanowi ścieżkę i wszyscy nauczyciele spoglądali na niego łagodniejszym okiem. Czasem czuł się z tego powodu dumny, czasem go to irytowało.
Ale nawet ona tego dnia nie mogła pomóc. Nikt nie mógł tego zrobić. Aidan wsiadł do autobusu szkolnego z uśmiechem na ustach i strachem w sercu. Usiadł na swoim miejscu jak codziennie, szedł tymi samymi schodami, jak codziennie. Widział te same twarze – kierowcę, opiekunkę, przyjaciół, nauczycieli. Lekcje jeszcze się nie rozpoczęły, a on miał wrażenie, że dla niego nie rozpoczną się dzisiaj w ogóle.
Już czekał, sam nie wiedział na co i na kogo, ale wyczuwał to w powietrzu. Było ciężkie, zbyt ciepłe, a oddech sztuczny. Znajomi byli zbyt daleko, by mógł do nich dotrzeć. Tego dnia był zupełnie sam. Sam wraz z wiadomością, która do niego zmierzała.
– Pójdziesz ze mną. – W głosie dyrektora szkoły nie było żadnej prośby czy rozkazu.
Aidan naturalnie ruszył za mężczyzną. Nie zwrócił nawet uwagi na to, że nie został wezwany po imieniu. Tego dnia nawet w głośnym tłumie wiedziałby, że to do niego.
Nie zwracał też uwagi na komentarze stojących obok uczniów. „Ciekawe, co przeskrobałeś!”. Dla niego już nie istnieli. Wciąż był sam. Prowadzony niby na sznurku przez dyrektora szkoły. Miał na twarzy głębokie zmarszczki, wymalowane przez stres i zmęczenie.
Dla klasy Aidana miała właśnie rozpocząć się matematyka. W sali pełnej wzorów i równań chłopak znalazł swój plecak. Wziął go i ponownie podążył za dyrektorem.
Wsiedli do samochodu. Droga, którą właśnie jechali, również wydawała się nieznośnie obca. To nie była ta sama droga, którą codziennie jeździł do szkoły. Domy, które mijał nie były zamieszkane przez ludzi, na polach nie rosło zboże, z drzew nie spadały jesienne liście. Czuł się jak na zwodzonym moście, którego koniec niknął w pogrążonym w ciemności wielkim zamczysku. To tam prowadził sznurek. Wokół istniała tylko pustka, a w ciszy rozbrzmiewało „wszystko będzie dobrze” oraz „nic się nie stało”. Jakby mantra, która powtarzana miliony razy miała stać się prawdą. Tego dnia powtarzana nawet przez wieczność, nic by nie zmieniła.
Droga na moście prawie się skończyła. Zamczysko czekało w oddali, teraz jednocześnie jasne i szare, pod postacią domu, w którym Aidan spędził całe życie. Widział swojego kuzyna, wujka, lecz wiedział, że to nie była typowa rodzinna wizyta. To, że tam stali nie oznaczało niczego dobrego.
– Pewnie… – zaczął niespokojnie dyrektor – zastanawiasz się, czemu tu jesteś…
Drżący głos mężczyzny wypełnił samochód. Tego dnia nawet najsłodszy głos był okropny. Atmosfera stawała się coraz cięższa. W dużym samochodzie kończyło się miejsce, pożerane przez jakąś dziwną czarną dziurę, która wkrótce miała pochłonąć i chłopaka.
– Wiem, dzisiaj rano ktoś dzwonił… – odpowiedział, nie potrafiąc spojrzeć w oczy swojemu rozmówcy.
– Jeżeli wiesz… Sytuacja jest tragiczna…
Chyba obaj wiedzieli, że ta rozmowa dobiegła końca. Obajjej nie chcieli, jednak gdy się skończyła, żaden z nich nie odczuł ulgi. To były tylko drzwi, wejście do czyhającego dalej zamczyska. Sznurek coraz mocniej zaciskał się na szyi Aidana. Mimo że on nie stawiał oporu, coraz trudniej było mu oddychać.
Pierwsze kroki były wolne. Potem minął zatroskane twarze członków rodziny, schody pokonał już biegiem. Sznurek przestał ciągnąć, Aidan po prostu złączył się z nim w jedną całość. Tam, na jego końcu, na wyciągnięcie ręki, jednak oddalona o całe wszechświaty, na kuchennym stołku siedziała matka. Opiekuńcza, troskliwa, czasem stanowcza i surowa, teraz pogrążona we łzach.
