– Nasz nowy towarzysz nadal jest trochę dziwny. – Zasnute Niebo przekręcił patyk z nabitym sporym kawałkiem z zadu bizona. – Nie wygląda na zadowolonego. Zachowuje się jak białas. Tutaj! W takim miejscu!
Tępy Nóż wzruszył ramionami. Dołożył kilka uschniętych gałęzi do ogniska. Parę razy dmuchnął, aby rozniecić większy płomień.
Obaj lubili dobrze wypieczone mięso.
– Jest Siuksem – zauważył flegmatycznie. – Prawda, oni kiedyś wykończyli Custera, jednak to nie Apacz jak my. Przyzwyczai się, zrozumie, oswoi… Poczuje się szczęśliwy. I nareszcie wolny.
Teraz też pilnie obracał swój drewniany szpikulec, aby mięso opiekało się równomiernie.
Z namysłem podrapał się po brodzie, naznaczonej głęboką blizną.
– Wiesz, nasz szczep walczył z białoskórymi aż do końca – kontynuował nieśpiesznie. – Uciekaliśmy z rezerwatu, paliliśmy farmy osadników, rozprawialiśmy się z nimi… To w nas ciągle tkwi. Może i z tego powodu odnaleźliśmy to miejsce, gdzie nareszcie oddychamy pełną piersią?
Wygodnie wyciągnął nogi. Rzucił okiem na potężne stado bizonów, pasących się kilkaset jardów dalej.
Surową twarz niespodziewanie rozświetlił uśmiech.
Zwierzęta nie przejawiały niepokoju. Spokojnie przeżuwały kolejne kęsy wybujałej roślinności. Nie zwracały uwagi na liczne czarne punkty, psujące obraz falującej w podmuchach wiatru trawiastej zieleni wielkiej równiny. Obojętnie mijały niedawno żwawo poruszające się zwierzęta, teraz leżące w ciszy i bezruchu śmierci. Ignorowały towarzyszy Tępego Noża i Zasnutego Nieba, sprawnie obdzierających ze skóry ubite sztuki i ćwiartujących masywne ciała.
Bizony metodycznie napychały sobie brzuchy, a ci dwaj odpoczywali po całodziennym polowaniu.
Nagle coś zakłóciło niezmieniający się od wielu dni widok. Postać, przesuwająca się między rosłymi bykami. Mężczyzna w bluzie z krótkimi rękawami szedł ostrożnie, rozglądając się dookoła.
Pierwszy zauważył go Tępy Nóż. Dłonią wskazał towarzyszowi.
– Popatrz! – Głos wyrażał jedno uczucie – bezbrzeżne zdziwienie. – Nowy przybysz ma ciemną twarz, ramiona i dłonie! Jest Murzynem… Jak on tu trafił!?
Zasnute Niebo przez chwilę przyglądał się sylwetce, teraz szparkim krokiem zmierzającej ku ognisku.
Nagle mocno plasnął w dłonie.
– To Bob Winters… – W słowach tego, którego imię nawiązywało do wyglądu firmamentu, zabrzmiała radość. Kościanym nożem odciął spory kawałek pieczeni. – Mulat. Przecież go znałeś. Spodziewałem się, że dołączy do nas. Pewnie czuje głód. Na początek niech się nasyci naszym smakołykiem.
***
– Pierdolona pustynia. Pierdolone piachy i kurewski upał wywołują takie wizje. – Sierżant Jackson dociągnął zapięcia kamizelki kuloodpornej. Mruczał pod nosem, aby rangersi go nie słyszeli. – Albo wieczorem wchłonąłem za dużo haju. Albo jedno i drugie.
Splunął soczyście.
– Potem męczą człowieka omamy – dodał po chwili. – Zwidy.
Przez paręnaście sekund zastanawiał się, co właściwie przeżył dzisiejszej nocy. Sądził, że była to halucynacja, jednak nie miał pewności. Może dostrzegł coś tak oczywistego, że nikt tego nie zauważał?
Rosły podoficer westchnął ciężko. Nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie. I nie miał już czasu, żeby przemyśleć nocne doznania.
