- Opowiadanie: kaem87 - Aden cz. I

Aden cz. I

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Aden cz. I

Strącił ich i wysłał na Ziemię by odpokutowali za swe grzechy próżności i pychy. Dziesięć lat zaraza zniszczenia i pożogi toczyła synów Adama, ci co z ognia zrodzeni pałani zazdrością w każdym mieście adamową krwią swe pohańbione imiona spisywali. On wtedy otworzył oczy…

 

*

 

Wiatr grał w osmolonych konarach drzew. Jego pieśń przerwał chrzęst metalu i zbroi kevlarowych. Kolumna kilkunastu postaci przebijających się przez martwy las wprawiła w zdumienie ostatnich leśnych lokatorów– parę węży i sowę pohukującą przybyszom w rytm marszu. Gdy oddział dotarł na niewielkie wzniesienie osłonięte z jednej strony rumowiskiem kamieni a z drugiej jakimiś starymi murami jedna z postaci rozglądając się uważnie uniosła dłoń do góry oznajmiając miejsce spoczynku. Jeden z przybyszy zdjął kevlarowy hełm odsłaniając twarz pokrytą bliznami, jedna z nich przebiegała mu aż od lewej brwi wijąc się przy okazji jak zaskroniec aż do ust. Wyjmując z kieszeni chusteczkę westchnął, po czym otarł sobie nią czoło powolnym delikatnym ruchem tak jakby chciał przedłużyć w nieskończoność tą chwilę. Podszedł na skraj wzniesienia i ujrzał na dole ostre niczym zęby bestii kikuty drzew, wychodzące ze skamieniałej ziemi nasączonej krwią. Pamiętał jeszcze to miejsce tętniące życiem, zanim przybyła plaga. Przybycie Aniołów– jak wcześniej je zwano– odczytywano jako znak końca czasów i nastanie wiecznego królestwa. Witano je jako posłańców lepszych czasów, ludzie tłumnie przybywali na ich spotkanie lecz one milczały, a ich oblicza z tygodnia na tydzień stawały się surowsze. Aż pewnego dnia przemówiły. Oznajmiły, że są Trąbami Jerychońskimi tego świata a ludzie muszą oddać im pokłon jako zrodzeni z błota. Oni jako synowie dumnego ognia i tarcze chwały przejmą ten świat pod władanie. Nastała wojna. Upadli przez całe lata mordowali ludzi, żadna broń tego świata nie mogła im zagrozić, ponieważ byli oni synami niebios i bytami nie fizycznymi. Wydawało się, że ludzkość wymrze i zostanie wymazana na wieki z Jego ksiąg, zostanie zapomniana jak pradawne miasta pochłonięte przez nieuchronne piaski pustyni.

 

*

Adenie witaj w Zakonie– spokojny, chłodny głos krążył mu w uszach– A teraz powstań bojowniku, powstań nadziejo, powstań krzyżowcu! Ciemność rozjaśniły pochodnie, języki ognia szarpane oddechami Wyznawców tańczyły mu przed oczyma. Stał się jednym z nich. Palcami wyszukał ciężki mosiężny krzyż spoczywający mu na piersi i zacisnął go w dłoni, czuł jak krew gotowała mu się w żyłach. Dreszcze przechodziły przez jego ciało i trząsły nim torsje, był w ekstazie jak większość Wyznawców podczas ceremonii przyjęcia. Powstał z kolan i zrzucił płócienny płaszcz nowicjusza. Diakon zaczął powoli przypinać mu elementy kevlarowego pancerza i przybliżając mu usta do ucha wyszeptał– witaj pośród straconych.