Powtarzana wciąż w myślach mantra kruszyła się na mniejsze kawałeczki, ale wciąż była całością. Jedyną nadzieją. Wszystkie głosy ucichły, wszyscy wymienili między sobą smutne spojrzenia. Ciepłe ramiona matki były niczym lekarstwo na złamane serce, biegł więc ku nim szybciej i szybciej, gubiąc za sobą spływające po policzkach krople łez.
Wszystko się ułoży.
Czuł trzęsące się dłonie swojej matki, tak samo jak swój rozpaczliwy oddech, jak smutny wzrok wszystkich ciotek zgromadzonych w kuchni. Wszyscy starali się być dla siebie wzajemnie wsparciem.
Będzie dobrze, nic poważnego się nie stało.
– To musiało być mocne uderzenie, skoro nie żyje…
Będzie dobrze…
– Jak to… nie żyje?
Mantra upadła na ziemię i rozbiła się na tysiące kawałków. Mimo grobowej ciszy, wszyscy to usłyszeli. Sznurek zacisnął się na szyi chłopaka, zabierając mu oddech. Wielkie zamczysko i czarna dziura go pochłonęły. Nie było już nic innego.
Nie żyje.
Pogrążył się całkowicie w ciemności, czując tylko ciepło matczynych rąk. Był jak dopiero co narodzone dziecko – mizerny, chory, nijaki. Schował się przed całym światem, który dobijał się głośno do wnętrza. Im więcej warstw muru powstawało, tym głośniej, mocniej i silniej świat przedzierał się do środka. Wypadek. Samochód. ŚMIERĆ. WYPADEK. ŚMIERĆ. ŚMIERĆ. ŚMIERĆ. ŚMIERĆ. ŚMIERĆ.
Ten dzień był ostatnim, w którym Aidan widział ojca. W którym słyszał jego głos i śmiał się z jego żartów. Ostatnim, w którym rodzina stanowiła całość, nie zawsze zgodną, ale pełną miłości i wsparcia. Ten dzień był ostatnim.
Aidan chciał być podporą dla swej rodziny, być przy nich i sprawiać, że się uśmiechają. Nie smucił się nigdy, gdy rozmawiał o ojcu. Uspokajał przyjaciół, by rozmawiali z nim jak zawsze. Mówił, że wszystko jest w porządku. Wziął na swoje barki ogromny ciężar. Z biegiem lat ciężar był coraz bardziej znośny. Czas leczył rany, dawał ulgę, jednak rok po roku wydzierał też wspomnienia i pamięć.
Jak czuł się tamtego dnia? Czy mogłem coś zrobić? Jak brzmiał jego głos? Jak to było żyć z nim obok? Jakie były jego ostatnie słowa, które powiedział do mnie? Kiedy ostatni raz go przytuliłem? Co robił w wolnym czasie? Jakie miał dłonie? Czy był zmęczony? Jakim był człowiekiem?
***
– Tata…?
Chciał krzyczeć, jednak z jego ust nie wydobył się żaden dźwięk. Nie miał odwagi nawet się ruszyć. Czy ja śnię?
Patrzył z niedowierzaniem, lecz po chwili otrząsnął się. Tłumaczył sobie, że to niemożliwe. Ludzie mogą wyglądać podobnie. Czy ja w ogóle pamiętam, jak on naprawdę wyglądał?
Poczuł ból w paznokciach, które wbijał w poręcze fotela. Niechętnie odgonił w myślach wszystkie nieprzyjemne myśli, po czym dopił resztę ciepłego mleka, które miał jeszcze w kubku. Otrząsnął się z niesmakiem, co odrobinę go orzeźwiło. Podniósł się i chwycił za klamkę drzwi, które nie ustąpiły pod naciskiem – były zamknięte.
Aidan wyśmiał w duchu swoją niezdarność. Dobrze wiedział, że w nocy wejście od frontu jest zamknięte. Mógł wziąć klucz z doniczki stojącej na ganku, ale zdecydował się na krótki spacer do drzwi w ogrodzie. Nie mogąc się powstrzymać, wciąż idąc, spoglądał na mężczyznę przy trawniku. Widział go teraz z profilu, jednak cień skutecznie uniemożliwiał dokładne obejrzenie twarzy. Zauważył tylko boleśnie znajome zakola łysiny na głowie nieznajomego.