W jaśniejącym już półmroku nadchodzącego poranka majaczyły czerwonawe plamki twarzy żołnierzy jego plutonu – specjalnego oddziału zwiadowców, złożonego z Siuksów, Apaczów i Komanczów. Dowódca, porucznik Wilson, jedyny biały w jednostce, kilka dni temu rozchorował się na dyzenterię. Snajper Winters, Mulat, dobrze czujący się w towarzystwie czerwonoskórych, twierdził, że oficer dostał sraczki ze strachu.
Jackson przejął dowodzenie, sądząc, że zaraz przybędzie nowy zwierzchnik. W sztabie sił interwencyjnych jednak nie szukano zmiennika chorego absolwenta West Point – Indianinowi przekazano rozkaz poprowadzenia od dawna planowanego ataku. Kapral White, dla Jacksona po prostu Tępy Nóż, otrzymał awans i został jego zastępcą.
Wszyscy rangersi od kilkunastu minut byli już na nogach.
Kilka dni temu przeniknęli w głąb państwa muzułmańskich fanatyków, wędrując nocami, a dni spędzając w wykopanych i skrzętnie maskowanych jamach. Ostatnią, jak zwykle przenikającą ciała chłodem noc przeznaczyli na wypoczynek. Znaleźli legowisko w rozpadlinie pomiędzy wydmami, w miejscu, odwiedzanym tylko przez pustynne lisy. Układali głowy do czujnej drzemki na torbach pełnych granatów, pocisków rakietowych i zapasowych magazynków.
Nadchodziła chwila wymarszu, a niebawem i uderzenia. Ataku, rozpoczynającego wielką operację przeciwko potężnemu kalifatowi islamskiemu.
Jacksona ciągle męczył ten sam problem – czy naprawdę w piaszczystym schronieniu jego umysł tworzył omamy, czy też widział coś zupełnie innego? Czy przez długi czas nie przebywał w miejscu, o którym niekiedy opowiadali starzy członkowie jego szczepu?
Po chwili znał już odpowiedź. Przecież mogła istnieć tylko jedna…
***
– Zastanawiam się, czy nie ubiliśmy zbyt wielu bizonów… Strasznie przyjemnie się na nie poluje. To nas podnieca. Nakręca.
Tępy Nóż uśmiechnął się.
– Pozbawiliśmy życia tyle sztuk, ile trzeba. – Zasnute Niebo pokręcił głową. – Ani za dużo, ani za mało. Mięsa wystarczy do następnej wiosny. Kobiety napracują się przy suszeniu.
Siedzieli przed wigwamem, zajęci męskimi czynnościami. Zasnute Niebo szykował kolejny nóż z łopatki łosia, drugi z Indian osadzał na kawałkach trzcin krzemienne groty. Przygotowywał nowe strzały.
– Winters od razu się przyzwyczaił, a Henderson nadal nie… – Zasnute Niebo wrócił do tematu rozmowy. Często dyskutowali nad zachowaniem świeżych przybyszów. – Ten Siuks jeszcze nie pojął, jakie to szczęście, że nigdzie nie ma białych, za to po widnokrąg zwierzyny w bród. I że my wszyscy cieszymy się miłością kobiet. Że nikt nie nadaje nam białych imion i nazwisk, żebyśmy poczuli się prawdziwymi Amerykanami.
Przerwał na chwilę, aby dobrze wykonać to, nad czym pracował. Uformował już rękojeść kościanego narzędzia, cierpliwie obrabiając ją kawałkiem piaskowca. W ten sam sposób ukształtował okładziny z poroża jelenia, a potem starannie nasycił rybim klejem. Teraz należało opleść uchwyt rzemieniem i kilkakrotnie mocno związać końcówki.
Całą siłą mocnych ramion zaciągnął pierwszy supeł u nasady głowicy.
– Za bardzo przesiąkł odorem białych skór… – podjął po kilkunastu sekundach. – Dobry z niego wojownik, waleczny, jednak ma białą duszę.
Głośny wybuch śmiechu przerwał leniwą pogwarkę. Winters przymierzał nowy kaftan z sarniej skóry. Idealnie układał się na mocno umięśnionym torsie.
Któraś z kobiet obciągnęła poły i podała pasek. Druga przewiązała włosy kawałkiem płótna. Umieściła z tyłu trzy pióra. Czule pogłaskała ciemnoskórego mężczyznę po policzku.
