- Opowiadanie: RogerRedeye - Wielka równina

Wielka równina

“Wielka równina” miała premierę w Letnim Wydaniu Specjalnym "Szortalu na wynos" w 2016 r., a niedawno ukazała się w październikowym wydaniu sieciowego magazynu literackiego “Herbasencja”, obejmującego najlepsze teksty portalu “Herbatka u Heleny” z października 2016 r., co przypomniało mi o istnieniu tego opowiadania. I tak dobrze, że wznowiono wydawanie tego miesięcznika, chociaż opóźnienie jest kolosalne.

To druga moja opowieść, w której bohaterami są Indianie. Pierwszym opowiadaniem był “Kapelusz”-> http://www.fantastyka.pl/opowiadania/pokaz/66842560

W stosunku  do pierwowzoru nieznacznie poszerzyłem i zmieniłem tekst.

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Wielka równina

– Nowy towarzysz nadal jest trochę dziwny. – Zasnute Niebo przekręcił patyk z nabitym sporym kawałkiem piersi bizona. – Nie wygląda na zadowolonego. Zachowuje się jak białas. Tutaj! W takim miejscu!

Tępy Nóż wzruszył ramionami. Dołożył kilka gałęzi do ogniska. Parę razy dmuchnął, aby rozniecić większy płomień.

Obaj lubili dobrze wypieczone mięso.

– Jest Siuksem – zauważył. – Oni kiedyś wykończyli Custera, jednak to nie Apacz jak my. Przyzwyczai się, zrozumie, oswoi… Poczuje się szczęśliwy. I nareszcie wolny.

Pilnie obracał swój drewniany szpikulec, aby mięso piekło się równomiernie. 

Z namysłem podrapał się po brodzie, naznaczonej głęboką blizną.

– Wiesz, nasz szczep walczył z białoskórymi aż do końca – kontynuował nieśpiesznie. – Uciekaliśmy z rezerwatu, paliliśmy farmy osadników, rozprawialiśmy się z nimi… To w nas ciągle tkwi. Może z tego powodu odnaleźliśmy to miejsce, gdzie nareszcie oddychamy pełną piersią?

Wygodnie wyciągnął nogi. Rzucił okiem na potężne stado bizonów, pasących się kilkaset jardów dalej.

Zwierzęta nie przejawiały niepokoju. Spokojnie przeżuwały kolejne kęsy wybujałej roślinności. Nie zwracały uwagi na liczne czarne punkty, psujące obraz falującej w podmuchach wiatru trawiastej zieleni wielkiej równiny. Obojętnie mijały niedawno żwawo poruszające się byki, teraz leżące w bezruchu śmierci. Ignorowały towarzyszy Tępego Noża i Zasnutego Nieba, obdzierających ze skóry ubite sztuki i ćwiartujących masywne ciała.  

Bizony spokojnie się pasły, a ci dwaj odpoczywali po całodziennym polowaniu.

Nagle coś zakłóciło niezmieniający się od wielu dni widok. Postać, przesuwająca się między rosłymi rogaczami. Mężczyzna w bluzie z krótkimi rękawami szedł ostrożnie, rozglądając się dookoła.

Pierwszy zauważył go Tępy Nóż.

– Popatrz! – jego głos wyrażał uczucie bezbrzeżnego  zdziwienia. – Nowy przybysz ma ciemną twarz, ramiona i dłonie! Jest Murzynem… Jak on tu trafił!?

Obaj dobrze widzieli karnację skóry gościa. Tępy Nóż po prostu głośno wyraził swoje zdumienie, bo w miejscu, w którym teraz bytowali, nigdy nie spodziewałby się ujrzeć takiego gościa.

Zasnute Niebo przez chwilę przyglądał się sylwetce, teraz szparkim krokiem zmierzającej ku ognisku.

Nagle mocno plasnął w dłonie.  

– To Bob Winters… A jednak przybył… Ha!

W jego słowach zabrzmiała radość. Kościanym nożem odciął spory kawałek pieczeni.

– To Mulat. Przecież go znałeś. – zauważył z uśmiechem. – Na początek niech się nasyci naszym smakołykiem. Na pewno nigdy nie jadł czegoś równie dobrego.

 

***

 

– Pierdolona pustynia. Pierdolone piachy i kurewski upał wywołują takie wizje. – Sierżant Jackson dociągnął zapięcia kamizelki kuloodpornej. Mruczał pod nosem, aby rangersi go nie słyszeli. – Albo wieczorem wchłonąłem za dużo haju. Albo jedno i drugie. 

Splunął soczyście. 

– Potem męczą człowieka omamy – dodał po chwili. – Zwidy.

Przez paręnaście sekund zastanawiał się, co właściwie przeżył dzisiejszej nocy. Sądził, że była to halucynacja, jednak zostawał cień wątpliwości. Może dostrzegł coś tak oczywistego, że nikt tego nie zauważał?

 Rosły podoficer westchnął. Nie miał już czasu, żeby przemyśleć nocne doznania.

W jaśniejącym półmroku nadchodzącego poranka majaczyły czerwonawe plamki twarzy żołnierzy jego plutonu – specjalnego oddziału zwiadowców, złożonego z Siuksów, Apaczów i Komanczów. Dowódca, porucznik Wilson, jedyny biały w jednostce, kilka dni temu rozchorował się na dyzenterię. Snajper Winters, Mulat, dobrze czujący się wśród czerwonoskórych, twierdził, że oficer dostał sraczki ze strachu.

Jackson przejął dowodzenie, sądząc, że zaraz przybędzie nowy zwierzchnik. W sztabie sił interwencyjnych jednak nie szukano zmiennika chorego absolwenta West Point – Indianinowi przekazano rozkaz poprowadzenia od dawna planowanego ataku. Kapral White, dla Jacksona po prostu Tępy Nóż, otrzymał awans i został jego zastępcą. 

Wszyscy rangersi od kilkunastu minut byli już na nogach.

Cztery doby temu przeniknęli w głąb emiratu muzułmańskich fanatyków, wędrując nocami, a dni spędzając w wykopanych i skrzętnie maskowanych jamach. Ostatnia noc  przypadła w rozpadlinie pomiędzy wydmami, odwiedzanej tylko przez pustynne lisy. Układali tam głowy do czujnej drzemki na torbach pełnych granatów, pocisków rakietowych i zapasowych magazynków.

Nadchodziła chwila wymarszu, a niebawem uderzenia. Ataku, rozpoczynającego wielką operację zniszczenia wrogów ludzkości.

Jacksona ciągle dręczył ten sam problem – czy naprawdę w piaszczystym schronieniu jego umysł tworzył omamy, czy też widział coś zupełnie innego? Czy przez długi czas nie przebywał w miejscu, o którym niekiedy opowiadali starzy członkowie jego szczepu?

Po chwili znał już odpowiedź. Przecież mogła istnieć tylko jedna…

 

***

 

– Zastanawiam się, czy nie ubiliśmy zbyt wielu bizonów… Strasznie przyjemnie się na nie poluje. To nas podnieca. Nakręca…

Tępy Nóż uśmiechnął się.  

– Pozbawiliśmy życia tyle sztuk, ile trzeba. – Zasnute Niebo pokręcił głową. – Ani za dużo, ani za mało. Mięsa wystarczy do wiosny. Kobiety napracują się przy suszeniu…

Siedzieli przed wigwamem, zajęci męskimi czynnościami. Tak je określano, Ten podział zadań między mężczyznami i kobietami przyjmowano jako oczywisty i ściśle przestrzegano.

Zasnute Niebo szykował kolejny nóż z łopatki łosia, drugi z Indian osadzał na kawałkach trzcin krzemienne groty. Przygotowywał nowe strzały. 

– Winters od razu się przyzwyczaił, a Henderson nadal nie… – Zasnute Niebo wrócił do tematu rozmowy. Często dyskutowali nad zachowaniem świeżych przybyszów. – Ten Siuks jeszcze nie pojął, jakie to szczęście, że nigdzie nie ma białych, za to po widnokrąg zwierzyny w bród. I że my wszyscy cieszymy się miłością kobiet. Że nikt nie nadaje nam białych imion i nazwisk, żebyśmy poczuli się prawdziwymi Amerykanami.

Przerwał, aby dobrze wykonać to, nad czym pracował. Uformował już rękojeść kościanego narzędzia, cierpliwie obrabiając ją kawałkiem piaskowca. W  ten sam sposób ukształtował okładziny z poroża jelenia, a potem starannie nasycił rybim klejem. Teraz należało opleść uchwyt rzemieniem i kilkakrotnie mocno związać końcówki.

Całą siłą mocnych ramion zaciągnął pierwszy supeł. 

– Za bardzo przesiąkł odorem białych skór… – podjął po chwili. – Dobry z niego wojownik, waleczny, jednak ma białą duszę.

Głośny wybuch śmiechu przerwał pogwarkę. Winters przymierzał kaftan z sarniej skóry. Idealnie układał się na umięśnionym torsie.

Któraś z kobiet obciągnęła poły i podała pasek. Druga przewiązała włosy kawałkiem płótna. Umieściła z tyłu trzy pióra. Czule pogłaskała ciemnoskórego mężczyznę po policzku.

Niedawny przybysz wzniósł ręce w geście podziękowania. 

– Zachowuje się jak Apacz – z uśmiechem zauważył Zasnute Niebo. – Wie, że trafił do miejsca dla wybranych. A Henderson ciągle się martwi, że prują mu się drelichowe spodnie, w których wybrał się w tę podroż.

– Niebawem wszystko pojmie – Tępy Nóż zabrał się za ostrzenie nowego grotu. – Jednak sprawdziło się to, co powiedziałeś na pustyni.  

– A tak… – Zasnute Niebo kiwnął głową. – Te kurewskie piachy okazały się dobrym miejscem. Henderson też w końcu opowie nam o swoim imieniu. Przekaże jego historię. Wtedy się otworzy na nową przyszłość, w której si e znalazł.

 

***

– Za pięć minut ruszamy! – Sierżant podniósł głos. – Uderzamy na bazę islamistów i rozwalamy wszystkich mężczyzn. Ulokowali w tej oazie jeden z ważniejszych sztabów i ściągnęli sporo kobiet i dzieci, więc lotnictwo oszczędzało to miejsce. Ale teraz nadszedł ich kres. Nasze rozpoznanie ustaliło, że nie położyli dookoła min. Błąd…

Któryś z rangersów ochryple kaszlnął.

– Znacie plan, nie będę go przypominał. Pamiętajcie – bez litości! – silnym głosem kontynuował Jackson. – Zaczynamy prawdziwą wojnę z fanatykami, wysadzającymi bez przerwy stacje metra, banki, hotele i centra handlowe. Z gnojami, znaczącymi świat setkami trupów. Cóż…

Niespodziewanie krzywo się uśmiechnął.

– Nasi przodkowie też prowadzili podobną wojnie, oczywiście w znacznie skromniejszym wymiarze – świeżo upieczony dowódca plutonu mówił wolno, jakby starannie ważył słowa. – Jesteśmy z nich dumni …

Pokiwał głową.

– Ale wyciągnięto nas z więzień, przytułków, z bezbarwnego życia w rezerwatach, bez perspektyw i przyszłości, w których byliśmy śmiesznymi wspomnieniami dawnych czasów… Każdemu z nas wreszcie ano szansę stania się kimś. Żyjemy wśród morza białych i na to nie ma rady, złożyliśmy przysięgę, więc wykonamy zadanie i pokażemy, na co nas stać. Jasne?

– Tak jest! – odpowiedział mu zgodny chór głosów.

Jackson nabrał oddechu i wrócił do poprzedniego wątku.

