- Opowiadanie: ac - Wśród koszmarów najgorsza jest bezsenna noc

Wśród koszmarów najgorsza jest bezsenna noc

Serdeczne dzięki Zalthowi za betę.

 

Mam nadzieję, że zaglądającym spodoba się poniższa historia i zostawią swoje uwagi. :) Zapraszam!

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Biblioteka:

zygfryd89, Finkla

Oceny

Wśród koszmarów najgorsza jest bezsenna noc

 

Pierwszy raz od dawna nie śniłem koszmaru. Powinno mnie to cieszyć, ale zamiast tego od rana byłem roztrzęsiony. Miałem problemy ze skupieniem. Na granicy wzroku przemykały cienie. Przedmioty znajdowały się nie na swoim miejscu. Nie mogłem znaleźć kluczy i portfela. Były w sypialni. Nigdy, ale to nigdy, nie przynoszę kluczy do sypialni. Przez brak koszmarów mam wrażenie, że coś mnie ominęło. Coś o czym powinienem wiedzieć.

Przez lata śniłem ten sam zły sen. Nie pamiętam, kiedy to się zaczęło. W liceum? Nigdy nie stanowił on dla mnie problemu. Złe sny, to nadal tylko sny. Nie przywiązywałem do nich wagi. Koszmar zaczął jednak powracać. Potrafiłem go śnić kilka razy w miesiącu. Zdarzało się nawet, że parę dni z rzędu. Bałem się zamykać oczy. Wiedziałem co zobaczę, co mi się przydarzy.

Zazwyczaj zaczynało się podobnie – w domu dziadków. Głównie byłem w nim sam, czasem z kimś z bliskich. We wszystkich pokojach światła były zgaszone, a ja chodziłem od okna, do okna. Szukałem sylwetek poruszających się w ciemności . Znajdowałem je, zawsze je znajdowałem. Jedną, dwie, dziesięć. Chodziły wokół domu. Przemykały między drzewami. Zbliżały się. Nigdy nie widziałem, by miały broń, choć ja w tych snach często byłem uzbrojony.

Strzelba, pistolet, siekiera, różnie. Nosiłem je ze sobą od pokoju do pokoju. Czy ci, których widziałem w ciemnościach, mieli broń? Nie wiem. Stanowili zagrożenie, a ich celem było wtargnięcie do środka. Wiedziałem to, czułem. Obserwowałem, jak się zbliżają. A raczej, jak pojawiają się coraz bliżej. Jak podchodzą do okien, jak szarpią za klamki.

Strzelałem, rąbałem, dźgałem, biłem. Walka z cieniem, to w tym przypadku dobre określenie.

Ostatnie dni, a raczej noce, były szczególnie wyczerpujące. Budziłem się zmęczony i obolały. Koszmar towarzyszył mi, jak wierny pies. Miałem obawy, że skończą mi się siły. Co się stanie, gdy cienie w końcu wedrą się do domu? To tylko sen, mówiłem.

Coraz mniej w to jednak wierzyłem. Oczywiście, na początku twierdziłem, że to mózg wyrzuca z siebie niepotrzebne informacje, wspomnienia, może lęki. Później poczułem, że mnie to przerasta. Lęki, czy nie, musiałem coś z tym zrobić. Rozważałem wizytę u psychoterapeuty. Jednak nie czułem się chory, ani tym bardziej szalony.

Zaburzenia? Zaburzenia mają inni. Ja po prostu mam koszmary.

Jednak nie mogłem tego dłużej ignorować. W poniedziałek zadzwoniłem do firmy mówiąc, że coś mnie złapało i nie mogę przyjść do pracy. Karol, kierownik w moim dziale stwierdził, że nie ma problemu, żebym został w domu i się kurował. Pracowaliśmy w firmie, prowadzącej szkolenia dla pracowników z oprogramowania biurowego. Nie był to dla nas sezon.

Skorzystałem z wolnego dnia i umówiłem się na wizytę u lekarza w pobliskiej przychodni. Udało mi się wykasłać i wystękać tygodniowe zwolnienie. Na szczęście uwierzył, że chwilowy brak objawów wynika ze szprycowania się gripexem, paracetamolem i acatarem.

Tydzień mi wystarczał. Poinformowałem Karola telefonicznie o zaistniałej sytuacji. Powtórzył mi to samo, co wcześniej. Nie ma problemu, Filip. No właśnie jest problem i to duży, ale świat nie kończy się na zasranych szkoleniach z Excela. Nie tłumaczyłem mu jednak tego. Karol był w porządku. Powiedziałem, że jak dam radę, to siądę do montowania filmów na stronę. Stwierdził, że się nie pali. Jasne, że się nie pali. Jest połowa maja i wszyscy mają szkolenia w dupie.

Rozłączyłem się, zostawiając Karola w świecie, który sam opuszczałem przynajmniej na najbliższy tydzień.

Tego samego dnia spakowałem się. Nie wiedziałem, co może mi się przydać, więc wziąłem rzeczy, które zawsze zabierałem ze sobą na wyjazdy. Ubrania, telefony, laptop i resztę drobiazgów. Będąc już przy drzwiach, wróciłem po ładowarki. Zawsze o nich zapominam.

Opuściłem swoje mieszkanie na warszawskiej Woli i wpakowałem się do samochodu. Do domu dziadków miałem około trzech godzin jazdy. Niedługo. Musiałem tylko wcześniej wstąpić do rodziców po klucze. Po drodze zadzwoniłem do Sylwii i powiedziałem jej, że muszę trochę odpocząć. Poopowiadałem o stresie, zmyślonej chorobie i chęci zobaczenia rodziców. Nie wiem, czy w to uwierzyła. Moje umiejętności aktorskie mieściły się w łyżeczce do herbaty, a ona po dwóch latach związku, znała mnie lepiej niż lekarz z przychodni. W każdym razie, miała swoją pracę i musiała zostać w Warszawie. Pożegnaliśmy się, współczując sobie nawzajem. Ona mi choroby, ja jej obowiązków. Żadne z nas nie było szczere.

U rodziców zjadłem kolację i wymieniliśmy parę nieznaczących uwag. Pogoda ładna, dobrze, że nie pada, samochód mi zarysowali pod blokiem, w pracy dobrze, tylko płacą mało. Rozmowa jakich milion.

Zapytali mnie, po co jadę na wieś. Opowiedziałem o wspomnieniach i wakacjach. Przecież spędzałem tam każde lato, będąc dzieckiem. Pośmialiśmy się, a ja zabrałem klucze. Wcześniej obdzwoniłem rodzinę i popytałem, czy nikt się akurat nie wybiera, by odpalić grilla, czy posiedzieć z dzieciakami. Dom stał pusty, ale działka wciąż stanowiła jakąś atrakcję. Wszyscy powiedzieli, że nic nie planują, więc poinformowałem ich, że posiedzę tam z tydzień. Prosiłem, by nie przeszkadzali, bo chcę się zająć pracą. Nikt nie miał nic przeciwko. Cudowny okres po majówce, gdy wszyscy zajęli się swoimi obowiązkami.

Myśl o domu nie dawała mi spokoju. Była jak mucha, której nie sposób odpędzić. Pomysł, by stawić czoło koszmarom w świetle dnia, wykwitł w mojej głowie już dawno. Jednak nigdy wcześniej koszmary nie były tak natarczywe. To tylko sen, mówiłem sobie. Sen męczący, i, choć nie chciałem tego przyznać nawet przed samym sobą, dość niepokojący. Dość, by wsiąść w samochód i odwiedzić stary dom.

