[Podejście 13]
(HAHAHAHA!!!)
Śmiech setek gardeł gonił mnie równie zaciekle co te ciemne, błyszczące od klejnotów diabły. Nogi powoli odmawiały posłuszeństwa, wreszcie przestałem je czuć i upadłem. Chciałem się czołgać, jednak ręce odpadły od tułowia, groteskowo wystrzeliły w dwa przeciwległe kąty parkietu, a ja mogłem tylko zawyć z bólu i bezsilności. Dopadną mnie znowu i znowu, ilekroć będę próbował stąd uciec, bądź cokolwiek zrozumieć. Nikt mi nie pomoże,
(HAHAHAHA!!!)
nic mnie nie ocali. Są tuż za mną, czuję na karku ich gorące oddechy, widzę…
+
Właściwie od dnia, w którym się poznali, miałem wątpliwości co do tej dziewczyny. Czułem kryjący się za jej słowami fałsz, dyskretne niedopowiedzenia, które na Grzegorza działały jak najprawdziwszy afrodyzjak. Śmiał się z moich wątpliwości, później je ignorował, wreszcie obraził się i w tajemnicy przed rodzicami zorganizował cały ten ślub.
Tym większe było moje zdziwienie, gdy pewnego dnia wyciągnąłem ze skrzynki pocztowej zaproszenie na uroczystość. Nienawidzę wesel, jednak bratu się nie odmawia, dlatego stawiłem się tu wraz z pozostałymi gośćmi, rozciągając usta w nerwowym uśmiechu.
Zgromadzony w sali tłum zaszemrał cicho, gdy z pokoju przygotowawczego wychynęła młoda para i z godnością wkroczyła na podwyższenie. Za jakieś pół godziny wynajęty zespół rozstawi tu perkusję i wzmacniacze, tymczasem jednak Grzegorz i Florica mieli całą przestrzeń dla siebie.
Wyciągnęli splecione ręce w kierunku prowadzącego ceremonię starego Cygana, a ten obwinął je białą chustą i zaintonował:
– Rzucam klucz do wody. Tak jak nikt go z niej nie wydobędzie i nic nim nie otworzy, tak i was nic już nie rozłączy.
Jakby tylko na to czekając, tłum wybuchnął aplauzem, a ja, chcąc nie chcąc, przyłączyłem się do owacji. Zresztą, widząc rozjaśnioną szczęściem twarz brata, nie potrafiłem zachować powagi. Tadek wsadził palce do ust i zagwizdał przeciągle, po chwili dołączyli do niego Błażej i Marcel. Grzegorz uśmiechnął się szeroko i pogroził im pięścią, Florica spłonęła rumieńcem pod grubą warstwą makijażu. Rozpoznaję to po oczach, wiecie? Zawsze byłem spostrzegawczy.
+
– Strzemiennego? Ej, Andrzej! – ryknął Tadek i chwycił mnie za ramię. Potrząsnął. – No nie bądź taki! Jeszcze po dziabągu?
Uniosłem twarz z talerza i skuliłem się mimowolnie. Próbując opanować drżenie, zbadałem swoje ciało. Ręce – są. Nogi – też. Głowa – na miejscu, choć boli jak za każdym razem, gdy budzę się przy tym po stokroć przeklętym stole.
Tańcz ze mną moje życie,
Orkiestra jeszcze gra,
Dopóki światło pali się,
Dopóki w sercu żar!
Cygański zespół grał w najlepsze, a pary wirowały na parkiecie. Kelnerzy uzupełniali alkohol przy pięciu długich stołach, w znacznej mierze obsadzonych przez cygańską rodzinę Floriki. Sama para młoda zajmowała miejsca przy osobnym stoliku, spoglądając na swych gości ze szczęściem i dumą. Nie musiałem się nawet odwracać, by to wiedzieć. Wystarczyły wspomnienia kilkunastu ostatnich razy…
– Proszę, odejdź – powiedziałem Tadkowi, gdy ten postawił mi przed nosem kieliszek wódki. Wiedziałem, że takie potraktowanie jedynego przyjaciela nie skończy się dobrze, jednak przestałem już o to dbać. Zbyt wiele razy musiałem powtarzać tę sekwencję.
– Taaak? Niech będzie. Idę do chłopaków, a ty śpij dalej, cholerny marionetkarzu. – Tadek odszedł pospiesznie, a ja odwinąłem skraj obrusu i z drżeniem serca wpatrzyłem się w wyryte na blacie kreski. Policzyłem i zakląłem w duchu – trzynaście. Więcej, niż się spodziewałem. Dołożyłem kolejną i czym prędzej wstałem. Siedzenie przy tym stole nie było bezpieczne…
Czułem się zupełnie zdezorientowany. Ból niedawnej śmierci wciąż dominował, a jednak do głosu zaczęła dochodzić również słodka obietnica chwili, która dopiero nadejdzie, na którą nieodmiennie czekałem. Spojrzałem w kierunku Grzegorza i stropiłem się, widząc jego spokojną, uśmiechniętą twarz.
Na bracie zależało mi najbardziej na świecie, jednak powtarzający się koszmar sprawił, że zacząłem wątpić w swe zdrowe zmysły. Nie mogłem opędzić się od uczucia, że zapomniałem o czymś ważnym, popełniłem jakiś błąd…
Święto Grzegorza i Floriki wyglądało dokładnie tak, jak wyobrażałem sobie te huczne, cygańskie wesela. Stoły uginały się pod ciężarem jedzenia i napoi, a kelnerzy krążyli między nimi jak w ukropie, by żadnemu z gości niczego nie zabrakło. Wśród tych najwięcej było oczywiście Cyganów – rodzina Floriki obsiadła całe trzy stoły, podczas gdy goście Grzegorza zajęli dwa, i to nie w pełni.
Głośna cygańska muzyka nastrajała do tańca, a bar oferował szeroką gamę drinków, ja jednak nie pamiętam, kiedy ostatnio korzystałem z jego dobrodziejstw. Być może kiedyś, gdy jeszcze stołu nie przecinała ani jedna, wyryta nożem kreska?
Odczekałem chwilę, póki serce nie zaczęło bić normalnym rytmem i ruszyłem w kierunku parkietu. Spoglądając na ludzi, z którymi znałem się od lat i po wielokroć już rozmawiałem, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że są w jakiś sposób inni, jakby podmienieni. Potwierdzały to również rozmowy – krótkie i banalne.
– Hej, Marcel – zagadnąłem mijanego właśnie mężczyznę, bliskiego kumpla Grzegorza. – Czy ty też masz wrażenie, że to wszystko już było?
– Andrzeeejeeek! – Podpity weselnik uśmiechnął się jowialnie i otoczył mój kark ramieniem. – Choooodź tu, mordo! Cooo mówisz?
– Czy też masz wrażenie, że to już było? Ten ślub i wesele?
– Że jaaaak? Co ty, najebaaałeś się? – zarechotał pogodnie, po czym pociągnął mnie w kierunku stołu. – Nieee, czekaj! Wprost przeciwnie, wypiłeś za mało! – rzekł i trzęsącą się ręką napełnił dwa kieliszki.
Po chwili wahania usiadłem obok, zachowując jednak pewną odległość od blatu. Chowanie nóg pod stołem byłoby z pewnością… niebezpieczne.
+
[Podejście 4]
(HAHAHAHA!!!)
Siedziałem i płakałem, a Tadek bełkotał coś o wódce, jednak nie zwracałem na niego uwagi. Zatkałem uszy, lecz ten śmiech wciąż rozbrzmiewał. Pewnie przysnąłem i miałem koszmar.