– Potem robimy porządek – ciągnął. – Usuwamy zwłoki, likwidujemy pułapki, zbieramy jeńców do kupy. Zakładam, że niewielu przeżyje. Przyjmujemy obronę okrężną. Zabezpieczamy laptopy, smartfony i wszelkie papiery. Za nami rusza szpica pancerna Legii Cudzoziemskiej, dwa bataliony piechoty tureckiej, batalion marines. Trochę czasu zajmie, nim dojdą. Wtedy mamy luz. Oni podejmą dalsze natarcie.

Wszyscy znali na pamięć wyznaczone zadania. Wiedzieli, że tego ranka rozpoczną prawdziwą wojnę z państwem islamskim. Że idą na czele wielkiego ataku na siedliska zła.

– Kobiety zabijamy?

Najwyraźniej snajper Winters pragnął potwierdzenia, jak ma działać. 

– Jeżeli mają karabin, pistolet, granat, a nawet kij albo miotłę w ręku, oczywiście tak – bez wahania odpowiedział Jackson. – Zawsze może komuś wpakować trzonek w oko. Wybrano nas do tej roboty, stworzono pluton rangersów, bo w głębi swoich dusz pozostaliśmy indiańskimi wojownikami, nie znającymi litości. Kobiet bez broni i dzieci nie.

Zamilkł na chwilę, kręcąc głową. Nad czymś się zastanawiał.  

– Powiem wam jeszcze coś ważnego… – podjął po kilkunastu sekundach. – W nocy ogarnęła mnie wielka wizja. W jednym islamiści mają rację, twierdząc, ze po śmierci trafią do raju z pałacami i hurysami. Tak, trafią, bo dobry Bóg dla każdego ma takie niebo, jakie sobie wyobraża. Wielki Manitou, gdyby komuś coś się przytrafiło, przeniesie go do krainy niekończących się prerii z licznymi stadami bizonów, raju dla wybranych.  Na tej wielkiej równinie da obozowiska, kobiety i pozwoli płodzić dzieci.

Sierżant Tępy Nóż głośno sapnął.

– Tam zaznamy wreszcie życia w zespoleniu z naturą, wypełnionego szczęściem. – Usta Jacksona rozciągnęły się w łagodnym, dziwnie marzycielskim uśmiechu. – Moja dusza przebywała wśród niekończącym się traw, z obfitością zwierzyny i cudownych squaw. Byłem tam… Widziałem przestwór, ciągnący się w nieskończoność… Tylko dla nas i tych, którzy mają czerwonoskórą duszę.

Mocno zaakcentował ostatnie zdanie.

– Tak jest! –ponownie odpowiedzieli żołnierze . – Tak jest!

Kilka twarzy, stężałych, tak jak wszystkie, w przedbitewnym napięciu, okrasił nagle szeroki uśmiech.

– Henderson, trzymaj się blisko mnie – rzucił na zakończenie nowy dowódca. – Ty posiadasz prawdziwie, indiańskie imię? Wiesz, ja naprawdę nazywam się Zasnute Niebo.

 

***

 

Biegli, wilczym kłusem wojowników, starających się jak najszybciej dotrzeć do celu i zbytnio się nie zmęczyć. W rozświetlającym się jutrznią półmroku widzieli już zarysy kamiennych domostw.

– Jakie imię ci nadano, Henderson? – Jackson przystanął na chwilę. – Nigdy o nim nie wspominałeś…

– Głupio brzmi. – Towarzysz dowódcy otarł palcem orli nos. Twarz, pokryta krechami ciemnego kremu maskującego, wyglądała jak dziwaczna, czarno-czerwona maska. – Grzmiący Kocioł… Idiotyczne. Gdy zgłosiłem się na ochotnika, sam wybrałem imię i nazwisko – Frank Henderson. Piękne!

– Prawdziwe wcale nie jest głupie – z naciskiem rzucił ten, który naprawdę nazywał się Zasnute Niebo. – Wiele z naszych imion ma swoje ukryte znaczenie. Przekonasz się.

Ruszyli, nieco przyśpieszając. 

– White nazywa się Tępy Nóż – kontynuował półgłosem Jackson. Żaden odgłos nie zdradzał obecności przemieszczającej się grupy rangersów. – Jak się urodził, szaman przyniósł stary kordelas do skalpowania, zardzewiały i nieostry jak cholera. Powiedział, że chłopiec będzie nosił takie imię. Czarownik widział przyszłość… Sporo lat później trzech białych debili zgwałciło jego dziewczynę. Rzuciła się do kanionu. Wszystkim trzem tym nadal tępym nożem poderżnął gardła.

Henderson potrząsnął głową. 

– Za każdego dostał trzydzieści lat odsiadki – ciągnął niedbale Jackson. – Niewiele, bo sędzia wziął pod uwagę okoliczności potrójnego zabójstwa. White otrzymał też propozycję – po dwóch latach ułaskawienie i służba w specjalnym oddziale Indian. Przystał na to. I w końcu naostrzył pamiątkę po zdzieraniu skalpów. Pewnie dzisiaj znów jej użyje.

 

***

 

Zupa w kociołku cudownie pachniała.

Frank zamieszał płyn warząchwią, znalezioną w jednym z domów. Naprawdę wszyscy się postarali, żeby wreszcie zjeść coś świeżego, innego niż racje w plastykowych opakowaniach. Ktoś wyszukał w lodówkach sporo kawałków mięsa, inni przynieśli mąkę, torby makaronu, śmietanę, ząbki czosnku, główki cebuli i sporo przypraw. 

Strzelcowi Hendersonowi, dawniej kucharzowi w barze w jednej z wiosek rezerwatu, człowiekowi, który porzucił pospolite zajęcie, aby stać się kimś cenionym, pozostawało tylko przyrządzić zupę. Taką, by wszystkim smakowała. Żeby ci, którzy przeżyli atak, mogli nasycić brzuchy smakowitym daniem, przypominającym czasy normalnego życia.

Teraz musiał zwołać towarzyszy na ucztę.

Nie zastanawiał się – mosiężna warząchew uderzyła w metal kociołka. Głos okazał się niespodziewanie dźwięczny, donośny niczym bicie dzwonu. 

– Całe szczęście, że nie wiedzą, iż jestem Grzmiącym Kotłem… – Dawny kuchcik uśmiechnął się lekko. – Dopiero by się śmiali… Zasnute Niebo i Tępy Nóż może nie, ale inni tak. Szkoda, że tych dwóch już nie ma…

Rzucił okiem na zbliżającą się kobietę. Wyglądała zwyczajnie – burka na głowie, zawój na twarzy i sute okrycie ciała od stóp po szyję. Nie znał nawet jej imienia, wiedział tylko, że została tutaj po ataku. Była usłużna, pomagała w kucharzeniu, sprzątała kwatery, przynosiła wodę ze studni. Wszystkie ocalałe mieszkanki oazy miały trafić do obozu infiltracyjnego, jednak pomyślnie rozwijająca się ofensywa spowodowała, że ich wywiezienie stale odwlekano.

Frank posmakował zawiesistego płynu – zapach nie kłamał. Smakował bosko.

Cos męczyło umysł rangersa – dziwne i niepokojące spostrzeżenie. Ta dziewczyna, nawet w obszernych płatach tkanin, zawsze wyglądała bardzo szczupło, a teraz nagle niezwykle przytyła. Sprawiała wrażenie brzemiennej, i to w ostatnich miesiącach ciąży.

– Kurwa, założyła kilka pasów szahida, dlatego tak nagle pogrubiała! – Wrzask Grzmiącego Kotła brzmiał równie donośnie, jak odgłos uderzanego wielką łyżką garnca. – Jebana suka!

Uczynił jedno, co jeszcze mógł zrobić – porwał kociołek i połowę zawartości wylał na głowę zakwefionej postaci. Wrzasnęła dziko z bólu.

Pozostałą część wychlusnął na brzuch, gdzie skrywała ładunki wybuchowe. Dokładnie, aż do ostatniej kropli. Skurczony z lęku, czekał na detonację, ale ta nie nastąpiła

Sam nie wiedząc dlaczego, młody Siuks ponownie uderzył metalową chochlą w puste już naczynie.

Teraz dźwięk dziwnie zmienił się. Wywołany zetknięciem dwóch zwykłych przedmiotów brzmiał dostojnie, jak głos dzwonu, obwieszczającego tryumf.

 

***

 

Pozostało jeszcze kilka minut do rozpoczęcia szturmu. Kilkaset długich sekund, wykorzystanych na ustawienie moździerzy i karabinów maszynowych. Reszta oddziału leżała, wtulona w piach, czekając na sygnał. 

– Twoje też ma znaczenie. – Jackson podniósł lufę rakietnicy. – Powiem ci – ja też wstydziłem się, ze jestem Zasnutym Niebem. 

Kciuk odciągnął kurek.

– Gdy się urodziłem, wspaniała pogoda nagle się zmieniła, niebo pokryły chmury. Nic szczególnego.

Podniósł lufę ponad głowę w ciężkim hełmie.

– Mój ojciec coraz więcej pił… – kontynuował z dziwnym uśmiechem. – Pewnego dnia wybrałem się do miasteczka, żeby przyprowadzić go do domu. W pibie śmiali się z niego, starego już człowieka.  Dolewali whisky i krzyczeli „Wodzu, zatańcz dla nas”. A on tańczył na stole… Na ścianie wisiał stary tomahawk. Trofeum z dawnych lat… Tym toporem rozwaliłem łby trzem najbliżej stojącym białym. Przez okno dostrzegłem, że niespodziewanie ciemne obłoki przesłoniły nieboskłon. I zrozumiałem, czemu noszę takie imię.

Czerwień flary dodatkowo rozświetliła szarość poranka barwą, przypominającą kolor krwi.

– Go! – Przeraźliwy okrzyk Jacksona zagłuszyło wycie. Zmieniło ciszę w preludium bitewnego zgiełku. Wycie, nieopisane w żadnym regulaminie, zastosowano instynktownie. Ogłuszający wrzask, punktowany hukiem eksplodujących pocisków moździerzowych i rakiet, odpalanych z granatników i seriami wystrzałów. 

– Dostałem trzy razy dożywocie, a potem podobną propozycję jak Tępy Nóż! – Sierżant musiał krzyczeć. Dwiema seriami położył trupem trzy sylwetki w burnusach, wybiegające z najbliższego domu. – Gdy zmieniłem czaszki tych wesołków w miazgę, zza chmur przebił się blask słońca.  

Zasnute Niebo podczas przymusowej służby w US Army odkrył u siebie cechę, która bardzo się przydawała – podzielność uwagi i umiejętność koncentrowaniu się na jednoczesnym wykonaniu dwóch zadań. Zaledwie kilku indiańskich towarzyszy mogło poszczycić się taką zalerą osobowości.

Sierżant zorientował się, co potrafi, gdy prowadził drużynę do ataku podczas trudnych i niebezpiecznych ćwiczeń strzeleckich. W huku petard, dymie z fumatorów, smrodzie palącej się ropy, ogłuszających odgłosów detonacji pocisków hukowych należało bezbłędnie trafiać podnoszące i opadające tarcze, imitujące postacie wrogów.

Potomek jednego z wojowników Geronima zorientował się wtedy, że jego umysł podczas celowania ciągle analizuje sytuację. Chwilę po naciśnięciu spustu Tępy Ńóż już wykrzykiwał rozkazy, a prowadzona przez niego sekcja rwała naprzód.

Teraz wykorzystywał niedawno poznaną umiejętność, nieśpiesznie snując swoją opowieść.