Niedawny przybysz wzniósł ręce w geście podziękowania.
– Czarnoskóry, a zachowuje się jak prawdziwy Apacz – z uśmiechem zauważył Zasnute Niebo. – Zrozumiał, że trafił do miejsca dla wybranych. A Henderson ciągle się martwi, że prują mu się drelichowe spodnie, w których wybrał się w tę podroż.
– Niebawem wszystko pojmie – Tępy Nóż zabrał się za ostrzenie nowego grotu. – Jednak sprawdziło się to, co powiedziałeś na pustyni.
– A tak… – Zasnute Niebo uśmiechnął się. – Te kurewskie piachy okazały się dobrym miejscem. Wspólnie wiele się dowiedzieliśmy. Henderson też w końcu opowie nam o swoim imieniu. Przekaże jego historię. Wtedy się wreszcie odblokuje.
***
– Za pięć minut ruszamy. – Sierżant nieco podniósł głos. – Uderzamy na oazę islamistów i rozwalamy wszystkich mężczyzn. Ulokowali w tej oazie jeden z ważniejszych sztabów i ściągnęli sporo kobiet i dzieci, więc lotnictwo oszczędzało to miejsce. Ale teraz nadszedł ich kres. Nasze rozpoznanie ustaliło, że nie położyli dookoła min. Błąd…
Któryś z rangersów ochryple kaszlnął.
– Znacie plan, nie będę go przypominał. Pamiętajcie – bez litości – silnym głosem kontynuował Jackson. – Zaczynamy prawdziwą wojnę z fanatykami, wysadzającymi bez opamiętania stacje metra, banki, hotele i centra handlowe. Z gnojami, znaczącymi świat setkami trupów.
Nabrał oddechu.
– Potem robimy porządek – ciągnął. – Usuwamy zwłoki, likwidujemy pułapki, zbieramy jeńców do kupy. Zakładam, ze niewielu przeżyje. Przyjmujemy obronę okrężną. Zabezpieczamy laptopy, smartfony i wszelkie papiery. Za nami rusza szpica pancerna Legii Cudzoziemskiej, dwa bataliony piechoty tureckiej, batalion marines. Trochę czasu zajmie, nim dojdą. Wtedy mamy luz. Oni podejmą dalsze natarcie.
Wszyscy znali na pamięć wyznaczone zadania. Wiedzieli, że tego ranka rozpoczną prawdziwą wojnę z państwem islamskim. Że idą na czele wielkiego ataku na siedliska zła.
– Kobiety zabijamy?
Najwyraźniej snajper Winters pragnął potwierdzenia, jak ma działać.
– Jeżeli mają karabin, pistolet, granat, a nawet kij albo miotłę w ręku, oczywiście tak – bez wahania odpowiedział Jackson. – Zawsze może komuś wpakować trzonek w oko. Nie bądźcie głupimi mięczakami! Wybrano nas do tej roboty, stworzono pluton rangersów, bo jesteśmy indiańskimi wojownikami, nie znającymi litości. Kobiet bez broni i dzieci nie.
Zamilkł na chwilę, kręcąc głową. Nad czymś się zastanawiał.
– Powiem wam jeszcze coś, coś ważnego… – podjął po kilkunastu sekundach. – W nocy ogarnęła mnie wielka wizja. W jednym islamiści mają rację, twierdząc, ze po śmierci trafią do raju z pałacami i hurysami. Tak, trafią, bo dobry Bóg dla każdego ma takie niebo, jakie sobie wyobraża. Wielki Manitou, gdyby komuś coś się przytrafiło, przeniesie go do krainy niekończących się prerii z licznymi stadami bizonów, raju dla wybranych. Na tej wielkiej równinie da obozowiska, kobiety i pozwoli płodzić dzieci.
Sierżant Tępy Nóż głośno sapnął.
– Tam zaznamy indiańskiego życia w zespoleniu z naturą, wypełnionego szczęściem. – Usta Jacksona rozciągnęły się w łagodnym uśmiechu. – Moja dusza przebywała na niekończącym się morzu traw, z obfitością zwierzyny i cudownych squaw. Rozumiecie? Byłem tam… Widziałem ten przestwór indiańskiego szczęścia, ciągnący się w nieskończoność… Tylko dla nas i tych, Winters, którzy mają czerwonoskórą duszę.
