- Opowiadanie: Anonimowy bajkoholik - Ostatni dzień na Ziemi

Ostatni dzień na Ziemi

Nieco poetyckie przemyślenia w obliczu nieuchronnej zagłady.

Intymne pożegnanie z umierającym światem.

Zapisane na smartchipie.

Anonim

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Ostatni dzień na Ziemi

7 lipca 2053 roku: nasz ostatni dzień na Ziemi. Wiem to, bo meteorolodzy zapowiedzieli, że zmierzająca od strony Ameryki chmura pełna radioaktywnego opadu dotrze nad Europę między dwudziestą trzecią w nocy, a pierwszą rano. Ładunek radioaktywny jaki przenosi jest tak duży, że zatruje powietrze i skazi glebę na najbliższe kilkaset lat, skutecznie zabijając wszelkie nieroślinne formy życia. Ze szczególnym uwzględnieniem ludzi. Większość z nas umrze więc w ciągu najbliższych kilku godzin i tylko nieliczni, którym uda się schronić w podziemnych bunkrach, będą mieli szanse na przetrwanie. Miną jednak pokolenia zanim przyjdzie im bezpiecznie wrócić na powierzchnię. A wtedy świat jaki znamy dawno przestanie już istnieć. Tak więc, bez względu na wszystko, to naprawdę jest nasz ostatni dzień na Ziemi.

Moja rodzina nie należy do bogatych albo wpływowych, nie mamy więc własnego schronu, ani dostępu do placówek rządowych. Nie poszczęściło się nam też w krajowej loterii, która zapewniła miejsca w kilkunastu, rozsianych po całym kraju obiektach, tym nielicznym szczęśliwcom, którzy wylosowali odpowiednie liczby. Dlatego też siedzę tutaj, na wzgórzu na obrzeżach, obserwując ostatni zachód Słońca w moim życiu.

Spoglądam na miasto poniżej, nie mogąc się nadziwić temu jak surrealistycznie wygląda ze swoimi pustymi ulicami i porzuconymi samochodami. Ludzie schronili się wewnątrz budynków, licząc na to, że cienkie, betonowe ściany ochronią ich przed przenikającym wszystko promieniowaniem. Czekali, modląc się, pijąc, płacząc, uprawiając seks lub wszystko na raz. Panujące wokół napięcie jest doskonale wyczuwalne, namacalne wręcz. Ciemne okna pozbawionych elektryczności domostw zdają się pulsować w rytm bicia serc uwięzionych wewnątrz ludzi, a powietrze wibruje powodując głuchy pisk w uszach. Poza tym panuje cisza. Bezdźwięk charakterystyczny dla oczekiwania, nie na burzę jednak, ale na finał fascynującego spektaklu. Jakby cały świat wstrzymywał oddech na moment przed wystrzałem mającym zabić głównego bohatera.

Od wciąż żarzącego się peta odpalam kolejnego papierosa i zaciągam się cicho. Po raz pierwszy w życiu nie muszę bać się raka. Już nie. Spoglądam na zegarek, 21:05. Już niedługo, myślę i z uznaniem pochylam czoło w stronę zachodzącego Słońca. O, stary przyjacielu! Dzięki za wszystko. Za twoje ciepło i za energię, za zorze polarne i opaleniznę. Nie sądziłam, że przyjdzie nam się rozstać tak szybko, ale cóż… widocznie tak miało być. Nie płacz kiedy odjadę!

Ostatni skrawek pomarańczowo-krwistego dysku znika za horyzontem, powoli pogrążając świat w mroku. Zamykam więc oczy i kładę się na ziemi, żegnając z miękką, soczyście zieloną trawą i ciepłym, czułym wiatrem letnich miesięcy. Będzie mi was brakowało, myślę, po czym otwieram oczy.

