Eryk
Spocone ręce zaciskały się na krawędzi kołdry, a Eryk zadrżał przez sen. Gałki oczne tańczyły dziko pod powiekami, wskazując, że chłopak śni, jednak szeptane przezeń słowa – słowa pełne pasji i frustracji – zdawały się temu przeczyć. Wiatr za oknem targał gałęziami drzewa, odgrywając melodię na przykurzonej szybie. Zegar tykał, odliczając kolejne minuty koszmaru.
– Choroba… Kim ty jesteś? – Z ust Eryka wydarło się pytanie, choć wciąż zdawał się spać. – Czego chcesz?
Skryta za jego zamkniętymi powiekami istota nie odpowiedziała, tylko przeciągnęła się rozkosznie, prezentując pająkowate odnóża i pusty uśmiech, będący właściwie białą kreską na opalizującym konturze wśród czerni.
Kształt przesuwał się i migotał, tańczył przed jego oczami i przypominał o scenach, które Eryk starał się wyprzeć z pamięci. Okropnych, nieludzkich czynach. Kłamstwach. Plugastwach. Kociak Larry leżał w klatce i miauczał cicho, osłabiony.
(Gdyby kózka nie skakała, toby nóżki nie złamała.)
– Przepadnij… – jęknął Eryk, wywołując jeszcze szerszy uśmiech tańczącego w ciemności szeptulca. Scena rozegrała się w przeszłości już nieraz i zawsze wyglądała tak samo.
(Toby żyła i się śmiała, toby z bólu nie płakała.)
Eryk sięga ręką pomiędzy kratkami i szczypie porośniętą futerkiem skórę. Czuje narastające podniecenie, a wzgórek jego spodenek zdaje się rosnąć w oczach. Ślina wypływa z rozchylonych ust, a uszu dobiega chrapanie schlanych rodziców.
(Gdyby kózka zakochana, skrzywdzić siebie dziś zechciała…)
– Nie… Nieprawda… – szepcze chłopak, jednak jego głos niknie wśród śpiewu wiatru nad Pejzażem.
Druga ręka wpełza pod spodenki i zaczyna się miarowo poruszać. Wzgórek rośnie, palce tej pierwszej szczypią coraz mocniej, dotkliwiej. Larry wije się bezradnie i piszczy. Eryk szczytuje, władza i siła właściciela buzują mu w żyłach, gorętsze niż krew. Zadane przez ojca ciosy – pasem i ręką – zdają się niejasnym wspomnieniem, właściwie ułudą.
(Do ciała przystawię świeczkę, w usta wsadzę zaś chusteczkę.)
– Kocham cię, Larry – w pełni świadomie mruczy chłopak. Wzwód nie daje mu spać, a obietnica rozkoszy prowadzi prosto do klatki, w której śpi już inny zwierzak. Tym razem spragniona „pierwsza ręka” uszczypnie w innym miejscu.
Irenka
Mgła snuła się po uliczkach Pejzażu, otulając zadbane trawniki, wysprzątane chodniki i pochylone nad nimi, powykręcane korony drzew. Swą lepką wilgocią chłonęła zimne światło latarni, trzymając miasteczko w uścisku kolejnej koszmarnej nocy.
Siwiejący mężczyzna, wtulając głowę w poduszkę, otworzył przerażone, podkrążone oczy i upewnił się – Irenka również nie spała. Zakrzywione palce wpijały się we wzdęty wczesną ciążą brzuch, a zaciśnięte kurczowo usta przypominały kreskę.
– Dziś twoja kolej, córciu – powiedział mężczyzna, wsłuchując się w agonalny skowyt z sypialni obok. Jakby go mordowali. Jakby łamali mu te drobne kości, wykręcali, kruszyli na miał…
– Która to już noc? – spytała retorycznie Irenka i schowała głowę pod poduszkę. – Nie chcę do niego iść.
– Rusz tę krowią dupę i uspokój smarka. – Krótki cios kolanem wylądował na brzuchu dziewczyny, Irenka zdusiła jęk. – Masz słuchać ojca.
– Dobrze, tato – wydusiła dziewczyna i, chcąc nie chcąc, wyszła spod kołdry. To twój pierdolony siostrzeniec, sam powinieneś go uspokajać, pomyślała, przechodząc do sąsiedniego pokoju.
Dziecko wiło się w pościeli, drapało drewniane szczebelki łóżeczka z taką siłą, że część połamanych paznokci broczyła krwią. Irenka rozpięła koszulę i wystawiła drobną, posiniaczoną pierś. Przymknęła oczy i cicho nucąc poczęła szarpać brodawki. Niemowlę zamarło, wpatrzone w nią beznamiętnym spojrzeniem.