Mocno zaakcentował ostatnie zdanie.
– Tak jest – odpowiedział chór głosów. – Tak jest!
– Henderson, trzymaj się blisko mnie – rzucił na zakończenie nowy dowódca. – O coś cię zapytam… Ty posiadasz prawdziwie, indiańskie imię? Wiesz, ja naprawdę nazywam się Zasnute Niebo.
***
Biegli, wilczym kłusem wojowników, starających się jak najszybciej dotrzeć do celu i zbytnio się nie zmęczyć. W rozświetlającym się jutrznią półmroku widzieli już zarysy kamiennych domostw.
– Jakie imię ci nadano, Henderson? – Jackson przystanął na chwilę. – Nigdy o nim nie wspominałeś…
– Głupio brzmi. – Towarzysz dowódcy otarł palcem orli nos. Twarz, pokryta krechami ciemnego kremu maskującego, wyglądała jak dziwaczna, czarno-czerwona maska. – Grzmiący Kocioł… Idiotyczne. Gdy zgłosiłem się na ochotnika, sam wybrałem imię i nazwisko – Frank Henderson. Piękne!
– Prawdziwe wcale nie jest głupie – z naciskiem rzucił ten, który naprawdę nazywał się Zasnute Niebo. – Wiele z naszych imion ma swoje ukryte znaczenie i wielką moc. Przekonasz się.
Ruszyli, nieco przyśpieszając.
– White nazywa się Tępy Nóż – kontynuował półgłosem Jackson. Żaden odgłos nie zdradzał obecności przemieszczającej się grupy rangersów. – Jak się urodził, szaman przyniósł stary kordelas do skalpowania, zardzewiały i nieostry jak cholera. Powiedział, że chłopiec będzie nosił takie imię. Stary czarownik widział przyszłość… Sporo lat później trzech białych debili zgwałciło jego dziewczynę. Rzuciła się do kanionu. Wszystkim trzem tym nadal tępym nożem poderżnął gardła.
Henderson potrząsnął głową.
– Za każdego dostał trzydzieści lat odsiadki – ciągnął niedbale Jackson tonem przyjacielskiej pogawędki. – Niewiele, bo sędzia wziął pod uwagę okoliczności potrójnego zabójstwa. White otrzymał też propozycję nie do odrzucenia – po dwóch latach ułaskawienie i służba w specjalnym oddziale Indian. Przystał na to. I w końcu naostrzył pamiątkę po zdzieraniu skalpów i pewnie dzisiaj znów jej użyje.
***
Zupa w kociołku cudownie pachniała.
Frank zamieszał płyn warząchwią, znalezioną w jednym z domów. Naprawdę wszyscy się postarali, żeby wreszcie zjeść coś świeżego, innego niż racje w plastykowych opakowaniach. Winters wyszukał w lodówkach sporo kawałków mięsa, inni przynieśli mąkę, torby makaronu, śmietanę, ząbki czosnku, główki cebuli i sporo przypraw.
Strzelcowi Hendersonowi, dawniej kucharzowi w barze w jednej z wiosek rezerwatu, człowiekowi, który porzucił pospolite zajęcie, aby stać się kimś cenionym, pozostawało tylko przyrządzić zupę. Taką, by wszystkim smakowała. Żeby ci, którzy przeżyli atak, mogli nasycić brzuchy smakowitym daniem, przypominającym czasy normalnego życia.
Teraz musiał zwołać towarzyszy na ucztę.
Nie zastanawiał się – mosiężna warząchew uderzyła w metal kociołka. Głos okazał się niespodziewanie dźwięczny, donośny niczym bicie dzwonu. Miarowe pacnięcie wywoływały kolejne, silne dźwięki.
– Całe szczęście, że nie wiedzą, iż jestem Grzmiącym Kotłem… – Dawny kuchcik uśmiechnął się lekko. – Dopiero by się śmiali… Zasnute Niebo i Tępy Nóż może i nie, ale inni tak. Szkoda, że tych dwóch już nie ma… Szkoda, że tych dwóch już nie ma… Chyba już nigdy nie poznam historii imienia mojego dowódcy… Nie zdążył opowiedzieć jej do końca.