– Kurwa, więcej nie piję… – bąknąłem, na co Tadek wzruszył ramionami i odszedł.
– Boże, co to ma być? To musiał być sen, straszny sen… – kontynuowałem łamiącym się głosem. Zabawa wokół trwała w najlepsze.
Powoli z mroków skołatanego umysłu wyłoniły się szczegóły – śliczna Cyganka, na którą wpadłem na parkiecie, paniczna ucieczka do łazienki i spotkanie z tymi szczerzącymi się, na wpół oszalałymi braćmi Floriki.
– Zapomnij, zapomnij, przecież to niemożliwe – powtarzałem, przecierając twarz rękoma. Napiłem się coli i odetchnąłem głęboko. – Wszystko będzie dobrze. Wszystko…
Wtem coś musnęło moje skryte pod stołem kolana. Znieruchomiałem.
Coś przemknęło przy stopach i zastukało w golenie. Podpełzło wyżej, a ja zrozumiałem, że choć wszystko czuję, nie mogę poruszać nogami.
(HAHAHA…)
Nie bolało, a jednak w swej dwuznaczności, pomieszaniu czułości i groźby, jawiło mi się jako najgorsza tortura. Naturalnie ktoś, chociażby któreś z dzieci, mogło wpełznąć pod stół i robić mi dowcip, jednak… to nie był dotyk ludzkich palców. Więcej, to nie był w ogóle dotyk ludzkiego ciała.
Chwyciłem skraju obrusu, zawahałem się. Z trudem nabierałem powietrze, a palce drżały, nie potrafiłem zmusić się, by zajrzeć pod spód.
Coś zaskrzypiało, coś zaklekotało. Nie czułem już stóp. Coś zachrobotało, coś zadźwięczało i nie czułem kolan. Coś…
(HAHAHAHA!!!)
+
O tak… Długotrwałe siedzenie przy stole nie wchodziło w grę. Czymkolwiek były te „wizje” – koszmarem, ułudą, czy rzeczywistością – tylko podejmowanie odpowiednich decyzji pozwalało uniknąć powrotów do nalewającego wódkę Tadka. Dawało nadzieję na zrozumienie tego wszystkiego i… na ten drugi taniec, o którym tak bardzo marzyłem.
– Na razie. – Opróżniłem kieliszek i poklepałem Marcela po ramieniu. Wbiegłem na parkiet, przecisnąłem się między dwiema otyłymi Cygankami, by wreszcie…
– Oj, przepraszam! – Donka uśmiechnęła się nieśmiało, lądując w moich ramionach. Przez chwilę tak trwaliśmy, wpatrzeni w siebie, delektując się chwilą. Jej błękitne oczy rzucały wesołe błyski, a szeroki, piękny uśmiech, podobnie jak w poprzednich dwunastu podejściach, natchnął mnie i tym razem. Zachwycił.
Musnąłem palcami jedwab jej błękitnej sukni i spytałem:
– Zatańczymy?
Donka przytaknęła, więc poprowadziłem, z trudem powstrzymując łzy. Taniec nie potrwa długo, a gdy się skończy, ja zapewne znów przegram. I wszystko, co zostało powiedziane, przepadnie. A jednak Donka… da mi kolejną szansę na oczarowanie jej. Będzie się śmiała z moich kiepskich dowcipów i korygowała błędne kroki. Doda odwagi, uszanuje przywary i, choć brzmi to jak jakieś szalone marzenie, polubi mnie.
Co prawda, z racji wykonywanego zawodu, moje nogi nie mogły dorównać w gracji rękom, jednak tego wieczoru byłem królem parkietu. A zresztą, jak powiedział niegdyś Grzegorz: „Dla podpitej dziewczyny nieistotne jak tańczysz, bylebyś tańczył”.
A ja dzbankiem wino piję!
Kocham życie, pięknie żyję!
A muzyce, mej kochance, daję wino w złotej szklance,
Daję w złotej szklance!
Don Bażil wyrzucał z siebie kolejne strofy piosenki, a ja delektowałem się każdą spędzoną z partnerką chwilą. Podobnie jak w poprzednich podejściach zadawałem pytania, słuchałem odpowiedzi, a Donka nie pozostawała mi dłużna. Poznawaliśmy się zachłannie, by niedługo później zaczynać wszystko od początku.
Tylko jedno pozostawało dla mnie tajemnicą – skryty na dnie jej oczu strach. W głosie dziewczyny pobrzmiewał niepokój, jednak każda próba zgłębienia tematu niechybnie wiązała się z zakończeniem tańca. By do tego nie dopuścić rzucałem beztroskie uwagi, oceniałem organizację wesela i komplementowałem jej kreację. Donka promieniała, a taniec trwał coraz dłużej i dłużej, jakkolwiek bym go jednak nie przeciągał, w końcu zawsze padały te słowa:
– Miłość… Piękna sprawa, co? Szkoda, że czasem taka bolesna…
Przez ostatnie sześć podejść próbowałem różnych scenariuszy, każdy jednak kończył się podobnie – widokiem odchodzącej Donki.
– Być może, czasem. Ja jednak wierzę, że szczera, odwzajemniona miłość potrafi trwać, pokonać wszelkie przeciwności…
– Romantyk z ciebie – zachichotała Donka i po raz pierwszy od tak wielu tańców pogłaskała mnie po policzku. Zaniemówiłem, szczęśliwy i zmieszany jednocześnie. – Też chciałabym w to wierzyć. Muszę lecieć, kamaw tut.
– Do zobaczenia w przeszłości, Donko – szepnąłem, uśmiechając się smutno. Nasz taniec trwał dłużej niż kiedykolwiek, trzy piosenki. Zszedłem z parkietu, by na spokojnie przemyśleć słowa dziewczyny, a przede wszystkim niezrozumiały, romski zwrot. Braci Floriki na szczęście nigdzie nie było widać.
Udałem się do sali weselnej, gdzie kelnerzy stawiali przed gośćmi ostatnie ciepłe danie tej nocy – bogracz. Moja rodzina i grono najbliższych przyjaciół Grzegorza robili to co zwykle. Pili, rozmawiali, Tadek i Błażej siłowali się na rękę ku wielkiej radości swoich partnerek. Marcel obściskiwał się w kącie z narzeczoną.
Spojrzałem na puste krzesło obok mojego i posmutniałem. Właściwie już jako dziecko byłem skryty i niechętnie zawierałem przyjaźnie, czas spędzając przede wszystkim w domu, wśród zabawek. Nade wszystko upodobałem sobie lalki, które kilka lat później zastąpiły marionetki.
Wydawało się, że do poruszania zawieszonymi na sznurkach postaciami mam naturalny talent – w niedługim czasie moje skromne przedstawienia nabrały głębi i wartości, a publiczność rozrastała się w zastraszającym tempie. Do rodziny dołączyli przyjaciele, następnie znajomi, wreszcie przechodnie. A ja grałem i uśmiechałem się w ciemności, słysząc ich oklaski. Kłaniałem się przy pomocy marionetek, byłem spełniony…
Aż pewnego ciepłego dnia do mojego młodszego brata, obserwującego z dumą popisy Misteriero Andrzeja, przysiadła się cygańska dziewczyna. Była piękna, co doskonale widziałem przez zasłaniającą marionetkarza kotarę. Śmiała się i klaskała w odpowiednim momencie, ja jednak wiedziałem, że jej uwagę przede wszystkim zaprząta Grzegorz. Mówiłem, że jestem spostrzegawczy, czyż nie?