(Dużo nas, dużo nas, do pieczenia chleba! Ciebie, brzydka świnko, już nam tu nie trzeba!)
Gdy poczuła wilgoć, pochyliła się nad łóżeczkiem i wyjęła zeń dziecko. Skatowany przez dziadka krzyż odezwał się bólem, lecz Irenka uśmiechnęła się tylko rozkosznie.
Dziecko przystawiło drobne usteczka i zacisnęło na piersi ostre, dopiero wyrzynające się ząbki. Pociekło mocniej. Irenka poczuła wilgoć również niżej, między nogami. Westchnęła.
(Lepiej nadstaw to co lepsze, niech nam tutaj służy… Co wyżej i co niżej, tatuaż w kształcie róży…)
Ząbki docierały coraz głębiej, paznokcie drapały coraz mocniej, a Irenka wciąż nuciła, złakniona ponad wszelką miarę. Spływająca po brzuchu krew kapała na dywan, malując obraz jej zepsucia.
Jeremiasz
Nim otworzył oczy, Jeremiasz wsłuchał się w dźwięki domu – dochodzące z sąsiedniego łóżka pojękiwanie siostry i grzmiące zza ściany chrapanie ojca. Zapewne dziś również wstanie koło południa i zagoni Aurelię do roboty, każde ze swych poleceń akcentując mocnym uderzeniem skórzanego pasa, zaś na swego syna w ogóle nie zwróci uwagi, jakby był trędowaty. Nieczysty.
Jeremiasz spojrzał na drobne ciało siostry, pokryte konstelacją ran i siniaków. Zwrócił uwagę na obnażony uszkodzony bark, na którym krew, teraz już zakrzepła, rozlała się niczym rozwijający płatki kwiat. Skrzywił się na widok sinych pręg, które pozostawiła metalowa klamra ojcowskiego pasa. Chłopakowi trudno było uwierzyć, że pomimo bólu Aurelia wciąż śpi. Z jej rozchylonych ust wydobywał się złowróżbny, niezrozumiały szept, a kajdanki dzwoniły lekko przy każdym ruchu zniewolonych rąk.
– Teraz już nie będziesz chciała mnie skrzywdzić – szepnął chłopak, wyciągając spod poduszki kluczyk. Uwolnił siostrę i, korzystając ze schowanych w skrytce medykamentów, opatrzył jej rany.
– Pośpij jeszcze i… bądź dzielna. – Pogłaskał Aurelię po głowie, po czym otworzył okno, wpuszczając do środka pasemka mlecznej mgły.
Przeszedł do łazienki, przyjrzał się swemu odbiciu i starannie zasłonił grzywką pusty oczodół. Zawsze, gdy weń spoglądał, przypominała mu się wykrzywiona w gniewie twarz ojca i ostry odłamek butelki w jego ręce. Gdy natomiast spoglądał w drugie oko, ożywały wszystkie koszmarne noce, których było więcej niż liści na drzewach.
Wyszedł z domu, uważając na leżącego u progu nieprzytomnego nastolatka. Jeremiasz upewnił się, czy chłopak nie jest jego znajomym, po czym przekroczył ciało z niewzruszonym wyrazem twarzy. W Pejzażu koszmary dręczyły sny dzieci właściwie od chwili poczęcia, ostatnio jednak zjawisko się nasiliło, a jawiący się za zamkniętymi powiekami szeptulec do swych plugawych słów dołączył obrazy.
Co dziwne, problem ominął samego Jeremiasza. Chłopak również śnił koszmary, a czasem zdawało mu się, że dostrzega szeptulca, jednak w parze z „widzeniami” nie szły czyny. Jeszcze nie zdarzyło się, by próbował zrobić coś leżącej po drugiej stronie pokoju Aurelii.
– Dzień dobry, pani Bernaś – przywitał sąsiadkę, otrzymując w zamian pełne podejrzliwości spojrzenie. Niczego innego nie oczekiwał, Pejzaż był zupełnie innym miastem niż jeszcze tydzień temu.
Na spokojnych uliczkach panowała pełna napięcia cisza, jakby wszystko wokół, natura ożywiona i nieożywiona, wstrzymało oddech w oczekiwaniu na to, co nadejdzie. Na trawnikach leżały dzieci. Te najmłodsze, które dopiero nauczyły się raczkować, być może umrą, starsze pewnie wstaną za kilka godzin i wrócą do swoich zajęć.