Henderson wrzucił trzy granaty do wnętra niewielkiego domostwa. Odpowiedziały wrzaski bólu. Zasnute Niebo omiótł wnętrze serią strzałów. Odgłosy ucichły.

Pobiegli dalej.

– Chmury zaczęły się rozświetlać, zanikały… – kontynuował sierżant.

Obaj padli na ziemię, bo w oknach sąsiedniej budowli błysnęły ogniki u wylotów kilkunastu luf. Gasiły je trafienia Wintera i serie karabinów maszynowych. Ścianę rozerwały uderzenia pocisków z granatników. Przykurczona postać w hełmie wychynęła zza rogu i wrzuciła do środka obły przedmiot sporej wielkości. Eksplozja zagłuszyła nawet tryumfalnie narastające wycie indiańskich gardeł. Strop zwalił się w dół, zamieniając domiszcze w grobowiec. 

– Go! – Wrzask Tępego Noża przebił bitewny zgiełk. – Rozpierdolić wszystko, bracia! Bez litości! Mają szczęście, że nie skalpujemy ich żywcem!

– Kiedyś znów się spotkamy. – Zasnute Niebo przystanął i zmienił magazynek. – Opowiesz wtedy historię swojego imienia. Nie zabrzmi głupio. To ona przeniesie cię do indiańskiego nieba. Myślę, że tam kiedyś trafisz.

Henderson nie słuchał. Ogarnięty bitewnym szałem, biegł z innymi w kierunku kolejnych budowli, już na skraju zagubionej wśród piachów osady. Miał szczęście, że nieco z tyłu.

Wybuch wyrzucił w powietrze ciała trzech rangersów. Spadali w kawałkach.

Kolejna detonacja spowodowała to samo – dwie postacie poderwało w górę, jakby tych ludzi nie dotyczyło prawo ciążenia.

– Umieścili tutaj odpalane zdalnie ładunki! Go! – Winters sadził wielkimi susami ku ostatniemu domostwu, strzelając w biegu. – Wykończmy resztę tej bandy, zanim paru z nas wysadzą!

Kłusującemu za nim Hendersonowi mignęła myśl, że na ostatniej minie wylecieli nad ziemię Zasnute Niebo i Tępy Nóż. Uniesione eksplozją sylwetki bardzo ich przypominały.

 

***

 

– Pułkowniku Wright, obaj czerwonoskórzy budzą się ze śpiączki. Nie rozumiem, czemu tak się dzieje. Letarg trwa długo, a nasze wysiłki nic nie dały.

Kate Winslow, naczelna pielęgniarka szpitala polowego Marines Corps, uniosła ręce w geście zdziwienia.

– Czasami tak się zdarza… – Siwowłosy oficer pokręcił głową. – Poderwała ich w górę sterowana detonacja pułapki wybuchowej. Ocaleli dzięki kamizelkom i miękkiemu w tym miejscu piaskowi. Mieli cholerne szczęście, chociaż fatalnie ich poharatało. Jeden przypadek na milion.

Założył czapkę. 

– Kate, z czego wnioskujesz, że odzyskują świadomość?

– Rośnie tętno, zaczęli poruszać głowami i rękoma. Uśmiechają się! – wyliczała naczelna pielęgniarka. – Wygląda na to, że nagle postanowili odzyskać przytomność. Dziwne…

Szybkim krokiem mijali kolejne kontenery, zapełnione rannymi.  

– Wydarzyło się coś szczególnego? – dociekał Wright. – Może ich umysły poruszyło jakieś zdarzenie? Niekiedy tak bywa.

– Nic. – Kobieta wzruszyła ramionami. – Ostatnio odwiedził ich  czerwonoskóry żołnierz. Jest rangersem z tego oddziału. Usiadł przy łóżkach – kontynuowała, kręcąc głową – i coś opowiadał. W ich języku, więc nic nie rozumiałam. Przyniósł jedzenie, gotowane mięso, jednak odniósł je potem do kuchni. Odżywiamy ich tylko farmakologicznie.

Dwie wychudłe postacie zajmowały separatkę w ostatnim segmencie szpitalnym.

Wright uważnie przyglądał się wskaźnikom urządzeń, monitorujących organizmy pacjentów.

 – Rzeczywiście… – mruknął. – Serca pracują szybciej, oddechy się pogłębiają… Doskonale! Obejrzę ich dokładnie.

Wyjął z kieszeni fartucha lekarską maseczkę i plastykowe rękawiczki.  

– Widziałem tego Indiańca – rzucił, odchylając prześcieradło skrywające najbliższe ciało. – Sierżant Henderson. Dostał medal i awans, bo przy pomocy garnca z gotującą się zupą ocalił żołnierzy przed islamską fanatyczką. Detonatory zamokły. Czytałem relację.

Przez chwilę nad czymś się zastanawiał.

– I tak nic by nie zrozumieli. – Prychnął z rozbawieniem. – Nasi podopieczni są Apaczami, a ten Henderson Siuksem. Inne języki.

Podwieszony pod stropem wielkiego kontenera klimatyzator szumiał cicho, przynosząc ożywczy powiew chłodniejszego powietrza.

Leżące bezwładnie ciało poruszyło ręką. Zdawało się, że Indianin czegoś szuka. 

– Ha! – W głosie Wrighta zabrzmiała radość. – Kate, miałaś rację! Zobaczmy, co go tak zainteresowało!

Pułkownik odsunął okrycie.

Na pościeli spoczywał długi kościany nóż. Rękojeść wzmacniały okładziny z rogu jelenia, starannie przewiązane rzemieniem. Długi nóż z jednosiecznym ostrzem, zakończony foremnie ukształtowanym szpicem. Piękny, funkcjonalny wyrób, doskonały w swojej przemyślanej prostocie.

Kate  przetarła dłonią oczy, może sprawdzając, czy wzrok ją nie myli.

– Ten Henderson niczego takiego nie przyniósł… – szepnęła. – Byłam wtedy tutaj, pilnowałam pacjentów. Naprawdę nie… Niepojęte!

Dłoń Indianina zacisnęła się na oplecionym rzemieniami uchwycie. Zaczął poruszać drugą ręką, jakby jeszcze czegoś szukał. Po chwili znalazł – oparł przegub na ostrzu. 

Ramię zaczęło się poruszać. Kropelki krwi zbroczyły prześcieradło. Jedna, druga, kolejne.

– Pragnę powrócić do naszego raju… – Ledwo słyszalny głos wydobył się z posiniałych warg. – Grzmiący Kocioł zapomniał powiedzieć, kiedy i jak zginął. Chcę żyć na wielkiej równinie. Nie przeszkadzajcie mi, pieprzone białasy…

 

Czerwiec 2016 r. – listopad 2019 r. Roger Redeye

 

Ilustracja Charles Marion Russel „Buffalo Hunt”

Źródło ilustracji: https://pl.wikipedia.org/wiki/Charles_Marion_Russell 

 

Koniec

Komentarze

Czytałem już jakiś czas temu na Szortalu.

Widać, że dobrze się czujesz w takiej z lekka westernowej stylistyce. Ciekawy fabularnie, dobrze napisany tekst o militarnym zacięciu. Ciekawie połączyłeś nowoczesność z indiańską duchowością. To zdecydowanie największy plus powyższego opowiadania.

Gratuluję publikacji :)

Obraz pasuje jak ulał. Tym razem podbił klimat ;)

Tworzysz bardzo fajną historię z tajemnicą, której dodatkowo nadajesz mniej oczekiwany zwrot w ostatnim fragmencie. Rozwijasz ją, jak to u Ciebie, nieśpiesznie, z mnóstwem szczegółów. Trochę zgrzytnęło to jedynie w momencie walki, bo te barwne metafory nijak pasują mi do brutalnej sceny, ale wiadomo – co kto lubi. W pozostałych fragmentach leżą jak trzeba ;)

Podobnie jak u Belhaja, przypadła mi do gustu ta kombinacja indiańskiej mistyki i współczesnego wojska. To największy moim zdaniem plus.

Podsumowując: miły koncert fajerwerków, z typowymi dla Ciebie, Autorze, chwytami. Oglądałem z przyjemnością :) Kliczek.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Bel­haju – to prawda, lubię konwencję westernu, a tutaj chyba pasowała jak ulał. Według mnie, opowiadanie zawiera sporo nierozwiązanych tajemnic, ale to zabieg świadomy, chociaż, tak w sumie, instynktowny. Podobnie jest z asynchroniczną narracją – jedne zdarzenia dzieją się wcześniej, niż powinny, ale wszystko układa się w spójną całość.

Dokonane drobne korekty chyba wyszły opowiadaniu bardzo na zdrowie, jest płynniejsze, zwarte, informuje, czemu tak, a nie inaczej. Ale tak zawsze jest, jeżeli wraca się do opowiadania po upływie ponad roku. Dojdzie jeszcze jedno zdanie, że Grzmiący Kocioł żałuje, iż nie poznał do końca opowieści Zasnutego Nieba. Bo nie poznał. Wtedy, gdy atakowali.

Dzięki za komentarz i kliknięcie. Pozdrawiam.

Podobało mi się. Świetnie napisany, ciekawy tekst. Bardzo lubię takie klimaty, więc tym bardziej do mnie przemówiło. 

NoWhereMan – dzięki za ocenę i kliknięcie. Motyw imion jest ważny i stanowi jeden z kluczowych elementów opowieści. Też się zastanawiałem, czy nie jest za bardzo rozbudowany. Ale bohaterowie nie są zwykłymi żołnierzami, świetnie wyszkolonymi. Ich psychika i biografie są znacznie bogatsze. Uznałem, że taki sposób narracji bardzo dobrze mieści się w mistycznej poetyce tej historii. Jest realistyczna, ale ten realizm chyba ma inny wymiar.

Teraz, gdy patrzę na “Wielką równinę” po drobnych korektach, sądzę, że to jeden z lepszych tekstów, które napisałem, z niewyjaśnioną do końca tajemnicą. A to specjalnie…

Pozdrawiam. 

Zdecydowanie powinieneś pisać więcej westernów. Robisz to po prostu świetnie. Stworzyłeś tu prawie namacalny klimat i atmosferę. Wczułem się. Oddałeś realia i postacie genialnie.

Fabuła trochę zagmatwana, ale momentami robi wrażenie. Bardzo dobry pomysł.

Postacie wykreowane szczegółowo. Warto wspomnieć o motywie imion. Ciekawe, ciekawe, a przede wszystkim mądre. Na imię trzeba zasłużyć. Tommy Lee Jones w jednym filmie grał postać, która uzyskała imię Gówniane Szczęście. Podobało mi się opowiadanie historii życia podczas walki (tak skojarzyło się ze ślubem w “Piratach z Karaibów).

Ładnie napisane, choć gdzieś tam znalazły się literówki. Przez opowiadanie się po prostu płynie i pomimo ilości znaków czyta, jak Twoje najlepsze shorty. 

Idę oddać głos na Bibliotekę i pozdrawiam!

 

EDIT. Wzorowałeś się na jakiejś mitologii czy sam to wymyśliłeś od podstaw?

https://www.facebook.com/Bridge-to-the-Neverland-239233060209763/

Rossa– wielkie dzięki. Znakomicie, że ta opowieść tak bardzo się podobała.

Pozdrawiam serdecznie.

Trochę literówek się zaplątało: 

 

Bizony metodycznie napychały sobie brzuchy, a ci dwaj odpoczywali po całodziennym polowania.

 

Nagle coś zakłóciło niezmieniający się od wielu dni widok. Postać, – a tu zgubiła się kropka

 

White otrzymał też propozycję nie do odrzucenie – po dwóch latach ułaskawienie i służba w specjalnym oddziale Indian.