Pod koniec przedstawienia jedna z moich marionetek pochyliła się w teatralnym ukłonie, tak, że spadł jej kapelusz, z którego wypadła poszukiwana przez cały spektakl „magiczna moneta”. Publika nagrodziła występ burzą oklasków, tymczasem Grzegorz i Florica jednocześnie sięgnęli po skarb. Chcieli go oczywiście oddać marionetkom, jednak w wystudiowanym przez tę dziewczynę obrzydliwie melodramatycznym akcie, ich ręce złączyły się i od tamtej chwili potrafili myśleć wyłącznie o sobie nawzajem.
Przyjaciół mam coraz mniej,
I chociaż tak kochali mnie,
Odeszli już, poszli gdzieś w siną dal,
Pozostał mi tylko żal.
– Przepraszam – pisnęła drobna kelnerka, niemalże się o mnie potykając. Otrząsnąłem się ze wspomnienia i mruknąłem, że nic się nie stało. Tym razem śpiewaną przez Don Bażila pieśń zabarwiała gorycz, ludzie stopniowo schodzili z parkietu, zajmując krzesła. Bufet i bar zyskały nowe życie, w muzykę wmieszał się szczęk sztućców i dźwięk rozlewanej do szklanek wódki.
Jakiś podpity Cygan wzniósł toast za zdrowie młodej pary, pozostali goście powtórzyli jego słowa jak echo. Grzegorz uśmiechnął się wystudiowanie, a Florica skłoniła wdzięcznie, ręką przytrzymując misterny, zdobiący głowę diadem. Jej brokatowa, przetykana złocistą nicią suknia z ciągnącym się trenem wyglądała na dwa razy cięższą niż ta należąca do Donki. Nic dziwnego, że panna młoda tak rzadko wychodziła na parkiet.
Przemknąłem spojrzeniem po zajmowanych przez Cyganów stołach i po raz kolejny zdziwiła mnie dysproporcja między kobietami a mężczyznami. Wydawałoby się, że ich liczba powinna być zbliżona, jednak tych pierwszych przybyło zdecydowanie więcej… Prym wśród nich wiodły Vadoma i Lumenitsa.
Obie dystyngowane, tryumfujące, po królewsku ubrane i obwieszone tonami biżuterii, zdały mi się prawdziwymi cygańskimi królowymi. Vadoma, czyli matka panny młodej, była tęższa, a dzięki swemu niskiemu głosowi i spokojnemu usposobieniu budziła zaufanie w rozmówcy. Chuda i wysoka Lumenitsa wręcz przeciwnie – sprawiała wrażenie osoby chwiejnej emocjonalnie, wybuchowej i gniewnej. Łączyło je tylko jedno – obie były wdowami, podobnie zresztą jak większość kobiet w tej rodzinie. Ich mężowie umierali w najróżniejszych, nie pozostawiających wątpliwości okolicznościach, a jednak sam fakt sprawiał, że jeszcze bardziej martwiłem się o Grzecha.
Głupiec! Dlaczego tego nie widzi, dlaczego tak ryzykuje?
Podobnie rodzice – z jednej strony rozumieli mój niepokój, z drugiej – należeli do bardzo liberalnych ludzi i nie zamierzali stawać na drodze szczęścia swego syna.
Wśród kobiet wyróżniała się jeszcze Aishe – starsza, niepełnosprawna siostra panny młodej, która, choć wciąż zabawiana przez Lumenitsę, zdawała się czuć na weselu jeszcze gorzej ode mnie. Jedno spojrzenie na siermiężny wózek inwalidzki, w którym sylwetka dziewczyny zdawała się niknąć, upewnił mnie, że na parkiet to ona raczej nie wyjdzie. W przeciwieństwie do starszych kobiet, Aishe nigdy nie straciła męża – po prostu nigdy go nie znalazła.
Mężczyzn było ledwie kilkunastu, a spośród nich najbardziej interesowały mnie oczywiście te diabły – Perhan i Peshe. To właśnie braci Floriki obawiałem się najbardziej na weselu, to oni najczęściej mnie krzywdzili. Również teraz, widząc ich ciemne, szydercze twarze, mimowolnie spuściłem wzrok.
+
[Podejście 11]
– Muszę lecieć. Mam nadzieję, że jeszcze zatańczymy. – Przez wzgląd na moje zachowanie i ostre słowa w stosunku do Floriki, cała rodzina myślała, że jestem rasistą, tymczasem spoglądając na rozjaśnioną szczęściem twarz Donki czułem zgoła co innego. Obawiałem się tego uczucia, a jednak nie mogłem zaprzeczyć: podczas tych kilku tańców, które dla cygańskiej dziewczyny były wciąż jednym i tym samym epizodem, zbliżyliśmy się do siebie.
– Na pewno – obiecałem, a dziewczyna pomknęła do swojej rodziny.
(BUUU!!! BUUU!!!)
Setka głosów zawyła, a ja skuliłem się odruchowo, przyciskając ręce do uszu. Ktoś mnie potrącił, ktoś inny przeprosił, wreszcie zostałem wypchnięty poza obręb tańczących, gdzie mogłem rozeznać się w sytuacji: wszystko było w porządku. Wesele trwało dalej.
Panie i panowie,
Tak jak my Romowie,
Rzućcie przez niedolę swą!
Niech radość cygańska,
Pańska i Słowiańska,
Ruszy w tan pod dachem z gwiazd!
Wróciłem do sali weselnej i usiadłem przy barze, nalewając sobie soku z limonki. Donka… Była śliczna i sympatyczna, a jednak pozostawała siostrą Floriki. Spojrzałem w kierunku panny młodej i skrzywiłem się widząc, jak całuje mojego brata.
Zachowywałem się podle, działałem przeciwko Grzegorzowi, a jednak robiłem to z przekonania. Nawet tkwiąc w tym koszmarze, wciąż przeżywając wesele, które, zdaje się, dawno dobiegło końca, pamiętałem początki ich związku, spędzone razem chwile i to, co mnie najbardziej przerażało – cień Floriki.
Rodzice mówili, że zgłupiałem, Grzegorz śmiał mi się w twarz, a jednak wciąż wierzę w to, co widziałem. Coś tu nie grało, coś się nie zgadzało – ilekroć Cyganka przebywała na słońcu czy w świetle, jej cień zdawał się odrobinę spóźniony. Naśladował ruchy swej właścicielki jakby niechętnie, a czasem, choć w to nawet mnie trudno było uwierzyć – wymykał się spod kontroli.
Ilekroć myślałem o Florice, we wspomnieniach jawiła mi się scena, jak podczas pikniku dziewczyna wyciągnęła rękę, by objąć Grzegorza, a cienie jej palców wydłużyły się na podobieństwo szponów. Poruszyła nimi, jakby z zamiarem skrócenia mego brata o głowę, a jednak, nim zdążyłem krzyknąć, zakochani przytulili się do siebie – cali i zdrowi.
– Szukasz kłopotów, małało? – spytał Perhan, podchodząc. Wysoki, gruby i, jak zwykle, błyszczący od złota. Pewnie z dwieście kilo cięższy ode mnie.
– Kto pozwalai tańczyć z nasza phen? – dodał jego bliźniak Peshe, zamykając mi ostatnią drogę ucieczki. Za plecami miałem kontuar.
– Ja tylko…
– Pozwalai ci kto mówić?
– Pozwalai ci kto myślić?
(HAHAHAHA!!!)
– Wybujede, wybujede!
– Łaćho rat i nigdy nie wstań! Koniec!
– Pozwalai ci kto oddychać?
Zaniemówiłem i otworzyłem szeroko usta, jednak pomimo najszczerszych chęci nie potrafiłem nabrać tchu. Spojrzałem na szklankę soku z limonki i odrzuciłem ją panicznie. Przez ściśnięte gardło nie mógł przedostać się choćby jeden oddech.