Jego ciało zostało szczelnie obtoczone we wszelakiej materii ochronnej, mającej strzec przed ranami cielesnymi. Teraz należało ochronić jego duszę, dać mu ochronę po tysiąckroć mocniejszą od najlepszej zbroi. Diakon nakazał mu ruchem dłoni, aby poszedł za nim. Powoli zszedł z podwyższenia brodząc w półmroku, jego kroki odbijały się echem po kamiennych płytach. Mijał braci stojących w dwóch kolumnach wzdłuż przejścia do dużych pokrytych łacińskimi inskrypcjami wrót, odwracając od nich wzrok widział oświetlone pochodniami twarze wojowników i ich nieruchome wpatrzone w dal oczy. Po plecach przebiegł mu dreszcz, sam nie wiedział czy był on oznaką strachu czy też chłodu coraz bardziej wbijającego swoje szpony w jego kark. Ostatni z każdej kolumny oburącz pchnęli drzwi, które skrzypiąc nieznacznie się otworzyły. Przejście pozwalało jednak przecisnąć się diakonowi i młodemu adeptowi Wyznawców. Aden wszedł do ciemnego pomieszczenia, w powietrzu unosił się gryzący zapach kadzideł, po środku niego był wzniesiony niewielki ołtarzyk z kamienia. Przedstawiał on klęczącego człowieka wpatrującego się w góre… Aden przyjrzał się dokładniej figurze stojącej ponad człowieczkiem był nią Upadły. Diakon zauważył wzrok młodzieńca i tylko nieznacznie się uśmiechnął– Adenie, niedługo wszystkiego się dowiesz, uklęknij na razie przed ołtarzykiem i spójrz proszę na ikonę. Chłopak dopiero w tym momencie zobaczył na drugim końcu pomieszczenia ikonę przesłoniętą ledwie co przezroczystym czarnym płótnem. Adenie czy przysięgasz strzec racji Zakonu aż po śmierć ostatniego z Upadłych– głos Diakona brzmiał spokojnie, każde słowo było wypowiadane dźwięcznie i dosadnie. Aden przymknął oczy, już nie było odwrotu. Ukłucie nie było tak bolesne jak mógł się tego spodziewać, zemdlony upadł na kamienną posadzkę i spod półprzymkniętych powiek obserwował jak po sali zaczęli się krzątać inni bracia. „Pomścij”– zatarty przez czas napis wyryty w kamiennej posadzce był ostatnią rzeczą, jaką zobaczył nim zasnął.

Odzyskał przytomność się w swojej komnacie. Słońce leniwie zaglądało poprzez przybrudzone okno, jego promienie odbijały się od wypastowanej posadzki. Palcami starał się wyczuć narośl na szyi, ranka na jej środku jeszcze była lepka od krwi, „dar Henocha” jeszcze się nie zasklepił będzie musiał poczekać jeszcze zanim dostanie swój sacrunif. Obraz przed oczyma zaczął mu się zlewać, w ciągu kilku sekund oblał go pot– Jestem jeszcze słaby powinienem odpocząć. Znów zasnął. Wiatr szumiący po korytarzach owinął jego zmysły kokonem snów. Widział w nich klasztor, swoje życie sprzed nastania końca dziejów, twarze znajomych mu ludzi. Dziś już pewnie nie ma po nich śladu. Nie posiadał nic, co mogło by go związać z czymkolwiek– dlatego dołączył do Wyznawców. Nie miał bliskich prócz siostry, domu i co najważniejsze sensu w życiu. Nie chciał się ukrywać przed Upadłymi jak zwierze przed drapieżnikiem, sterty gruzów, które były dla wielu schronieniem, jemu przypominały tylko wielkie cmentarzyska. W jamach wybudowanych pośród reliktów cywilizacji widział tylko iluzoryczne odroczenie wyroku, pamiętał twarze ludzi żyjących tam, były one martwe.

Obudził się tego samego dnia wieczorem a właściwie obudził go ktoś inny. Był nim człowiek o kamiennej twarzy, z której niczym mury opuszczonego zamku na moczarach wyrastały kości policzkowe. Jego pokrzywiony nos przypominał stary konar drzewa. Aden nie widział jeszcze nigdy wcześniej tego Wyznawcy. Musiał być jednym z ezoteryków bądź uczonych zakonu. Chłopaka dziwiło jedynie, dlaczego ktoś taki może chcieć czegoś od niego– dopiero, co wtajemniczonego.

– Starczy już snu. Infekcja może Cię za nadto osłabić a po co nam martwy Wyznawca.

– Nie rozumiem– odparł Aden siląc się z resztkami snu, które przytępiły mu myśli.