Zbliżała się dziewiąta, gdy Jeremiasz stanął na placu zabaw, pod wiekowym, rozłożystym wiązem, którego korona ginęła w zasnuwającym miasteczko mlecznobiałym oparze. Pokryty zgrubieniami i bliznami pień był jednak doskonale widoczny, a chłopak przejechał palcami po licznych, wyrytych w nim przez dzieciaki hasłach. Zignorował te najbardziej prymitywne i najdziwniejsze, jak: „twoja stara kisi ogórki pod pachami” czy: „najsztuczniejsza z małp”, wreszcie skupił uwagę na sentencji, która pojawiła się na pniu wraz z początkiem całego szaleństwa: NA DNIE TWOICH OCZU ZAMIESZKAŁ SZEPTULEC.
Wyryte nieznanym narzędziem słowa brzmiały przerażająco w swej ostateczności i to od nich Jeremiasz nazwał szepczącą istotę. Przynajmniej rozmowy z Aurelią uświadomiły go, że to szeptulec może być odpowiedzialny za wszystkie rozdzierające noc krzyki.
– Czy w takim razie powinienem ci dziękować, ojcze? – mruknął chłopak, dotykając pustej jamy po lewym oku. – Czy to tej pustce zawdzięczam zdrowe zmysły?
– Co-co mówisz? – Rozległ się głos za jego plecami, a śmiechy w piaskownicy ucichły. Jedno z bawiących się dzieci zaczęło płakać.
– Cześć, Fabian. – Rozbiegane oczy, drżące ręce i zajęcza warga były charakterystycznymi cechami chłopaka, choć ta ostatnia pojawiła się ledwie kilka lat temu, co w przypadku prawdziwej zajęczej wargi było ponoć niemożliwe. Jeremiasz wolał nie pytać o szczegóły; fakt faktem, że pojawiła się i z jej powodu część ludzi bała się Fabiana, część zaś nienawidziła. Pośrodku stał zaś on – chłopak z jednym okiem, jego jedyny przyjaciel.
– Chcia-chciałeś się ze mną zo-zobaczyć. O co chodzi? – Żuchwa Fabiana drgała, z ubytku w górnej wardze wykwitały bąbelki śliny. Jeszcze tydzień temu znajdował się tam ząb, wybity przez starsze dzieciaki ze szkoły.
– Nie mogę dłużej patrzeć na to, co dzieje się z Aurelką… Ona cierpi, Fabian. Te koszmary, które miewa, to coś strasznego. „On” każe jej wychodzić nocą z łóżka, robić jakieś okropne rzeczy. A później przychodzi ranek i ze snu wpada prosto w łapy ojca…
– Nie-nie moja s-s-sprawa – wydusił Fabian, skrobiąc paznokciem po korze wiązu. Wyrył tam znaki, które wyglądały jak F+A, poniżej dodał nieporadne serduszko. Jeremiasz wzdrygnął się i odwrócił wzrok. Od dawna wiedział, że kumpel podkochuje się w jego siostrze, jednak… nie, nie może na to pozwolić. Czasami Fabian zdawał się być jeszcze bardziej niebezpieczny niż ojciec.
– Może i nie, ale chyba wpadłem na trop. Ty również widziałeś szeptulca, prawda? Dziwaczny, wijący się kontur, gdy zamykasz oczy… Czasem się pojawia, czasem nie, gdy jednak Aurelka zasypia, jego obecności zawsze towarzyszą słowa i obrazy.
– Chcia-chciał, żebym wyrwał jej paznokcie. Ma ta-takie długie, nie było to trudne. Poszłem więc po obcęgi i… i… jednak mama się obudziła, ledwie jeden zdołałem wyrwać. Te-ten dźwięk… Z niczym bym go nie po-pomylił…
Jeremiasz odruchowo odsunął się od Fabiana. Przymknął jedyne oko i skupił uwagę na panującej za zamkniętą powieką ciemności. Coś się poruszyło.
– On wciąż tam jest, towarzyszy nam każdego dnia – rzucił, widząc, że przyjaciel trochę się uspokoił i znów go słucha. – Pokazał Aurelce, hmm… Wizję, w której pojawił się wózek inwalidzki. Zaskoczyło mnie to, porozmawiałem więc z Erykiem i Irenką. Oboje mieli podobne „widzenia”, tyle że w ich przypadkach tymi przedmiotami były chusteczka i tatuaż w kształcie róży. Nie wiem, co o tym myśleć, ale stwierdziłem, że spytam również ciebie.