– Nigdy już, nigdy nie rób!
– Gupi karrrr… Gupi… Nikaj nie pójdziesz! – wyrzucił z siebie Cygan, gdy próbowałem przedrzeć się obok niego.
– Zdychoj, umieroj!
(HAHAHAHA!!!)
Zsunąłem się z krzesła i padłem na podłogę, wciąż wpatrzony w ich roześmiane twarze, z palcami zaciśniętymi na gardle. Pragnąłem je rozdrapać, wyrwać tchawicę z szyi i wystawić ją na powietrze, jednak nie potrafiłem. Moje palce były jak posmarowane masłem – śliskie i bezradne. Pytania cygańskich bliźniaków i szyderczy śmiech rozbrzmiewały jeszcze długo.
+
Tym razem rzeczywistość wydawała się nieco inna. Złakniony towarzystwa Donki, pragnąc przedłużyć taniec do maksimum, sprawiłem, że bracia nie siedzieli już przy flaszce, pijąc w najlepsze i oczekując mojego zejścia z parkietu.
Don Bażil zakończył na razie występ, a ludzie wrócili do stołów – przez jakiś czas wodziłem spojrzeniem za Donką, która usiadła obok Aishe i zaraz została zagadana przez ciotkę Lumenitsę. Widok zasuszonej, przypominającej stracha na wróble Cyganki, jak zwykle mnie zaniepokoił. Czy powinienem do niej podejść? Lumenitsa była chyba ostatnią osobą, z którą dotychczas nie próbowałem rozmawiać.
– Hej, heeej, ludziska! Za chwilę na salę zostanie wniesiony tort, który nasza piękna para osobiście przekroi! – wykrzyknął Don Bażil, przechadzając się między stołami. – Najpierw jednak kilka słów od pana młodego, któremu właaaaśnie teraz przekazuję mikrofon!
Zamarłem, skołowany. Powrót do Tadka nie byłby dobrym pomysłem. Rozejrzałem się jeszcze, wyszukując wzrokiem cygańskich braci – stali naprzeciw jakiejś sędziwej Cyganki i najwyraźniej… dostawali ochrzan. Wycofałem się chyłkiem i schowałem w toalecie.
– Spokojnie. Nie widzieli cię. Wyluzuj – powtarzałem, próbując zapanować nad gonitwą myśli. Świadomość, że te diabły znów na mnie napadną była straszna, jednak następstwa konfrontacji, czyli reset i powrót do Tadka, zdały mi się jeszcze straszniejsze. Z drugiej jednak strony… w ten sposób znów zatańczyłbym z Donką.
– Przestań. Zamiast wciąż powracać do tego jednego tańca, dotrwaj do kolejnego – powiedziałem swemu odbiciu w lustrze. Moja twarz sprawiała wrażenie nieruchomej, właściwie martwej, a oczy błyszczały jakby od łez. Jeśli gdzieś na ich dnie panoszył się jeszcze zdrowy rozsądek, ja go nie dostrzegałem.
Wtem, obok mojej twarzy pojawiły się dwa kolejne, bliźniaczo do siebie podobne ciemne oblicza. Szerokie usta uśmiechały się złośliwie.
– Soske tu teraz przylazł?
– Dlaczigo nie patrzta jak pszal tort kroi?
– Na hohaw, ekhm… No! Nie kłam!
– Odwalcie się – wykrztusiłem próbując wyjść z łazienki, jednak dwie pary ciemnych rąk spoczęły na ramionach, przytrzymując mnie.
– Nie tak… – zaczął Perhan.
– …szibko – dokończył Peshe.
Pociemniało mi przed oczami, a w pamięci stanęły wszystkie te razy, kiedy bliźniacy udaremniali moje wysiłki. Dokądkolwiek bym nie uciekał, czegokolwiek bym nie powiedział… koniec był zawsze taki sam. Widmo resetu zbliżało się nieuchronnie.
(HAHAHAHA!!!)
– Tańcziłeś z nasza phen.
– Dobrze się tańcziło z phen? – powiedzieli jednym głosem.
Główna sala zagrzmiała od oklasków – najwidoczniej Grzegorz i Florica napoczęli tort. Wyobraziłem sobie wbity w miękką masę nóż, z trudem powstrzymałem mdłości. Odkręciłem kran i spryskałem twarz wodą. Bliźniacy wciąż mnie trzymali, czekając na odpowiedź.
– Zajebiście się tańczyło! To cudowna dziewczyna i wprost nie mogę uwierzyć, że ma takich plugawych, egoistycznych braci! Nie mogę uwierzyć, że w ogóle chce z wami rozmawiać, że potrafi się przy was uśmiechać! Jesteście gnuśni i zepsuci! Brzydzę się wami i nie chcę was widzieć na oczy! Wypierdalać! – wyrzuciłem z siebie na jednym wydechu, poddając się agresji, która narastała we mnie przy okazji każdej śmierci, każdego kolejnego podejścia.
Perhan i Peshe otworzyli szerzej oczy, ja jednak nie skończyłem:
– Co wy sobie wyobrażacie?! O co wam w ogóle chodzi?! Bo mnie od początku zależało tylko na szczęściu Grzecha. Życzyłem mu kochającej żony, zdrowych dzieci, satysfakcji w pracy… A jednak we Florice było coś dziwnego, coś, przez co zwątpiłem. Na początku we własne zdrowe zmysły, później w to, że Grzecha spotka z tą dziewczyną cokolwiek dobrego. Pomyślicie, że oszalałem, ale jej cień… rusza się niezależnie od niej. Pierdoła, co? Kogo obchodzi cień?
– Och… – Perhan wyraźnie się stropił.
– Cienio… – Peshe przybrał nieodgadniony wyraz twarzy.
– Kogo to, do kurwy nędzy, obchodzi?! – Zupełnie utraciłem kontrolę nad słowami, ale przestało mi już zależeć na czymkolwiek, poza przemówieniem do tych pustych czerepów. – Kogo obchodzi, że cień się dziwnie porusza? Zapewne to ja mam nasrane w głowie, ale jedno nie pozostawia wątpliwości! Że Florica to naprawdę sympatyczna dziewczyna, która ma przemiłą, czułą siostrę i dwóch podłych, skurwiałych braci! Myliłem się! To nie we Florice jest problem, tylko w was!
Zamarłem, czekając na cokolwiek. Że coś urwie mi ręce, rozsadzi klatkę piersiową, że ulecę w powietrze… A jednak muzyka grała dalej, wesele trwało, a krępujące mnie cygańskie ręce zniknęły.
– Nic, zupełnie nic nie wisz. – Perhan wyglądał na wstrząśniętego.
– Na ohenawa, nic na ohenawa – szeptał Peshe, jakby do siebie.
– Zależy ci na twój pszal, tak?
– My nie problim, my nigdy nie problim…
– Nie gadoj na nas, jak baba Lyuba.
– My nie problim…
(BUUU!!! BUUU!!!)
– My nie chciali.
– My o to nie prosim, soske, soske tak myśli…
– My…
Nie wiem, jak długo jeszcze mówili, jednak korzystając z okazji wymknąłem się z toalety i wróciłem do sali weselnej. Przy stołach wciąż panował ożywiony gwar, nikt chyba nie zauważył mojej nieobecności. Marcin i Marcel naśladowali coś, co przypominało taniec kozacki, a ich partnerki dzielnie dopingowały podpitych biesiadników.
Rodzice podeszli do stołu Cyganów, jednak rozmowa z Vadomą i Lumenitsą najwyraźniej niezbyt się układała, gdyż po chwili wrócili do własnych krewnych.