– Ech no tak. Infekcja czyli dar Henocha. Na prawdę myślałeś, że Dar to metafizyczne doznanie dające Ci Boże natchnienie, a co za tym idzie duchowe wyostrzenie zmysłów i otwarcie mitycznego trzeciego oka? To szczep genetycznie zmodyfikowanych wirusów, które powodują zmiany w Twoim mózgu robaczku. To jeden z ostatnich prezentów cywilizacji dla nas– uśmiechnął się szeroko, opuszczając brwi i marszcząc czoło. Tak więc chłopcze za pół godziny zapraszam do sali ćwiczeń. Po tych słowach odwrócił się i zatrzasnął za sobą drzwi.

Arden wstał powoli z łoża. Czuł dziwną pustkę w głowie… Słowa Wyznawcy dopiero teraz zaczęły powoli do niego docierać. Modyfikacja genetyczna?– jak to możliwe przecież wiara dała im… nam przetrwanie. Podszedł do miski z zimną wodą i przemył nią twarz. Woda nasączyła wyschniętą skórę, ochładzając przy okazji lekko rozpalone czoło chłopaka.

– Kim w takim razie jestem. Mieszanką genetyczną?– zadał sobie to pytanie uchylając okno. Zimne niczym lód powietrze dostało się do jego płuc, chłopak zaczął dochodzić do siebie. Spojrzał na podwórze usłane krzyżami. Od starannych, precyzyjnie wyrzeźbionych po sklecone naprędce z dwóch kawałków desek, jeszcze inne były zespawane z metalowych rurek, które kiedyś zapewne były elementami krzeseł, biurek, stołów. Za te bardzo szybko wzięła się rdza sprawiając, iż były one przeorane pomarańczowo– brunatna zarazą. Dlaczego nikt ich nie oczyścił?

 

*

Mijając kolejne korytarze spowite gęstą pajęczyną mroku, przypominał sobie twarz swojej siostry. Nie pamiętał dokładnie dnia, w którym odchodził, może to i lepiej. Miał już dosyć żalu i smutku, które niczym pieczęć uwięziły jego serce. Teraz został Wyznawcą, wybawicielem milionów i kagankiem bożej nadziei na świat.

Sala ćwiczeń była dużym pomieszczeniem z niskim, zapadłym sufitem. Arden wpatrywał się w smugi słońca przepasające szarozieloną wykładzinę. Nagle stracił równowagę i upadł na podłogę. Dopiero teraz czując w ustach kurz, uświadomił sobie, że szary odcień zawdzięczała właśnie jemu.

– Witaj psie czekałem na Ciebie. Wyznawca zawsze czuwa, psie. Dlatego wsiąknie tu jeszcze wiele Twojej krwi.

– Wstawaj!- Aden przypomniał sobie lodowaty głos uczonego, który wybudził go pół godziny wcześniej. Wtedy po skórze przeleciał mu dreszcz. Teraz zwierzęcy lęk zabraniał mu nawet tego. Mijały tygodnie, które wydawały się chłopakowi dekadami. Sadystyczne treningi zdeformowały jego ciało. Pokryte ranami ręce i poprzecinana sacrunifem klatka piersiowa nie dawały mu w nocy błogosławieństwa snu. Ból, gdy odrywał swoje koszule od ledwie zaschłych ran cisnął mu łzy do oczu. Lecz wtedy wkładał pomiędzy zęby kawałek drewna. Gdyby ktoś usłyszał jego krzyk mógł być pewien chłosty. Nie wiedział czy przeżył by kolejne razy. Widział już, czym była dyscyplina Wyznawców. Wiedział co oznacza być nosicielem symbionta Henocha, wyostrzał zmysły lecz także był znakiem Zakonu, kiedyś znakowano tak zwierzęta. Złożył cyrograf diabłu a to jest jego piekło. Slumsy z których się wyrwał otaczały niemal każdy Zakon. Upadli z jakiegoś powodu nie byli w stanie sforsować tych twierdz. Ludzie szukając bezpiecznego schronienia udawali się tam błagając o miejsce. Wyznawcy z Przedgórza byli najdoskonalszymi mordercami Upadłych. Aden został wybrany spośród wielu chłopców do roli adepta– jako ten, który przeżył spotkanie z Upadłym. Oznaczało to przyjęcie za mury klasztoru ale i akceptację zasad, które nim rządziły. Nie było już odwrotu. Najlepszą strażniczką tajemnic zakonu była śmierć.