Rzucił okiem na zbliżającą się kobiecą postać. Wyglądała zwyczajnie – burka na głowie, zawój na twarzy i sute okrycie ciała od stóp aż po szyję. Nie znał nawet jej imienia, wiedział tylko, że została tutaj po ataku. Była usłużna, pomagała w kucharzeniu, sprzątała kwatery rangersów, przynosiła wodę ze studni. Wszystkie ocalałe mieszkanki oazy miały trafić do obozu infiltracyjnego, jednak pomyślnie rozwijająca się ofensywa spowodowała, że ich wywiezienie stale odwlekano.
Frank posmakował zawiesistego płynu – zapach nie kłamał. Smakował cudownie.
Coś męczyło umysł rangersa – dziwne i niepokojące spostrzeżenie. Ta dziewczyna nawet w obszernych płatach tkanin zawsze wyglądała bardzo szczupło, a teraz, nagle, niezwykle przytyła. Sprawiała wrażenie brzemiennej, i to w ostatnich miesiącach ciąży.
– Kurwa, założyła pasy szahida! – Wrzask Grzmiącego Kotła brzmiał równie donośnie, jak odgłos uderzanego wielką łyżką naczynia. – Podwójny albo potrójny! Jebana suka!
Uczynił jedno, co jeszcze mógł zrobić – porwał kociołek i połowę zawartości wylał na głowę zakwefionej postaci. Wrzasnęła dziko z bólu.
Pozostałą część wychlusnął na brzuch, gdzie skrywała ładunki wybuchowe. Dokładnie, aż do ostatniej kropli.
Skurczony z lęku, czekał na detonację, ale ta nie nastąpiła. Sam nie wiedząc dlaczego, młody Siuks ponownie kilka razy uderzył metalową chochlą w pusty już wielki garniec.
Teraz dźwięk dziwnie zmienił się. Wywołany zetknięciem się dwóch zwykłych przedmiotów grzmiał donośnie.
I dostojnie, jak głos dzwonu, obwieszającego tryumf.
***
Pozostało jeszcze kilka minut do rozpoczęcia szturmu. Kilkaset długich sekund, wykorzystanych na ustawienie moździerzy i karabinów maszynowych. Reszta oddziału leżała, wtulona w piach, czekając na sygnał.
– Twoje też ma znaczenie. Przekonasz się… – Jackson podniósł lufę rakietnicy. – Powiem ci – ja też wstydziłem się, że jestem Zasnutym Niebem.
Kciuk odciągnął kurek.
– Gdy się urodziłem, wspaniała pogoda nagle się zmieniła, niebo pokryły chmury. Nic szczególnego.
Podniósł lufę ponad głowę w ciężkim hełmie.
– Z biegiem lat mój ojciec coraz więcej pił… – kontynuował z dziwnym uśmiechem. – Pewnego dnia wybrałem się do miasteczka, żeby go przyprowadzić do domu. Śmiali się z niego, starego już człowieka. Dolewali whisky i krzyczeli „Wodzu, zatańcz dla nas”. A on tańczył… Na ścianie wisiał stary tomahawk. Trofeum… Tym toporem rozwaliłem łby trzem najbliżej stojącym białym. Przez okno dostrzegłem, że niespodziewanie ciemne obłoki przesłoniły nieboskłon. I zrozumiałem, czemu noszę takie imię.
Czerwień flary na chwilę dodatkowo rozświetliła szarość poranka barwą, przypominającą kolor krwi.
– Go! – Przeraźliwy okrzyk Jacksona zagłuszyło wycie. Zmieniło ciszę w preludium bitewnego zgiełku, tak jak dawnej, gdy uderzali wojownicy Cochise’a abo Siedzącego Byka. Wycie, nieopisane w żadnym regulaminie, stosowano instynktownie. Ogłuszający wrzask, punktowany hukiem eksplodujących pocisków moździerzowych, rakiet odpalanych z granatników i seriami wystrzałów.