Zajechałem na wieś nocą. Przywitała mnie pusta droga. Nieszawice były typową, polską jednoulicówką na wschodniej ścianie. Za znakiem zwolniłem, pokonując krętą drogę przez wzniesienia. Po lewej, między drzewami migała mi rzeka. Minąłem stare ośrodki turystyczne, które, z tego co wiedziałem od dawna nie funkcjonowały. Potem jedyny sklep we wsi. Kojarzyłem, że parę lat temu syn właściciela się powiesił. Byłby niewiele starszy ode mnie. Na pogrzeb przyszedł tłum ludzi.

Po minięciu zamkniętego o tej porze sklepu, czekały na mnie dwa rzędy starych domów po obu stronach drogi. Powoli jechałem leonem, oglądając miejsce, które tak dobrze znałem, które mnie na swój sposób wychowało. Może dlatego tak często mi się śni?, pomyślałem, mierząc wzrokiem znajome widoki. Tu dom tego, tu tamtego. Przystanek, dąb – pomnik przyrody, pole, ogród. Latarnie oświetlały wieś pomarańczowym blaskiem. Przejechałem tak około kilometra, gdy zobaczyłem cel podróży. Przed oczami zamajaczyła metalowa brama.

Zatrzymałem się przed nią. Nie chciałem szarpać się w środku nocy ze starą kłódką. Przeszedłem przez furtkę i mając po prawej kilka drzewek, widziałem dom moich dziadków. Czy czułem, że na mnie patrzy? Chyba nie. Czy uważałem, że jestem tam sam? Tym bardziej nie. Wchodząc na ganek, odwróciłem się w stronę podwórza. Obdarzyłem podejrzliwym spojrzeniem zaniedbaną działkę. Nie dostrzegłem niczego niezwykłego.

Zamknąłem za sobą ciężkie drzwi, a dom przywitał mnie zatęchłym powietrzem. Przechodząc przez kuchnię, poszedłem prosto do pokoju gościnnego i w ubraniu rzuciłem się na nierozłożoną kanapę. Zasnąłem szybko, choć pamiętam, że bardzo przeszkadzał mi zapach starych, niewietrzonych pomieszczeń. Nie miałem odwagi uchylić okna. Tej nocy nie śniło mi się nic.

 

Wtorek

 

Po przebudzeniu pojechałem do sklepu. Nie miałem daleko, ale nie chciałem nikogo spotkać po drodze. Po spaniu w ubraniu, wyglądałem dokładnie tak, jak się czułem. Paskudnie. Zatrzymałem się na małym parkingu przed białym budynkiem. Sklep „U Władka” nie zmienił się zbytnio od czasów mojego dzieciństwa.

– Dzień dobry – przywitałem się, a starsza pani odpowiedziała mi skinieniem głowy znad gazety. To był sklep w dawnym stylu, gdzie wszystkie produkty znajdowały się za barykadą z lodówek i lady, a przed nią było tylko niewielkie miejsce dla klientów. Pamiętam, że lata temu, po mszy w pobliskim kościele, kolejka często kończyła się na zewnątrz. Uśmiechnąłem się do wspomnień.

Poprosiłem o zgrzewkę wody, chleb, wędlinę, serki wiejskie i kilka innych produktów, które miały mi pozwolić przeżyć te kilka dni w Nieszawicach. Starsza ekspedientka, pani Halina, żona właściciela, miała na sobie fioletowy fartuch w zielone kropki. Nie poznała mnie. Nie dziwiłem się. Ostatni raz widzieliśmy się lata temu.

– Poproszę jeszcze dwie butelki wódki – powiedziałem. Nie wiem co mnie podkusiło. Nigdy nie byłem amatorem mocnych alkoholi. Nawet wychodząc ze znajomymi preferowałem piwo.

– Której? – zapytała pani Halina. Wybrałem żołądkową, dwa razy po pół litra. Wpakowałem je do reklamówki, nie wiedząc właściwie, co zrobię z taką ilością alkoholu. Zapłaciłem więcej niż w osiedlowym sklepie w Warszawie, ale pamiętałem, że tu zawsze było drożej. Sklep miał monopol w okolicy, dostawy były rzadko. Rzuciłem pieniądze na ladę i wyszedłem.

Wkładając zakupy do bagażnika, czułem jak słońce ogrzewa mi kark. Rozejrzałem się. Za sklepem widziałem zarys drewnianego kościoła. Pomyślałem, że warto byłoby tam wstąpić. Po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko sklepu znajdowała się szkoła podstawowa. Pamiętałem, że za nią było boisko do piłki nożnej. Było pełne kęp trawy, o które łatwo można skręcić kostkę. Obok znajdowało się też boisko do siatkówki plażowej. Z piasku zawsze musieliśmy wyjmować kapsle po piwie i kawałki szkła, a siatkę trzeba było mieć swoją. Nie przeszkadzało nam to, byliśmy dziećmi.

Dwupiętrowy betonowy kloc z wejściem od ulicy mieścił szkołę. Ze wspomnień wyrwał mnie cień przebiegający przez okna budynku. Nie wiedziałem i nie chciałem wiedzieć, czy naprawdę tam coś było, czy jestem tylko przewrażliwiony. Wsiadłem do samochodu i czym prędzej odjechałem.

W głowie pojawiła się myśl, czy przyjazd tutaj był dobrym pomysłem. Może naprawdę potrzebowałem pomocy specjalisty. Nie wiem czego bałem się bardziej. Koszmarów na jawie, czy faktu, że naprawdę mogę być niespełna rozumu.

– Może przeżyłem w Nieszawicach jakąś traumę i mój umysł wyparł to z pamięci? – wymamrotałem pod nosem, odpalając silnik. Zaśmiałem się, nieco zbyt histerycznie jak na mój gust.

Zegarek w samochodzie wskazywał jedenastą. Zostawiłem auto pod bramą. Coś powstrzymywało mnie przed zaparkowaniem seata na podwórku. Sama działka była sporych rozmiarów. Wjazd, patrząc od ulicy, znajdował się w lewym rogu, po prawej za małym sadem straszył drewniany dom. Za nim stał domek letniskowy, który składał się z trzech pokoi. Był to stary składzik na zboże, przerobiony na pomieszczenia mieszkalne. Pamiętam, że często ze ścian sypały się ziarna, nawet lata po przebudowie.

Druga część działki znajdowała się za zbitym ze sztachet płotem. Stanowiła część gospodarczą. Stały tam kurnik, obora, garaż i stodoła. Były wypełniony po brzegi tylko kurzem i wspomnieniami. Nie miałem nawet pewności, czy od śmierci dziadków ktoś tam zaglądał. Do drewutni przy stodole, to jeszcze całkiem prawdopodobne. Co do reszty, szczerze wątpiłem.

Dom wyglądał dokładnie tak, jak go zapamiętałem. Spróchniały ganek, ciągnący się przez całą szerokość ściany, znajdował się od strony podwórza. Do wnętrza wchodziło się przez korytarz, gdzie po lewej dobudowano łazienkę. Na wprost znajdowały się drzwi do pokoju sypialnianego, a po prawej do kuchni. Wszedłem i postawiłem zakupy na blacie. Centralnym punktem domu był kaflowy piec, którego ściany znajdowały się w trzech pomieszczeniach wokół niego.