Na niebie już mrugają pierwsze gwiazdy, pięknie wyraźne w pozbawionym sztucznego światła świecie. Po chwili dostrzegam już nie tylko Gwiazdę Północną i Wielki Wóz, ale całe tysiące gwiazd i dziesiątki konstelacji. Nie znam ich nazw, nigdy nie byłam dobra z astronomii, ale nie ma to żadnego znaczenia. Liczy się tylko ta chwila i odwieczne piękno nocnego nieba.

Zastanawiam się ile z tych punkcików w bezkresie Wszechświata zdążyło już zgasnąć, pozostawiając nam jedynie swoje światło jako ulotną pamiątkę. Ile z krążących wokół nich światów spotkał kres podobny do naszego, ile żywych istot rozwiało się w gwiezdny pył?

Och, wiem, że dramatyzuję i może uroniłam łzę lub dwie na myśl o tych minionych tragediach, ale czyż chwila nie jest ku temu odpowiednia? Bo może i świat skończył się przed rokiem, ale aż do teraz walczyliśmy, by go jakoś odbudować, by przetrwać. To niesprawiedliwe i cholernie smutne, że nie możemy już nic więcej zrobić.

O, przedwieczne istoty, jeśli tam jesteście, uratujcie ten świat i oczyśćcie go. Błagam was!

Moje myśli pozostają jednak bez odpowiedzi. Siadam z powrotem, przeglądam zapisane przeze mnie słowa i zastanawiam się: czy ktokolwiek to kiedyś przeczyta? Pewnie nie, ale jakoś mało mnie to obchodzi. To moja chwila. Moje pożegnanie i mogę robić co zechcę.

Wypalając jednego papierosa za drugim siedzę na wilgotniejącej trawie i marznę z bezruchu. Oczekuję na koniec.

 

23:15

Pierwsze chmury zasnuwają niebo, najpierw nielicznie, a potem coraz gęściej. Gwiazdy powoli kryją się za złowieszczymi obłokami, a ja w głupim geście staję i salutuję Księżycowi, dziękując mu za służbę. Chwilę później znika z moich oczu na zawsze.

Gdy chmury szczelnie zakrywają niebo, robi się naprawdę ciemno, tak ciemno, że ledwie widzę własne dłonie. Atmosfera też się zmienia. Napięcie nie zniknęło z powietrza, przekształciło się jednak, przesunęło gdzieś w kierunku elektryczności. Na języku osadza się metaliczny posmak, a nozdrza wypełnia mi zapach jodu. Nie słychać grzmotów, nie widać błyskawic, jednak czuję się jakbym stała pośrodku burzy. A więc to takie uczucie, myślę.

Chwilę później zaczyna mi się kręcić w głowie, znów więc kładę się na ziemi i przymykam oczy. Wprowadzanie kolejnych słów staje się trudniejsze, wciąż jednak walczę w nadziei na doniosłe ostatnie słowa. Chyba nie dam rady. Umrę w pół…

 

3:52

Nie jestem pewna co się stało, ale wydaje mi się, że nadal żyję. Wiem, że nie powinnam. Promieniowanie było tak silne, że miałam stracić przytomność kilkanaście minut po wystawieniu na jego działanie i umrzeć, w ciągu następnych trzech kwadransów. Wiem, bo policzyłam. A jednak. Oddycham. Wciąż nie podnosząc się z ziemi, ani nie otwierając oczu próbuję zrozumieć sytuację.

Pierwsze co zwróciło moją uwagę to fakt, że mój smartchip nadal działa i sprawnie, jak wcześniej, przetwarza myśli na słowa. Zakładałam, że wyładowania elektromagnetyczne towarzyszące chmurze go usmażą, ale najwyraźniej ma się dobrze. Tak jak i ja. Nie czuję aby cokolwiek mnie bolało, wręcz przeciwnie. Jestem naładowana energią! Podnoszę się szybko, omal nie upadając z powrotem. Mdłości i zawroty głowy sugerują, że meteorolodzy mieli rację. Najwyraźniej ja pomyliłam się w swoich obliczeniach albo ostatecznie ilość promieniowania była mniejsza. Nie wiem jak jest naprawdę, ale przeraża mnie wizja powolnej śmierci w męczarniach.