Kolejnego wieczora Arden ledwie doczołgał się do swojej celi. Sadysta brat Jan jak go wszyscy zwali sprawdzał wytrzymałość chłopaka rozcinając mu bok i robiąc mu okład z „najprzedniejszej soli leczniczej, ażeby młokos znał gest Zakonu”. Aden mdlał kilka razy jednak brat Jan „cucił” go zręcznie oblewając młodego Wyznawcę lodowatą wolą. Jego przeznaczeniem było przetrwać i stać się posłuszną machiną Zakonu. Musiał być twardy.

Chłopak kolejnego wieczora jeszcze raz wyjrzał na podwórze. Wiedział już, czym były te krzyże i dlaczego zapomnienie pożerało je bardziej łapczywe od rdzy. Leżą tam „psy” zakonu. Porażki dydaktyczne brata Jana. Nie zasługujący na godny pochówek. Jeśli nie weźmie się w garść skończy jak oni. Nie może do tego dojść. Jest coś winny siostrze, która została na obrzeżach, kiedyś po nią wróci. Jego zadumę przerwał brat Tabor– pijaczyna niczym nie podobny reszcie Wyznawców. Był w zakonie pomiatanym sługą innych. Aden domyślał się, że musi wiele zawdzięczać szczęściu wegetując jeszcze jako tako pomiędzy murami fortecy. Setki ginęły każdego dnia, każdego świtu ludzkość była bliżej klęski. Eksterminowani mieszkańcy obrzeży, uciekali na teren przyklasztornych fortyfikacji, szukając tam schronienia. Jednak każdy z uchodźców czuł na swych plecach lodowaty dotyk przeznaczenia. Jemu się udało.

– Chłopcze jak tam mija ci czas z naszym zakonnym katem?

– Jak to możliwe, że Zakon obwołujący się ostatnią nadzieją i bastionem cywilizacji jest zarodkiem takiego bestialstwa?– głos Adena nieco zadrżał. Zdawał doskonale sobie sprawę z tego, że gdyby Tabor powtórzył jego słowa jakiemukolwiek Wyznawcy, to czekałby go marny los. Krytyka Zakonu była niedopuszczalna. Jednak instynktownie wiedział, że może zaufać Taborowi.

– Zakon ma na celu prowadzenie własnych „interesów” w tych trudnych czasach. Jego rzeczywista „misyjna rola” natychmiast po uświadomieniu sobie członków bractwa o całkowitej zależności od niego nich reszty ludzi upadła. Gdy wiesz, że jesteś panem czyjegoś życia i śmierci budzą się w tobie demony. Pycha i szaleńcza ambicja doprowadziły właśnie nasz Zakon do takiego miejsca w którym jesteśmy teraz. Przeor ma krew na rękach.

– Upadli mordują naszych braci nie Zakon.

– Zakon decyduje, kto ma zginąć a kto przeżyć chłopcze. Wystarczy, że nie udzieli tym biednym ludziom schronienia przy swych murach. Rozmowę przerwały odgłosy kroków zbliżających się ze wschodniego korytarza. Tabor ścisnął usta i szturchając Adena nakazał mu uklęknąć

– W żadnym wypadku nie patrz w oczy Przeora to wredny sukinsyn– wyszeptał. Chłopak ujrzał wyłaniające się z za rogu trzy postacie. Dwie z nich nosiły płaszcze z wyszytą na nich szkarłatną literą „P”, było to oznaczenie przybocznej ochrony Przeora. Sam dostojnik szedł pomiędzy nimi. Jego wygląd mocno zaskoczył młodego Wyznawcę, w Zakonie obowiązywał kult silnego i zdrowego ciała. Podczas gdy jego zwierzchnik liczył zaledwie około 165 cm wzrostu i żywo przypominał toczącą się kulkę. Jego nieproporcjonalnie krótkie nogi w stosunku do nabrzmiałego brzucha i chudych kościstych dłoni wyglądały wręcz komicznie. Ostatecznego smaczku osobie Przeora dodawała jeszcze jego twarz. Zarumienione policzki i małe zapadające się w nich oczy, dawały wrażenie niesamowitości całej tej postaci. Arden, gdy zbliżyli się ku nim za radą Tabora natychmiast skierował swój wzrok w posadzkę, czekając tylko na ucichnięcie kroków.