W kuchni panował porządek, choć była nieco zaniedbana. Stół, kuchenka na drewno, zlew i blaty pokrywała gruba warstwa kurzu. Podłączyłem lodówkę do prądu i poukładałem zapasy na półkach.

Nie mając nic lepszego do roboty, wyciągnąłem książkę z torby. Rozsiadłem się na starym, drewnianym krześle na ganku i utonąłem w lekturze. Były to „Dzieci kapitana Granta” Juliusza Verne.

W ciągu dnia poza czytaniem, zdecydowałem się jeszcze odkurzyć cały dom. Z tyłu głowy, niczym odnóża małego pajączka, drażniła mnie myśl, co skłoniło mnie do tych porządków. Z listy rzeczy, których szczerze nie znoszę, sprzątanie zajmuje wysoką lokatę. Odepchnąłem tę myśl od siebie. A może to nie byłem ja? Po chwili już o tym nie pamiętałem i przy pomocy starego odkurzacza doprowadziłem ten dom do, jako takiego, porządku. Zastanawiałem się też nad skoszeniem trawy, ale zostawiłem to na kolejny dzień. Miałem duże wątpliwości czy kosiarka, która znajdowała się w garażu była sprawna. Pod wieczór pozbierałem śmieci z podwórka. Zostawionego starego grilla, koło od roweru i podobne graty. Nie było tego dużo.

Gdy pierwsze gwiazdy zaczęły się pojawiać, skryłem się w domu. Rozważałem powrót do przygód lorda Glenarvana i reszty ekspedycji, jednak nie chciałem zapalać świateł. Jak w moich snach zacząłem krążyć po domu, wyglądając przez okna.

Tak jak poprzedniego dnia, niczego nie dostrzegłem. Uczucie bycia obserwowanym, nieprzyjemnie łaskotało po karku. Odwracałem się zlękniony, jednak cienie umykały przed moim wzrokiem. Zgaszone latarnie poinformowały mnie o nadejściu północy.

Nie wiem jak to się stało, ale siedzę przy stole w salonie, a w ręku trzymam otwartą butelkę żołądkowej. Jest nadpita. Nie pamiętam, bym zaczynał, ale charakterystyczny smak został mi na języku. Czuję gorąco w przełyku.

Zastanawiam się, dlaczego zawsze śniło mi się, że byłem w domu moich dziadków. To właśnie z domkiem letniskowym, stojącym obok, wiązała się większość moich wspomnień. Wstaję od stołu. Jestem na lekkim rauszu.

Coś przyciąga mnie do kuchni. Nie puszczam butelki. Opierając dłoń o blat, wyglądam przez okno. Cienie nie ruszają się, ale widzę je. Widzę, jak chowają się za drzewami, za garażem i oborą. Wyczekują. Odwracam spojrzenie od podwórza i kieruję je na domek. Ledwo dostrzegam jego zarys w ciemności. Do głowy przychodzą mi nieuszeregowane myśli. Czemu dom, a nie ten mały, przerobiony budyneczek?

Nagle w środkowym pokoju zapala się światło.

– Nie, nie, nie… – jęczę, czując, jak uginają się pode mną nogi. Siadam, oparty o szafki. Chowam głowę w ramionach. Kręcę nią tak gwałtownie, że wylewam na siebie alkohol. Pociągam tęgi łyk. Z oczu płyną mi łzy. Słyszę dobiegające z domku dźwięki. Głuchy odgłos uderzeń, trzask wyrywanych desek. Krzyki. Piję dalej. Krztuszę się i prawie wymiotuję. Kładę się na podłodze i zakrywam uszy dłońmi. Łkając, w końcu zasypiam.

Koszmary wracają.

 

Środa

 

Obudziłem się na podłodze. Czułem się okropnie. Całe ciało było obolałe. Język lepił się do podniebienia. Głowa łupała tak, że nie mogłem przez chwilę usiąść. Leżąca obok butelka była pusta.

Usiadłem, patrząc na drżące ręce. W głowie zaświtała myśl, że to pora udać się lekarza. Koszmary, koszmarami, ale halucynacje, to już co innego. Muszę wytrzeźwieć i spieprzać stąd, przeszło mi przez myśl. Czy jest miejsce, w którym sen nie wróci? Wiedziałem, że moje mieszkanie w Warszawie nie jest oddalone wystarczająco, ale czy mogę uciec od tego domu dokądkolwiek?

Rozmyślając o wyjeździe, doszedłem do wniosku, że wczorajsze koszmary nie mogły się wydarzyć. Byłem pijany. Wydawało mi się. Dawno nie piłem wódki, to i przyśniło się coś na jawie. Tak, to miało sens.

Zdjąłem z siebie ubrania, nie mogąc znieść własnego zapachu i rzuciłem je w kąt. Nastawiłem bojler w łazience. Wypiłem duszkiem pół litra wody i pobiegłem zwymiotować. Myjąc twarz nad umywalką, dostrzegłem swoje odbicie. Powiesiłem na lustrze ręcznik. Nie chciałem się oglądać. Rozpadałem się, co prawda, tylko psychicznie, a nie fizycznie, ale i tak nie był to przyjemny widok. Wylałem drugą butelkę wódki do zlewu w kuchni. Zapach uderzył mnie w nos i pobiegłem zwymiotować drugi raz.

Miałem przynajmniej pół godziny, zanim woda się nagrzeje. Wyszedłem na podwórko, omijając domek szerokim łukiem. Nawet nie zamierzałem na niego patrzeć. Wiedziałem, że on patrzy na mnie. Przed nim znajdowała się głęboka ziemianka, zamknięta na skobel. Nie miałem tam czego szukać. Wziąłem się za mycie wszystkich okien. Trochę mi zeszło, ale widok domu w coraz lepszym stanie dawał mi prawdziwą radość.

Po szybkim prysznicu, czułem się o wiele lepiej. Postanowiłem, w końcu uporać się z trawą, która była już stanowczo za wysoka i wyglądała po prostu niechlujnie. W szafce, w kuchni znalazłem klucz do garażu. Poszedłem tam i musiałem kilka razy odkaszlnąć. Kurz leżał na półkach z narzędziami grubą warstwą, a drugie tyle unosiło się w powietrzu. Dostrzegłem kosiarkę w rogu, za traktorem. Na nim ktoś siedział.

Uciekłem. Zatrzasnąłem wielkie drzwi i oparłem się o nie, ledwie łapiąc oddech. Czułem, że serce bije mi jak oszalałe. Nie widziałem kto to. Zbyt się bałem. To był tylko cień, tłumaczyłem sobie. Zwid, mara. Drżącymi dłońmi założyłem kłódkę na swoje miejsce. Gdy chciałem przekręcić klucz, coś uderzyło w drewniane wrota od wewnątrz. Krzyknąłem i naparłem na nie, przekręcając klucz.

Pobiegłem do domu, nie oglądając się za siebie. Zamknąłem drzwi i sprawdziłem, czy okna też są zablokowane. Sam zatrzasnąłem się w łazience i czekałem, aż atak paniki złagodnieje.

– To delirium, delirium, delirium – mamrotałem pod nosem. Wiedziałem, że o delirkę wcale nie jest tak łatwo, ale jakie było inne wytłumaczenie?

Przypomniałem sobie sen. Zorientowałem się, że w nim ten dom nie posiadał jeszcze łazienki. Wyszedłem i zacząłem zwracać uwagę na niepasujące elementy. Wiszące szafki w kuchni, stół w pokoju gościnnym, telewizor, żyrandol. Nie było ich w snach.