Ze strachem otwieram oczy, bojąc się tego co mogę ujrzeć, świat wokół wygląda jednak tak samo jak wcześniej. Poza tym, że czarne ostatnio niebo zaczynało się powoli rozjaśniać. Chmury wciąż wisiały na nieboskłonie, jednak wyraźnie się przerzedziły.

Z trudem przełykam ślinę i krzywię się czując gorycz, która zaległa mi w przełyku. Smak jest tak intensywny, że wszystko nabiera żółtawego poblasku, jakby przepuścić obraz przez filtr. Dopiero teraz zdaję sobie sprawę jak bardzo bolą mnie struny głosowe i ścięgna. Nie mogę wiedzieć jakie to uczucie, jednak wydaje mi się jakby ktoś przepuścił przez nie prąd o wysokim napięciu. Nigdy nie czułam czegoś podobnego.

 

4:05

Łuna na horyzoncie nabiera jaskrawości, Słońce lada moment wróci nad świat, a ja czuję się dziwnie skrępowana, mając przywitać się z kimś kogo nie spodziewałam się ujrzeć nigdy więcej. Niebo jaśnieje, nabierając błękitu, a gwiazdy blakną. Wyglądają przy tym jakoś dziwnie, jakby ich kolor został przesunięty ku zieleni. W pierwszej chwili myślę, że to tylko złudzenie, jednak potem ostatnie chmury rozwiewają się. I wtedy to widzę.

Nowy Świat i jego dwa księżyce.

Koniec

Komentarze

Hmmmm, że się tak po finklowemu wyrażę. 

Na początku zgrzytałem zębami na sam charakter końca świata, równie prawdopodobny, co plaga zombie. Ale później uznałem, że to nie o technikalia chodzi w tym tekście i dałem się nieco ponieść zasadniczej części opowiadania. Fakt, pożegnania ze Słońcem, trawką i Księżycem nie są jakoś specjalnie pomysłowe, ale ujęło mnie to, że świat umiera w ciszy i spokoju, nie ogniu i chaosie. Oraz kilka ładnych zdań, jak choćby to o ciemnych, pulsujacych oknach. A ja lubię ładne zdania.

Potem niestety nastąpiła końcówka, zostawiając mnie z klasycznym WTF. Może gdybym wiedział co jak i dlaczego się wydarzyło, mój odbiór tekstu byłby bardziej pozytywny, a tak to tylko – nieźle, lecz nie zachwycająco. Z jednej strony za mało konkretów, by powstał solidny tekst SF o końcu świata, z drugiej, jakoś nie do końca dotarło do mnie poetyckie piękno pożegnania. Może jestem osobnikiem zbyt "przyziemnym" i zdecydowanie większe wrażenie zrobiłoby na mnie pożegnanie z kimś bliskim, a nie gwiazdami na nocnym niebie ;-)

Technicznie, z pewnością można się przyczepić do interpunkcji, ale tu nie będę się wymądrzał, bo sam sadzę przecinki na czuja.

Znaczy – lektura nie była stratą czasu, ale też nie pozostawiła jakiegoś większego wrażenia. 

Pozdrawiam! 

Bardzo fajny tekst. Prawdę mówiąc, motyw końca świata jest dla mnie jak odgrzewany kotlet ( ileż już było tych filmów o katastrofach itp.), ale sposób, w jaki to wszystko ukazujesz, mi się spodobał.

 

Gdyby opowiadanie ciągnęło się przez dziesięć stron, pewnie bym nie wytrzymał, bo nie lubię długich opisów, jednakże w takiej krótkiej formie jest w porządku i nie mam się zasadniczo do czego przyczepić.