– Powstań chłopcze, należy dziękować Bogu, że już powraca z kilkuletniej Krucjaty na południu miecznik Zakonu brat Belizarusz

– Belizariusz? Któż to taki?

– To człowiek, który sieje strach pośród Wyznawców, którzy ostali tutaj. Jest Wielkim Miecznikiem, co czyni go przywódcą militarnym Zakonu. Ten godny człowiek wędruje po tym świecie szukając sposobu aby unicestwić Upadłych. Przeor choć wyższy rangą nigdy nie śmiał stanąć z nim do bezpośredniej walki wiedząc, że na starcie zostałby przez niego zmiażdżony. Ja jestem jednym z nielicznych jego zwolenników tu.

– Dlatego tak Cię traktują i Ci lżą?

– Tak, lecz mój los się odmieni z nastaniem Belizariusza

– A skąd pewność, że powróci? Może został zabity przez Upadłych?

– To nie możliwe, wyczuwam jego obecność, specjalizuję się w tym młodzieńcze i uwierz mi że jest już blisko, bardzo blisko…

 

*

 

Bracia wylegli na podwórze, pośród fanfar zwycięstwa powracał Belizariusz. Jego sławie niezwyciężonego woja mogła dorównać jedynie jego równie sławna umiejętność picia mocnych trunków. Kolumna wozów opancerzonych posuwała się do przodu mijając kolejne grupki rozentuzjazmowanych braci. Pył spod opon pojazdów przedostawał się nawet do pomieszczeń nowicjuszy. Nieszczelne okna nie dawały ochrony przed duszącym gardło efektem powrotu Krucjaty. Wódź zniknął chwilę po tym, gdy tylko na swoim przyozdobionym w czarno błękitne proporce pojeździe przekroczył bramy głównego przyczółku.

Arden przeciskał się przez rozentuzjazmowany tłum braci i nowicjuszy, co rusz któryś z nich patrzył spode łba na chłopaka nie szczędzącego łokci, przy torowaniu sobie drogi do pojazdu Wielkiego Miecznika. Warkot silników cichł wraz z opadaniem kurzu. Aden po chwili kolejnej utarczki na łokcie znalazł się tuż przy pojazdach Krucjaty. Tylnie pokrywy transporterów leniwie opadały, uderzając świeżym powietrzem zakonników cisnących się w ich środku. Aden mrużył oczy by zajrzeć do wnętrza pojazdów przez przyciemnione okienka, jednak nie był w stanie niczego zobaczyć, oprócz wielu rys na ich powierzchni układających się w skomplikowane wzory wyrzeźbione poprzez odłamki. Przypomniały mu one wzory, które kiedyś widział, na szybie w salonie w swoim domu… kiedy miał jeszcze dom. Jego rodzice mówili mu, że to mróz chwyta za swój magiczny pędzel i maluje piękne obrazy. Kiedy zapytał rodziców dlaczego nie widzi w nich piękna, tylko dziwne wzory w niczym nie przypominające mu łąki, rzeki, zwierząt. Ci odpowiedzieli mu, że ich piękno tkwi w tym, iż trzeba zamknąć mocno oczy, żeby tak naprawdę móc zobaczyć co przedstawiają. Jego palce tak jak wtedy zaczęły analizować strukturę szyby. Bruzdy, które ją wypełniły stały się dla niego niczym księga w której ktoś zapisał losy tego pojazdu. Widział najpierw żołnierzy porzucających wóz po środku pustkowia, gdy tylko skończyło się w nim paliwo. Widział ich przerażone twarze starające się nie patrzeć na płonące niczym tysiące stosów miasta, ich sylwetki uciekające w nieładzie… Następnie im dłużej analizował rysy widział coraz wyraźniej szabrowników wymontowujących co tylko się dało z opuszczonego Rosomaka. Przypominali mu oni sępy, łapczywie wydzierające kawałki ciała swej ofiary. Z czasem pozostał tylko obrastający mchem stalowy szkielet. Wskrzesił go Zakon. Pojazd znów mógł spełniać swe przeznaczenie. Znów transportował posłańców nadziei, posłańców śmierci?– czy to właściwie ważne, kim oni są. Maszyna znów odżyła i tylko to się liczyło. Chłopak oderwał się od okienka chcąc na własne oczy zobaczyć bohaterów krucjaty, lecz Ci szybko znikli otoczeni przez tłum Wyznawców. Chłopak doszedł do wniosku, iż lepiej będzie zaczekać, aż inni nasycą się wojennymi opowieściami a on w tym czasie poświęci wolny czas na odpoczynek. Nie pamiętał, kiedy ostatnio spał więcej niż 5 godzin, dzisiejsze święto było idealną okazją do nadrobienia tych zaległości.