Skupiłem myśli na trawniku. Fizyczna praca pozwoli nie panikować. Poza tym podwórko było już naprawdę zaniedbane. Zacząłem się zastanawiać, skąd wziąć kosiarkę. Przyszedł mi do głowy stryj Andrzej, który przecież mieszkał niedaleko. Powinien mnie pamiętać. Aby tam trafić, musiałem iść przez podwórze, potem chwilę piaszczystą drogą, mijając las i wychodziło się na wprost jego domu. Nie chciałem jednak przechodzić koło garażu, więc wybrałem przejście naokoło.

Nie musiałem nawet pukać do drzwi. Widziałem go przed domem. Nosił do składziku porąbane wcześniej drewno.

– Cześć, stryjku – przywitałem się zza furtki.

– Filip? – zapytał, przysłaniając oczy masywnym przedramieniem. – Wchodź, synu, kopę lat cię nie widziałem.

Podaliśmy sobie ręce. Czułem, jak gniecie moją dłoń w swoich szorstkich paluchach. Poczułem się jak ostatni mieszczuch. Cóż, na swój sposób nim byłem. Odmówił propozycji pomocy przy drewnie.

– Ma może stryjek kosiarkę? – zapytałem. – Będę tu kilka dni, chciałbym ogarnąć działkę. Znalazłem jedną, elektryczną u nas w garażu, ale chyba oddała już ostatnie tchnienie.

– Jasne, chodź – zaśmiał się Andrzej. Był zwalistym mężczyzną o krótkich, siwych włosach kojarzących się ze szczotką. Dziękowałem w myślach Bogu, że stryj nie chciał, abym sam wyniósł kosiarkę z garażu. Chyba bym się nie odważył.

– Wpadnę jutro do ciebie, dobrze? – zapytał, podając ją, jakby nic nie ważyła. Odstawiłem ustrojstwo na ziemię.

– Jasne, zapraszam – odpowiedziałem. – Tylko uprzedzam, że jest tam bałagan.

– Nie ma problemu – machnął dłonią, wielkości mojej głowy. – Zajrzę wieczorkiem.

Pożegnałem się i powędrowałem z kosiarką do domu. Trzeba będzie zrobić zakupy, pomyślałem. Nie zamierzałem przyjmować stryja pustym stołem.

Koszenie zajęło mi pół dnia. Wstawiłem kosiarkę na ganek, a trawę zostawiłem do wyschnięcia. Wiedziałem, że następnego dnia poszukam grabi i skończę temat trawnika. Zbliżał się wieczór. Pozwoliłem sobie wrócić do poszukiwań kapitana Granta, do czasu, aż zrobiło się całkiem ciemno. Siedząc przy stole w kuchni, odłożyłem książkę w momencie, w którym w domku ponownie zapaliło się światło.

Nie spoglądam do tyłu. Widzę jak światło wpada przez okno i rzuca mój cień na stół. To nie jest prawda, myślę. Wiem, że jest inaczej. Biegnę do pokoju i chowam głowę pod poduszką. Nie pomaga, cholerna poduszka nie wystarcza. Wciąż słyszę krzyki i odgłosy uderzeń. Nie pójdę tam, nie w nocy. Wstaję i idę do kuchni. Stawiam kroki tak, by nie być widocznym zza okna. Widzę czarne sylwetki. Są bliżej niż wczoraj. Jedna prawie dotyka schodów na ganku. Nie poruszają się. Patrzą w kuchenne okno i czekają.

Otwieram lodówkę. Wiem co tam znajdę. Wódka, którą wylałem rano. Nie powinno jej tu być, ale jest. I w dodatku smakuje lepiej niż wczoraj. Tłumi dźwięki lepiej niż poduszka. Strach również. Niemal mam ochotę wyjrzeć przez okno i krzyknąć, by po mnie przyszli. Kolejny wrzask z domku mrozi mi krew w żyłach. Wypijam kolejne łyki i zataczam się na kanapę w salonie. Zasypiam.

 

Czwartek

 

Wstałem z samego rana. Nie było już tak źle jak wczoraj. Chyba zacząłem się przyzwyczajać. We śnie znów broniłem domu przed cieniami. Były agresywne i szybsze niż kiedykolwiek. W tych snach zdarzało się, że byłem tylko widzem. Jak w kinie oglądałem kolejne sceny.

Będąc w Nieszawicach, przeżywałem to wszystko. Pamiętałem wysiłek i strach, który mi towarzyszył. Pamiętałem serce, które w szalonym rytmie pompowało krew. Miałem przed oczami ruchy cieni, które szarpały za klamkę, wściekle biły w szyby w oknach.

Butelka stała na stole w salonie. Wiedziałem, że jej tam nie zostawiałem, ale zignorowałem ten fakt. Z górnych szafek w kuchni powyciągałem talerze i szklanki. Skrzynkę z narzędziami znalazłem w starej komodzie na ganku. Wziąłem się za odkręcanie szafek. Nie było ich w moim śnie. Nie powinno ich tu być. Gdy się z tym uporałem, odkręciłem też żyrandol w salonie. Wyniosłem wszystko razem, z telewizorem i stołem z pokoju gościnnego, do składziku. Nie patrzyłem ani w stronę domku, ani w stronę garażu. Uczucie bycia obserwowanym, przeszło w pewność. Nie odwzajemniałem spojrzenia.

Gdy kończyłem grabić trawę, dochodziła czternasta. Podjechałem na szybkie zakupy i zaopatrzyłem się w świeże pieczywo, jajka i kilka rodzajów wędlin. No i wódkę. Żołądkową, tym razem trzy butelki. Pani Halina obdarzyła mnie zaniepokojonym spojrzeniem, ale zapłaciłem i wyszedłem szybko. Miałem jeszcze dużo pracy.

W kuchni pokroiłem wędlinę i ugotowane jajka. Wyłożyłem je na talerz i schowałem do lodówki. Spojrzałem w stronę domku. Wzywał mnie. Czułem to. Wypiłem parę łyków żołądkowej i wziąłem z szafki klucz na rzemyku. Z duszą na ramieniu stanąłem pod drzwiami.

Zamek nie stawiał oporu. Drzwi otworzyły się z jękiem nieoliwionych od lat zawiasów. Domek miał kształt prostokąta i składał się z trzech pomieszczeń, ustawionych jedno za drugim. Mnie interesowało środkowe. W pierwszym przez szparę w zasłonach wpadało majowe słońce. Kurz tańczył w jego promieniach. Po lewej był wieszak na ubrania, wisiały na nim jakieś stare kurtki. Pod nim stało kilka zniszczonych par butów. W pokoju było też łózko zawalone pościelą.

Chciałem przywołać wspomnienia, ale strach nie pozwalał o niczym myśleć. Przełknąłem głośno ślinę i ponownie przytknąłem usta do butelki. Nawet nie wiedziałem, że zabrałem ją ze sobą. Za progiem czekał na mnie środkowy pokój. Był skąpany w mroku, bo jego jedyne okno, to, z którego nocą biło światło, było w cieniu wielkiej jabłoni. Widziałem jednak zarys małego stolika i złożoną kanapę.