 

Chyba e już nigdy nie poznam historii imienia mojego dowódcy…

 

Zasnute Niebo podczas przymusowej służby w US Army odkrył u siebie cechę umysłu, która bardzo się przydawała – podzielność uwagi i umiejętność koncentrowaniu się na jednoczesnym wykonaniu dwóch zadań.

 

Potomek jednego z wojowników Geronima zrozynuał, że jego umysł podczas celowania analizuje sytuację.

 

 

I mnie się spodobało to połączenie indiańskiego świata i wiary z wizją współczesnej armii i wojny. Mam olbrzymi sentyment do Indian i Ameryki sprzed czasów Custera czy wielkiego osadnictwa, więc tekst tym bardziej do mnie przemówił. Styl typowo Twój – nieśpieszny, spokojny, ale i nabierający dynamiki, gdy trzeba. Generalnie podobało mi się bardzo. 

Do jednej rzeczy tylko mam zastrzeżenie – do tych nieszczęsnych czerwonych twarzy. Jak Azjaci nie są dosłownie żółci, tak Indianie nie są dosłownie czerwoni. I o ile ok jest popularne określenie “czerwonoskóry”, to już pisanie o czerwonych kropkach twarzy (czy jak to tam było – wybacz, ale już mi się nie chce szukać) sprawiało, że się lekko krzywiłam.

 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Znaleźli legowisko w rozpadlinie pomiędzy wydmami, w miejscu, odwiedzanym tylko przez pustynne lisy.

Po co ten drugi przecinek? 

Chyba e już nigdy nie poznam historii imienia mojego dowódcy…

E? 

Potomek jednego z wojowników Geronima zrozynuał, że jego umysł podczas celowania analizuje sytuację.

A tu chyba za szybko pisałeś ;)

Jak zwykle jestem bardzo zadowolona z lektury.

Interesująca historia, z zaskakującym zakończeniem. Rzeczywiście każde imię ma uzasadnienie, ładnie to opowiedziałeś.

Przeczytałam z przyjemnością :)

Przynoszę radość :)

Ciekawe zakończenie, nadaje całości nową perspektywę. Spodobały mi się również rozważania na temat indiańskich imion.

Zastanawiałam się, kiedy u Ciebie ktoś splunął inaczej niż soczyście.

Jak dla mnie – nadmiernie rozmywasz opowieść przymiotnikami i przysłówkami.

Ale ogólnie wyszło nawet nieźle, zważywszy na niespecjalnie mnie pociągającą tematykę militarną. To pewnie ci Indianie…

Babska logika rządzi!

Ciekawe opowiadanie, podobało mi się. Motyw imion fajny, ilość szczegółów akurat, dała klimat a nie zanudziła jak to bywa w innych Twoich tekstach. 

Zazwyczaj uważam, że wyszukiwane przez Ciebie ilustracje pasują jak pięść do oka, ale ta akurat jest ok bo rzeczywiście konweniuje z pierwszą sceną. 

Ogólnie na plus, dzięki za fajną lekturę. 

 

to zabieg świadomy, chociaż, tak w sumie, instynktowny.

 

Umarłem

 

Teraz, gdy patrzę na “Wielką równinę” po drobnych korektach, sądzę, że to jeden z lepszych tekstów, które napisałem, z niewyjaśnioną do końca tajemnicą. A to specjalnie…

 

To da się przez przypadek? 

Piotrek Lecter – dzięki za wysoką ocenę tekstu. Literówki już usunąłem, a to dzięki Śniącej i Anet, które je wskazały. Modelowałem parę zdań, no i się wkradły, ale już ich nie ma.

Fabuła została wymyślona przeze mnie od początku do końca. Teraz skojarzyłem, że chyba istniał wódz Czejenów o imieniu Tępy Nóż. Było ich dwóch i obaj wyprowadzili swój szczep do Kanady, do wolności, w długim i bardzo trudnym marszu, pełnym walk. Udało im się. 

Fabuła został zagmatwana specjalnie, i nie wszystkie tajemnic wyjaśnione. Bo chyba nie mogły być wyjaśnione.

Pozdrawiam.

Ja tam lubię, jak dzieło pozostawia swoisty niedosyt ;)

https://www.facebook.com/Bridge-to-the-Neverland-239233060209763/

Śniąca – dzięki za ocenę tekstu. Czytałem z przyjemnością.

Literówki usunięte. To prawda, troszeczkę dopisywałem, pewne zdania, modelowałem je albo poszerzałem, no i coś niecoś baboli wkradło się, jednakże już wszystko jest w porządku. 

Odnośnie koloru skóry Indian. To prawda, ale w tekście mamy “czerwonawe planki”, Wydaje mi się, że tak powinno zostać. Nie wszyscy znają historię Indian północnoamerykańskich, bo wcale nie muszą, ale wiedzą o barwie skóry pierwszych mieszkańców tego kontynentu. Według mnie jest dobrze.

Wielkie dzięki za tak wysoką ocenę.

Pozdrawiam.

Sorry, nie odpowiedziałem na kilka wcześniejszych komentarzy, więc odpowiadam teraz.

Anet, bardzo mnie cieszy Twoja opinia. Już pisałem wcześniej, literówki zostały skorygowane. Tekst napisałem bardzo szybko, i tak rozwijał się , jakby ktoś mną kierował…

Finklo, to prawda, przysłówek i przymiotnik nie są przyjaciółmi autora. Ale tutaj jest ich chyba tyle, ile trzeba, bo jest sporo opisów walk i terenu, a one budują klimat i napięcie, a także dają wyraziste wyobrażenie, jak wszystko wyglądało.

Tak, często używam określenia “soczyście splunął”. Tyle, że ty je już znasz, bo czytasz moje teksty, a inni nie. I nikt nie protestuje. Nowi czytelnicy go jednak nie znają.

Cieszę się, że tekst się podobał.

Łukaszu, ilustracje to chyba jednak kwestia gustu… Jednym odpowiadają, innym nie. Ta akurat jest trochę taka pompatyczna i akademicka, ale na pewno dobrze konweniuje z opowieścią. 

Dzięki za komentarze. Wesołych Świąt!

Nie mam większych zastrzeżeń do pomysłu i opisania zdarzeń, choć nie ukrywam, że wolałbym, aby rzecz została podana w nieco czytelniejszej formie, ale przyjmuję do wiadomości, że Autor celowo zagmatwał fabułę.

Wobec podkreśleń Autora, który twierdzi, że tekst swoje odleżał, był sprawdzany i poddany korektom, a także publikowany w różnych magazynach, trochę mnie dziwi, że w opowiadaniu nadal są usterki.

 

Za­snu­te Niebo prze­krę­cił patyk z na­bi­tym spo­rym ka­wał­kiem pier­si bi­zo­na.Kawałek z definicji jest niewielki, więc chyba nie całkiem dobrze brzmi połączenie spory kawałek, jako że spory, znaczy duży.

 

Ataku, roz­po­czy­na­ją­ce­go wiel­ką ope­ra­cję prze­ciw­ko po­tęż­ne­mu ka­li­fa­to­wi is­lam­skie­mu. –> Czy są inne kalifaty, nie islamskie?

 

a potem sta­ran­nie na­sy­cił rybim kle­jem.. –> Jeśli na końcu zdania miał być wielokropek, brakuje jednej kropki, a jeśli kropka, jest o jedną kropkę za dużo. 

 

– O coś cię za­py­tam…. –> Po wielokropku nie stawia się kropki.

 

Szko­da, że tych dwóch już nie ma…Szko­da… –> Brak spacji po wielokropku.

 

Wy­glą­da­ła zwy­czaj­nie – burka na gło­wie, zawój na twa­rzy i sute okry­cie ciała od stóp aż po szyję. –> Z zawojem na twarzy, obawiam się, nie wyglądała normalnie. Zawój/ turban jest nakryciem głowy i raczej trudno nosić go na twarzy.

Jeśli kobieta nosiła na głowie burkę, nie musiała już zakrywać twarzy, bo ta była niewidoczna. Natomiast gdybyś napisał, że miała na sobie pełną burkę, nie musiałbyś dodawać nic więcej, bo wtedy byłoby wiadomo, że kobieta jest ubrana w obszerny strój, zakrywający ją od czubka głowy aż po stopy.

 

Cos mę­czy­ło umysł ran­ger­sa… –> Literówka.

 

I do­stoj­nie, jak głos dzwo­nu, ob­wie­sza­ją­ce­go try­umf. –> A czymże to  tryumf zasłużył sobie, by głos dzwonu go obwiesił?

 

Jack­son pod­niósł do góry lufę ra­kiet­ni­cy. –> Masło maślane. Czy istniała możliwość, aby podniósł lufę do dołu?

 

ja też wsty­dzi­łem się, ze je­stem Za­snu­tym Nie­bem. –> Literówka.

 

Przez okno do­strze­głem, że nie­spo­dzie­wa­nie ciem­ne ob­ło­ki prze­ło­ni­ły nie­bo­skłon. –> Co zrobiły obłoki?

 

gdy ude­rza­li wo­jow­ni­cy Cho­chi­se’a abo Sie­dzą­ce­go Byka. –> Zdaje mi się, że ten wódz miał na imię Co­chi­se.

Literówka.

 

Strop zwa­lił się w dół, za­mie­nia­jąc pu­styn­ne do­misz­cze w gro­bo­wiec. –> Czy istniała możliwość, by strop zwalił się w innym kierunku?

 

Dwie wy­chu­dłe po­sta­cie zaj­mo­wa­ły se­pa­rat­kę w ostat­nim w rzę­dzie prze­no­śnym seg­men­cie szpi­tal­nym. – Pewnie miało być: Dwie wy­chu­dłe po­sta­cie zaj­mo­wa­ły se­pa­rat­kę w ostat­nim rzę­dzie prze­no­śnego seg­men­tu szpi­tal­nego. Lub: Dwie wy­chu­dłe po­sta­cie zaj­mo­wa­ły se­pa­rat­kę w ostat­nim prze­no­śnym seg­men­cie szpi­tal­nym.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Regulatorzy, już dawno zauważyłem, że opowiadanie o konstrukcji nieco bardziej skomplikowanej od konstrukcji cepa sprawia wam w odbiorze niejaki ból. Tekst wcale nie jest zagmatwany, tylko rozgrywa się w różnych czasach, i to nieraz odległych. Pierwszy rozdział dzieje się najpóźniej, tak samo kolejny, opisujący życie na tej bezkresnej równinie. Prawdopodobnie jednym z nowych przybyszy jest Henderson, czyli on też już nie żyje, podobnie jak Winters. Można domyślać się, że zginęli później. Tylko – czy na pewno zginęli. czy to wszystko nie śni się Zasnutemu Niebu? To, co jest dalej, dzieje się wcześniej, i nie wszystkie tajemnice zostały wyjaśnione. To jest po prostu narracja asynchroniczna, i takie rzeczy należy wiedzieć. Dla jednych trudna w odbiorze, dla pozostałych wcale.

W sumie znaleźliście jeszcze dwa ponowienia kropek przy wielokropku, jakiś brak spacji i ze dwie literówki plus pleonazm. Wielkie halo, ale oczywiście poprawiłem. Cieszę się z oświecenia mnie w złośliwym stylu, że wielokropek nie kończy się kropka. Eureka! Ale to już kilka razy czytałem.