– Wi-wizja. – Fabian zadrżał i, jakby w namyśle, wysunął język przez przerwę w rozszczepionej wardze. – Tak. Coś się stało. Coś coś coś. Stało. Coś się stało.
– Wyduś to z siebie – warknął Jeremiasz, jednak bladość, która przyoblekła twarz Fabiana, mocno go zaniepokoiła. – Muszę wiedzieć, Fab.
– Dla Aurelki?
– Tak, dla Aurelki.
Fabian
Chlupot wody i rechot żab były tym, co od zawsze usypiało Fabiana. Wraz z mgłą dostawały się do pokoju chłopca przez uchylone okno i krzepiły go swą bezpieczną niezmiennością. Sprawiały, że kłopoty w szkole i na uliczkach Pejzażu zdawały się błahe. Dzięki nim Fabian wierzył, że przeminą, a on kiedyś odnajdzie swój zagubiony uśmiech.
Tej nocy jednak rechot żab do złudzenia przypominał zdławione krzyki, a Fabian wiedział, że należą do jego nienarodzonych braci. Wspominał brzuch mamy, z tygodnia na tydzień coraz większy i większy, a później równie wielką kałużę na podłodze w kuchni. Wrzaski rodziców, gdy wszedł w nią i mechanicznie zaczął wycierać ciecz, przypominającą rozbite jajko. Wiele rozbitych jajek…
(Misiu misiu, weź w swe łapki, misiu misiu, ten nóż gładki…)
Tym razem braciszkowie krzyczeli za oknem, a on nawet nie mógł ich wpuścić do środka – lepkie, zimne macki mgły otoczyły jego kończyny i gardło, paraliżując chłopca. Czując na czole zimny pot, przymknął oczy i wtedy szeptulec przeciągnął się, prezentując garnitur ostrych, spiłowanych zębów.
(Misiu misiu, pokaż kły, misiu misiu osusz łzy…)
Zaczął kiwać głową, a Fabian, przerażony i posłuszny, naśladował te ruchy. Kiwał i uderzał, aż spomiędzy rozkrwawionych ust wypadł kawałek zęba. Chłopak zagulgotał i kaszlnął, gdy krew ciepłym strumieniem zalała płuca.
(Wbijże tam i przetnij ten. Czy to jawa? Czy też sen?)
– Ten dom jest nawiedzony – szepnął ojciec Fabiana, mocniej przytulając się do żony. Wiedział, że stukoty potrwają jeszcze kilka godzin, jednak reszta nocy będzie już spokojna.
Jeremiasz
Otulająca Pejzaż mgła z mlecznej zrobiła się sina, a następnie czarna jak smoła, gdy skryte za nią słońce wreszcie zaszło. Nie zwracając uwagi na obserwujące go z gałęzi i latarni gawrony, Jeremiasz otworzył drzwi i wszedł do domu. Z salonu dobiegały dźwięki telewizora i chlupot napełnianego naczynia. Sądząc po hukach wystrzałów leciał jakiś western, więc ojciec zapewne pił brandy. Chłopak wszedł po schodach i wślizgnął się do pokoju, szczelnie zamykając za sobą drzwi.
– Cześć, Aurelka. Jak minął dzień?
Dziewczyna uśmiechnęła się nieśmiało i wzruszyła ramionami.
– Posprzątałam dom, zrobiłam obiad… Jakbyś miał ochotę, to w lodówce zostawiłam dla ciebie co nieco. A tatko pojechał odebrać poród, większość dnia go nie było i dopiero teraz odsapnął…
– Przecież ten mężczyzna jest pijany jak bela i zupełnie niegodny zaufania – rzucił Jeremiasz ze wstrętem. Wciąż z trudem przyjmował do wiadomości, że ów despotyczny, zdegenerowany człowiek z parteru był jedynym lekarzem w Pejzażu. I wyraźnie miał szatańskie szczęście, skoro przez tyle lat swej „służby” nie trafił za kratki.
– Od kiedy mama odeszła, to dzięki niemu mamy co jeść – rzuciła Aurelka pogodnym tonem i położyła się. – Ja pójdę już spać, braciszku. Jestem strasznie zmęczona…
Nie może być inaczej, pomyślał Jeremiasz, patrząc na jej podkrążone, wyblakłe oczy. Choć miała kilkanaście lat, wyglądała na kilkadziesiąt. Takie naprawdę wymęczone życiem kilkadziesiąt.