Gdy przekroczyłem próg i znalazłem się w pokoju, zewsząd wyskoczyły na mnie cienie. Czułem ich sękate palce wbijające się w głowę i ramiona. Nie pozwalały drgnąć, gdy moje uszy wypełniły się krzykiem. Domek znów był magazynem na zboże. Widziałem betonową posadzkę, znacznie niżej niż obecnie znajdowała się podłoga. Ziarna zebrane były w kącie, który obito dookoła deskami.

Przede mną rozgrywała się makabryczna scena. Czarne sylwetki walczyły ze sobą. Widziałem jak trzy próbują powalić jedną. Nie były takie same. Ta, która po chwili została powalona, była najmniejsza z nich. Widziałem jak uderzają w nią, wiedziałem, że biły, by zabić. Nie mogłem oderwać wzroku, choć bardzo tego pragnąłem. Po chwili szalonej walki najmniejszy cień poległ w bezruchu, a trzy oddaliły się pospiesznie. Odetchnąłem, gdy domek, który znałem, wrócił na swoje miejsce.

Oparłem się ciężko o framugę i przyssałem usta do butelki. Wiedziałem, co muszę zrobić. Poszedłem do składziku po siekierę. Stare deski w podłodze domku były zadziwiająco wytrzymałe. Minęło ponad pół godziny, zanim zerwałem je wszystkie. Pod nimi znajdowała się wylana, betonowa posadzka. Widziałem jednak, że jest wyżej niż w mojej wizji. Obróciłem siekierę w dłoniach i rozpocząłem nierówną bitwę. Czułem, że ramiona odmawiają mi posłuszeństwa. Nie miałem jednak wyboru.

Po godzinie walki z betonem ujrzałem to, co miałem zobaczyć. Skruszona siekierą posadzka, zaczęła ujawniać fragmenty ubrań i kości. Wtedy moim oczom ukazało się coś, co nie mogło być prawdziwe. Wiedziałem o tym, ale nie miało to już dla mnie żadnego znaczenia. Godziłem się z utratą zmysłów.

Z kieszeni marynarki wystawał kawałek pożółkłego papieru. Wyjąłem go krwawiącymi dłońmi. Był to akt własności działki o adresie Nieszawice siedemnaście, wystawiony na Huberta Ambroziuka. Brata mojego dziadka, który został uznany za zaginionego, gdy byłem dzieckiem. Gdy tylko przeczytałem, zwitek papieru skruszał w moich palcach, nie pozostawiając po sobie śladu. Jestem szalony, pomyślałem, tak, na lekarza jest już stanowczo za późno.

Zasypałem posadzkę porąbanymi deskami i poszedłem się umyć. Andrzej mógł przyjść w każdej chwili. Będąc już czystym, znalazłem w kuchni apteczkę i zakleiłem plastrami dłonie.

Stryj do tej pory się nie pojawił, więc stwierdziłem, że wykorzystam resztę dnia. Ze skrzynki z narzędziami wziąłem młotek i pamiętając, że w składziku były całkiem niezłe sztachety, zająłem się wyrywaniem z płotu tych połamanych i spróchniałych.

Zastał mnie, gdy zostały mi do przybicia dwie ostatnie.

– Widzę, że naprawdę wziąłeś się za to miejsce – wita mnie.

Zapraszam go na ganek. Wiedziałem, że zastawiłem tam stół wcześniej przygotowanym jedzeniem, pokrojonym chlebem i wódką. Nie mogę sobie przypomnieć, kiedy to zrobiłem. Kończę naprawę płotu i wrzucam resztę gwoździ do metalowego kubka. Idę na ganek. Widzę, jak stryj zadowolony nalewa sobie alkohol do kieliszka i wypija duszkiem. Mamrocze coś, że nie trzeba było. Bierze się za robienie kanapek. Zachodzę do szafki, która stoi za nim. Słyszę, jak mówi do mnie o prawie własności, że ta działka należy też do niego i sam powinien się nią zająć, ale jakoś nie ma czasu. Proponuje mi pomoc, choć nie wie kiedy. Cienie wychodzą zza drzew, wchodzą na ganek i otaczają go. Nie zauważam, kiedy robi się ciemno. Stryj wciąż mówi, a czarne sylwetki wbijają w niego pazury. Wskazują mi go. Syczą i krzyczą do mnie w języku, którego nie rozumiem. Nie rozpoznaję nawet słów. Widząc jak stryj siedzi, jego wielka sylwetka zaczyna mi się zdawać znajoma. Przypominam sobie wizję, w której jeden z trzech cieni, miał podobne gabaryty.

Czuję w dłoni ciężar młotka. Niemal bez mojego udziału ręka bierze zamach. Żelazny obuch z obrzydliwym mlaśnięciem ląduje na skroni Andrzeja Ambroziuka. Czaszka zapada się jak skorupka jajka. Z uszu i nosa tryska krew. Stryj wierzga dziko rękami i nogami, przewracając stół. Z cichym brzdękiem na podłodze ląduje butelka wódki. Podnoszę ją, nim kałuża krwi dosięgnie szkło.

Ciało stryja zastyga oparte na krześle z głową przerzuconą przez kark. Nieruchome, nabiegłe krwią oczy patrzą na mnie. Wygląda, jakby na swój sposób rozumiał. Cienie rzucają się na ciało, wyszarpując czarne jak smoła kawałki.

Nie chcę tego oglądać. Idę do kuchni, by przy stole wrócić do czytania. Tej nocy światło nie zapala się w domku, a ja dopijając alkohol, rozkładam kanapę. Zapadam w sen, w zupełnej ciszy. Nieszawice zasnęły, wraz z wygaszeniem latarni.

 

Piątek

 

Ziemianka nie chciała mnie wpuścić. Skobel musiałem wybijać młotkiem. Zawleczenie ciała stryja zajęło mi godzinę. Świniak nie folgował sobie i ważył pewnie ze dwa razy więcej ode mnie. Byłem obolały i nie pamiętam, czy jadłem w ogóle od poniedziałku. Gdy ciało znajdowało się jeszcze na ganku, zauważyłem, że między oczami miał wbity stalowy nóż o grubej rękojeści. Wiedziałem, że to nie moja sprawka. Wyjąłem ostrze i szarpiąc za nogi stryja, pokonywałem centymetr po centymetrze. Miałem wrażenie, że Hubert stara się pomóc. Cienie jednak nie należały do tego świata, więc poza syczeniem i mówieniem do mnie w języku umarłych, niewiele mogły zrobić.

We śnie nie broniłem już domu. Otworzyłem drzwi na oścież, a cienie skorzystały z zaproszenia. Wdarły się do środka i zaczęły demolować dom. Zdejmowały wszystko, co nie zgadzało się z tym co widziałem koszmarach. Zasłony, szafy, kable. Wyrywałem to wraz z nimi.

Usadziłem zwłoki na stromych schodach ziemianki i kopnąłem je. Odetchnąłem ciężko, kładąc dłonie na kolanach. Obserwowałem jak ciało spada z głuchym łomotem. W ręce trzymałem nóż. Gdy opuszczałem ziemiankę, zauważyłem wchodzącą na podwórko Sylwię. Nie, proszę nie, zdążyłem tylko pomyśleć.

– Filip?! Wszystko w porządku? Dzwoniłeś do mnie, ale nie wiedziałam, że to coś poważnego! – biegnie do mnie, krzycząc. Dzwoniłem? Ja? Co ty bredzisz? Jednak zaczynam powoli rozumieć. Widzę, jak na wietrze falują jej długie, brązowe włosy. Jak beżowa torebka upada na skoszoną trawę. Patrzę na siebie. Nie zmieniałem ubrania od dwóch dni. Jestem cały we krwi. Obdarzam Sylwię spojrzeniem podkrążonych oczu. Zatrzymuje się. Widzę, jak niepewność ogarnia jej ciało.