Pozostałe uwagi to kwestia taka, że ktoś dane zdanie napisałby tak, a drugi jeszcze inaczej. Kalifat jest islamski czy też muzułmański, bo nie każdy czytelnik musi wiedzieć, czym w ogóle jest kalifat, kontener jest przenośny, bo można go transportować, zmieniać jego ustawienie, więc obaj bohaterowi przebywają w przenośnym kontenerze. A bezimienna Arabka ma nie tylko zawój, ale i właśnie burkę. Czemu nie, najwidoczniej burka służyła do ukrycia ładunków. Sam zawój nie wystarczyłby. To tak trudno zrozumieć?

Najwidoczniej tak… 

Tyle.

 

RogerzeRedeye, zdaje się, że mój komentarz odnosi się wyłącznie do Wielkiej równiny, dlatego dziwi mnie, dlaczego nagle odczułeś potrzebę snucia domysłów, co do moich możliwości pojmowania opowiadań.

Czy potrafisz wskazać, RogerzeRedeye, w którym miejscu mojego komentarza napisałam, że lektura Twojego opowiadania sprawiła mi ból, jakiś kłopot? Dlatego też nie bardzo wiem, po co tłumaczysz mi coś, co tłumaczenia nie wymaga, coś o tłumaczenie czego wcale nie prosiłam. Jednakowoż przyjmuję do wiadomości, że mogłeś mieć taką potrzebę.

Nie pojmuję też dlaczego twierdzisz, że: Tekst wcale nie jest za­gma­twa­ny, tylko roz­gry­wa się w róż­nych cza­sach, i to nie­raz od­le­głych. – skoro w poście do PietrkaLectera napisałeś: Fabuła został zagmatwana specjalnie, i nie wszystkie tajemnic wyjaśnione. Bo chyba nie mogły być wyjaśnione.

 

Co do łapanki, RogerzeRedeye, nie da się ukryć, że zdarza Ci się popełniać różne usterki, czasem błędy, a ja, kiedy się już na nie natknę, nie widzę najmniejszego powodu, aby się powstrzymać od ich wskazania. Co zrobisz z tymi sugestiami, to już tylko i wyłącznie Twoja sprawa.

Napiszę raz jeszcze, choć pewnie zarzucisz mi, że czytałeś to zdanie wielokrotnie: – RogerzeRedeye, to Twoje opowiadanie i wyłącznie od Ciebie zależy, jakimi słowami będzie napisane.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

 

Pozwól, że na razie poprzestanę na analizie komentarzy, Rogerze… ;)

 

Regulatorzy, już dawno zauważyłem, że opowiadanie o konstrukcji nieco bardziej skomplikowanej od konstrukcji cepa sprawia wam w odbiorze niejaki ból.

 

A fe…! 

Ból to chyba złe słowo. Dyskomfort lepsze. Tak jak, korzystając z zapożyczonej i słusznej nieco racji. Dyskomfort dla Wszystkich Tych, którzy po raz niezliczony wybrali Regulatarów do Loży.

 

Tekst wcale nie jest zagmatwany, tylko rozgrywa się w różnych czasach, i to nieraz odległych.

Aha… Mam nadzieję, że rozumiesz, że nie jestem teraz złośliwy…

 

Pierwszy rozdział dzieje się najpóźniej, tak samo kolejny, opisujący życie na tej bezkresnej równinie. Prawdopodobnie jednym z nowych przybyszy jest Henderson, czyli on też już nie żyje, podobnie jak Winters. Można domyślać się, że zginęli później. Tylko – czy na pewno zginęli. czy to wszystko nie śni się Zasnutemu Niebu?

Skoro już dawno miałeś takie, nie inne spostrzeżenia, po co to tłumaczenie dla (niezastąpionych, jak wiesz) Regulatorów?

Nie wiem na kim się wzorujesz, może nie nikim, ale nawet jeśli jest to Twój ulubiony Nikt, to przyznaj, że nie spodziewałbyś się raczej po nim tłumaczenia, o co “TAK NAPRAWDĘ” w twoim ulubionym tekście mu chodziło…? ;)

 

-------------

 

Przejrzałem to, co napisałeś… Mam nostalgię do łesternowych klimatów, więc wcale nieźle się przeglądywało. Mają potencjał. 

 

Zupa w kociołku cudownie pachniała.

Frank zamieszał płyn (mosiężną) warząchwią, znalezioną w jednym z domów.

Cóż ta słowiańszczyzna… Znaleziona na Dzikim Zachodzie…

Na dodatek mosiężna… (warząchiew?, że znów zaklnę? ;D) 

Znaleziona w złupionym domostwie przez zapobiegliwych czerwono-biało-skórych…. ;)

 

Cóż zdaje się, że sam K.Maj coś tam wspominał o przesznypuwaniu indiańskich chałup w poszukiwaniu… Warząchew( L.M ?) tych mosiężnych…

 

Mosiądz wszakże można było przetopić na kule, tak potrzebne dla ugaszenia indiańskich zrywów niepodległościowych. 

 

Ciekawi mnie jak ten lub ów czerwono lub biało skóry wymówiłby to magiczne słowo: Warząchiew ;)

 

Dziwi mnie trochę, że nie wykorzystałeś tego potencjału, przecież dość komicznego, dla zbudowania napięcia w tym zacnym opowiadaniu. Przecież dyskusja o tym jak właściwie wymawia się owo słowo miałaby szansę stać się perełką łesternu, pośród tych wszystkich trupów, much i Apaczów i niefortyfikowanych fortów – jak wyżej. 

 

Podkreślę znowu, że przeglądało się całkiem dobrze. Naprawdę nieźle napisałeś, Roger.

Ale ( no zawsze jakieś Ale jest, trzeba się z tym chyba pogodzić :(… ) 

 

Ale, jak chcesz, mogę nie tylko przejrzeć, ale nawet przeczytać od deski do deski… :D

Po co Nam to?

Lisie, tak z wrodzonej upierdliwości nadmienię, że mianownik brzmi “warząchew”.

A według słownika jest ona drewniana.

Babska logika rządzi!

Drewniana, serio?

 

Cóż, czyli raczej idziemy, Finklo, w kierunku strzał nie strzelb…

 

Chyba zgodnie z założeniem Rogera ;D

Niekoniecznie drewniana – Doroszewski twierdzi inaczej. W tym miejscu Henderson znalazł mosiężną, i tyle. Ładny, stary wyraz, no więc go użyłem. Chochla jakoś tak nie wydała mi się odpowiednia, chociaż też mogłaby być.

Regulatorom odpowiem później.

Tako rzecze słownik. Ale ja się nie znam. Swoją zupę mieszam zwyczajną łyżką wazową. Z jakiegoś metalu.

Babska logika rządzi!

Dwie uwagi techniczne:

Zasnute Niebo przekręcił patyk z nabitym sporym kawałkiem piersi bizona.

– Bizon to taka trochę wołowina. Wołowina w przeciwieństwie do drobiu nie ma piersi. Jest mostek, szponder, żeberka, ale przysmaki to raczej te kawałki z drugiego końca.

 

Odżywiamy ich tylko farmakologicznie.

– nie brzmi to profesjonalnie. Lekarka powiedziałaby raczej “pozajelitowo”.

 

Pomysłowe zderzenie kultur (podoba mi się zwłaszcza czarnoskóry o duszy Siuksa), ponadreligijna wizja raju, dynamiczne opisy akcji, choć wolałbym, żeby nie każdy rzeczownik miał obowiązkowe dookreślenie. Trochę rozczarowuje sam pomysł fanta przyniesionego z drugiego świata, kojarzy się z tymi opowiadaniami, w których bohater śni/nie śni.

 

 

Warząchew niekoniecznie drewniana – Doroszewski twierdzi inaczej…

Aha… :)

Hederson znalazł mosiężną, i tyle

Fakt…:D Rogerze…

Ale dlaczego, zapytam tak, mosiężną, a nie złotą?

 

Przecież “złota warząchew” brzmi naprawdę intrygująco… ;)

Szczególnie na Dzikim Zachodzie….

 

Dlaczego nie wykorzystałeś potencjału?

Choć, masz rację, rzeczywiście, “platynowa chochla”, wśród dzikich, może zabrzmiałby nie lepiej …

?

Może należałoby to uzależnić od narzecza?

:)

 

O warząchwi tutaj → http://doroszewski.pwn.pl/haslo/warz%C4%85chew/

Z zasady to jest wielka łyżka drewniana, ale to nie znaczy, że nie może być metalowa. Proste.

Albo ze stali, albo z aluminium. Raczej stal, aluminium jest passe. Nadal spotyka się takie łyżki wykonane e srebra, platyny albo złota.

Ależ się was głupoty trzymają… Poważna sprawa – czy warząchew jest tylko drewniana, czy nie.

Kompletnie bez sensu.

Z zasady to jest wielka łyżka drewniana, ale to nie znaczy, że nie może być metalowa. Proste.

Rzeczywiście… :)

 

Mam nadzieję, że nie znaczy również, że “warząchew” (pisownia za Finklą, nie biorę odpowiedzialności), nie może być złota lub platynowa.

 

Fakt, głupota się trzyma całkiem nieźle.

 

Przede wszystkim moja. Źle się z tym czuję. Przepraszam, że się czepiam, Rogerze, 

To jest naprawdę niezłe chyba, co napisałeś. W każdym razie czyta się dużo lepiej niż dawniej.

Widać naprawdę postęp. 

Pozdrawiam.

 

 

Ależ chodziło mi o łyżkę wazową, o której pisała Finkla. Różni się od warząchwi.

Coś tak mi się wydaje, że, Panie Fantastyczny Lisie, już występowałeś wcześniej na tym portalu, najpierw jako Pan, potem jako PrimChum. Reinkarnacja konta? Zabawne. 

Ale niewiele się zmieniłeś – tak jak poprzednio celujesz w wypisywanie spamu. Warząchew drewniana czy metalowa? Mosiężna czy nie?

Klasyczny bełkot.

Że powtórzę się. 

Tylko po to, by zastanowić się nad sensem powtórzeń… 

 

Po co Ci to? :)

Regulatorzy, a jakie tam znowu domysły… Z całego komentarza do tego tekstu wynika, że pewnych spraw nie rozumiecie, i w związku z tym sadzicie banialuki, a może nawet dyrdymały. To dotyczy na przykład burki. Przecież z tekstu jasno wynika, że kobieta założyła burkę, żeby zamaskować ładunki, zresztą nieskutecznie, bo Frank się zorientował, że coś jest nie tak. A tak przy okazji ta fanatyczka zachowała zawój. Cały długi wywód o burcie i zawoju jest kompletnie chybiony. Podobnie jest z tym przenośnym kontenerem i z innymi uwagami, pisanymi zresztą w manierze złośliwostek. 

Korekta redakcyjna łapie literówki i błędy pisarskie, ale nigdy się ich do końca nie ustrzeżemy. W opowiadaniach publikowanych w “NF” też się zdarzają. 

Jako korektorka tekstu, łapiąca pisarskie niedoróbki techniczne i warsztatowe, na pewno, Regulatorzy, jesteście pożyteczni. Ale już jako redaktorka tekstu nie. Kilka lat pisania komentarzy poszło na marne. Niestety, zero rozwoju i ciągle te same błędy. 

A głupawych złośliwości to proszę się wyzbyć.

Hmmm. Zgadzam się z Reg. Burka w kontekście ukrycia środków wybuchowych nasuwa skojarzenia z pełną burką (i owszem, równie trudno nosić ją na głowie jak pelerynę). A przy niej to już żaden zawój niepotrzebny.

Babska logika rządzi!

Re­gu­la­to­rzy, a jakie tam znowu do­my­sły… Z ca­łe­go ko­men­ta­rza do tego tek­stu wy­ni­ka, że pew­nych spraw nie ro­zu­mie­cie, i w związ­ku z tym sa­dzi­cie ba­nia­lu­ki, a może nawet dyr­dy­ma­ły.