 

Ps: Końcówka mi się spodobała :)

Fajnie napisane, mimo, iż to ciąg opisów, czyta się go bez zastanawiania “kiedy w końcu koniec”. Zakończenie do mnie nie trafia, zamiast odpowiedzieć na pytania, tworzy kolejne w ordynarny sposób.

 

Pozdrawiam :).

Hmmm, że tak zacytuję Thargone’a.

Miałam problem z zawieszeniem niewiary od samego początku. Co to za pierwiastek i ile go jest, że zlikwiduje całe życie w Europie i jeszcze na kilkaset lat zostanie. BTW, jaki ma okres połowicznego rozpadu? Czy w Ameryce jest aż tyle tego izotopu? Śmierć też wydaje mi się dziwnie szybka.

No a końcówka to już w ogóle magia.

Napisane całkiem przyzwoicie.

Wiem to, bo meteorolodzy zapowiedzieli, że zmierzająca od strony Ameryki chmura pełna radioaktywnego opadu dotrze nad Europę między dwudziestą trzecią w nocy, a pierwszą rano.

Ale według jakiego czasu? Europa duża nie jest, jednak rozciąga się na kilka stref czasowych. A co z Azją, Afryką i Australią? Czy opad może znajdować się w chmurze (czy to nie jest to, co już z niej opadło, względnie właśnie opada?)?

Kurczę, Finkla, Twoje hmmm ma mniej m. Ech, nie jestem dobry w naśladowaniu… 

Eeee, chyba liczba m nie jest ustalona. Sądzę, że może się wahać, ale nie chce mi się sprawdzać.

No cóż, przeczytałam bez przykrości, ale nie mając pojęcia, czym rzecz się skończyła, nie mogę też powiedzieć, że lektura była satysfakcjonująca, tym bardziej, że wykonanie pozostawia nieco do życzenia.

Dziękuję wszystkim za odwiedziny i komentarze :)

 

A teraz nadeszła pora na kilka słów wyjaśnienia:

 

– tekst pojawił się na portalu anonimowo, bo… no cóż, pierwotnie pisany był tylko dla mnie, może do wykorzystania później jako część czegoś większego. Poza tym, zależało mi uniknięcia porównań z innymi publikowanymi tutaj tekstami, gdyż powyższy short to bardziej na wpół poetycka impresja, niż pełnoprawne opowiadanie. Ale ciekawość odbioru tejże przez innych popchnęła mnie do działania :)

 

– w kwestii niezrozumiałości zakończenia, jeśli ktoś chce się dowiedzieć to śmiało, ale OSTRZEGAM to może wszystko popsuć. Ale po kolei, sprawa ma się tak: z nieistotnych w tym momencie przyczyn świat został skażony. Nie cały jednak, ocalała między innymi Europa. Zniszczona wojną, odizolowana od reszty globu, ale nadal jakoś funkcjonująca. Skażenie, które rozprzestrzenia się z kierunku obu Ameryk jest tak ekstremalne, że oznacza koniec życia na Ziemi. No, dobra. Ale co się dzieje pod koniec? Bohaterka prosi w pewnym momencie o pomoc jakieś istoty wyższe, i choć jej modlitwa nie ma siły sprawczej, to traf tak chciał, że istoty wyższe rzeczywiście ocaliły świat. Wyobraźcie sobie teraz, że ktoś o nieskończonej potędze (nazwijmy go Bogiem, jeśli wola) zaginając czasoprzestrzeń i nadwyrężając prawa fizyki w pewien sposób przenosi część Ziemi na inną planetę. Robi takie kopiuj/wklej. Kontynent europejski zostaje, znikają radioaktywne chmury. Dzieje się też kilka innych rzeczy: sklepienie niebieskie, z oczywistych względów wygląda zupełnie inaczej, możemy na nim dostrzec zupełnie inne gwiazdy. Te zaś wydają się delikatnie zielonkawe, na co ma wpływ nieco odmienna od ziemskiej atmosfera innej planety. No i wreszcie dwa księżyce. Ta-dam! Ziemia uratowana! A przynajmniej jej część. Tylko, że to już nie jest Ziemia…