– Cześć, kotek – chrypię do niej, wiedząc, że paskudnie czuć ode mnie alkohol. Od kiedy ja się tak garbię? – myślę. Obejmuję ją delikatnie w talii, chowając wcześniej nóż w tylnej kieszeni spodni. Prowadzę Sylwię do domu.

– Filip, co to za krew? Mam wezwać karetkę? Jedziemy do szpitala? – trajkocze do mnie. Nie słucham jej. Czuję znajomy zapach jej perfum. Znajomy? Budzi raczej wspomnienie, że kiedyś rozpoznałbym ten zapach na końcu świata. Teraz ledwie potrafię się na nim skupić.

– Co tu się stało? Napadli cię? – krzyczy, widząc zdjęte szafki w kuchni. Przewrócone krzesła i butelki, zbite talerze. Oddala się ode mnie. A ja nad jej ramieniem, przez okno widzę, że postawiła swojego yarisa pod samą bramą. Dlaczego go tam postawiłaś? On nie może tam stać.

Podchodzę do niej. Czuję jak coraz bardziej, staję się pasażerem własnego ciała. Znów zamieniam się w widza. Obejmuję Sylwię lewą ręką. Nie rozumie, o co chodzi, ale ufnie kładzie mi dłonie na ramionach. Uśmiecham się do niej, sięgając prawą ręką po nóż.

– Filip, co tu się… – zamiera w pół słowa, gdy wbijam stalowe ostrze między żebra. Wyciągam i ponawiam uderzenie. Słyszę, jak w jednym szybkich oddechu, ucieka z niej całe powietrze. Patrzę w zielone oczy, w których gaśnie życie, i myślę, że nigdy nie kochałem jej tak jak teraz. Dźgam kolejne trzy razy, aż ciało obwisa w moim objęciu. Jej piękne włosy przelewają się falą przez moje ramię. Kładę ją delikatnie na ziemi.

– Nie! – mówię do zbliżających się cieni. Te zatrzymują się w pół kroku. Patrzą na mnie nie rozumiejąc, choć nie mają nawet oczu. – Masz już mojego stryja, zemściłeś się na mnie, nie mogąc dorwać mojego dziadka. Pozbawiłem ją życia, ale nie oddam ci jej duszy.

Cienie syczą na mnie i krzyczą. Nie zwracam na to uwagi. Hubert dostał swojego bratanka, który go zamordował i ciało zalał w fundamentach domku. Mój dziadek nie żył od ponad dziesięciu lat, na swoje szczęście, i Hubert nie mógł go dopaść. Dopadł mnie w zamian. Żyję, ale wiem, że moja dusza już nie należy do mnie.

Została do zrobienia ostatnia rzecz. Podchodzę do blatu, przy którym ostało się ostatnie gniazdko elektryczne. Jest tam podłączony pod ładowarkę mój telefon. Wiem, że nie mogłem tego zrobić. Nie ma to już znaczenia.

Drżącą ręką sięgam po telefon. Wybieram numer z listy z kontaktów i przykładam aparat do ucha.

– Halo, tato? – mówię, gdy słyszę charakterystyczny trzask. – Możesz przyjechać do Nieszawic?

Koniec

Komentarze

Były (w) sypialni.

 

Szybkiś w publikacji, ale nich będzie jako ćwiczenie. Moją opinię znasz. :)

 

Edit: Właśnie zobaczyłem, że już w poczekalni. Good luck!

/ᐠ。ꞈ。ᐟ\

Szybkiś w znajdowaniu kolejnych usterek. :D

Dzięki!

Rozumiem, że Filip, jeszcze będąc pacholęciem, stał się świadkiem pewnego zajścia, skutkiem czego dręczą go koszmarne sny. Od początku było wiadomo, że skoro śnią mu się okropności w domu dziadków, wyjazd na wieś nie jest dobrym pomysłem, nie dziwi zatem osobliwe zachowanie bohatera, jego lęki i przeżywany horror.

Dziwią natomiast takie zjawiska, jak pojawiająca się znienacka wódka, telefon, który sam dzwoni, czy nieoczekiwany przyjazd Sylwii. Zastanawiam się także, dlaczego nikt nie szukał zabitego…

Wykonanie pozostawia sporo do życzenia.

 

od rana byłem roz­trzę­sio­ny. Coś było nie tak. Na gra­ni­cy wzro­ku prze­my­ka­ły cie­nie. Przed­mio­ty nie były na swoim miej­scu. Nie mo­głem zna­leźć klu­czy i port­fe­la. Były w sy­pial­ni. –> Byłoza.

 

Szu­ka­łem syl­we­tek po­ru­sza­ją­cych się ciem­no­ści . –> Pewnie miało być: Szu­ka­łem syl­we­tek po­ru­sza­ją­cych się w ciem­no­ści.

 

Roz­wa­ża­łem te­ra­piępsy­cho­te­ra­peu­ty. –> Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: Roz­wa­ża­łem wizytę/ leczenie u psy­cho­te­ra­peu­ty.

 

U ro­dzi­ców zja­dłem ko­la­cję i wy­mie­ni­li­śmy się pa­ro­ma nie­zna­czą­cy­mi uwa­ga­mi. –> U ro­dzi­ców zja­dłem ko­la­cję i wy­mie­ni­li­śmy pa­rę nie­wiele zna­czą­cy­ch uwa­g.

 

Nikt nie miał prze­ciw­wska­zań. –> Raczej: Nikt nie miał nic prze­ciw­ moim planom.

 

Nie­sza­wi­ce były ty­po­wą, pol­ską jed­no-uli­ców­ką… –> Nie­sza­wi­ce były ty­po­wą, pol­ską jed­nouli­ców­ką

 

Mi­ną­łem stare ośrod­ki tu­ry­stycz­ne, które, z tego co wie­dzia­łem dawno nie funk­cjo­no­wa­ły. –> Mi­ną­łem stare ośrod­ki tu­ry­stycz­ne, które, z tego co wie­dzia­łem, od dawna nie funkcjonowały.

 

Wjazd, pa­trząc od ulicy, znaj­do­wał się w lewym rogu, po pra­wej za małym sadem znaj­do­wał się drew­nia­ny dom. –> Powtórzenie.

 

Do wnę­trza wcho­dzi­ło się przez ko­ry­tarz, gdzie po lewej do­bu­do­wa­no ła­zien­kę. Po pra­wej było wej­ście do kuch­ni, a na wprost wej­ście do po­ko­ju sy­pial­nia­ne­go. Wsze­dłem do kuch­ni… –> Powtórzenia.

 

Była to „Dzie­ci ka­pi­ta­na Gran­ta” Ju­liu­sza Verne.  –> Były to „Dzie­ci ka­pi­ta­na Gran­ta” Ju­liu­sza Verne’a.

 

Nie pusz­czam bu­tel­ki. Opie­ra­jąc dło­nie o blat… –> W jaki sposób, trzymając w jednej ręce butelkę, oparł o blat obie dłonie?

 

wczo­raj­sze wy­da­rze­nia nie miały miej­sca. Byłem pi­ja­ny. Wy­da­wa­ło mi się. Dawno nie piłem wódki, tomia­łem zwidy. Tak to miało sens. –> Powtórzenia.

