Uśmiechnąłem się pod nosem. Wypiłem łyk słodkiego nektaru, zatopionego w szkarłacie. “Mój ulubiony kolor”, powiedziałem w myślach. Przechyliłem srebrny puchar lekko do góry i wypiłem pozostałą w nim treść. Tęskniłem za smakiem świeżej, ciepłej krwi, wędrującej po moich lędźwiach i wchodzącej w podstarzałe kości.
Sala tronowa świeciła pustkami. Od dłuższego czasu siedziałem, obstukując nerwowo oparcia podłokietników. Wtedy spojrzałem na mój wytarty kubrak, przeżarty przez uparte mole. Dziura na dziurze. Do niczego się już nie nadawał, a ja potrzebowałem krawca. Warto coś zmienić w sobie po tylu latach samotności, prawda?
Pajęczyny spowijały to miejsce. Królowa pająków obserwowała mnie z góry. W prześwicie unosił się kurz. Najgorsza pozostawała jednak ta cisza… Nikt nie jęczał, nie krzyczał, nie wrzeszczał. Ech, szkoda, że nie mogę jej jakoś wypełnić.
– Panie! – wrzasnął jeden z moich posłańców.
Wyglądał jak ludzki szkielet, odziany w bogatą purpurę, z koroną na głowie i z berłem w dłoni, symbolizującymi władzę królewską.
– Ziemię nawiedziła Zaraza. Szuka swojego wybranka.
Ziemia. Zaraza. Wybranek.
– Czekaj! Coś ty powiedział? – zapytałem po chwili, skonsternowany.
– Zaraza szuka wybranka, panie – powtórzył.
– Czy naprawdę?
– Oczywiście – przytaknął i zaraz dodał: – Jeżeli wolno spytać… Czy wszystko aby w porządku?
Moi poddani wiedzieli, że każdy, kto zada mi podobne pytanie, może się liczyć z nieprzyjemnymi konsekwencjami. Dlatego nigdy ich nie zadawano. Dziś, w odróżnieniu od innych dni, miałem dobry humor, może nieco melancholijny, ale… rzadko miewam inny.
– Dobrze, już dobrze – odparłem bez namysłu. – Idź. Muszę coś przemyśleć.
Szkielet przykucnął na prawą nogę, lewą robiąc wypad do tyłu. Rozłożył ręce szeroko i pokornie pochylił głowę. Ukłonił mi się niezgrabnie, lecz z należytym szacunkiem. Wstał i odmaszerował tanecznym krokiem. Pod jego stopami wybrzmiewał chrzęst kości, rozchodzący się po całym miejscu.
Wróciłem do swoich rozmyślań. Zaraza szuka męża. Kiedy się o tym myśli, propozycja wydaje się o tyle niedorzeczna, co… urocza. Przynajmniej na swój sposób. Przyznam, że dziwnie się czułem. Od chwili śmierci Czarnej minęło tyle czasu…
Całkowicie rozumiałem pobudki tej pięknej kobiety. Pragnęła zemsty na ludziach. Za zabicie siostry.
Spojrzałem w bok. Wygięta lekko klinga osadzona na dębowym drzewcu, umiejscowiona była na postumencie i tylko czekała na użycie. Wykuł ją jeden z najlepszych rzemieślników na Ziemi – wampir, zwący się Baronem.
Ludzie zbyt długo unikali kary za to, co zrobili Zarazie. Jestem Nieśmiertelnym, który jednym, zamaszystym ruchem pozbawia ich życia. Nie ma! Później tylko Sąd Najwyższy i niebo albo piekło. Ewentualnie czyściec.
Trudno mi to powiedzieć, ale… zakochałem się. Nie ma dnia, żebym nie myślał o tamtym czasie, gdy słyszałem jej krzyk. Krzyk mordowanej Czerni. I te ich podłe miny. Nie opuszczę mej lubej.
***
Konstantynopol. Idealne miejsce na uroczystość weselną. Świat wchodził dumnie w epokę renesansu. Szkoda tylko, że skończy się to szybciej niż zaczęło.