 

– @thargone, czemu uważasz ideę atomowego końca świata za nieprawdopodobną? Oczywiście, poza faktem, że raczej nikt (no może poza Kimem, ale co on tam może) nie byłby na tyle szalony, aby zacząć walić w siebie atomówkami. Załóżmy jednak, że ktoś zaczął, a ktoś inny odpowiedział, a potem to już było nuklearne piekło. Nie trafiło wszystkich, to fakt, ale niektórych graczy zwyczajnie wymiotło. I skaziło wszystko wokół. Brzmi całkiem wiarygodnie. Ale jeśli nie, jeśli masz jakieś inne obiekcie, to śmiało. Pisz, chętnie włączę się do dyskusji :)

 

– @borowik, miło mi że się podobało. Co do odgrzewanego kotleta, to czy fakt, że opisany tutaj koniec świata to tak naprawdę początek nowego, trochę odświeża dla Ciebie tę sytuację? :)

 

– @Arkkev, @regulatorzy, czy moje wyjaśnienia trochę poprawiają zakończenie?

 

– i last but not least, @Finkla, jeśli chodzi o czas skażenia, to zatrucie dużych połaci lądu i zasobów wody na najbliższe, dajmy na to, 200 lat nie powinno być jakoś bardzo niewiarygodne, nawet mówiąc o standardowych pierwiastkach radioaktywnych jak pluton, czy uran. Pamiętajmy, że światowe mocarstwa “odpaliły co miały”, a więc mówimy o tysiącach, jeśli nie dziesiątkach tysięcy głowic.

W kwestii szybkości śmierci. Jest to prawda, że śmierć w wyniku choroby popromiennej trwa zazwyczaj nawet kilka tygodni. Wszystko jednak zależy od dawki promieniowania. Śmierć w przeciągu minut lub godzin też jest jak najbardziej możliwa.

I tak, końcówka to jak najbardziej magia :) nie bójmy się mieszać gatunków.

W kwestii czasu: skoro mamy do czynienia z tekstem imitującym osobisty dziennik, to czy ktoś naprawdę określałby o jaką strefę czasową chodzi?

 

Tysiące, może dziesiątki tysięcy głowic. OK. Hiroszima i Nagasaki. A Japończycy, jako naród przeżyli bez problemów. To trzeba raczej gęsto siać, żeby zabić wszystkich ludzi. Ile jest miast na świecie? Ale niech będzie, załóżmy, że ludzie popadali i bomb wystarczyło. Dlaczego całe życie też? W Czernobylu przyroda ma się całkiem nieźle. Ile tego syfu trzeba zrzucić na Ziemię, żeby wytłuc wszystko, łącznie z bakteriami? I żeby jeszcze chmury na długo pozostawały śmiercionośne? I promieniowały w takim stężeniu, że zgony następują błyskawicznie? Czy na Ziemi znajdzie się wystarczająco dużo substancji radioaktywnych, żeby załatwić taki armagedon, jaki malujesz? Nie wiem, ale wątpię. Przecież to wszystko już jest w skorupie ziemskiej. Trzeba zebrać, odwirować… Ale jak skoncentrujesz uran w jednej bombie, to w innych miejscach już go nie będzie.

Ale po tekście nie bardzo widać, że to dziennik.

– @Ark­kev, @re­gu­la­to­rzy, czy moje wy­ja­śnie­nia tro­chę po­pra­wia­ją za­koń­cze­nie?

Nie, bo Bóg w roli mocy sprawczej jest dla mnie niewiarygodny i nieinteresujący, podobnie jak rozczarowujące bywa zakończenie niezłej historii, w którym autorka/ autor wyznaje, że wszystko było snem.