– Dostałem trzy razy dożywocie, a potem podobną propozycję jak Tępy Nóż! – Sierżant musiał krzyczeć. Dwiema seriami położył trupem trzy sylwetki w burnusach, wybiegające z najbliższego domu. – Wtedy, gdy zmieniłem czaszki tych wesołków w krwawą miazgę, ponownie zza chmur przebił się blask słońca.
Zasnute Niebo podczas przymusowej służby w US Army odkrył u siebie cechę umysłu, która bardzo się przydawała – podzielność uwagi i umiejętność koncentrowania się na jednoczesnym wykonaniu dwóch zadań. Mógł perfekcyjnie realizować każde z nich. Zaledwie kilku indiańskich towarzyszy mogło poszczycić się taką cechą osobowości.
Sierżant zorientował się, co potrafi, gdy prowadził drużynę do ataku podczas bardzo trudnych i niebezpiecznych ćwiczeń strzeleckich. W huku petard, dymie z fumatorów, smrodzie palącej się ropy, ogłuszających odgłosów detonacji pocisków hukowych należało bezbłędnie trafiać podnoszące i opadające tarcze, imitujące postacie wrogów.
Potomek jednego z wojowników Geronima zrozumiał, że jego umysł podczas celowania analizuje sytuację. Chwilę po naciśnięciu spustu już wykrzykiwał rozkazy, a prowadzona przez niego sekcja rwała naprzód.
Teraz po prostu wykorzystywał niedawno poznaną umiejętność, nieśpiesznie snując swoją opowieść.
Henderson rzucił trzy granaty, jeden po drugim, do wnętra niewielkiego domostwa. Odpowiedziały jęki i wrzaski bólu. Zasnute Niebo omiótł wnętrze serią strzałów. Odgłosy ucichły.
Biegli dalej.
– Chmury zaczęły się rozświetlać, zanikały… – kontynuował sierżant.
Przerwał, bo obaj padli na ziemię. W oknach sąsiedniej budowli błyskały ogniki u wylotów kilkunastu luf. Gasiły je trafienia Wintera i serie karabinów maszynowych. Ścianę rozerwały uderzenia pocisków z granatników. Przykurczona postać w hełmie wychynęła zza rogu i wrzuciła do środka obły przedmiot sporej wielkości. Eksplozja zagłuszyła nawet tryumfalnie narastające wycie indiańskich gardeł. Strop zwalił się, zamieniając pustynne domiszcze w grobowiec.
– Go! – Wrzask Tępego Noża przebił bitewny zgiełk. – Rozpierdolić wszystko, bracia! Bez litości! I tak mają szczęście, że nie skalpujemy ich żywcem!
– Kiedyś znów się spotkamy. – Zasnute Niebo przystanął i zmienił magazynek. – Opowiesz wtedy historię swojego imienia. Na pewno nie zabrzmi głupio. I to ona przeniesie cię do indiańskiego nieba. Już wiem, że tam trafisz.
Henderson nie słuchał. Ogarnięty bitewnym szałem, biegł z innymi w kierunku kolejnych budowli, położonych już na przeciwległym skraju zagubionej wśród piachów osady. Miał szczęście, że nieco z tyłu.
Wybuch wyrzucił w powietrze ciała trzech rangersów. Spadali już w kawałkach.
Kolejna detonacja spowodowała to samo – dwie postacie poderwało w górę, jakby tych ludzi nie dotyczyło prawo ciążenia.
– Umieścili tutaj odpalane kablem ładunki! Go! – Winters sadził wielkimi susami w stronę ostatniego domostwa, strzelając w biegu. – Wykończmy resztę tej bandy, zanim paru z nas wysadzą!
Kłusującemu za nim Hendersonowi mignęła myśl, że na ostatniej minie wylecieli nad ziemię Zasnute Niebo i Tępy Nóż. Uniesione eksplozją sylwetki bardzo ich przypominały.
***
– Pułkowniku Wright, obaj czerwonoskórzy chyba budzą się ze śpiączki. Nie rozumiem, czemu tak się dzieje. Letarg trwa już długo, a nasze zabiegi nic nie dały.
Kate Winslow, naczelna pielęgniarka szpitala polowego Marines Corps, uniosła ręce w geście zdziwienia.