Baron czekał na mnie w mieszkaniu. Słońce oświetlało jego niezwykle bladą twarz. Krwistoczerwone oczy wpatrywały się w panoramę miasta, trawionego przez siostrę Zarazy – Czerw. Także i ona prowadziła swoją osobistą wendettę przeciwko ludzkości za śmierć Czarnej kilka wieków temu.
– Śmierć! – krzyknął radośnie na mój widok pod sumiastymi wąsami. Przywdział tradycyjny sarmacki strój w postaci czerwonego kontusza, spod którego wyzierała alabastrowa biel. – Witaj w Imperium Osmańskim, czy też raczej w tym, co z niego zostało…
Pomieszczenie wypełniał zapach olejków, tych używanych przy kremacji. Turecki dywan z abstrakcyjnymi wzorami, wykonanymi złotą nicią, leżał na podłodze. Pośrodku stało łoże z baldachimem, z palisandru, przykryte orzechową, puchową kołdrą. Tuż obok komódka zawierała mój strój na dzisiejszy, wyjątkowy dzień.
– Całkiem przytulnie – pochwaliłem.
– Taaak… – syknął przeciągle. – Jedno z niewielu takich miejsc, zapewne. Ulice wnet zapełnią się ciałami. Bakcyl przenosi się niezwykle szybko.
– Niezwykła finezja.
– Prawda? No, szkoda tylko, że my – Polacy, tacy oporni.
– Gdzie odbędzie się ceremonia? – spytałem.
– W meczecie. Widzisz go? To ten z dużą kopułą zakończoną półksiężycem – wyjaśnił, wskazując palcem na budynek. – Przygotowaliśmy go specjalnie jak do katolickiej ceremonii.
– Dziękuję, przyjacielu.
Baron wyszedł, kłaniając się nisko. Osobiście nie widziałem potrzeby, aby to robił. Rozejrzałem się krótko i podszedłem do komódki.
Musiałem wyglądać jak pan młody. Zdjąłem to, co miałem na sobie. Założyłem surdut, zapinany na kilka guzików, z charakterystycznym wcięciem przy szyi, w kształcie litery “V”, spod którego wyłaniała się jasna biel. Resztę ubioru stanowiły spodnie, które z trudem przylegały do kości. Włożyłem czarne pantofle i cylinder jako dopełnienie całości. Zszedłem na dół.
Baron mówił prawdę. Piękne niegdyś chodniki w tym momencie ogarniała krew i stosy ciał, układanych jedno na drugie. Ludzie w ptasich maskach podpalali je i wydawali się mnie nie zauważać, choć ja widziałem ich doskonale. Trudno ubrać w słowa dzieło Czerw. Siostra Zarazy była drugą po niej – prawdopodobnie – niezwykłą kobietą. I jeszcze te odcienie czerwieni…
Wziąłem głęboki oddech przez moje bezkształtne nozdrza. Poczułem piękny zapach tkanek, trawionych przez ogień.
Po krótkiej wędrówce udało mi się dotrzeć do meczetu. Dwójka moich przybocznych – szkielet w starych łachmanach i drugi w stroju handlarza – zamknęli za mną drzwi.
Mieszkańcy Zaświatów zasiadali równo. Na mój widok natychmiast wstali. Ślub stanowił wielkie wydarzenie. Przed ołtarzem czekałem na pannę młodą.
***
Złączyliśmy się w korowód i podrygiwaliśmy przy niezwykle skocznej muzyce. Muzykanci w ptasich przebraniach przygrywali na lutniach. Uroczysty stół czekał, aż umieszczą na nim pierwsze potrawy, wypełnione zapachem ludzkiej goryczy.
Baron siedział w rogu. Razem ze swoimi kamratami bawił się doskonale, śmiejąc się i od czasu do czasu obserwując naszą grupę taneczną. Zatrzymałem wzrok na mojej cudownej żonie.
Piękny wisior z rubinem zdobił kobiecą szyję. Czerń błyszczała na jej ciele, podkreślając smukłą figurę. Długi tren ciągnął się po ziemi, a tkaninę, z której go stworzono, stanowił materiał pozyskany z ludzkich czaszek. Ozdobny pasek na brzuchu wyznaczał granicę pomiędzy resztą kreacji. Jako jedyny wyróżniał się bielą. Górna część nie posiadała zbyt szerokiego wcięcia, niemal w całości zakryta, a częściowo osłonięta koronką.