Finkla mnie wyprzedziła, ale generalnie słusznie prawi. Popularny slogan głosi, że na Ziemi jest wystarczająco dużo broni nuklearnej, żeby całkowicie zniszczyć planetę, albo przynajmniej życie na niej. Tyle, że to gruba przesada. Wśród owych dziesiątek tysięcy głowic znakomitą większość stanowią stosunkowo niewielkie ładunki, o mocy od 0,5 do kilkudziesięciu kiloton. Wielgachne bomby termojądrowe, podobnie jak neutronowe (jedyne, zdolne wytworzyć duże ilości wysokoenergetycznego promieniowania neutronowego, mającego natychmiastowe, śmiertelne działanie na organizmy żywe) zostały wycofane z końcem lat osiemdziesiątych. Część z nich z pewnością można reaktywować, ale niewielką. Nawet zakładając, że odpalono by wszystko, to należy odjąć te, które zostaną przechwycone przez coraz powszechniej wchodzące do użytku, nowoczesne zestawy przeciwrakietowe, te, które zostaną zniszczone w silosach i na wyrzutniach przez uderzenia wyprzedzajace, albo akcje oddziałów specjalnych, oraz te, które w ogóle nie zostaną odpalone, bo należy wziąć pod uwagę również szereg dowódców, którzy stwierdzą "Pierdolę, ja tego nie robię" Bo to, że prezydent naciska guzik i wszystko leci, to też mit.

Zatem – ogromne zniszczenia, na pewno. Mnóstwo skażonych obszarów również. Potężne zmiany klimatyczne. Zapewne koniec cywilizacji w takiej postaci, jaką znamy. Ale do zniszczenia wszystkich i wszystkiego to bardzo, bardzo daleko. Coś jak w filmie "Waterworld". Na świecie nie ma tyle wody, żeby zalać wszytko w cholerę.

Nie mówiąc już o tym, że po prostu nie da się tak, żeby powietrze, chmury, opad, czy cokolwiek innego wydzielało promieniowanie zdolne do spowodowania opisanego przez ciebie efektu. Nawet promieniowanie bomby neutronowej działa tylko w obszarze do kilku (maksymalnie parunastu) kilometrów od centrum wybuchu i tylko bezpośrednio po nim.

Ale, jak napisałem, zgrzytałem zębami tylko trochę, bo w Twoim tekście to nie o sprawy techniczne chodziło. Gdybyś napisała, że wszystkich zabija tajemnicze promieniowanie śmierci z kosmosu, to nie miałoby jakiegoś większego znaczenia dla opowieści.

Pozdrawiam! 

Nie mówiąc już o tym, że po prostu nie da się tak, żeby powietrze, chmury, opad, czy cokolwiek innego wydzielało promieniowanie zdolne do spowodowania opisanego przez ciebie efektu. Nawet promieniowanie bomby neutronowej działa tylko w obszarze do kilku (maksymalnie parunastu) kilometrów od centrum wybuchu i tylko bezpośrednio po nim.

Teoretycznie istnieje bomba kobaltowa oraz inne rodzaje tzw. “salted bomb”. Od biedy wieszczono też przy detonacji arsenału jądrowego początek “nuklearnej zimy”, ale od 1984, kiedy padła ta hipoteza, w świecie naukowym przestała być mocnym pewnikiem (o ile kiedykolwiek takowym była). Więc jak na moje na dwoje babka wróżyła w tej kwestii – zwłaszcza że, jak to w SF, może wynaleźli coś nowego ;)

A teraz co do treści – ani ziębi, ani grzeje. Najciekawiej wypada wzmianka o dwóch księżycach po odgonieniu chmur. Poza nią nic jakoś mocno się nie wybiło. Technicznie czytało się nieźle, żadne grudy mocno nie przeszkadzały.

Podsumowując: okej, ale bez fajerwerków.