 

Tro­chę mi się ze­szło… –> Tro­chę mi ze­szło

 

Czu­łem, jak serce bije mi jak osza­la­łe. –> Czu­łem, że serce bije mi jak osza­la­łe.

 

– Tylko uprze­dzam, że jest tam tro­chę ba­ła­gan. –> – Tylko uprze­dzam, że jest tam ba­ła­gan.

 

Wy­ło­ży­łem je na ta­le­rzu… –> Wy­ło­ży­łem je na ta­le­rz

 

bo jego je­dy­ne okno, te, z któ­re­go nocą biło świa­tło… –> …bo jego je­dy­ne okno, to, z któ­re­go nocą biło świa­tło

 

wbi­ja­ją­ce się w moją głowę i ra­mio­na. Nie po­zwa­la­ły mi się ru­szyć, gdy moje uszy… –> Czy wszystkie zaimki są konieczne? Niezamierzony rym.

 

Za­ję­ło mi ponad pół go­dzi­ny zanim ze­rwa­łem je wszyst­kie. –> Raczej: Minęło ponad pół go­dzi­ny, zanim ze­rwa­łem je wszyst­kie.

 

Pod­no­szę , nim ka­łu­ża krwi do­się­gnie. –> Czy oba zaimki są konieczne?

 

Nie zmie­nia­łem ubrań od dwóch dni. –> Nie zmie­nia­łem ubrania od dwóch dni.

Ubrania wiszą w szafie, leżą na półkach i w szufladach. Odzież, którą mamy na sobie, to ubranie.

 

Od kiedy ja się tak gar­bię?, myślę. –> Od kiedy ja się tak gar­bię? – myślę.

Po pytajniku nie stawia się przecinka.

 

Je­dzie­my do szpi­ta­la? –traj­ko­cze do mnie. –> Brak spacji po półpauzie.

 

Pa­trzą na mnie nie­zro­zu­mia­le… –> Co to znaczy patrzeć niezrozumiale?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Reg, dziękuję za wizytę i komentarz. :) Wprowadziłem już poprawki.

Rozumiem, że Filip, jeszcze będąc pacholęciem, stał się świadkiem pewnego zajścia, skutkiem czego dręczą go koszmarne sny.

Genezę koszmarów uznaję za sprawę otwartą. Twoje wytłumaczenie ma sens, choć równie dobrze duch mógł go prześladować przez silną więź Filipa z domem.

Dziwią natomiast takie zjawiska, jak pojawiająca się znienacka wódka (…)

Są to białe plamy. Filip nie pamiętał i nie mógł ich wytłumaczyć. Wspominałem, że coraz częściej czuje się pasażerem własnego ciała. Uważasz, że jest to nieczytelne i powinienem to bardziej podkreślić?

Zastanawiam się także, dlaczego nikt nie szukał zabitego…

Dodałem informację, która rzuca nieco światła w tej sprawie.

Wykonanie pozostawia sporo do życzenia.

Poprawiłem, co mi wypisałaś, więc mam nadzieję, że jest trochę lepiej. :) Muszę się postarać, żeby następnym razem lista była krótsza.

Miło mi, że uznałeś uwagi za przydatne. ;)

 

Muszę się postarać, żeby następnym razem lista była krótsza.

Wolałabym, abyś postarał się tak bardzo, żeby nie było żadnej listy, nawet krótkiej. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Wolałabym, abyś postarał się tak bardzo, żeby nie było żadnej listy, nawet krótkiej. ;)

To dopiero jest fantastyka! ;)

Fantastyka fantastyką, ale spróbować chyba możesz. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Jak najbardziej. :)

Fantastycznie! ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Podbijam.

Minął tydzień, 28 osób zajrzało, jedna skomentowała. Legendy zajmują całą uwagę?

Autor jest nowy, czeka na feedback jak kania dżdżu.

/ᐠ。ꞈ。ᐟ\

Fabuła z rodzaju tych, które bardzo mnie wciągają, więc czytało się nieźle. Tajemnica dość frapująca. Podobało mi się odmalowanie miejscowości i pokazanie czynności głównego bohatera. Rozwiązanie przyzwoite, choć dość powszechne w tego typu fabułach. Przejście z bohatera-ofiary, którą prześladują duchy, w mordercę wydało mi się trochę za szybkie w porównaniu z dość spokojną początkową częścią opowiadania. 

zygfryd89 dzięki za wizytę i komentarz. :)

Tempo i ciekawsze zagrania fabularne, to elementy, nad którymi muszę popracować. Bardzo mnie cieszy, że znalazłeś coś, co mogło się podobać.

Nie przepadam za horrorami, ale jak na ten gatunek, wyszło nieźle.

Rozumiem, że samotny bohater (względnie grupa nastolatków) gdzieś na odludziu to element obowiązkowy. Poza tym fabuła interesująca. Niezupełnie sprawiedliwy ten opętujący duch, ale mógł się wkurzyć. Innych w rodzinie koszmary nie dręczyły?

Wykonanie całkiem przyzwoite.

Babska logika rządzi!

Finkla, miło, że zajrzałaś i zostawiłaś komentarz. :)

Cieszę, że pomimo przeciwności znalazłaś pozytywy. Ewidentnie muszę się pochylić nad głównym motywem, bo już rozgryzłaś mój schemat samotnik-odludzie.

Może dręczył? Może oglądał Kazimierę Szczukę i odnalazł najsłabsze ogniwo? Trzeba ducha zapytać. :p

To schemat horrorów w ogóle, nie tylko Twój.

Nie oglądam Kazimiery Szczuki, więc nie bardzo wiem, o co chodzi.

Babska logika rządzi!

Oczywiście, że nie tylko mój. Teleturniej na TVN-ie Najsłabsze Ogniwo. Nic nie straciłaś. ;)

Aha. Dzięki za wyjaśnienia. Mogło tak być, chociaż ten duch chyba nie przepadał za telewizją? ;-)

Babska logika rządzi!

Zdecydowanie. Luka w argumentacji. :( Sądzę, że po prostu odnalazł członka rodziny najbardziej związanego z miejscem i podatnego na “opętanie”. :)

Czy to opowiadanie pisałeś przed Utkarthem? Pytam, bo choć na tamto kręciłem z różnych powodów nosem, to zdaje mi się po prostu słabe. Wiele rzeczy można by tu poprawić…

Zaltha może nie będę pociągał do odpowiedzialności; z tego co widzę po pierwszym komentarzu, zielonego światła nie dał.

Co mi się nie podobało? Przede wszystkim taka cecha, którą nazywam szumem informacyjnym. Spójrz na te fragmenty:

U rodziców zjadłem kolację i wymieniliśmy parę nieznaczących uwag. Pogoda ładna, dobrze, że nie pada, samochód mi zarysowali pod blokiem, w pracy dobrze, tylko płacą mało. Rozmowa jakich milion.

Sen męczący, i, choć nie chciałem tego przyznać nawet przed samym sobą, dość niepokojący. Dość, by wsiąść w samochód i odwiedzić stary dom.

Zapłaciłem więcej niż w osiedlowym sklepie w Warszawie, ale pamiętałem, że tu zawsze było drożej. Sklep miał monopol w okolicy, dostawy były rzadko.

Zegarek w samochodzie wskazywał jedenastą.

Były to „Dzieci kapitana Granta” Juliusza Verne.