Świat wokół nas wirował. Kompletnie nie zwracaliśmy na niego uwagi. Wsłuchiwaliśmy się w muzykę agonii i bólu.
Owale niezwykle pięknych oczu rozbłysły błękitem. Długie, czarne włosy sięgające do ramion muskały moje ponure rysy. Wtedy grajkowie umilkli. Spojrzałem na nią jeszcze raz.
Chwyciłem ją mocniej w talii i zbliżyłem oblicze do jej twarzy. Poczułem jak na moich zębach, pozbawionych dziąseł, rozlewało się delikatne ciepło ust.
Aniołowie Grozy przynieśli nam półmiski z potrawami. Z grzbietu wyrastały skrzydła w postaci kilku kości niepołączonych ścięgnami. Długie szaty sięgały im do ziemi.
Zasiedliśmy do stołu. Postawili przed nami rosół z krwi młodych kurcząt, wypełniony zarodkami węży. Smakowały jak świeża ikra. Słona w smaku.
Gdy skończyliśmy pierwszą część posiłku, zaraz nadeszła druga – świeże pancerzyki skorpionów w panierce, skropione delikatnie sokiem z cytryny. W ruch szły kielichy z winem i tajemniczy trunek sporządzony przez przyjaciół mego wampira.
– Spróbuj – rzekł do mnie.
– Co to?
– Spróbuj! – dodał stanowczo.
Wychyliłem szklanicę z półprzeźroczystym płynem. Nic nie odczułem. “Pewnie zwykła woda”, pomyślałem. Pozbawione krtani gardło wypełniło palące uczucie, rozchodzące się po całej kościstej powierzchni. Przyznam, że… rozluźniło mnie na moment.
– I jak? – spytał.
– Co to? – odparłem chrapliwie, usiłując wchłonąć płyn.
– Samogon – wyjaśnił. – Najlepszy. To, można powiedzieć… taka… wspólna robota. Rusini i Rumuni trochę pomagali. Jest z ziemniaków, jadu węża i… o resztę nie pytaj.
Rozmowę przerwał głośny wrzask. Tysiące martwych ciał powstały i zaczęły atakować znienacka pozostałych przy życiu. Wyjrzałem przez balustradę.
– A, żywe trupy – oznajmił obok mnie Baron. – Psy są gorsze od Osmanów. Oni się nie zatrzymają, choćby nie wiem co. Zabiją, zamordują…
– Gdzieś tu chyba była moja kosa.
– Taaak… pamiętam. Muzycy wykorzystali ją jako harfę.
– Co takiego?! – powiedziałem z niedowierzaniem. – Akurat wtedy, gdy jest mi potrzebna.
– Daj spokój. To twoje święto i – naturalnie – twojej wybranki. Bawcie się!
– Może masz rację…
Powróciłem do mojej ukochanej i zasiadłem na krześle. Spostrzegłem, że Zaraza posmutniała.
– Moja miła, czy coś się wydarzyło? – zapytałem z troską w głosie.
– Obawiam się o Szkarłat – odpowiedziała. – Te psy są nieobliczalne. Mogą jej zrobić krzywdę.
– Hmm… Zaczekasz chwilę?
– Oczywiście, mężu.
***
Wraz z Baronem opuściliśmy weselników na moment. Chciałem z nim porozmawiać na osobności. Musiał posiadać coś na “produkt uboczny” zarazy.
– Mam coś, co może pomóc – rzucił niespodziewanie.
– Naprawdę?
– Ostatnio złapałem dwa – naprawdę niezwykle rzadkie okazy – wilkołaków. Ledwo da się je utrzymać w ryzach.
– Niech więc zażyją trochę świeżego powietrza. Konstantynopol… Co im szkodzi? I tak są odporne. Nie przemienią się.
– Zadbałem o to – rzekł i po chwili namysłu dodał: – Dobrze. Skoro tak ci zależy, Śmierć. Zrobię to.
– Dziękuję.