Tadek zaległ z twarzą w talerzu, jak ja przy każdym resecie, zaś Grzegorz i Florica wrócili już do swego stolika i karmili się nawzajem tortem. Pan młody przytrzymał swej wybrance diadem i powiedział coś. Dziewczyna uśmiechnęła się przepraszająco i pokręciła głową. Pogłaskała go czule po przylizanych włosach, a Grzegorz odwzajemnił się gorącym pocałunkiem.
– Gdyby nie ci dwaj, wszystko wyglądałoby zupełnie inaczej… – mruknąłem i odszukałem spojrzeniem Donkę. Dziewczyna nadal siedziała obok siostry i zajadała ze smakiem tort, podobnie zresztą jak cała reszta najbliższych Floriki, za wyjątkiem… sędziwej Cyganki, zajmującej miejsce przy drugim krańcu stołu. Kobieta siedziała sztywno wyprostowana, jej wyblakłe oczy zdawały się przebijać mnie na wylot, oglądać nie tylko powłokę, ale i duszę. Odzierały ze wszystkich tajemnic. Po chwili wahania zbliżyłem się do niej i zachęcony jednoznacznym gestem, usiadłem obok.
– Polubili się z Donka, co? – zaskrzeczała, a ja wzruszyłem ramionami. Starałem się zachowywać beztrosko, ale staruszka bez trudu odczytała skrywane napięcie. Niewiele zmieniał fakt, że wiązała je tylko z postacią dziewczyny.
– Khem khem, głupia stara baba… Vadoma głowi by urwała, jakby wiedziała, że ci to gadom, ale… zostaw ją w spokój, more. Zapomnij o nej.
Zostaw ją w spokoju, Grzechu! Zapomnij o niej! – przypomniałem sobie własne słowa sprzed kilku miesięcy i zadrżałem. To podobieństwo nie sprawiało wrażenia przypadkowego.
– Mój brat jest w niebezpieczeństwie, prawda? Dlaczego w takim razie jego też nie ostrzegłaś? – warknąłem, czując, że wyzwolona spotkaniem z bliźniakami wściekłość wciąż buzuje w żyłach. I pomyśleć, że niegdyś byłem zamkniętym w sobie, cichym człowiekiem…
– Cichaj! – syknęła staruszka, oglądając się na Vadomę i Lumenitsę. Na szczęście od wdów oddzielała nas cała długość stołu i rzesza gości. Zresztą, z tego co widziałem, kobiety zajmowało coś zupełnie innego. Ciotka panny młodej wstała, podeszła do Floriki i ku rozpaczy Grzegorza zabrała dziewczynę na stronę. Po krótkiej wymianie zdań poszły w kierunku pokoi hotelowych.
– Słyszałam, jakieś pytania zadawał, wiem, coś widział… I choć nie powinnam, już mnie to męczi, more. Wszystkie matactwa, oszustwi…
– Czy mogę go ocalić? – zapytałem, niespokojny. Powaga Cyganki i rozbrzmiewająca w jej słowach tajemnica sprawiły, że zacząłem jeszcze poważniej odbierać własne wątpliwości. Troska o Grzegorza stała się znów tak silna, jak podczas ślubu i wcześniej, gdy jeszcze żadne niepojęte siły nie uwięziły mnie na tym weselu.
– Możi być? Pitanie, czy on chce być ocalona? To już się zacziło, trwa od dawien… I niedługo wida owoce…
– Do diabła, o co tu chodzi!? Czy to… Czy to ma jakiś związek z jej… cieniem? – Głos drżał mi od wątpliwości, jednak widząc ponure potwierdzenie na twarzy Lyuby, zacisnąłem bezradnie zęby.
– Ua, niestety. I bardzo tego żal mnie… Przodki egoisty, zła decizja… I stało się tragedia, już od pokoljenij trwa… A jednak, nie możim przestać. Wielo lat kiedyś, przeszłom ta sama droga co Florica, więc możi łatwo gadoć, ale… tak nie powinno być. A zriszto… Słochaj historii odłam Sinti i sam decydoj. Masz prawo.
Ciebie jedną tylko mam i dla ciebie świat bym dał!
Ciebie jedną tylko mam, ciebie jedną ma-a-am!
Kiedy patrzę w oczy twe, widzę gwiazdy jasne dwie!
Ciebie jedną tylko mam, ciebie jedną mam!
Zabawa trwała w najlepsze, a goście, pomimo litrów wypitego alkoholu, wciąż utrzymywali się na nogach. Najmłodsze dzieci, ku swemu wielkiemu niezadowoleniu, zostały zabrane do łóżek, kelnerzy posprzątali po zjedzonym torcie. W parkiet ponownie uderzyły wyglancowane półbuty tancerzy i szpileczki ich partnerek, w powietrzu unosił się zapach przypraw, potu i ekscytacji.
Tadek ocknął się i wrócił do picia, Marcel usiadł przy Grzegorzu. Szeptał mu do ucha, a wraz z kolejnymi słowami twarz pana młodego zdawała się rozpogadzać.
Vadoma wstała od stołu, poprawiła liczne, zdobiące jej dekolt naszyjniki i wygładziła fałdy sukni. Skinęła na swą najstarszą, niepełnosprawną córkę, złapała uchwyty wózka i razem ruszyły śladem Lumenitsy i Floriki.
Przypatrzyłem się Aishe. Jej w gruncie rzeczy brzydkiej, nieszczęśliwej twarzy, nerwowo zaciśniętych na sukni rękach i tej dzikości, która wyzierała z każdego rzuconego weselnikom spojrzenia. Jej nogom, ukrytym pod kilkoma warstwami grubego jedwabiu i czarnej plamie, rozlewającej się w miejscu, w którym kobieta powinna mieć stopy. Rąbek sukni zdawał się tonąć w mroku.
Z jakiegoś powodu nie miałem wątpliwości, że widzę cień Aishe. Bezkształtny, plugawy, wijący się niczym robactwo wokół gnijących zwłok. Bzyczący jak obsiadające padlinę muchy.
Czując narastającą w sercu zgrozę potrafiłem tylko patrzeć; zmartwiały ze strachu zapomniałem o wszystkich swoich obawach, a słowa Lyuby przelatywały gdzieś obok, gubiąc się w muzyce Don Bażila.
Tańczmy aż do rana,
Dana, moja dana!
Tańczmy aż nastanie dzień!
Ziemia pod stopami,
Niech wiruje z nami!
Pieśń cygańska, dusza gra!
+
[Podejście 2]
– Kurwa, kurwa… Ogarnij się! – ryknąłem do odbicia w lustrze i spryskałem twarz wodą. – To był tylko sen… O Boże… Tylko cholerny sen…
Pociągnąłem nosem, zamrugałem, jednak świat zdawał się równie realny, co chwilę temu. Grzegorz ostrzegał, bym uważał z alkoholem, ja jednak musiałem być mądrzejszy i zanim zasnąłem z twarzą w talerzu, wypiłem pewnie dobre pół litra.
– Będę dobrze się bawił – powiedziałem odbiciu, jednak zabrzmiało to fałszywie i żałośnie. Nie potrafiłem. Nie lubiłem. Byłem człowiekiem spoglądającym na świat z cienia swego teatrzyku, otwarte przestrzenie i duże zgromadzenia budziły we mnie jedynie lęk.