Podsumowując: okej, ale bez fajerwerków.

jest to chyba najczęstsze, pojawiające się na tym portalu, podsumowanie mojej wesołej pisaniny :D

Ale @NoWhereMan , dzięki za obronę :)

Jakiejś wielkiej spiny w związku z tym shortem nie mam i jak już to zostało powiedziane: tekścik powstał na moje własne potrzeby. Niemniej cieszy mnie cała ta dyskusja, bo tekst należy do dużo, dużo większego świata i zależy mi, aby ten był jak najbardziej wiarygodny. Mam zatem o czym myśleć, za co serdecznie dziękuję :)

A tymczasem, wracam do pisania.

Dodam tylko – jeśli pojawią się wątpliwości co do sposobów, tudzież urządzeń służących do robienia krzywdy ludziom – pytaj NoWhereMana. Sporo wie! 

Zapamiętam :)

@anonim

 

“Poprawiać”, to według mnie słowo którego nie powinno się używać podczas rozmowy o dobrze napisanych opowiadaniach. Brzmi to jakbyś miała “poprawiać” swoją autorską wizję. Przedstawiłaś co chciałaś, mi się nie spodobało zakończenie typu “właściwie to nie wiadomo co się stało, ale żyjemy”. Domyśliłem się, że dzieją się jakieś nadprzyrodzone rzeczy, ale nie wiadomo, czy to wizja kogoś kto umarł, czy jak mówiłaś, ktoś ich “przeniósł”.

Co kto lubi, niedopowiedzenia są okej, gdy w zasadzie nie pozbawiają historii “momentu jej definiującego”, który w praktyce nadaje cały jej sens – tutaj apokalipsy. Miała być, a jej nie było, zamiast tego są dwa księżyce, poza zmianą sklepienia nic się tak naprawdę nie wydarzyło.. Do czego zmierzam: opowiadanie według mnie nie ma spójnego zakończenia, struktura tekstu też nie sygnalizuje, że historia została w jakikolwiek zakończona, że scena przedstawiona na końcu ma taką moc, że wszystko już wyjaśnia. Taka deus ex machina: tak, bo tak. W bardziej “abstrakcyjnych dziełach” to by przeszło, ale tutaj narracja jest do bólu przyziemna. 

Oczywiście można wszystko rozpatrywać jako “szokujące zakończenie”, ale niestety nie jest takie szokujące – temat, motyw dosyć często poruszany. Sytuacja, gdzie bohater/ka jest ratowana z niemożliwych sytuacji (a w praktyce to się do tego sprowadza) jest stary jak świat. Już w Biblii takie wątki były na początku dziennym :).

Podsumowując: to co napisałem wyżej nie ma sensu, jeśli ten tekst jest częścią czegoś większego. Ale tego nie mogłem wiedzieć.

Pozdrawiam!

Radioaktywne nieścisłości już wypunktowali, nadmierną poetyckość – również.

No i co mam napisać, skoro to część większej całości? Jak dla mnie historia skończyła się zanim zaczęła.

Czytało się nieźle, to na plus.

Tekst mi się podobał. Ciekawe spojrzenie – oczekiwanie na nadchodzącą apokalipsę, która ma zdarzyć się już, zaraz, i bohaterka jest tego świadoma. Wydawałoby się, że taki tekst mógłby znużyć, ale to nie ten przypadek. Do końca czyta się z zainteresowaniem.

No właśnie – koniec. Już napisano o tym wcześniej, ja tylko dołączam to poprzedników. Nie wiem, o co chodzi. Zaczęłam czytać Twoje wyjaśnienia, ale doszłam do wniosku, że to nie ma sensu. Jeśli czytam wyjaśnienia, które mają objętość porównywalną do objętości tekstu, to znaczy, że to w tekście jednak coś nie zagrało. Szkoda.

Przeczytałem, ale nie zrozumiałem… Nawet objaśnienia nic tu nie dały. Spodobał mi się za to język, ma w sobie coś ładnego…

Nowa Fantastyka