– Drobiazg. Od tego masz przyjaciół, prawda?
Wilkołaki trzymał w klatce. W środku panowała ciemność. Na szczęście była wytrzymała na tyle, żeby nie uciekły i nie wyrządziły wcześniej szkód. Sarmata wyciągnął klucz z rękawa i przekręcił go w zamku.
Bestie storpedowały jedną ze ścian sali, wbijając się w grupę nieumarłych i rozszarpując ich na drobne kawałki. Z ogromnym apetytem połykały kawałki zgniłego mięsa, podnosząc je mocarnymi łapami, zakończonymi pazurami. Delektowały się tym przysmakiem. Baron i ja powróciliśmy na wesele, gdzie znów grała skoczna muzyka.
***
– No, te jęczące pokraki nie będą nam już przeszkadzać – stwierdziłem z zadowoleniem.
– Jesteś pewien? – spytała niepewnie Zaraza.
– Oczywiście.
Oczepiny miały się rozpocząć lada moment. Wtedy grupa pijanych truposzy wpadła na salę, z hukiem niszcząc drzwi. Rozwalili mój ulubiony stół z samogonem.
Podszedłem do muzykanta z moją… “harfą” i zerwałem struny. Zasadziłem kilka mocnych kopniaków, wypraszając niepożądanych gości. Na koniec przejechałem im kosą po brzuchach, przepoławiając je. Wygłodniałe kundle, żerujące na obrzeżach miasta, zleciały się nadzwyczaj szybko. Zaczęły zjadać wnętrzności, rozproszone po posadzce.
– Cóż… Czyli oczepiny się opóźnią – odezwał się rozbawiony Baron.
– Jak to?
– Mniejsza o to… Pośpieszę trochę kucharzy, aby przygotowali tort.
Nietoperz odleciał w kierunku pomieszczenia na tyłach. Zaraza w dalszym ciągu obawiała się o siostrę. Podeszła do mnie zdenerwowana.
– Śmierć?
– Hm?
– Wiesz może, gdzie jest Czerw? – wypaliła. – Obiecała, że się pojawi.
– Masz jakiś fragment jej sukna?
– Co zamierzasz…?
Czerwona tkanina pachniała gorzko żelazem. Para wilków powąchała ją. W mgnieniu oka zwęszyły trop i po paru sekundach jeden z nich, albinos z błękitnymi oczyma, przyniósł Szkarłat.
– Fuj! Wara ode mnie! – warknęła w stronę obydwu bestii, które tylko zaskomlały żałośnie i powróciły do swoich zajęć.
– Siostrzyczko!
– Zarazo, dziękuję za zaproszenie, choć przyznam, że nie spodziewałam się być tutaj przyniesiona w pysku kundla. A tym bardziej przerośniętego.
– To moja wina, przepraszam – wtrąciłem się.
Czerw zmierzyła mnie wzrokiem. Nie mogłem umrzeć, ale wizja połamanych kości nie wydała mi się zbyt przyjemna.
– Wybacz mu, Czerw. On jest taki… bezpośredni.
– Ale jest za to przystojny. Masz szczęście, że nie należy do tej bandy idiotów, biegających po ulicy i zawodzących, aż uszy bolą.
– Racja.
***
Zabawy weselne powróciły.
Moją małżonkę usadzono na krześle, a wszystkie damy z niecierpliwością oczekiwały na trzymany przez nią bukiet. W końcu poszybował w powietrzu, a ja widziałem jak zataczał kolejne kręgi, trafiając w ręce siedzącej samotnie przy stole Czerw.
Zaskoczona zaśmiała się, a potem płakała ze szczęścia. Po jakimś czasie dołączył do niej Baron, który nie rozumiał, co się przed chwilą stało. Zaczęli rozmawiać. Chyba po raz pierwszy od momentu pogrzebu Czarnej.
Przy wtórze przyjaciół Barona, nadeszła moja kolej. Już ja mu odpowiednio podziękuję…
Uwiązano mnie za stopy do sufitu. Z trudem utrzymywałem cylinder na gołej czaszce. Wampir wykorzystał sytuację i zaczął żartować ze mnie, a wszyscy rechotali ze śmiechu. Obawiałem się, że po ilości wypitego samogonu, nie będę mógł rzucić czymkolwiek.