RogerzeRedeye, mój komentarz składa się z zaledwie dwóch zdań, reszta to łapanka. Czy na pewno z dwóch zdań komentarza wynikają treści, które sugerujesz?

 

To do­ty­czy na przy­kład burki. Prze­cież z tek­stu jasno wy­ni­ka, że ko­bie­ta za­ło­ży­ła burkę, żeby za­ma­sko­wać ła­dun­ki, zresz­tą nie­sku­tecz­nie, bo Frank się zo­rien­to­wał, że coś jest nie tak. A tak przy oka­zji ta fa­na­tycz­ka za­cho­wa­ła zawój. Cały długi wywód o bur­cie i za­wo­ju jest kom­plet­nie chy­bio­ny.

RogerzeRedeye, bądź uprzejmy zauważyć, że nie podważam zasadności noszenia przez kobietę burki. Nie pojmuję tylko, dlaczego ta pani w burce, mając niewidoczną twarz, na tę twarz zakłada jeszcze turban. I tu przyznaję, że kompletnie nie rozumiem, po co kobiecie turban na twarzy.

Wybacz moje przypuszczenia, ale podejrzewam, że utożsamiasz zawój/ turban, będący nakryciem głowy, z zasłoną twarzy Arabki. Dodam, za SJP PWN, zawój zob. turban. 1. «nakrycie głowy z długiego pasa lekkiej materii, owiniętej wokół głowy, noszone przez mężczyzn w krajach muzułmańskich i w Indiach» 2. «kobiece nakrycie głowy z materiału udrapowanego na wzór wschodniego zawoju»

 

Obawiam się, RogerzeRedeye, że nie przejmę się Twoją o mnie opinią. O tym, czy moje łapanki są przydatne, czy nie, nie Tobie wyrokować, a raczej wielu setkom innych użytkowników.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Coboldzie, dzięki za wysoką ocenę tekstu. Cóż, rzeczywiście, mięso bizonie, żubrze, turze, bycze i wołowe to po prostu rodzaje wołowiny. Niespecjalnie znam się ne dzieleniu tusz zwierzęcych, pewno masz rację, więc teraz Zasnute Niebo opieka kawałek mięsiwa z zadu bizona. Powinno mu jeszcze lepiej smakować.

Nie znam się też na sposobie odżywiania w śpiączce, ale wprowadziłem wyraz “jelitowo”.

Taki miałem pomysł na zakończenie, związany z nożem, i co ciekawe, podobał się. Może miałem taki pomysł, bo nóż kościany występuje na początku tekstu, więc pojawia się na końcu. Czy pochodzi z innego świata? Pewnie tak, nie ma innego wytłumaczenia… A może jednak nie?

Dzięki za komentarz.

Pozdrawiam.

 

Szczerze mówiąc powróciłem z komentarzem (żeby nie było – pozytywnym z zastrzeżeniami) ale nieopatrznie przeczytałem najpierw powyższą wymianę zdań i odeszła cała ochota na komentowanie. Swoje spostrzeżenia odnośnie powyższego tekstu zachowam dla siebie Rogerze i niech będzie, że nie przeczytałem. 

Oczywiście odnoszę się do bardzo niesympatycznych uwag po adresem Reg, której bezinteresowną pracę doceniam i uważam, że nie zasługuje na takie krzywdzące odzywki. Gdyby tak ostro reagowali na wszelkie uwagi wszyscy portalowicze to osoby jak Reg, wykonujące kawał dobrej roboty dałyby sobie zapewne spokój z czytaniem i sprawdzaniem zamieszczanych opowiadań. A wtedy portal byłby zdecydowanie uboższym miejscem.

Zapewne ten wpis także zostanie ostro potraktowany (albo nawet usunięty), ale mnie już tu nie będzie, bo oddalam się żwawo na Wielką Równinę.

Po przeczytaniu spalić monitor.

Właściwe słowo to “pozajelitowo” – to oznacza odżywianie przez kroplówkę, prosto do żyły, z pominięciem żołądka i jelit.

Babska logika rządzi!

Cóż, Finklo, “jelitowo" moim zdaniem trzyma się, nazwijmy to nomen omen “kupy" ;) 

 

Ale wtedy raczej

mięso bizonie, żubrze, turze, bycze…

Czyli jak w skrócie i trafnie podsumowuje mięsiwa autor: wołowinę…

 

Należałoby wprowadzać do pozbawionych sił nieszczęśników, nieco inną niż "żyła" drogą… 

 

Przepraszam… 

 

 

 

Tak, Lisie. Kupa wydaje się kolejnym problemem przy tradycyjnym karmieniu, jeśli ktoś jest w śpiączce. Ale nie znam się na tym.

Babska logika rządzi!

Mr.maras – jak nie przeczytałeś, to nie przeczytałeś, Zdarza się. Nie rozumiem, czemu niby twój komentarz ma zniknąć. A uwagi po prostu krytyczne, a podobno prawdziwa cnota krytyk się nie boi. Trochę, a nawet sporo, uwag odnośnie stylu i sposobi komentowania przez Regulatorów jednak zebrało się, i tyle.

Finklo – chyba niepotrzebne rozszczepiamy włos na czworo. W sumie sposób odżywiania ludzi w śpiączce to w tej opowieści szczegół, nie mający znaczenia. I lekarz, i naczelna pielęgniarka doskonale rozumieją, o co chodzi. 

Pozdrówka.

PS. Widzę, że niektórzy zaczynają komentować komentarze. FPL, może napisz komentarz “Kupa a sprawa polska w historii najnowszej”, byle nie tutaj.

Bardzo klimatyczne, wręcz czuć indiański oddech.

Nienachalna współczesność-przyszłość idealnie połączona z siłą przeszłości (czasów świetności Indian).

Jak dla mnie bije z tego tekstu gromy smutek, tęsknota za czymś nie tak odległym w obliczu wojny, za światem, który już nie powróci. Ale też radość, trochę niepozorna, że w końcu długo wyczekiwany moment nastąpi – śmierć, raj.

 

 

F.S

Fo­lo­in­Ste­pha­nus – ciekawa interpretacja tekstu. Interesujące, że prawie każdy czytelnik znajduje w tym opowiadaniu inny wątek, inny motyw, dla niego bardzo pociągający i klimatyczny. A to jest przecież współczesna opowieść o grupie Indian, których dziwne albo pospolite losy splotły się ze sobą i spowodowały, że dobrowolnie albo przymusowo stali się rangersami, doborową jednostką zwiadowczą. Jest w tym nie do końca wyjaśniona tajemnica, jedna z kilku. To chyba świadczy o sile i wieloaspektowości tego opowiadania, co mnie oczywiście cieszy.

Dzięki za komentarz i ocenę opowiadania. Pozdrawiam.

PS. Jak znajdujesz ilustrację, Foloinie?

Zasnute Niebo przekręcił patyk z nabitym sporym kawałkiem z zadui bizona.

Cóż to jest zaduia bizona?

 

Prawda, oni kiedyś wykończyli Custera, jednak to nie Apacz[+,] jak my.

Czerwień flary na chwilę dodatkowo rozświetliła szarość poranka barwą, przypominającą kolor krwi.

Powtarzasz informację. Jaki inny kolor może mieć krew, jeśli nie czerwony? Ludzka, oczywiście. Na przykład skrzypłocze mają niebieską. ;)

 

– Czasami tak się zdarza… – Siwowłosy oficer pokręcił głową. – Poderwała ich w górę sterowana detonacja pułapki wybuchowej. Ocaleli dzięki kamizelkom i miękkiemu w tym miejscu piaskowi. Zamortyzował upadek. Mieli cholerne szczęście, chociaż fatalnie ich poharatało. Jeden przypadek na milion.

Dlaczego siwowłosy oficer gada to, co powinien przedstawiać narrator, robiąc z dialogu infodump?

 

– To Bob Winters… – W słowach tego, którego imię nawiązywało do wyglądu firmamentu, zabrzmiała radość.

To jeden z najbardziej tragicznych synonimów, jakie w życiu widziałem.

 

– Nic. – Kobieta wzruszyła ramionami. – Ostatnio odwiedził ich czerwonoskóry żołnierz. Też jest rangersem z tego oddziału. Usiadł przy łóżkach – kontynuowała, kręcąc głową – i coś opowiadał. W ich języku, więc nic nie zrozumiałam. Przyniósł jedzenie, gotowane mięso, jednak odniósł je potem do kuchni. Wytłumaczyłem, że żywimy ich. dostarczając pokarm bezpośrednio do jelit.

 

 

Wielka szkoda, ale ja tu przede wszystkim nie widzę fantastyki. Jest za to miks militariów z westernem, czyli kombo, którym można mnie z domu wygonić. Cały czas się łudziłem, że wyskoczy jakieś indiańskie bóstwo, odkryją jakąś antyczną świątynię, nawet ufo bym zdzierżył. Ale po 20k znaków dostałem w twarz informacją, że wszystko to sen. Element fantastyczny ogranicza się w sumie do cudownego pojawienia się noża pod kołdrą, który nie mógł zostać tam podrzucony, bo przecież “niemożliwe, pilnowałam!”.

Dobra, tematyka mnie ewidentnie nie kupiła, to może zachwycę się językiem. No niestety. Widziałem, że Finkla już zwracała uwagę, że lubisz przysłówki i przymiotniki, a one lubią Ciebie. Widziałem również odpowiedź, według której takie natężenie tych słów-śmieci ma tutaj rację bytu, bo w opowiadaniu jest dużo opisów scenerii. Otóż nie. Ja, jako od niedawna zwolennik minimalizmu w literaturze, jestem zachwycony tym, jak wiele można przekazać, jedynie przez precyzyjny dobór czasownika. Przysłówek jest wtedy zbędny. Podobnie w parze rzeczownik-przymiotnik.

Na koniec jeszcze wspomnę, że tempo akcji jest taaaak rozwleczone, że aż do przesady. Jeszcze tekst zaczyna się czymś, co uwielbiam, czyli jacyś ludzie siedzą i jedzą. Pasjonujące.

Opinia może i dość drastyczna, ale po nominacji do piórka spodziewałem się chyba więcej.

Pozdrawiam!

 – rzeczywiście, okazuje się, że kilku czytelników nominowało tekst do “piórka”. Bardzo dziękuję. Najwidoczniej znaleźli w opowiadaniu satysfakcjonujący ich styl, fabułę i sposób przedstawienia zdarzeń. No i fantastykę, bo ona została wyraziście zarysowana. Podobnie było z “Farmą” i “Redutą”.

Nie wszyscy lubią opowieści wojenne, ale nominującym taka konwencja nie przeszkadzała, a niektórym bardzo podobała. To kwestia gustu.

Coś mi klawisz klawiatury kiepsko funkcjonuje, literówka poprawiona. Przecinek zostaje, bo to jest zdanie wtrącone, a usunięcie przecinka spowodowałoby konieczność przemodelowania zdania.

Czerwony to nie tylko krwisty… Czerwień ma wiele odcieni. Flaga polska jest biało-czerwona, a w rzeczywistości biało-amarantowa, a ja nie lubię posługiwać się zubożonym językiem narracji, co znowuż wieli odbiera bardzo pozytywnie.

Wright wspomina o zdarzeniu i ocaleniu dwóch podopiecznych, bo najwidoczniej ta sprawa go interesuje, Czemu nie? W ten sposób tekst jest bardziej dynamiczny. Innym czytającym też ten fragment nie przeszkadzał.