W tym momencie przypomniał sobie, kiedy jedna z bliskich mu osób opowiadała, że ma nadzieję na to, że ów wypadek był kompletną pomyłką, a ojciec Aidana nie mając jak wrócić, po prostu idzie gdzieś ulicą i wkrótce dotrze do domu. Poczuł w klatce bolesny ucisk. Sam zaskoczył siebie, jak bardzo ta nikła nadzieja trzyma się jego umysłu.
Chłopak pod wpływem impulsu podszedł do mężczyzny. Podniósł dłoń do oczu oślepionych przez słońce. Sylwetka mężczyzny była jednak wciąż pogrążona w cieniu.
– Kim pan jest?
Nie zareagował na pytanie. Rzucił palonego papierosa na ziemię i przydeptał go butem. Trzymał rękę w kieszeni i nie śpiesząc się, odwrócił się w stronę Aidana. A on patrzył, mimo oślepiających promieni.
Wyglądał tak samo. Ta sama twarz mówiąca „dobranoc” każdego wieczora. Te same dłonie obierające ziemniaki na obiad. Ten sam uśmiech, którym raczył wszystkich po swoich żartach. Te same smutne i zdezorientowane oczy, ta sama roztrzepana osobowość. Ten sam ojciec.
– Witaj synu. Wróciłem.
Ten sam głos.
– Wiem, że wydaje ci się to niemożliwe… – powiedział, po czym przytulił Aidana. – Ale jestem tu naprawdę.
Ten sam ciepły uścisk.
– Już nigdy was nie opuszczę.
Te same łzy, które spływały po jego skórze dziesięć lat temu.
***
Noc skończyła się już dawno temu, jednak Aidan miał wrażenie, że wciąż nie wybudził się ze snu. Być może tak właśnie było? Może dzisiejsze podziwianie wschodu słońca tak naprawdę się nie wydarzyło?
A co jeśli było zupełnie na odwrót? Dziesięć lat cierpienia, tęsknoty i nawarstwiającego się gniewu na los mogły być tylko okropnym koszmarem. I właśnie się z niego wybudził.
Chłopak czuł ulgę i strach zarazem. Ogromny ciężar noszony przez tyle czasu zniknął, tak jakby nigdy nie istniał. Zamiast niego pojawił się jednak rosnący coraz szybciej cień. Cień wielkiego czarnego, marmurowego pomnika z przyklejoną do niego podobizną ojca. Cień drewnianej trumny znikającej pod kolejnymi warstwami zimnej ziemi.
Matka Aidana znowu siedziała na kuchennym stołku, zalewając się łzami. Trzymała twarz w dłoniach i zawodziła głośno, a chłopak nie był w stanie stwierdzić, czy to z radości, ulgi, czy strachu. Mężczyzna, który podawał się za jej męża, ojca Aidana, był tą samą osobą, którą ona pożegnała lata temu. Z której odejściem już się pogodziła. Pomimo tego wszystko w tej postaci mówiło, że to właśnie on. Mówił, poruszał się, uśmiechał się tak samo. Wiedział te same rzeczy, które powinien był wiedzieć jej mąż. To musiał być on.
– John, ja tak bardzo za tobą tęskniłam… – odezwała się z wyraźną ulgą kobieta.
Odpychała od siebie logiczne myślenie i rozum. Jej serce wręcz wyrywało się z klatki piersiowej. Nie mogła przestać obejmować ukochanej osoby, którą kiedyś straciła. Była już zbyt zmęczona, więc pozwoliła porwać się fali uczuć.
Aidan stał obok i wpatrywał się w bolesny obrazek – rodzina w całości. Kiedyś zniszczony, teraz w swej całej okazałości. Gonitwa myśli, z którą się zmagał, wycisnęła z niego chyba już wszystkie łzy, jakie miał w swoich oczach. Jak to możliwe? Dlaczego teraz? Co się dzieje? Co myśli matka? Gdzie on był? Dlaczego wrócił? Jak zareaguje brat?
– Gdzie jest Logan? – zapytał John, wciąż głaszcząc żonę po włosach.
– On… – odpowiedział Aidan, czując kłującą suchość w gardle. – On już z nami nie mieszka. On ma rodzinę.