Kochałem jednak brata i już przed ślubem, pomimo wątpliwości, postanowiłem robić dobrą minę do złej gry. Jeśli nie zechcesz przyjść, zrozumiem – mówił Grzegorz, a ja walczyłem z sobą, by podnieść głowę i spojrzeć mu w twarz. – Andrzej… Ja naprawdę szanuję twoje zdanie, liczę się z nim, ale… kocham ją. Kocham ją jak diabli, braciszku. Mówisz mi cholernie dziwne rzeczy o jej cieniu, o jakichś przywidzeniach… Nie wiem. Może zbyt dużo czasu spędzasz w tej budce. Wyjdź do ludzi, poznaj jakąś dziewczynę… Zacznij żyć, a zobaczysz, że przestaniesz zwracać uwagę na cienie.
– Ale on naprawdę się ruszał… – szepnąłem do odbicia, a ono mi przytaknęło. Jako jedyne zgadzało się z każdym moim słowem.
Wyszedłem z toalety, ponownie zagłębiając się w rozśpiewanym, roztańczonym tłumie. Co tu robić?! – pomyślałem, obracając się panicznie wokół własnej osi. Tańczyć z jakąś cygańską ciotką? Wyjść zapalić? Przecież nie palę… Pogadać z chłopakami? Ale o czym? Piłce nożnej? Dziewczynach? Wspomnieniach ze studiów?
Nie potrafiłem. Niczego takiego nie znałem, niczym takim nigdy się nie zajmowałem… Spośród przyjaciół Grzegorza tylko z Tadkiem odnajdywałem wspólny język, a i to jedynie ze względu na jego zainteresowanie sztuką.
Chyłkiem przemieściłem się do głównej sali i przysiadłem na krawędzi najbliższego krzesła. Wziąłem czystą szklankę i nalałem sobie coli. Umoczyłem usta.
– Sorki, przepuścisz nas? – spytał Błażej, otaczając ramieniem swoją dziewczynę. Wystrojona i wymalowana, wyglądała jak jedna z moich marionetek.
– Tak tak, przepraszam! – rzuciłem, wstając. Oddaliłem się szybkim krokiem.
– Ej, możesz tu siedzieć! – krzyczał kolega Grzegorza, ale ja nie słuchałem. Czułem, jak z nerwów drżą i pocą mi się ręce. Otarłem chusteczką wilgotne czoło i rozejrzałem się po sali. Wszyscy się śmiali, rozmawiali, bawili w najlepsze, a ja…
– Kurde… – Grzegorz i Florica karmili się owocami, skryci za fasadą własnej odwzajemnianej miłości. – Ciekawe, czy zauważą, jeśli sobie pójdę…
Skrzywiłem się, czując czyjeś spojrzenie. Zlustrowałem pobieżnie salę, natrafiając w końcu na czarne, nieruchome oczy Aishe. Siostra panny młodej siedziała samotnie przy stole, popijając trzymanego w ręku drinka. Otaczała ją aura samotności i desperacji, w pobliżu której nawet muzyka zdawała się milknąć, a śmiech – gasnąć. Nikt chyba nie lubił Aishe, ja jednak na swój sposób rozumiałem kaleką dziewczynę. Na weselu czuła się równie źle, co ja.
– Cześć. Można? – spytałem, odsunąłem krzesło i poczekałem, póki nie skinęła głową. Spojrzałem na jej obskubane, połamane paznokcie, którymi uporczywie drapała się po przedramionach. Skrob skrob skrob, rozlegało się między akordami Don Bażila. Gulp, gdy Aishe wzięła łyk drinka. I znów – skrob skrob skrob.
– Dlaczego tak się drapiesz? – spytałem, nie wiedząc, co mądrzejszego mógłbym powiedzieć.
Dotychczas spotkałem Aishe ledwie kilka razy, podczas wizyt w domu Floriki, na które zabierał mnie stremowany Grzegorz. Jakbym był w stanie jakoś mu pomóc…
Dziewczyna niewiele się odzywała, zazwyczaj spoglądała tylko swoimi smutnymi oczyma za uradowaną siostrą. Jej ręce zdawały się żyć własnym życiem. Błądziła nimi po sparaliżowanych, ukrytych pod grubym kocem nogach, uchwytach wózka inwalidzkiego i kieszonce na piersi, w której trzymała leki przeciwbólowe. Sięgała po nie częściej, niż zdawało się to rozsądne. Mówiła szeptem, a w jej głosie pobrzmiewało cierpienie.
– Boli… I swędzi… – mruknęła, dopijając drinka. – Nawet alkohol już nie pomaga…
– Mogę ci jakoś pomóc? – spytałem i odruchowo dotknąłem dłoni Aishe. Jej skóra była stwardniała, chropowata i zimna. Cofnąłem rękę. – Ja…
– Nic nie możesz zrobić – powiedziała po prostu i wyciągnęła opakowanie swoich lekarstw. Wysypała na stół kilka tabletek i zażyła je, popijając whisky.
– Nogi cię już nie bolą?
– Nie mam już nóg – odpowiedziała po prostu, patrząc na mnie zdumiona. – Tylko… tylko tego brakuje… Żeby i one ciągle bolały…
– Jesteś chora? Co ci się stało? – W sali zrobiło się jakby ciszej. Muzyka umilkła, a Grzegorz zaczął coś mówić, ja jednak, wpatrzony w przerażające, głębokie jak studnie oczy Aishe, słyszałem tylko jej rwący się głos.
– Jestem… Nie… Nie mogę już tego wytrzymać. – Po twarzy dziewczyny popłynęły łzy, żłobiąc w makijażu dwa rowki. – Proszę, ja już nie mogę… Zabij mnie… Proszę, zabij mnie…
W ciszy królował jej zrozpaczony głos. Nagle, gdzieś ponad nami, dookoła nas, rozległ się dojmujący lament, wtórując Aishe w jej niepojętej niedoli.
(ŁEEE!!!ŁEEE!!!)
Zatkałem uszy, jednak dźwięk zdawał się narastać. Usta wszystkich biesiadników otwarły się groteskowo, gdy zaczęli płakać wraz z Aishe. Skrob skrob skrob, kaleka dziewczyna pocierała przedramiona z coraz większą siłą, a ja zerwałem się z krzesła, by chwilę później upaść z jękiem, gdy nogi pękły jak patyki.
Trach! Trach!
(HAHAHAHA!!!)
Próbowałem się odczołgać, jednak ręce odmówiły posłuszeństwa. Patrzyłem na skrywający nogi Aishe koc, jak jego skraj stopniowo się wywija i unosi, jak skrzeczy, choć przecież koce nie powinny skrzeczeć. Otworzyłem usta do krzyku, lecz zabrakło mi tchu; mogłem już tylko obserwować wychylającą się spod materiału zgrozę i odmówić daremną modlitwę.
I wciąż nie mogłem zrozumieć, dlaczego tak się bałem, skoro tak jak mówiła dziewczyna, pod kocem nie było… niczego?
(HAHAHAHA!!!)
+
Jeśli nawet Don Bażil wciąż śpiewał, to łomoczące serce zagłuszało słowa i akordy. Zatoczyłem się na jakiegoś Cygana, który zrugał mnie w kilku ostrych słowach, podszedłem do baru i poprosiłem o szklankę whisky. Barman jednak zniknął.
Słowa Lyuby dźwięczały w głowie i choć nie chciałem ich zaakceptować, choć brzmiały jak wyznanie szaleńca, dla dobra Grzegorza nie mogłem zbagatelizować całej sprawy. Spojrzałem na stolik nowożeńców – był pusty. Vadoma, jej siostra i starsza córka również nie wróciły na swoje miejsca.
Prawda to, że po latach powinnam przywyknąć, ale od kiedy mój mąż zniknął, nie potrafiłam wyzbyć się wyrzutów sumienia. Nasza rodzina należy do wędrownego szczepu Sinti i to zapewne przez ciekawość, która zaprowadziła nas w najodleglejsze rejony znanego świata, musimy się teraz borykać z tym przekleństwem – słowa staruszki rozbrzmiewały w mojej głowie.