– Zapniesz mnie?
– Pewnie – mruknął chłopak, nakładając na przeguby siostry kajdanki. Kostki przywiązał do ramy łóżka mocnym sznurem i sprawdził, czy Aurelia ma trochę swobody. Wreszcie zgasił światło i klęknął przy niej. Złożywszy na czole delikatny pocałunek, mruknął:
– Bądź dzielna, to już nie potrwa długo. Nie wiem czym jest szeptulec, ale pozbędę się go raz na zawsze i ocalę twoje sny, siostrzyczko. A wtedy wywalimy ten sznur, kajdanki… I nie będziemy się więcej przejmować.
– Dziękuję, braciszku. – W głosie Aurelii rozbrzmiała wdzięczność. – Mój ty wrzeszczunie, hehehe. I proszę… Uważaj na siebie…
Z tym słowem zasnęła, jej oddech stał się cichy i miarowy. Jeremiasz jeszcze przez chwilę gładził jej włosy i myślał: Wrzeszczunie? Uważaj na siebie? Co to ma znaczyć?
Wreszcie poddał się i pojąwszy jak bardzo zgłodniał, zszedł do kuchni. Z salonu wciąż dochodziły strzały.
Klara
Głośniki grzmiały, jednak Klara wiedziała, że nawet najbardziej agresywny riff nie zagłuszy tego plugawego, sączącego jad w serce szeptu. Przyłożyła chusteczkę do oka, lecz łzy nie chciały przestać płynąć. Bała się na samo wspomnienie tego koszmaru, samą świadomość, że znów nadejdzie, dopadnie ją, czegokolwiek by nie zrobiła.
Uciekała przed snem już trzy dni, jednak wiedziała, że wszelki opór jest daremny i zostanie zdławiony zmęczeniem. Pejzaż spał, Klara broniła się ostatkiem sił. Zespół Carcass wyrzucał z siebie wściekłe akordy i wersety, wszystko jednak nadaremno.
(Lata ptaszek po ulicy; szuka tam ziaren pszenicy.)
Klara przymknęła oczy, a spod powiek wyskoczył on – szeptulec – i zatańczył swój radosny taniec. Jego szeroko otwarte oczy, jasne niczym dwie gwiazdy, poczęły wypluwać robactwo. Lęgło się wszędzie, zalewało jej wzrok, Klara wierzgnęła przez sen.
(Lata, głodny, wreszcie chlup! Śpiew się skończył, ptaszek-trup.)
Jak wtenczas, gdy miała chusteczkę w gardle, a owady pełzły po jej twarzy, wciskały się w każdy zakątek ciała i wyżerały dziury, tak i tym razem Klara nie mogła wydusić z siebie słowa. A miała ochotę wrzeszczeć, drzeć się najgłośniej jak potrafi. Tym razem robaki zalęgły się w jej gardle, a ona drapała i drapała, póki nie czuła wilgoci pod palcami.
(Gdy go zamknę w pudełeczku, znów zaćwierka, gołąbeczku.)
Jeremiasz
– Pozytywka? – upewnił się Jeremiasz, skonsternowany. Siedząca po drugiej stronie ławki, blada jak trup dziewczyna skinęła głową.
– Słyszę szept i jej dźwięk. Jest okropny. Nie potrafię go zagłuszyć… Pomóż mi, wrzeszczunie.
– Jaki wrzeszczun? Już drugi raz to słyszę, a od kiedy wszedłem do szkoły, wszyscy się na mnie dziwnie gapią… O co chodzi?
– Rozpytujesz o niebezpieczne sprawy, złotko. Drążysz tam, gdzie nie powinieneś. Walczysz z szeptulcem, wrzeszczunie. – Irenka mrugnęła porozumiewawczo, przysunęła sobie krzesło i usiadła obok rozdygotanej Klary. – Pokaż mu tę chusteczkę, kochana.
Dziewczyna wyjęła pomięty materiał, wyszywany wizerunkami misiów i klaunów. Choć Jeremiasz nie mógł mieć pewności, wyglądała jak chustka z wizji Eryka. Dotknął mokrej od łez tkaniny i spojrzał na Irenkę – jego koleżanka, przepiękna blondwłosa dziewczyna, uśmiechała się pokrzepiająco. Jako jedna z niewielu znanych mu osób zachowywała pogodę ducha i pomimo niepokoju, z którym ludzie rozmawiali o szeptulcu, postanowiła mu pomóc.