– Ach tak… – Mężczyzna się uśmiechnął.
Aidan zauważył na jego twarzy nienaturalny wręcz spokój. John zamknął oczy i wolno pokiwał głową. Widać było, że jest dumny i szczęśliwy. Chłopak pozwolił, by błogość ogarnęła i jego. Też był zmęczony. Nie chciał już więcej myśleć. Marzył o tym, żeby po prostu cierpienie się skończyło.
– Kocham cię, tato.
Kiedy myślał, że nie jest w stanie wycisnąć z siebie już więcej łez, one kojąc jego ból ponownie spłynęły po policzkach, cicho skapując na granatowo-czerwoną kurtkę Johna.
***
13 czerwca 2015 roku o godzinie piątej nad ranem policja w miasteczku Deer Island dostała zgłoszenie o niepokojących hałasach jednej z rodzin mieszkających na obrzeżach w pobliżu lasu.
Jeff Mann pracował w policji odkąd tylko pamiętał. Przez lata przybyło mu kilogramów i ubyło włosów na głowie, jednak w swojej pracy spełniał się całkowicie. Okolica była bardzo spokojna, nie licząc zbyt głośnych imprez i pijanych mężów, więc obowiązków nie było zbyt wiele, ale zawsze można było na niego liczyć nawet w pozornie błahych przypadkach, takich jak piłka, która utknęła na gałęzi.
Zaraz po zawiadomieniu wsiadł w radiowóz, uprzednio zabierając papierowy kubek z gorącą kawą. Słońce dopiero wzeszło, miasteczko budziło się do życia. On sam obudził się niecałą godzinę temu. Zatęsknił za ciepłą kołdrą, kiedy wyszedł z budynku komendy.
Całą drogę pokonał w kilka minut – znał ją doskonale. Zmarły w tragicznym wypadku John, głowa rodziny, był jego przyjacielem z czasów szkoły. Wciąż czasem zachodził do nich na pyszne ciasteczka, które robiła Ellen, żona Johna. Zaśmiał się cicho pod nosem, stwierdzając, że pewnie były niemałą pomocą przy jego przybieraniu wagi.
Zatrzymał się na podjeździe i spojrzał przez przednią szybę samochodu na dom. W kuchni paliło się światło, ale okolica była dosyć spokojna. Wyszedł z samochodu i ruszył w stronę drzwi, mijając po drodze kota myjącego swoje ubrudzone łapki. Pewnie znowu szlajałeś się nie wiadomo gdzie – pomyślał Jeff.
Zapukał do drzwi kilka razy, jednak nie usłyszał odpowiedzi. Przez chwilę pomyślał, że być może to była pomyłka i powinien wrócić na komendę, nie przeszkadzając rodzinie w przygotowaniach do szkoły i pracy. Przypomniał sobie jednak, że zgłoszenie brzmiało wiarygodnie, więc musiał to sprawdzić.
– Halo, tu Jeff! – powiedział głośniej, gdy po raz kolejny nikt nie odpowiedział na jego pukanie.
Nacisnął klamkę, drzwi się otworzyły. Brak odpowiedzi od jakiegokolwiek z członków rodziny trochę go zaniepokoił, trzymał więc dłoń na kaburze z bronią. Wszedł do korytarza, po raz kolejny odezwał się, żeby oznajmić, że jest z policji. Rozejrzał się i zauważył przedmiot leżący na schodach. Nie mógł dostrzec dokładnie, co to było, wolno podszedł więc bliżej, by się przyjrzeć. Słabe, przytłumione światło prawie nie docierało z piętra, sięgnął więc po swoją latarkę i skierował ją na leżący przedmiot.
Głowa. Jasnoblond włosy ubrudzone krwią. Szare, martwe oczy. Strużki czerwieni płynące z poderżniętego gardła, którego praktycznie już nie było. Stopień wyżej leżała reszta ciała. Kilka pojedynczych ścięgien i mięśni wraz z kośćmi kręgosłupa trzymały zwisającą niżej głowę chłopca. Ściany umalowane były krwią, dywan nasiąknięty cieczą błyszczał w świetle latarki.
– Dobry Jezu, Aidan… – szepnął Jeff, zakrywając dłonią usta.