Jakie to typowo ludzkie… W pogoni za bogactwem i wiedzą, którą wy nazwalibyście zapewne czarnoksięstwem, moje przodkinie zajrzały tam, gdzie żaden człowiek zaglądać nie powinien, wypowiedziały słowa, które nie miały zostać nigdy odczytane… I za sprawą czegoś, co na swój własny użytek nazywam paktem, zyskały przedziwną moc, której natury, mam nadzieję, nigdy nie poznasz.
W życiu nie ma jednak nic za darmo. Począwszy od tamtego dnia, w cieniu każdej zrodzonej z naszej krwi kobiety lęgła się owa dziwaczna istota. Śpiąc, naśladowała ruchy swej nosicielki i obdarowywała ją mocą, jednak wraz z dniem dwudziestych urodzin budziła się i rozpoczynała żniwa. Stopniowo, kawałek po kawałku, pochłaniała swą właścicielkę, chyba że tej udało się do tego czasu przenieść plugastwo na kogoś innego, rzucającego podobny pod względem kształtu cień. Ludzki cień…
Ja… Zrobiłam to mojemu mężowi, Vadoma swojemu, Lumenitsa swojemu… Mężczyźni… Oni znają naszą moc i boją się jej. W końcu tak niewielu ich pozostało…
Wreszcie zaczęliśmy szukać poza szczepem, byleby tylko nie wyginąć, jednak coraz trudniej to ukrywać, a mnie coraz trudniej milczeć.
– Ona płakała… Mówiła to i płakała, jakby naprawdę ich żałowała. Nie wierzę, by potrafiła kłamać w ten sposób… Grzechu…
Żal mi tylko bidulki Aishe. To takie dobre, życzliwe dziecko… A jednak przez swoją nieśmiałość i skrytość nie mogła znaleźć odpowiedniego kawalera, zaś mężczyźni Sinti wiedzieli, jakie będą konsekwencje przebywania z dziewczyną. Biedna, kochana Aishe…
– Grzechu, nie pozwolę… – syknąłem, przedzierając się przez zatłoczony parkiet. Ludzie krzyczeli i klęli, nie zważałem jednak na nich. Nagle wszystkie moje wątpliwości znalazły ujście, zrozumiałem, skąd bierze się niepokój. Historia brzmiała nieprawdopodobnie, jednak jedyne, co mogłem zrobić jako starszy brat, to porozmawiać z Floriką. Przekonać ją, że tak nie wolno, że to… to jest złe.
– Donka, maleńka… – Przypomniałem sobie skrywany przez dziewczynę strach i jej nieprzystępność. Uniki i niedomówienia, przy pomocy których, być może, próbowała mnie chronić.
Wspomnienia układały się w spójny obraz, a cała droga, którą przebyłem powtarzając to wesele raz za razem, najwyraźniej właśnie się kończyła. Biegłem w kierunku pokoi młodej pary i choć byłem pewien, że postępuję zgodnie ze „scenariuszem”, coś wciąż mi nie pasowało.
(HAHAHAHA!!!)
Zatkałem uszy, gdy śmiech dookoła stał się nie do zniesienia, głośniejszy niż kiedykolwiek.
– O co tu chodzi!? Do diabła, kto się tak kurewsko śmieje!? – wyłem, jednak ktokolwiek to był, nie miał zamiaru przestać.
Don Bażil zamilkł, a ja z bijącym dziko sercem stanąłem przed drzwiami do pokoju Floriki. Wyciągnąłem rękę w kierunku klamki i zesztywniałem, gdy palce odbiły się od gładkiej powierzchni. Zbadałem strukturę drzwi, odkrywając, że są one ledwie malowidłem na ścianie.
(HAHAHAHA!!!)
Śmiech rozbrzmiewał, a ja w przypływie gniewu zacząłem tłuc pięściami w nadspodziewanie miękkie drewno. Przebiłem się na wylot i w bezbrzeżnym zdumieniu spojrzałem przez powstałą dziurę. Zamiast pokoju dostrzegłem nieprzebraną, bezkresną czerń.
(HAHAHAHA!!!)
(HAHAHAHA!!!)
(HAHAHAHA!!!)
Ułamałem kawałek drzwi i cofnąłem się o krok. Upadłem, kręcąc z niedowierzaniem głową i wciąż nie odrywając spojrzenia od wyzierającego przez dziurę czarnego przestworu, wycofałem się w kierunku sal weselnych.
Powstałem i zerwałem się do biegu, w panice nie myśląc o niczym poza ratowaniem samego siebie. Początkowo nie wiedziałem przed czym uciekam i co chcę osiągnąć, jednak straszna prawda z każdą sekundą stawała się coraz bardziej oczywista, coraz okropniejsza.
Podbiegłem do drzwi wyjściowych i odbiłem się bezradnie od ich fałszywych skrzydeł. Uderzyłem pięścią, wybijając kolejną dziurę w tekturowej szybie. Na zewnątrz paliły się latarnie, oświetlając kształty palących papierosy ludzi. Sięgnąłem ku jednemu z nich i w zdumieniu zacisnąłem palce na podrygującej w ustalony sposób lalce cieniowej. Oświetlana z zewnątrz, wyglądała jak sylwetka człowieka.
– Nie! Nie! To-to nie może się dziać! – Świat zawirował przed oczami, zachwiałem się nieporadnie na sztywnych, jakby nie swoich nogach. Spojrzałem po otaczających mnie, nieruchomych ludziach i roztrącając ich przeszedłem do głównej sali. Zbliżyłem się do siedzącego na swoim miejscu, zwiotczałego Tadka i w przypływie desperacji przewróciłem stół, spoglądając na to, co kryło się pod spodem, co mnie chwytało za każdym razem, gdy siedziałem tu za długo – na uszkodzony mechanizm obrotowy. Groteskowy, drewniany wysięgnik kręcił się wokół własnej osi, w niemej prośbie o naprawę.
– Co-co wyście mi zrobili? – rzuciłem w przestrzeń, a ostatnie wspomnienia zajęły swoje miejsca, odsłaniając przede mną straszną prawdę. Przypomniałem sobie rozjaśnioną szczęściem twarz Grzegorza, gdy stary Cygan wypowiadał ceremonialne słowa i wiązał ręce młodej pary jedwabną chustą. Gdy stali tak razem, jak jedno, a z sufitu padał na nich biały deszcz różanych płatków. Gdy goście wiwatowali.
Zapłakałem bezsilnie, w pełni świadomie patrząc na własne, drewniane ręce i odchodzące od nich sznurki. Po raz pierwszy uniosłem głowę, zamiast sufitu dostrzegając umęczoną twarz człowieka, którym niegdyś byłem. Pusty wzrok spoglądał na salę weselną od góry, w rękach drżały krzyżaki, a przestrzeń po raz kolejny eksplodowała śmiechem.
(HAHAHAHA!!!)
(HAHAHAHA!!!)
+
– Nie pozwolę, by Vadoma i Lumenitsa wyszkoliły kolejnego pozbawionego serca potwora… Nie pozwolę, byś stała się taka, jak twoja siostra, Donka! Przekonam Florikę, że się myli albo…
Groźba wybrzmiała w powietrzu. Zostawiłem ją za plecami, biegnąc w kierunku pokoi pary młodej. Nie mogłem się nadziwić, jak miłość do brata i zauroczenie młodą Cyganką, które pojawiło się tak nagle, przy okazji tańca, potrafiły zmienić introwertyka w rozjuszonego lwa. Wiedziałem, że teraz, po wszystkich swoich obawach i niewiarygodnej opowieści Lyuby, nie mogłem pozwolić, by sprawy toczyły się ustalonym torem.