Dzięki za komentarz. Wielu publikacji. 

Rogerze, ilustracja pasuje jak ulał!

F.S

Przeczytałem parę Twoich tekstów, Rogerze, i właściwie za każdym razem – z wyjątkiem świetnego “Trema i obrazu” – miałem te same zarzuty. Tak też jest w przypadku “Wielkiej Równiny”: akcja powolna, miejscami nudna, nadmierne opisy, szczegóły, które nic nie wnoszą do fabuły, przysłówki i przymiotniki stosowane do przesady. Jest w tym jakiś urok, jest klimat. Mam wrażenie, że posiadasz umiejętności, by skonstruować dobrą historię, a potem dobrze ją napisać, ale nie chcesz z tych umiejętności skorzystać tak, żeby efekt przypadł do gustu większej ilości czytelników. Zauważyłem, że w komentarzach pod Twoimi opowiadaniami czytelnicy są mniej więcej po równo podzieleni na tych usatysfakcjonowanych i na tych znużonych. A czemu by nie napisać opowiadania tak, by większość komentujących była zadowolona? Są na portalu takie przypadki. 

Czemu więc nie posłuchać krytyki, czemu nie wyciągnąć wniosków i czemu nie napisać opowiadania, które zadowoli malkontentów? Czytelnicy jasno zwracają uwagę, co im się nie podobało, szczególnie na poziomie narracji. Może warto by spróbować napisać opowiadanie, w którym ograniczysz przysłówki i przymiotniki, powściągniesz zapęd do szczegółów i bardziej zdynamizujesz akcję? Myślę, że byś potrafił. Widać, że posiadasz sporą wiedzę i bogate słownictwo (to Twoje znaki rozpoznawcze i moim zdaniem atuty, których odpowiednio nie wykorzystujesz); widać, że precyzyjnie dobierasz słowa (precyzyjnie, ale niestety często bez sensu). Może to głupia propozycja z mojej strony, może już kiedyś próbowałeś i nie odpowiada Ci inny styl pisania, niż teraz, więc bez sensu się męczyć – pisanie ma być przecież przyjemnością. Jestem po prostu ciekaw, jakby Ci wyszło, gdybyś spróbował wyciągnąć naukę z komentarzy i wprowadzić ją w życie w jakimś nowym opowiadaniu. 

 

Wracając do samego opowiadania – przeczytałem bez bólu, ale też bez szczególnego zainteresowania. Całkiem lubię indiańskie motywy, jednak tutaj nie zagrało mi zestawienie ich z islamem. Najbardziej spodobało mi się zakończenie: pomysł na człowieka snującego opowieść dwóm pogrążonym w śpiączce Indianom. Jest w tej wizji coś pięknego. 

https://www.facebook.com/matkowski.krzysztof/

Foloinie, też tak mi się zdaje, chociaż miałem wątpliwości. Obraz bardzo dobrze konweniuje z fabułą, bo przecież w pierwszym rozdziale piszę o polowaniu na bizony. Tyle, że sam obraz wydawał mi się trochę nieprawdopodobny – naprawdę podjeżdżali tak blisko upatrzonej zwierzyny? No i jest jednak typowo akademicki. Ale teraz myślę, że autor obrazu znał relacje obserwatorów albo uczestników indiańskich polować na wielkich preriach , albo też sam je widział. 

Na pewno ta scena została oddana bardzo dynamicznie, a to duży plus. Kolorystycznie jest co najmniej przyzwoity.

Pozdrawiam.

Manitou vs Allah? Kupuję to. Lubie takie niestandardowe przetasowania.

Podobał mi się też klimat i konstrukcja opowiadania. Jedynym mankamentem zostanie fakt, że długo czekałem na fantastykę, bo do tych wizji sen/jawa podchodzę raczej niechętnie.

Jednak tutaj takie połączenie zagrało bardzo dobrze.

/ᐠ。ꞈ。ᐟ\

Fu – dzięki za komentarz. Nie tylko “Tremo i obraz”, chociaż ten tekst miał premierę na tym portalu, ale i kilka innych – “Listy kochanków”, “Brama…”, “Operacja…”, “Czerwona poświata” i inne. Trochę ich jest. Kilka powinno dostać piórka, ale nie dostały.

Najbardziej szkoda mi “Czarnej wódki”, tekstu, który uplasował się w dziesiątce najlepszych tekstów “Histerii” za dwa lata działalności.

Link → http://www.fantastyka.pl/opowiadania/pokaz/12274i

Chyba najlepszą odpowiedzią na Twoje wątpliwości i uwagi jest komentarz Zaitha. To jest właśnie to – nie da rady zadowolić wszystkich czytelników, ale wielu jest tą opowieścią o Indianach zachwyconych.

Tyle. Pozdrawiam. 

Podoba mi się pomysł na opowiadanie, naprawdę fajnie to wykoncypowałeś. Samo opowiadanie natomiast podoba mi się już mniej – jest odrobinę nieczytelne nie tyle przez zmianę miejsc, co raczej przez miszmasz w chronologii wydarzeń. Oczywiście na koniec zamysł jest jasny i nietrudno odgadnąć, “co Autor miał na myśli”, ale jest to trochę mylące.

Odrobinę też przegadałeś niektóre sceny. Tu także rozumiem zamysł (np. pokazania, jakie to Wielkie Równiny są spokojne, szczodre i wspaniałe), ale w fabułę wkrada się nuda.

Niestety czytałam tak, że nie miałam szansy zrobić łapanki – a wpadło mi w oko kilka drobiazgów (jedna literówka, bodajże ze zamiast że, jakieś przecinki) oraz parę niezręcznych zdań (np. to: “W słowach tego, którego imię nawiązywało do wyglądu firmamentu, zabrzmiała radość.” – Wiem, że mi nie uwierzysz, ale to naprawdę okropne zdanie).

Podsumowując przeczytałam z zaciekawieniem, ale bez większych emocji.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Opowiadanie na pewno ma poziom biblioteczny. Czy jednak ma w sobie to coś, by otrzymać piórko? Oj, obok tego Belhaja sprawiło mi ono najwięcej kłopotów.

Historia jest dobrze wymyślona, elementy na swoim miejscu. Tak, miejscami jest przydługo i przegadanie, a walka przez barwność metafor i ilość przymiotników nie wyszła zbyt dynamicznie. Zdarza się, jak to u Ciebie.

Ale też mi czegoś tutaj brakowało. Miała to “Reduta” i “Przeistoczenie”. Takie jeszcze większe popuszczenie się na równinie (hehe) wyobraźni, pójścia nieco dalej niż opowiedzenie w sumie ciekawej historii z Rdzennymi Amerykanami w Armii USA, szamanizmem i pałętającymi się w daleki tle Talibami. Tak, to jest dobrze powiązane, dobrze wymyślone, spodobało się, ale nie dało pełnej satysfakcji. Czemu? Do końca nie potrafię określić.

Nic nie jest jednak doskonałe. Dlatego długo ważyłem wszystkie “za” i “przeciw”. I ostatecznie idę w stronę TAK ;)

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Zalth – dzięki za komentarz. Czytałem go z niekłamaną przyjemnością. Ten “jedyny mankament” tekstu jednak się pojawia, i to w taki sposób, moim zdaniem, że wiąże się z kolejną tajemnicą. 

Pojawiły się nowe komentarze, więc zapytam – to jest dla ciebie tekst “piórkowy”? Odpowiedź byłaby dla mnie bardzo interesująca.

Pozdrawiam.

Jest nominacja, czas na dłuższy komentarz.

 

Podobało mi się:

– połączenie Indian z Islamem. Jest taka metoda twórcza, łączenie ze sobą motywów, które normalnie do siebie nie pasują. I tutaj uzyskałeś ciekawy efekt.

– sceny batalistyczne. Sam mam z takimi kłopoty, więc zawsze doceniam.

– pomysł z wyjaśnieniem pochodzenia indiańskich imion.

 

Nie podobały mi się:

– użycie przymiotników i przysłówków. Wielu czytelników zwraca na to uwagę w Twoim pisaniu. Moim zdaniem, chodzi nie tyle o ich ilość, co o schemat 1+1. Każdemu rzeczownikowi lub czasownikowi towarzyszy obowiązkowo jeno określenie. Np. tutaj:

Spokojnie przeżuwały kolejne kęsy wybujałej roślinności. Nie zwracały uwagi na liczne czarne punkty, psujące obraz falującej w podmuchach wiatru trawiastej zieleni wielkiej równiny.

Taki monotonny rytm określeń jest po prostu nudny. Wolę, kiedy w tekście, również na tym poziomie coś się dzieje, jest jakaś synkopa: dwa przymiotniki, żadnego, jeden, znowu nic, itd.

– dialogi w tych częściach, gdy miały pokazać czytelnikowi świat. To trudne, ale u Ciebie wypadło wyjątkowo teatralnie – widać, że bohaterowie mówią do czytelnika, a nie do siebie.

– motyw z przedmiotem ze snu tkwiącym w dłoni śpiącego. To takie… szkolne.

 

Podsumowując: podobało się, ale nie zachwyciło.

A na piórko zachwycić musi.

Jestem na NIE.

Jak dla mnie tekst na krawędzi między piórkiem a bezpiórzem.

Z jednej strony – fajna sceneria. Jakoś lubię zaświaty inne niż nasz, chrześcijański. Wydają się mniej wyeksploatowane, a dzięki temu ciekawsze. Interesująca końcówka.

Z drugiej – mmmaaasssaaaakkkkrrryyyccczzzznnnniiiieeee rrrroooozzzzwwwlllleeeecccczzzzzoooonnnnaaaaa hhhhhiiiisssstttttooooorrrrriiiiiiaaaaa. Człowiek gubi sedno w gęstwinie przymiotników, przysłówków, ozdóbek, pierdółek… Ślizga się po nich jak po rzadkiej żółtawej glinie od tygodni nasiąkającej rzęsistym dżdżem, a od miesięcy mieszonej kopytami śmigłych rumaków, racicami łagodnych wołów o miękkich pyskach i nieprzeliczonych stad czarnych, rudych i łaciatych krów. Rozumiesz, co mam na myśli, czy dołożyć jeszcze opis kowbojów?

Ostatecznie rozstrzygnęłam wątpliwości na korzyść oskarżonego i zagłosowałam na TAK.

Babska logika rządzi!

Joseheim – każde zdanie można napisać lepiej. To nie jest takie najgorsze – po prostu chciałem uniknąć powtarzania imienia albo nazwiska bohatera. Można to było zrobić tak, można było inaczej.

Pewnie niektóre przymiotniki albo liczebniki są niepotrzebne, przejrzę jeszcze tekst, ale, z drugiej strony, tworzą barwny koloryt opowieści, a to z kolei jest podkreślane jako wielki plus opowiadania.

Co do zdań – kiedyś w opowiadaniu na pewnym bardzo znanym portalu spotkałem takie, że na karku jeźdźca siedział kot. Gramatycznie poprawne, logicznie bezsensowne. Kot to może siedzieć na ramieniu, ostatecznie na głowie, ale na karku? Nie, niestety nie. I to puściła korekta. Tak to bywa niekiedy ze zdaniami.

Dzięko A o swoim stanowisku a komentarz. A o swoim stanowisku piszesz wyjątkowo enigmatycznie. 

Dzięki za rozbawienie mnie w to ponure styczniowe popołudnie, Rogerze ;D

Pewnie, że każde zdanie można napisać lepiej. Co do kota, to on nie siedział na karku, tylko grzał jeźdźcowi kark. Rozumiem, że to może wzbudzać wątpliwości, niemniej zamysł był mniej więcej taki (kot przerzucony przez oba ramiona).