Odruchowo sięgnął dłonią, by sprawdzić czy chłopak żyje, jednak po chwili cofnął ją, ganiąc się w duchu za swoją bezmyślność. Był zbyt zszokowany, jednak wiedział, że za chwilę ogarną go mdłości. Mocniej przycisnął ręką swoje usta i odwrócił się, nie mogąc znieść makabrycznego widoku.
Nie pomyślał nawet o tym, by zawiadomić komendę. Po latach spokojnej służby było to dla niego zbyt porażające. Ze zdenerwowaniem stwierdził, że cały się trzęsie. Uderzył się w policzek i odwrócił się w kierunku zapalonego w kuchni światła. Próbował odganiać od siebie myśli, jednak umysł usilnie przedstawiał mu obrazy uciekającego przed napastnikiem Aidana. Musiał biec na górę, kiedy to się stało.
Najwolniej i najciszej jak tylko potrafił, zbliżył się do kuchni. Wziął głęboki wdech i wyciągnął z kabury pistolet. Sprawdził, czy jest naładowany, odblokował go, po czym przestąpił próg kuchni.
Ujrzał klęczącego na ziemi mężczyznę w granatowo-czerwonej kurtce. Kołysał się wolno, słychać było ciche łkanie. W ramionach trzymał ciało. Jeff bez spoglądania wiedział, że jest to Ellen. Mimo iż bardzo próbował się powstrzymać, jego wzrok skierował się na równie martwe i szare jak Aidana, oczy kobiety. Wokół dwójki połyskiwała czerwienią ogromna kałuża.
Policjant otrząsnął się szybko i wycelował broń w klęczącego mężczyznę.
– Odsuń się od niej i podnieś ręce! – krzyknął z furią Jeff. – Odsuń się od niej, ty sukinsynu!
Mężczyzna nie odpowiadał. Przestał się kołysać i wolno, niczym w filmie, bardzo wolno odwrócił głowę w kierunku policjanta. Światło w lampce było coraz bardziej intensywne.
– Ja… – powiedział cicho. – Musiałem… Przepraszam… Ja musiałem.
Jeff wypuścił pistolet z rąk. Mimowolnie otworzył usta, a jego ciało zastygło w bezruchu.
– To nie może być…
– Musiałem ich zabrać ze sobą. Przepraszam Jeff.
Żarówka wybuchła i pokój pogrążył się w ciemności. Policjant szybko podbiegł do włącznika i zapalił światło. John zniknął, pozostawiając go samego z dwoma ciałami. Zdezorientowany do granic możliwości, stał pośrodku kałuży krwi, wpatrując się w czerwony napis na ścianie.
„Koniec jest blisko”.
***
Ten dzień był dniem ostatnim, w którym świat był całością. 13 czerwca 2015 roku w tysiącach miejsc na świecie zmarli powracali do życia, tylko po to, by zabrać ze sobą żywych. W internecie i mediach krążyły zdjęcia z miejsc potwornych zabójstw, w których zawsze znajdowano krwawe napisy. „Koniec jest blisko”, „Sąd nadchodzi”, „On przychodzi ponownie”, „Czas nastał”.
Następnie z nieba zaczął spadać ogień. Meteorytowy deszcz, niszczący miasta, zabijający setki i tysiące zamienił niebo w świetlistą, krwistą łunę. Tuż nad ziemią płonące kule zatrzymywały się i formowały w kształt aniołów. Nie byli to jednak wysłannicy łaskawego i miłosiernego Boga, który przybył ludzkości na ratunek. Głodne, żądne mięsa potwory, z żółtymi ślepiami i ostrymi niczym szable pazurami.
Bojaźliwi, przestraszeni i zrezygnowani ludzie uciekali do świątyń, kościołów, kaplic, tylko po to żeby zobaczyć, jak posągi i pomniki świętych schodziły z piedestałów, rażąc wszystkich blaskiem swych źrenic i parząc płomieniami buchającymi z ich wnętrz.
Umęczone, poranione ciała wszystkich rzeźb Jezusa schodziły z krzyży, a ich cierniowe korony niczym węże oplatały każdą napotkaną przez siebie istotę, w akompaniamencie krzyków i modlitw.
Wszystkie święte budowle waliły się nagle, przygniatając znajdujących się w środku, a następnie z gruzów wyłaniały się makabryczne i pokraczne demony rodem z fantastycznych powieści o smokach, ziejące kwasem i ogniem.
Dzień Ostatni się rozpoczął.