– To musi być ta sama chusteczka! Mogę ją pożyczyć? – spytał Jeremiasz, jednak Klara gorączkowo pokręciła głową i porwała swój skarb. Bez słowa zaczęła obcierać płynące z oczu łzy.
Boi się tych robaków, stwierdził chłopak, nie ponawiając pytania. Eryka nie było dziś w szkole, będzie musiał pokazać mu przedmiot innym razem. Zastanawiające jednak, że miał wizję o tej nieśmiałej, młodszej o rok dziewczynie. Jeremiasz wątpił, czy kiedykolwiek chociaż na siebie spojrzeli.
– A kojarzysz kogoś, kto byłby przywiązany do noża bądź scyzoryka? – spytał Irenki, szukając innych punktów zaczepienia. Pozytywka i wózek inwalidzki nic dziewczynie nie mówiły.
– Naturalnie, ty nie kojarzysz? – zdziwiła się, pisząc coś na krawędzi jego ławki. Przerwa powoli się kończyła, zniecierpliwiona Klara wyraźnie chciała już wrócić do swojej klasy. Jeremiasz podziękował jej krótko i dziewczyna uciekła.
– Hmm… Nie kojarzę, by bawił się scyzorykiem, ale jest taki jeden. Cały pocięty. O nim mówisz?
– Taaaak, Tobiasz. Ciągle opowiada o tym, jak upadł z roweru, ale na przerwach bawi się scyzorykiem, czasem kaleczy… Nieraz już był u pielęgniarki, zawsze z przygotowaną wymówką. Okropne. Na szczęście nie wszyscy chłopcy są tacy jak on – ciągnęła Irenka, a Jeremiasz wzdrygnął się, czując jak jej stopa przesuwa się po nogawce jego spodni, by w końcu spocząć między nogami. Dziewczyna uśmiechnęła się zniewalająco i przycisnęła.
W tej chwili rozbrzmiał dzwonek i Jeremiasz wypuścił długo wstrzymywane powietrze. Nawet nie zauważył, kiedy ściągnęła buty! Irenka westchnęła z wyraźnym żalem i pomachała mu na pożegnanie, wychodząc z sali.
Chłopak wspomniał plotki, jakie krążyły o niej, jej ojcu i dziadku. Plotki o molestowaniu i patologicznych, kazirodczych praktykach. Wzdrygnął się na myśl, że Irenka może nie pomagać mu bezinteresownie. Spojrzał na róg ławki, po którym dziewczyna bazgrała długopisem i spłonął rumieńcem. O czym mówił nauczyciel podczas lekcji, już nie pamiętał.
Tobiasz
Ciach-ciach, ciach-ciach, odezwały się nożyce mamy, a Tobiasz nieświadomie zaczął naśladować ten dźwięk. Po chwili dołączyły salwy śmiechu i szczęk sztućców – wydobywały się spod zamkniętych drzwi i zamierały w pokoju Tobiasza niczym niechciani goście.
– Ciach-ciach, ciach-ciach – szepnął chłopak, jego palce drżały w nerwowych kurczach. Z pokoju obok dobiegał skowyt młodszego brata. – Kwiczysz jak zarzynane prosię, ciach-ciach. Albo ten ptak, któremu ostatnio, z Erykiem, złamaliśmy skrzydła. Też tak piszczał, leżąc w swym płytkim dołku, ciach-ciach.
Przy każdym mrugnięciu sylwetka szeptulca zdawała się coraz wyraźniejsza, aktywniejsza. Istota rozprostowała palce, a każdy z nich wyglądał jak nóż.
– Jak Edward Nożycoręki. Albo Freddy Kruger, ciach-ciach. – Tobiasz uśmiechnął się przez sen i już nie otwierał oczu.
(W pokoiku ktoś mnie kąsa… Ktoś grzechotką mą potrząsa…)
Szeptulec podpowiadał, radził, snuł opowieści, a twarz Tobiasza po chwili wypogodniała. Na gałęziach pochylającego się nad jego domem martwego dębu przysiadło kilka gawronów i z szelestem zaczęło suszyć wilgotne pióra. Gwałtowny płacz z pokoju obok narastał, a nożyczki na dole wciąż śpiewały: ciach-ciach, ciach-ciach.
(Ktoś mi szepcze dziwne słówka, czemu boli od nich główka?)