To niektóre z fragmentów, które są totalnie niepotrzebne. Nie, wcale nie budujesz nimi klimatu, po prostu wydłużasz tekst nadmierną szczegółowością. Łatwo ten problem wyeliminować, dlatego zwracam uwagę.

Sporadycznie powtarzasz informacje (i to na przestrzeni kilku zdań):

Nigdy nie widziałem, by miały broń, choć ja, w tych snach często byłem uzbrojony.

Czy ci, których widziałem w ciemnościach, mieli broń? Nie wiem.

 

Detalicznie (pokój po pokoju, łazienka po łazience) opisujesz miejsce akcji. W wypracowaniach szkolnych to przejdzie, jeśli celujesz w wyższy poziom, staraj się pokazywać to wszystko. Akcją.

Myślałem, że w dalszej części tekstu będzie jakiś survival i przygotowujesz arenę, jednak nie. W sumie te opisy też okazały się niepotrzebne.

 

Kwestia domu dziadków. Logika mi szwankuje w poniższych fragmentach:

Wcześniej obdzwoniłem rodzinę i popytałem, czy nikt się akurat nie wybiera, by odpalić grilla, czy posiedzieć z dzieciakami. Dom stał pusty, ale działka wciąż stanowiła jakąś atrakcję.

W kuchni panował porządek, choć była nieco zaniedbana. Stół, kuchenka na drewno, zlew i blaty pokrywała gruba warstwa kurzu.

Generalnie piszesz, że rodzina przyjeżdża tam czasem robić grilla, dom jest przygotowany do zamieszkania (ktoś płaci za prąd), a tymczasem w środku wygląda to to na niezamieszkane od pokoleń.

Potencjalnie drogi sprzęt leży i się marnuje (kosiarka w garażu, lodówka), ale wszyscy mają wyjebane i przyjeżdżają, by rozpalić sobie na trawce grilla. Tak?

Mocno mi to wszystko kuleje.

Ona mi choroby, ja jej obowiązków. Żadne z nas nie było szczere.

To brzmi, jakby się okłamywali, jakby źle się działo w ich związku… Tymczasem końcówka na to wcale nie wskazuje.

 

Bohater jest totalnym histerykiem, który boi się własnego cienia (hehe :D), ale to właściwie zarzut subiektywny. Wykreowałeś go, jak chciałeś. Fabuła do odkrywczych nie należy.

Warsztatowo jest dość niechlujnie, brakuje słów, niektóre konstrukcje są dziwacznie niewłaściwe… Na końcu masz łapankę.

 

Czyli, generalnie, nie podobało mi się pod każdym właściwie względem. Mam jednak nadzieję, że podejdziesz do tego właściwie i nie będziesz się zniechęcał – naprodukowałem się z nadzieją, że będzie naprawdę zajebiście w kolejnych tekstach :)

 

Tyle ode mnie, na koniec lista błędów:

Po lewej, między drzewami[+,] migała mi rzeka. Minąłem stare ośrodki turystyczne, które[war: -,], z tego co wiedziałem[war: +,] od dawna nie funkcjonowały.

Wtrącenia oddzielaj przecinkami zawsze z dwóch stron. W niektórych przypadkach (tutaj chyba to drugie zdanie) można też obydwa pominąć, jest nawet zgrabniej :)

To był sklep w dawnym stylu, gdzie wszystkie produkty znajdowały się za barykadą z lodówek i lady, a przed nią było tylko skąpie miejsce dla klientów.

? “skąpe”? Jeśli o to Ci chodziło, to chyba nie jest to jednak dobry pomysł ;)

Ze wspomnień wyrwał mnie cień przebiegający przez okna budynku.

To wygląda, jakby ten cień wskakiwał i wyskakiwał z budynku. Jakoś inaczej…

Zostawionego starego grilla

Jaki to jest – “zostawiony grill” :P

W głowie zaświtała myśl, że to pora udać się lekarza.

“do lekarza”

Sam zatrzasnąłem się w łazience i czekałem, aż atak paniki złagodnieje.

Atak paniki to atak paniki, nie może łagodnieć. Co najwyżej mijać.

zapytał, podając ją, jakby nic nie ważyła. Odstawiłem ustrojstwo na ziemię.

Kto przekazując kosiarkę drugiemu człowiekowi UNOSI JĄ Z ZIEMI? I po co? :O

No chyba, że miałeś na myśli podkaszarkę…

Podnoszę ją, nim kałuża krwi dosięgnie szkło.

Literówka

Nieszawice zasnęły[-,] wraz z wygaszeniem latarni.

Zdejmowały wszystko, co nie zgadzało się z tym co widziałem koszmarach.

“w koszmarach”

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

Count, dzięki za wizytę i komentarz. :)

Pisałem po Utkarthcie. Za to, że się nie podobało odpowiedzialność ponoszę w pełni. Nie ma co obwiniać Zaltha. ;) Dzięki za uwagi. Przemyślę to sobie, a z łapanki błędy poprawię wieczorem.

Może następnym razem!

Nie ma co obwiniać Zaltha.

Trochę jest. Jak ktoś się dobrowolnie podejmuje bety, bierze na siebie część odpowiedzialności za finalny kształt i formę utworu. A przynajmniej ja biorę. Z całym szacunkiem dla Zaltha, ale ten tekst w ogóle nie wygląda, jakby był betowany.

Wierzę, że wynika to po prostu z Twojej niecierpliwości ;P

 

Inna sprawa, że wiele aspektów tekstu może poprawić jedynie autor, we własnym zakresie i po mozolnej nauce pisania… Ale to się rozumie samo przez się ;)

 

 

Będę miał oko na Twoje opowiadania – powodzenia!

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

Wierzę, że wynika to po prostu z Twojej niecierpliwości ;P

I tego się trzymajmy. :)

tekst w ogóle nie wygląda, jakby był betowany

Pomyśl, co było wcześniej!

 

Opowiadania, które tu udostępniam właśnie tej nauce służą. Zależy mi na tym, aby uniknąć utrwalania złych nawyków poprzez pisanie do szuflady. Wiąże się to z konfrontacją i bolesnym paluchem prosto w błędy, kiepskie konstrukcje, niepotrzebne zdania itp itd, ale wolę tak niż po paru latach dowiedzieć się, że rzeźbiłem w gównie i poza brudnymi rękami nic z tego nie mam.

Dzięki! :)

 

Stawiasz przecinki w dziwnych miejscach, na przykład takich: 

Powinno mnie to cieszyć, ale zamiast tego[-,] od rana byłem roztrzęsiony.

Nigdy nie widziałem, by miały broń, choć ja[-,] w tych snach często byłem uzbrojony.

Nosiłem je ze sobą od pokoju[-,] do pokoju.

To był sklep w dawnym stylu, gdzie wszystkie produkty znajdowały się za barykadą z lodówek i lady, a przed nią było tylko skąpie miejsce dla klientów.

Literówka.

Wjazd, patrząc od ulicy, znajdował się w lewym rogu, po prawej za małym sadem straszył się drewniany dom.

Ale ogólnie podobało mi się :)

Przynoszę radość :)

Dzięki, Anet! Już poprawiam.

W ogóle przejrzyj tekst pod kątem przecinków, bo robisz takie dziwne błędy: “mam, długopis” ;)

Przynoszę radość :)

Chochliki. :( A tak na poważnie to już boję się tu zaglądać, bo tyle jest błędów. Postaram się żebyś następnym razem wypisała krótszą listę. :)

Nowa Fantastyka