W powietrzu coś świsnęło. Moje nakrycie głowy w linii prostej poleciało do Sarmaty. Założył je bez chwili wahania, a mnie odwiązano. Wróciłem na miejsce obok mojej ukochanej.
– Chyba przypadli sobie do gustu. – Zaraza się uśmiechnęła.
– Baron to dżentelmen. Nigdy nie skrzywdziłby kobiety.
– Przyznaję. Jest przystojny i na pewno ma wiele zalet, ale w najmniejszym stopniu nie dorównuje tobie, Śmierć.
– Jesteś niesamowitą kobietą, Zarazo. Kocham cię. Na wieczność.
Nawzajem karmiliśmy się tortem, upieczonym z mączki kostnej, z dodatkiem nieświeżych śliwek, spleśniałych cytryn i sorbetu z jabłek. Aniołowie Grozy każdemu z gości rozdali po kawałku. Wtedy zaczęło się ściemniać, a na horyzoncie pojawił się wielki, wypełniony żółcią księżyc.
– Pora iść – powiedziałem.
– Dokąd?
– Na miesiąc poślubny – wyjaśniłem. – Znam miejsce z plażą i pięknym domostwem. To tylko kilka godzin drogi stąd, we włoskiej prowincji Turemizzi.
Kiedy odchodziliśmy z wesela, czułem swąd palonych ciał, niosący się przez całe miasto, a żywe trupy wciąż polowały na żywych. Nikogo nie obchodziło, co się stanie dalej. Ważne było dla mnie, że udało się nam pomścić śmierć Czarnej. I mamy siebie. Na zawsze.
EPILOG
Kilka miesięcy później,
Włoska prowincja Turemizzi
Rozkoszowałem się widokiem wschodzącego słońca. Blask rozjaśniał nagą Zarazę. Podniosłem się i narzuciłem na siebie prosty płaszcz. Usłyszałem przez okno jak mój syn – Głód, bawi się na plaży, razem ze swoim psim towarzyszem Wagą.
Psina została stworzona przeze mnie z paru leżących na bruku kości i wypełniona niedźwiedzim mięsem oraz skórą.
Usłyszałem dziki skowyt, nie przypominający niczego. Zobaczyłem jak z nieba zstępuje istota podobna do Anioła. Wyskoczyłem natychmiast przez okno i wylądowałem na gorącym piasku.
Bladolicy napastnik już się rzucał na Głód, ale nie pozwoliłem mu na to. Natychmiast przywołałem do siebie kosę i precyzyjnym cięciem pozbawiłem go trupiej głowy.
Mięśnie zwisały mu z zębów, odsłaniając kości. Prawy oczodół nie miał wypełnienia, a jasne włosy straciły swój blask. Mimo to wciąż umiał się odzywać.
– Kim jesteś? – warknąłem groźnie.
“Głowa” zaczęła się śmiać, a gdy przestała, spojrzała na mnie.
– Jeść – jęknęła. – JEŚĆ!
Rzuciłem mu kawałek mięsa z pobliskich zwłok. Tylko w ten sposób mogłem się dowiedzieć, kto próbuje zagrozić mojej rodzinie.
– Jestem… Aniołem – powiedział. – Szerzymy ewangelię.
Moje puste oczy wybuchły gniewem.
– Jesteście demonami bez czci i honoru – rzuciłem w jego stronę, po czym dodałem: – Gdzie Gabriel?
– Uciekł jak reszta… Zniknął, gdy zaczął się atak nieumarłych. Wszyscy, którzy zostali, przemienili się w podobnych do mnie.
Ewangelia Głodu. Coś o czym mówią tylko księgi zakazane w bibliotece, w Zaświatach. Abominacje przypominające boskich wysłanników, chodzą teraz po Ziemi, pożerając zarówno żywych jak i martwych. Nie pozwolę, żeby ktokolwiek skrzywdził mojego syna, a tym bardziej żonę.
Podrzuciłem kosą czerep do góry i przeciąłem go na pół. Ziemia od teraz należała do martwych.