Chłopak powstał i na paluszkach przeszedł do sąsiedniego pokoju. Niemowlę – wygięte w łuk, powykręcane – zaciskało paluszki na kratkach łóżeczka i wyło wprost w ciemność. Jego oczy, jak dwie białe kulki, wpatrywały się we wnętrze czaszki. Tobiasz przyjrzał się pomarszczonej, szarej skórze dziecka i przecinającym ją bliznom. Z tych na prawej rączce jeszcze sączył się klarowny płyn. Rodzice bardzo dbali o pielęgnację ran swojego młodszego synka.
(Nad grzechotką wciąż chichoczą; moje kości w niej grzechoczą?)
– No ciii, ciiicho – mruczał Tobiasz. W jego głosie próżno było doszukiwać się czułości. Zacisnął palce na rękojeści leżącego w łóżeczku scyzoryka i przeciągnął ostrzem po lewej nóżce – od pachwiny, po samą stópkę. Rana wypełniła się krwią, a niemowlę zamilkło. Dziecięce wargi wygięły się w uśmiechu, rączki zamachały wesoło.
– He he, no to jeszcze, jeszcze raz…
Jeremiasz & Irenka & Eryk
Siedząc naprzeciw Tobiasza i Irenki, Jeremiasz czuł się co najmniej nieswojo. Dziewczyna uśmiechała się słodko, w swej lekkiej, bawełnianej bluzeczce wyglądała jak lalka, tymczasem chłopakowi obok niej najbliżej było do definicji upiora. Ciało pokryte bliznami, krzywy uśmiech i wodniste oczka, rzucające dookoła chytre spojrzenia. W rękach Tobiasz trzymał scyzoryk, którym grzebał pod poobgryzanymi paznokciami.
No i on – wrzeszczun we własnej osobie. Wcześniej Jeremiasz nie zwracał uwagi na ukradkowe spojrzenia i szepty, jednak teraz, gdy część uczniów podchodziła do niego i z nabożnym lękiem prosiła o możliwość wejrzenia w miejsce po wyłupanym przed laty oku, Jeremiasza zdejmował dreszcz. Prosili, bo naprawdę wierzyli, że jego pusty oczodół ocali ich sny i powstrzyma czyny, których wcale nie chcieli popełniać.
Czy jednak w podświadomości nie kryją się nasze szczere pragnienia? zastanawiał się chłopak, przemykając wzrokiem po twarzach obserwujących go uczniów. Czy prawdziwe „ja” nie znajduje się właśnie tam, pod tymi wszystkimi maskami, które nakłada na nas życie? Z drugiej strony, czy wyzbyci złudzeń, potrafilibyśmy dalej się uśmiechać i żyć jak wcześniej?
Na myśl, że ktoś mógłby poznać jego najskrytsze myśli, życzenia, których nie wypowiedział nawet przed samym sobą, Jeremiasz wzdrygnął się. Nie ma sensu poświęcać czasu jałowym rozmyślaniom.
– Fabian nie był w stanie opisać mi dokładnie tego noża. Wspomniał, że nie miał on żadnych zdobień, cech charakterystycznych… Tak jak twój.
Tobiasz uśmiechnął się w odpowiedzi i skupił uwagę na gromadzących się wokół jego paznokci jeziorkach krwi.
Co za kreatura… I on chodzi do naszej budy? Jeremiasz przez chwilę rozmyślał nad słowami, które musiał słyszeć Tobiasz i czynami, które w zgodzie z nimi popełniał. Tej wiedzy poskąpiła mu każda z przepytywanych osób, jednak, Bogiem a prawdą, Jeremiasz czuł jedynie ulgę. Wystarczył mu widok oszalałych oczu Aurelii, gdy każdej nocy próbowała wyrwać się z krępujących ją więzów.
– Czyli widziałeś grzechotkę. Coś jeszcze? Jakieś szczegóły?
– Chyba duży ten tamten był. – Tobiasz oblizał pogryzione wargi. – Duży dzieciak, za duży na grzechotkę. A jednak wyciągał po nią ręce i kłapał zębami. I krzyczał.
– Duży dzieciak z grzechotką… – mruknął Jeremiasz i nagle wszystkie klocki wskoczyły na swe miejsce. Wyraz twarzy Irenki wskazywał, że pomyślała o tym samym.
– Czy to nie przypadkiem… Roman? – wyrzuciła z siebie, uśmiechając się gorączkowo.
– Nie widziałem go lata, ale rzeczywiście, nigdy nie rozstawał się z grzechotką… I…
– Być może miał też pozytywkę! – wykrzyknęła Irenka tryumfalnie. – Pamiętam, że kiedyś miałam zanieść jego matce jajka, a Roman siedział na ganku i słuchał jakiejś dziwnej piosenki… Nie miał żadnego instrumentu ani radia, a jednak melodia płynęła. W kółko, do znudzenia.