– Czasami tak się zdarza… – Siwowłosy oficer pokręcił głową. – Poderwała ich w górę sterowana detonacja pułapki wybuchowej. Ocaleli dzięki kamizelkom i miękkiemu w tym miejscu piaskowi. Zamortyzował upadek. Mieli cholerne szczęście, chociaż fatalnie ich poharatało. Jeden przypadek na milion.
Założył czapkę.
– Kate, z czego wnioskujesz, że odzyskują świadomość?
– Rośnie tętno, zaczęli poruszać głowami, rękoma i nogami. Uśmiechają się! – wyliczała naczelna pielęgniarka. – Wygląda na to, że nagle obaj postanowili odzyskać przytomność. Dziwne.
Szybkim krokiem mijali kolejne kontenery, zapełnione rannymi.
– Wydarzyło się coś szczególnego? – dociekał Wright. – Może ich umysły poruszyło jakieś zdarzenie? Niekiedy tak bywa.
– Nic. – Kobieta wzruszyła ramionami. – Ostatnio odwiedził ich czerwonoskóry żołnierz. Też jest rangersem z tego oddziału. Usiadł przy łóżkach – kontynuowała, kręcąc głową – i coś opowiadał. W ich języku, więc nic nie zrozumiałam. Przyniósł jedzenie, gotowane mięso, jednak odniósł je potem do kuchni. Wytłumaczyłam, że żywimy ich. dostarczając pokarm bezpośrednio do jelit.
Dwie wychudłe postacie zajmowały separatkę w ostatnim w rzędzie przenośnym segmencie szpitalnym.
Wright uważnie przyglądał się wskaźnikom urządzeń, monitorujących organizmy pacjentów.
– Rzeczywiście… – mruknął, drapiąc się po nosie. – Serca pracują szybciej, oddechy się pogłębiają… Doskonale! Obejrzę ich dokładnie.
Już wyjmował z kieszeni fartucha lekarską maseczkę i plastykowe rękawiczki.
– Przelotnie widziałem tego Indiańca – rzucił, odchylając prześcieradło skrywające najbliższe ciało. – Sierżant Henderson. Dostał medal i awans, bo przy pomocy garnca z gotującą się zupą ocalił żołnierzy przed islamską fanatyczką. Detonatory zamokły. Czytałem relację.
Przez chwilę nad czymś się zastanawiał.
– I tak nic by nie zrozumieli. – Prychnął z rozbawieniem. – Nasi podopieczni są Apaczami, a ten Henderson Siuksem. Inne języki.
Ciało, przy którym stali, poruszyło ręką. Zdawało się, że dotychczas nieruchomo leżący chory czegoś szuka.
– Ha! – W głosie Wrighta zabrzmiała radość. – Kate, miałaś rację! Zobaczmy, co go tak zainteresowało!
Jednym ruchem odsunął okrycie.
Na pościeli leżał długi kościany nóż. Rękojeść wzmacniały okładziny z rogu jelenia, starannie przewiązane rzemieniem. Długi nóż z jednosiecznym ostrzem, zakończony foremnie ukształtowanym szpicem. Piękny, funkcjonalny wyrób, doskonały w swojej przemyślanej prostocie.
Kate Winslow potrząsnęła głową w geście zdumienia. Przetarła dłonią oczy, może sprawdzając, czy wzrok ją nie myli.
– Ten Henderson niczego takiego nie przyniósł… – szepnęła. – Byłam wtedy tutaj, pilnowałam pacjentów. Naprawdę nie… Niepojęte!
Dłoń Indianina mocno zacisnęła się na oplecionym rzemieniami uchwycie. Zaczął poruszać drugą ręką, jakby jeszcze czegoś szukał. Po chwili znalazł – oparł przegub na ostrzu.
Ramię zaczęło się poruszać. Kropelki krwi zbroczyły śnieżnobiałe prześcieradło. Jedna, druga, kolejne.
– Pragnę powrócić do indiańskiego raju… – Ledwo słyszalny głos wydobył się z posiniałych warg. – Chcę żyć na wielkiej równinie. Nie przeszkadzajcie mi, białasy…
20 czerwca 2016 r. Roger Redeye
Ilustracja – Charles Marion Russel – „Buffalo Hunt”
Źródło ilustracji: https://pl.wikipedia.org/wiki/Charles_Marion_Russell