 

Czy pytasz o moje stanowisko w sprawie piórka? Niestety nie będę na “tak” w przypadku opowiadania, które miejscami mocno zwalnia i jest trochę nużące :(

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

 – niby tak, ale sprawa ma się tak, że pierwsze zdania opowiadania informują, że panował niebywały skwar, a więc w takim upale grzanie karku przez kota jest bez sensu, i też jest raczej niemożliwe. Jak on siedział, ten kocur? Mocno udziwnione i mało sensowne zdanie. I też mamy zaraz na wstępie za dużo przymiotników i przysłówków typu “ewidentnie wykorzystywana”.

Jakoś innych czytelników tekst nie znużył, tylko wciągnął, ale to kwestia gustu i trudno o tym dyskutować. 

NoWhereMan, ciekawy komentarz i ciekawa analiza. W części się zgadzam, ale tekst żyje już własnym życiem i trudno byłoby teraz go dopracowywać. Dzięki za nominację.

Dzieki za komentarze.

Rogerze, nie wierzę, że akurat Ty narzekasz na nadmiar przymiotników ;)

Pewno, że wszystko jest kwestią gustu. Każdemu nie dogodzisz, trzeba wyciągać pewną średnią z otrzymanych opinii i tyle ;)

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Jakoś innych czytelników tekst nie znużył, tylko wciągnął, ale to kwestia gustu i trudno o tym dyskutować. 

Mnie też tekst trochę znużył, więc Joseheim nie jest wyjątkiem. Wydaje mi się, że inni czytelnicy również wspominali o znudzeniu, ale każdy wyciąga z komentarzy to, co mu się podoba.

Powiedz, Rogerze, czy korzystasz z krytyki innych użytkowników, czy zależy Ci wyłącznie na pochwałach? 

https://www.facebook.com/matkowski.krzysztof/

Fun­the­sys­tem – ale o tym już dyskutowaliśmy. Zmian w zdaniach, jeżeli coś jest nie tak, a uważam uwagi za słuszne, dokonuję od ręki. Podobnie było i przy tym tekście. Modyfikacja stylu to znacznie poważniejsza sprawa, tym bardziej, że publikowane tu teksty były wcześniej zamieszczone albo w e-zinach, albo w magazynach, i jakoś tak zostały przyjęte szybko. W trzecim numerze “Bramy” ulaże się tekst, pisany dotychczasowym stylem, a przyjęty od ręki. Sam jestem ciekaw korekty.

Coboldzie – ano, ano.

Finklo – pioruńsko długaśne zdanie. 

Zdaje się, że odpowiedziałem na wszystkie komentarze. Uff!

Pozdrówka.

Cześć i sorry from the mountain, Winnetou, ale mi tu nie podeszła ani treść, ani forma.

 

Po pierwsze, nadal nie radzisz sobie z tymi pieprzonymi infodumpami, a mnie to zaczyna naprawdę męczyć. Niby tutaj już nie było tego wiele, ale jednak się trafiały. A jak się już trafiały, to – mimo wyraźnych prób złagodzenia zjawiska i nadania mu przynajmniej pozorów sensu (do których zapewne znów się nie przyznasz) – zgrzytały jak piach w zębach.

Po drugie, co słusznie zauważył ktoś very mądry, kogo słów pod tym opowiadaniem jednak szukać po próżnicy, Twoi bohaterowie to nie Indianie, tylko bawiący się w Indian chłopcy. Takie przynajmniej sprawiają wrażenie. Mnie, jako istocie mniej lotnej niż wyżej wspomniana, przypada w udziale licha próba rozwinięcia cudzej myśli. Może mi się uda, a może nie. Zobaczmy.

No więc, generalnie, kwintesencją problemu, jak mi się wydaje, jest to ichnie wieczne ględzenie o tym, jak bardzo są indiańscy. Tak, jakby słowami próbowali – raczej nieudolnie – nadrobić to, czego nie znają z autopsji. Prościej się chyba nie da, a komplikować tego sensu niet, więc lecę dalej.

A dalej mamy fabułę jako całość – całość, która dla mnie jest zszywana trochę zbyt grubymi nićmi, by mogła się podobać. A nawet, by w ogóle mogła podpadać pod kategorie: podoba się/nie podoba się. Dla mnie po prostu jest to wszystko bez sensu trochę.

I nawet nie mówię tutaj o wołającym o pomstę do Wielkiego Ducha opisie walk z ISISami, gdzie rzekomo dobrze wyszkoleni żołnierze, jeszcze indiańscy tropiciele, wiedząc o porozkładanych po całym terenie bombach, postanowili pobiec dalej, i to jak najszybciej, bo może zdążą, zanim coś im wybuchnie pod nogami (sic!), a snajper, zamiast czaić się na dogodnej, z góry upatrzonej i bezpiecznej pozycji, i stamtąd zdejmować wrogów, biega sobie jak kretyn w samym środku polu walki. Co to, kurde, Call of Duty?

Pomijam też fakt, że ten oddział zasadniczo nie ma racji bytu, bo to tak naprawdę nie byli rasowi indiańscy myśliwi, tropiciele i wojownicy, tylko popłuczyny cywilizacyjne, a przy tym zwykli przestępcy – i to w sporej mierze ciężkiego kalibru – i wyrzutki, którzy jakiekolwiek swoje umiejętności zawdzięczali raczej dobremu Wujkowi Samowi, a nie ojcom i ojcom ich ojców. Po co w ogóle tworzyć taką formację, skoro specjalne indiańskie skille powodem raczej nie są (a jeśli są, to warte tyle, co podgniłe łajno bizona – patrz wyżej – i zasadniczo zupełnie niewykorzystane w boju)? I – co ciekawi mnie jeszcze bardziej – kto komuś takiemu jak Zasnute Niebo, zwykłemu mordercy przecież, powierzyłby dowodzenie oddziałem złożonym z innych morderców i szumowin, i jeszcze dał im broń do ręki? Niby ułaskawienie majaczące na horyzoncie, i niby są w innym kraju, więc ciężko i trochę bez sensu byłoby cokolwiek kombinować, ale mimo wszystko, dla mnie to jednak absurd.

Te i jakieś tam inne jeszcze, drobniejsze już nielogiczności to jednak po prostu zwykłe miny przeciwpiechotne, które mają wyraźnie negatywny wpływ na poruszanie się po poligonie, ale jeszcze są do przeżycia, nawet jeśli urywają nogi u samego zadka. Do przeżycia nie jest natomiast, przynajmniej dla mnie, cały ten twist i, generalnie, pomysł na historię jako całość albo niemal całość.

Ujmując rzecz delikatnie jak niemowlę podczas przewijania, nie jestem entuzjastą oniryzmu. Szczególnie takiego, z którego nic zasadniczo nie wynika, albo który oniryzmem okazuje się trochę od czapy. A właśnie z tym drugim przypadkiem mamy tutaj do czynienia, niestety.

Tego, że Niebo i Nóż przenieśli się do Krainy Wiecznych Łowów – i tu kolejny zgrzyt i podkreślenie sztuczności indianizmu Indian: skoro Czerwonoskórzy mają własne określenie na To Lepsze Miejsce, to dlaczego tak uparcie używają zapożyczonego “nieba”, nawet, gdy się już w nim znajdą? – szło się domyślić już bardzo wcześnie. I to miało sens. Natomiast cudowne ocalenie, mimo, że obu Indianom pod nogami wybuchła bomba prawdopodobnie zdolna zabić słonia – no, może nosorożca – skoro wybuch wysłał ich wysoko w górę, sensu już zupełnie nie ma. Ot, pozbawiony głębszej logiki bardzo brzydki imperatyw narracyjny, z którym mam naprawdę mocno na pieńku. Po pierwsze, niby ich poharatało, a jednak mają ręce i nogi, którymi mogą sobie poruszać, wybudzając się ze śpiączki. Ręce jeszcze, powiedzmy, spoko, ale nogi? Po wybuchu jakiejś – uproszczenie – miny tuż pod stopami? Generalnie, z kamizelkami i miękkim piaskiem w okolicy, czy nie, powinien być z nich kebab na wynos. Dokładnie tak, jak z tych trzech, co wpadli na podobną bombkę chwilę wcześniej. A tymczasem nie dość, że przeżyli, to jeszcze są w całości. Prawdę mówiąc, gdybym miał wskazać, gdzie naprawdę jest fantastyka w tym opowiadaniu, to padłoby na ten właśnie moment.

Co więcej, zasadniczo nie mam pojęcia, czemu miała cała ta scena służyć? To ich przeżycie i wybudzenie? Pokazaniu, że w raju – jaki i czyi by on nie był – jest człowiekowi lepiej niż na Ziemi? Bo nic głębszego w tym nie widzę, naprawdę. Nie wiem też, czemu oni w ogóle zaczęli się wybudzać, skoro zasadniczo zrobili to tylko po to, by móc znów wrócić do “indiańskiego raju”, z którego, nota bene, wyeksmitował ich sam akt wybudzenia. Brzmi dziwnie i bez sensu? No cóż, ja też nie widzę w tym logiki za grosz. I, tak już na koniec marudzenia, nie klei mi się, że ludzie pogrążeni w śpiączce – nie martwi, nawet nie po śmieci klinicznej, trafiają do Jak-Zwał-Tak-Zwał-Raju. Fantastyka, wiadomo, autorska interpretacja, wiadomo, ale i tak mi to nie.

Swoją drogą, skoro chłopcy byli tak paskudnie poharatani, to chyba powinni znajdować się w śpiączce farmakologicznej, bez szans na odzyskanie przytomności; inaczej po odzyskaniu przytomności ból zwyczajnie by ich zniszczył.

Dobra, koniec psioczenia na fabułę. Dosyć powiedzieć, że mi się nie podobała po prostu. Z formą natomiast lepiej niż z treścią. Można chyba zaryzykować stwierdzenie, że, generalnie, jest okey, czyta się nieźle, ale – kolejna Twoja tradycja – zdecydowanie jest to też niepotrzebnie przegadane. 

 

Kurde, aż głupio, że tak sobie jadę po tym tekście jak Kubica bolidem Formuły Pierwszej – i przepraszam za to – ale naprawdę rozczarowało mnie to opowiadanie. Liczyłem nie tylko na coś bardziej… zjadliwego, ale też i w zupełnie innym, bardziej preriowym klimacie. Gdybym miał wybór, gdzie i kiedy chcę przeżyć swoje cholerne życie, bez zbędnego namysłu wybrałbym Amerykę Północną na długo przed przybyciem pierwszego białasa. Miałem nadzieję, że poczuję tutaj choć namiastkę tamtego świata i westchnę sobie na koniec ze słodko-gorzką nostalgią, jednak, zamiast tego, wzdycham z innego, dalece mniej przyjemnego powodu.

 

Jednak, żeby nie było, że było zupełnie źle, to chciałbym nadmienić, że znalazły się i jaśniejsze strony, ot choćby to ostatnie zdanie. Niby takie nic, a jednak miało w sobie takie fajne, małe coś (tylko ten “indiański raj”…). Co fajne, takich zdań-perełek kilka by tu jeszcze znalazł, nawet specjalnie nie szukając (choćby to o skalpowaniu).

W sumie podobał mi się też pomysł z wieszczeniem za pomocą imion, choć to prosiłoby się o jakieś porządne rozwinięcie. No i generalnie, gdyby nie te infodumpy i przegadanie, czytałoby się naprawdę przyjemnie. A tak, pozostaje, niestety, zaledwie znośnie.

 

Peace!

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Nowa Fantastyka