Obudziło go przeszywające poczucia zimna, które czuł swym całym ciałem. Szybko wstał zrzucając z siebie przemoczoną koszulę, ostry i drażniący zapach potu unosił się w powietrzu.

– Nie jest dobrze powiedział do siebie– przecierając pot z twarzy, co prawda od kilku dni czuł się osłabiony, ale nigdy wcześniej nie obudził się cały zlany potem. Nie potrafił opanować dreszczy, które miotał jego ciałem. Zrzucił mokrą pościel po czym położył się na przesiąkniętym materacu, zbliżył jak tylko mógł najbardziej kolana do podbródka starając się chociaż w tan sposób się rozgrzać i przetrzymać dreszcze.

– Nie mogę być słaby, nic mnie nie złamie– powtarzał dopóty nie zasnął ponownie.

Rankiem czuł już się lepiej, chociaż doskonale zdawał sobie sprawę z wyniszczenia swojego organizmu. Wiedział, że jeśli nic się nie poprawi skończy niedługo na cmentarzysku. Nie mógł do tego dopuścić, zbyt wiele przecierpiał, żeby teraz stać się padliną i odrzutem Zakonu. W południe przyszedł na spotkanie organizowane przez Wielkiego Miecznika. W niewielkiej jak na warunki Zakonu sali zgromadzono wszystkich młodych nowicjuszy. Na ciemnym praktycznie smolistym tronie siedział Belizariusz– przynajmniej tak wnioskował Aden. Po jego bokach stało po 3 braci z błękitnymi krzyżami naszytymi na płaszcze, spod których wystawały skierowane w dół lufy karabinów. AK 74– Nauki u brata Jana choć prowadzone ciężką ręką przyniosły efekt– zaśmiał się szyderczo w duchu. Chłopak bez najmniejszego problemu był w stanie posłużyć się większością dostępnych broni. Jedną z tych najczęściej posiadanych przez Zakonników był właśnie AK 74. Decydowała o tym jego niezawodność ale również łatwość w obsłudze, produkcji oraz powszechność części zamiennych. Jednak broń ta nie mogła nawet zranić Upadłego. Ostatnim stopniem wtajemniczenia był sacrunif. Nikt nie potrafił wytłumaczyć jego działania, tą tajemnicę posiadło podobno zaledwie kilku Zakonników– Uczonych. W każdym razie sacrunif wyglądał dość niepozornie. Przypominał trochę bardziej niż broń palną miecz. Żeby zabić Upadłego należało wyciąć mu „serce”, tzn. tak to tłumaczono. Siedliskiem życia w „ciałach” Upadłych było coś zbliżonego do półprzezroczystej perły umiejscowionej po lewej stronie ich „klatki piersiowej”. Tak, Upadli z istot niematerialnych zmienili się w człekopodobne stwory, im dłużej przebywali na Ziemi tym bardziej fizycznie upodabniali się do ludzi. Dlaczego tak się działo? Jak wiele tajemnic z nimi związanych i ta nie została rozwiązana. Jedni mówili, iż przyjęli najdoskonalsze formy, jakie istniały na świecie, inni udowadniali, że Upadli muszą się przystosować do warunków istniejących na Ziemi. Im dłużej tu przebywali zdawali się z wolna tracić swoją niszczycielską moc. Dzięki temu rasa ludzka żyjąca niczym szczury w kanałach mogła dalej wegetować, rozmnażać się i umierać. Aden raz tylko widział Upadłego. Ukrywał się w Kościele nie daleko swojego domu razem z innymi ludźmi. Zza zaryglowanych drzwi dochodziły przeraźliwe skowyty tych, którym nie dane było się schronić w bezpiecznym miejscu. Upadli nigdy nie przekroczyli progów poświęconych miejsc. Gdy tylko krzyki ucichły, Aden przemknął pomiędzy skulonymi postaciami, modlącymi się, rozrywającymi ubrania odsłaniając swoje wychudzone ciała… W tym całym zamieszaniu– pomimo upływu lat, nadal wyraźnie widział tą scenę– zobaczył kilka wtulonych w siebie osób nie było by w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt iż ich oczy były nieruchome, nieco przymglone. Wpatrywali się oni w witraż przedstawiającego Anioła z mieczem stojącego na bestii. Kolorowe promienie słońca wychodzące z witraża, tańczyły niczym baletnice. Raz były mocniejsze, by po chwili ustąpić miejsca innej barwie, same płynnie przelewając się na sąsiednią twarz. Usta tych ludzi były powleczone zaschniętą pianą, przypominającą pajęczynę. Ironia losu, znaleźć się w jednym z niewielu bezpiecznych miejsc i samemu odebrać sobie życie, chociaż wtedy dla wielu sytuacja była już i tak beznadziejna. Kiedy tracisz swój dobytek, rodzinę, kiedy w mgnieniu oka cały świat w którym żyłeś nagle się wali i nie zostawia ci żadnej alternatywy oprócz ciągłej niepewności, codziennego obcowania ze śmiercią, załamujesz się, to zupełnie naturalne. Wyobraź sobie małego króliczka wyciągniętego z ciepłej norki, którego myśliwy dla zabawy rzucił pośród swoje harty. Z wyrachowania nie zabiją go od razu, będą się z nim zabawiać tak długo dopóty nie pęknie mu serce. Walcz albo giń psie– słowa brata Jana były teraz niczym hymn tej nowej, zupełnie nierealnej i nieracjonalnej rzeczywistości. Dlatego wielu się poddało, ale czy można ich potępiać? Wtedy był zbyt młody by o tym myśleć, obrócił jedynie twarz i dalej ruszył ku zamkniętym wrotom. Gdy się przy nich znalazł przystanął i obejrzał się za siebie czy aby nikt nie widzi tego co zamierza zrobić. Nikt jednak nie zwrócił uwagi na małego chłopca, wszyscy byli przejęci sobą. Przy wrotach nie było nikogo, kto mógłby go powstrzymać. Delikatnie przesunął metalową zasuwę po czym uchylił jedno ze skrzydeł wrót. Prawie fluescencyjna zieleń drzew olbrzymie kontrastowała z szarością wnętrza kościoła, ciepły wiatr posmagał chłopaka po policzku, jakby chcąc zaprosić go do wyjścia z szarej krypty. Wtedy Arden zauważył wysoką pochodnię sunącą ponad ziemią. Powoli zbliżała się do niego. Ptaki nagle zamarły, przeraźliwa cisza towarzysząca żywej pochodni była najmniejszym problemem chłopca, patrząc się w tańczące płomienie Arden nie mógł się poruszyć, stał w progu nie mogąc nawet drgnąć. Zdawało mu się, że istota coś do niego mówi, jednak nie był to ludzki język, słyszał go w swojej głowie co kontrastowało z ciszą otoczenia. Jego oczy same się zamykały, a ciało stawało się coraz słabsze, zawroty głowy, nie miał siły stać. Pochodnia była coraz bliżej, już prawie na wyciągnięcie ręki… nie to jakieś przewidzenie przecież ona jest daleko. To nie możliwe. Postać zatrzymała się, czuł jej ciepło. Pochodnia znów była daleko, tak, że ledwie ją widział, skuliła się po czym znów sztywna niczym struna pojawiła się przed chłopcem. Z płomieni w miejscu gdzie człowiek miałby głowę pojawiły się dwa małe punkciki o odcieniu rozgrzanego do białości metalu. Aden patrzył w nie chociaż już słaniał się na nogach, Upadły w tym momencie założył niczym maskę na miejsce głowy śnieżnobiałą ludzką czaszkę. Momentalnie zajęła się ona płomieniem. Dwa punkciki znalazły się po środku oczodołów. Jakby w odpowiedzi na przerażoną minę chłopca, stwór przechylił głowę na bok i otworzył szczękę plując płomieniem. Aden wtedy zemdlał, życie zaś zawdzięczał, jednej z tych na wpółżywych istot ludzkich, która wręcz w cudowny sposób wyrwała się z otępienia i wciągnęła go z powrotem do wnętrza kościółka. Nie wiedział kim był jego wybawca, zanim chłopak odzyskał przytomność jego już nie było. Wspomnienia Adena przerwał głos Belizariusza:

– Witajcie nowi wojownicy i uczeni Zakonu, Wy jesteście przyszłością, Was postanowiłem przywitać jako pierwszych. Wiem ileście przecierpieli, również tu w Zakonie lecz pamiętajcie o jednym, cierpienie uszlachetnia. Zadając ból przypomnijcie sobie swój ból, zadając ból pomścijcie i siebie. Krucjata z której powróciłem przyniosła nam nową nadzieję. Jeszcze nigdy nie byliśmy tak blisko celu. Odbudowa tej ziemi będzie Waszym zadaniem, jednak zanim podejmiecie się tego czynu, musicie spełnić swoją powinność wobec Waszej Matki– Zakonu.

Matki, która karmi się krwią swoich dzieci– pomyślał Aren.

– Brat Jan podał mi listę tych, którzy już teraz są gotowi by spłacić swój dług…

 

 

Koniec

Komentarze

Dziesięć lat zaraza zniszczenia i pożogi toczyła synów Adama, ci co z ognia zrodzeni pałani zazdrością w każdym mieście adamową krwią swe pohańbione imiona spisywali.
Jeżżu kolczasty... Czy będziesz tak uprzejmy i roztłumaczysz mi, jak rozumieć to zdanie?

Adam,

Nergal powiedziałby Ci, żebyś się skupił na emocjach zawartych w tym tekście i zostawił analizę utworu paniom od polskiego:)

Ja to zdanie rozumiem tak: Wojna trwała 10 lat. Ci, którzy zostali poczęci podczas działań wojennych w wyniku gwałtu, tworzyli później graffiti ze swoich imion na ścianach budynków wszystkich miast, w ramach pacyfistycznego manifestu. Niejasne jest jednak, o co byli zazdrośni.

Podoba mi się wizja sowy pohukującej kompanii w rytm marszu.

Równie, a nawet bardziej niejasne jest, dlaczego byli pałani zazdrością.
Wiesz, od skrótów myślowych tego rodzaju lepszy jest brak wszelkiej myśli. A panie od polskiego zostawmy w spokoju, po co mają przedwcześnie siwieć. Emocjami zawartymi w tekście nie jestem w stanie przejąć się, bo gdy widzę coś takiego, nad wszystkim górują moje własne.
Slumsy otaczające każdy Zakon. To ile ich było, tych Zakonów? Duszący gardła efekt powrotu krucjaty. Nie wiedziałem, że krucjata sama gdzieś idzie i sama wraca... Wskrzeszenie pojazdu...
Ale można inaczej. Nowatorskie, a nawet odkrywcze podejście Autora do językowego tworzywa zapewnia każdemu odpowiednio wyrobionemu i wybrednemu czytelnikowi niezapomnianych chwil, w których odkrywa nowe sensy w starych, zdartych do cna schematach...

Adam,
Ok powyzłośliwialiśmy się.;)
Ale Autorowi, który jednak włożył sporo pracy w napisanie tekstu, poradziłabym skupić się na sensie tego co pisze.

kaem,
Powinieneś czytać to, co piszesz i zastanawiać się, czy sam to rozumiesz i umiałbyś wytłumaczyć o co Ci chodziło. Jeśli w niku jest zawarty Twój wiek, to jesteś młodziutki. Czytaj i pisz, nie zniechęcaj się, ale myśl też w międzyczasie. ;) Prostota drogą do sukcesu!

Co racja, to racja. Wystarczy.
Kaem, nie zrażaj się --- poczatki mało kiedy są olśniewające. Czytaj, czytaj i pisz, próbuj. Najpierw pisz prostym językiem, potem komplikuj. No i zawsze możesz zapytać o to czy owo --- nikt śmiać  się nie będzie. Nikt poważny.
Powodzenia.

Dzięki za uwagi. Rzeczywiście chciałem żeby w całej historii była odczuwalna aura tajemniczości i najwyraźniej przekombinowałem... No cóż teraz widzę, że mogłem sprecyzować i rozjaśnić niektóre zagadnienia:). Hmm w następnym na pewno skorzystam z Waszych uwag.

Nowa Fantastyka