Muzyka Don Bażila ledwie tu docierała, usłyszałem jednak, że wodzirej zapowiada swój największy przebój, a stukot szpilek i półbutów upewnił mnie, że goście tłumnie wchodzą na parkiet. W korytarzu było pusto. Stanąłem wreszcie pod drzwiami, zapukałem głośno i nie czekając na zaproszenie, wszedłem do oświetlonego dwiema lampkami pokoju.
Florica siedziała na łóżku, kryjąc twarz w dłoniach. Spomiędzy jej palców płynęły łzy, spadając prosto na wijący się dziko cień. Istota zdawała się wnikać w ciało dziewczyny, by chwilę później, odepchnięta syczącym głosem Lumenitsy, wystrzelić w przeciwległy kąt pokoju. Zbliżała się i oddalała, nierozerwalnie złączona ze stopami dziewczyny.
Zwrócone w moim kierunku, rozwścieczone twarze Vadomy i Lumenitsy również spowijał cień. Nieco innej natury, jednak równie niebezpieczny.
– Co-co wy tu-u… – wydusiłem nieporadnie. Nagle dojrzałem siedzącą w swym wózku Aishe i zamilkłem zupełnie. Okrywający ją koc zniknął, ukazując nabrzmiały, pożerający ciało cień. Kikuty nóg poruszały się spazmatycznie, z niespokojnych jak zwykle palców rąk wyrastały nitki czerni. Skrzek był nie do zniesienia.
– Odzia bliko – syknęła Lumenitsa, jednak Vadoma położyła jej rękę na ramieniu i rzuciła znacznie spokojniejszym tonem:
– Nieładnie tak wpadać bez zapowiedzi, mój drogi. Właśnie miałyśmy zapoznać Florikę z obowiązkami i przywilejami żony. Rozumiesz, kobiece sprawy…
– Błagam, nie zbliżaj się do Grzecha! Nie krzywdź go, on cię naprawdę kocha!
Florica zdjęła z głowy diadem i uśmiechnęła się smutno, gdy wyrastający z jej nóg cień wydłużył się, próbując mnie dosięgnąć. Zaskrzeczał z wyraźnym niezadowoleniem i zwinął się w trąbkę. Panna młoda zapłakała, jednak jej oczy pełne były przede wszystkim wstydu.
– A-Andrzej… Ja… Jestem w ciąży. Chcia…
– Cichaj, młoda! Żeś też tu przylazł, decinej doktoro… Jeszcze nam młodą będzie bałamucił, kar… – Lumenitsa wyszczerzyła pożółkłe zęby, jakby chciała mnie ugryźć i wykonała rękami kilka złożonych ruchów.
– To musiała być Lyuba. Wygadała się… Chyba nie mamy wyboru – dodała Vadoma i nim zdążyłem zareagować, zanuciła dziwną, smutną pieśń. Język, którego użyła był mi obcy i choćby w jednym słowie nie przypominał romskiego. Słuchając go czułem, że stopniowo uspokajam się i zapominam.
„Jutro” skrywała biel i spokój. Przesiedziałem cały dzień nad makietą i bawiłem się marionetkami. Oddychałem pełną piersią, wciąż się uśmiechałem.
Po obiedzie, o którym w ferworze pracy kompletnie zapomniałem, odwiedził mnie Grzegorz. Znów zadawał te same pytania: “Gdzieś ty się podziewał? Dlaczego nie brałeś udziału w oczepinach?”, w końcu zaprosił mnie na podwieczorek do mieszkania, w którym tymczasowo zamieszkał z Floriką. Zbyłem jego słowa milczeniem – byłem naprawdę bardzo zajęty…
Kolejne dni zdawały się bliźniaczo do siebie podobne, choć pewna ukryta gdzieś głęboko wątpliwość nie pozwalała mi wrócić do codzienności. Ilekroć chwytałem krzyżaki, przed oczami stawało mi wesele Grzegorza i wspomnienie czegoś, o czym powinienem pamiętać.
Ale zapomniałem. Pewnego razu widziałem się z Donką. Dziewczyna uśmiechnęła się, ja jednak nie dostrzegłem w tym sensu. Po co się uśmiechać?
Wesele, tak. Wesele. Po dwóch tygodniach wytężonej pracy nareszcie ukończyłem nową makietę i marionetkę każdego z gości. Coś tam było, coś się zdarzyło, a ja zapomniałem… Czułem się jak dziecko we mgle, więc szedłem po omacku, szukając ukojenia. Wciągałem się w akcję coraz bardziej i bardziej, lecz nadal popełniałem błędy, zapominałem, jak to wyglądało naprawdę. A przecież… Po coś tam poszedłem, prawda? Niegdyś byłem spostrzegawczy i chyba coś zauważyłem, prawda?
Wszystko zależy od perspektywy, prawda?
…
Gdybym tylko mógł cofnąć czas…
…
Jak to się mogło stać, że palce, które tyle razy kontrolowały krzyżak, teraz są poruszane przez… marionetkę?
I… Czy to déjà vu, czy może wesele tylko mi się…
…przyśniło?
+
(HAHAHAHA!!!)
Śmiechy rozbrzmiewały głośniej niż kiedykolwiek, tak głośno, że tylko drewniane bębenki mogły to wytrzymać i nie pęknąć. Co oni mi zrobili? – pomyślałem, spoglądając, jak makieta „Wesele” rozsuwa się, ukazując mym oczom złożoną z Cyganów widownię. Obserwowali mnie i oklaskiwali. A nade wszystko, głośno się śmiali.
Wyjątkiem była drobna, siedząca w kącie dziewczyna. Donka skryła twarz w dłoniach, a jej ciałem wstrząsał szloch. Patrząc na nią, przypomniałem sobie wszystkie nasze tańce, każdą z chwil, w których dawała mi siłę i oparcie, pomagała pokonać strach i zacząć jeszcze raz. Umożliwiła przypomnienie sobie tego, co odebrały mi słowa Vadomy.
Ich magia nie była wszechmocna, o czym najlepiej świadczyły miny dwóch starszych Cyganek – choć pozornie zadowolone, kryjące pod uśmiechem zawód i wściekłość. Niewiele wskórałem, ale pod pewnym względem… wygrałem.
Przypatrzyłem się widowni raz jeszcze i odetchnąłem z ulgą, nie widząc nigdzie Grzegorza i Floriki. Wciąż jest nadzieja – pomyślałem, po czym ukłoniłem się zamaszyście.
– Dziękuję szanownym państwu za gromadne przybycie i uczestnictwo w mym skromnym widowisku! Mam nadzieję, że wyjdziecie zadowoleni i jeszcze nie raz odwiedzicie teatrzyk Misteriero Andrzeja! Dzi-dzisiejszy występ pragnę zadedykować uroczej panience z drugiego rzędu, Dooooonce! Proszę o owację!
Nikt poza mną nie klaskał, jednak sądząc po minach Cyganów osiągnąłem swój cel. Donka uniosła głowę i uśmiechnęła się przez łzy, dając mi najpiękniejszy dar, jaki mogłem w tym momencie otrzymać.
– Wystarczy. Perhan! – syknęła Lumenitsa, a brat Floriki nachylił się nad stołem i nim zdążyłem choćby pomyśleć o ucieczce, przeciął sznurki trzymanymi w ręku nożycami.
Nigdy byś w to nie uwierzyła, mama. Wreszcie przestałem być introwertykiem… – pomyślałem, padając bezładnie na podłogę makiety. Nie zamknąłem oczu – w końcu były one tylko namalowane.