Chory dzieciak… Nie wiem nawet, czy jeszcze żyje, pomyślał Jeremiasz, jednak wszystko wskazywało na to, że dwa tropy prowadzą do jednej osoby. Do Romana.
*
Wychodząc ze szkoły Jeremiasz starał się tłumić entuzjazm. Roman mógł umrzeć, przeprowadzić się albo być po prostu kolejnym misternym elementem układanki, która nie miała rozwiązania. W końcu koszmary senne nawiedziły całą dziecięcą populację Pejzażu, a on porozmawiał jedynie z kilkoma jej przedstawicielami. Z drugiej strony, jeśli dwa tropy wskazywały na Romana, czy nie oznaczało to, iż jest on istotny w całym tym schemacie?
Być może przepytując resztę szkoły, Jeremiasz odkryłby wizje o zabawkach Romana, jego ubraniach i innych przedmiotach w najbliższym otoczeniu chłopca. Może wszystkie drogi prowadziły do Romana, lecz równie dobrze mogła to być ślepa uliczka. Nie dawało mu też spokoju inne pytanie – dlaczego nie chorowali dorośli?
– Bez sensu – mruknął Jeremiasz i minął przerdzewiałą, żeliwną bramę szkoły, której kraty wiły się na kształt pnączy. Między nimi rozciągały się wilgotne od rosy pajęczyny.
Uczniowie opuszczali gmach spokojnie i w ciszy, tworząc większe lub mniejsze grupki. Wyglądali na zmęczonych, a jednak ich utkwione w Jeremiaszu oczy lśniły zainteresowaniem. Był tym, który próbuje rozwiązać ich problemy. Nie. Był głupcem, który grzebie w niebezpiecznych sprawach, niepotrzebnie ryzykuje. Wcale nie. Był tym ciekawskim, rozpuszczonym dzieciakiem. Był tym wszystkim – był wrzeszczunem.
– Co wy tu robicie? – zdziwił się Jeremiasz, na widok czekających na niego Irenki i Eryka.
– Nie puścimy cię samego, tam może być niebezpiecznie! – oznajmiła dziewczyna z wieloznacznym uśmiechem.
– No i ciekawi nas ten cały szeptulec. Wiem, że to może być niebezpieczne, a jednak, choroba… Znalazłeś właścicielkę chusteczki, o której śnię…
– Widziałeś ją, Eryk?
– Tak. Irenka wskazała mi tę dziewczynę i upewniłem się. To ta sama chustka. Identyczna! – przyznał Eryk, potakując własnym słowom. Wysoki i spokojny, chłopak przede wszystkim lubił spędzać czas ze zwierzętami.
– Za to tatuażu w kształcie róży nie znaleźliśmy… – Irenka sposępniała.
Jeremiasz wzruszył tylko ramionami i ruszył przed siebie. Pejzaż był niewielkim miasteczkiem, jednak dotarcie do znajdującego się na jego peryferiach domu Romana mogło zająć trochę czasu. Tej nocy koszmary już nie zakłócą twojego snu, siostrzyczko.
*
Od kiedy sięgał pamięcią, Roman był wyrzutkiem i potworem. Dorośli mu współczuli, a dzieci się go bały, jednak zgodnie z wolą rodziców nieraz zachodziły do domu na skraju Pejzażu, by wspomóc samotną matkę chłopca artykułami pierwszej potrzeby. Przynosiły jedzenie, przyprawy, stare ubrania, a Roman stał tylko w kącie, oparty o kule ortopedyczne i uśmiechał się smutno. W jego oczach – dziwnie mętnych, jakby wdarła się w nie mgła – nie dostrzegali iskry zrozumienia, żadnej logiki.
Nigdy też nie rozmawiali z Romanem, choć Irenka zarzekała się, że słyszała, jak swym bełkotliwym głosem prosi o coś matkę. Pozostało przekonać się na własnej skórze.
W porze obiadowej Pejzaż przypominał zwykłe, sielskie miasteczko i tylko wyzierające z oblicz mieszkańców szaleństwo wskazywało na to, że dzieje się coś złego. Po opustoszałych ulicach wędrowała jedynie mgła, rozdzierana od czasu do czasu przez toczące się po asfalcie samochody.
Ledwie kwadrans później Jeremiasz stanął naprzeciw przekrzywionej furtki, która nic nie zmieniła się od czasu, gdy towarzysząc siostrze, odwiedzał tę posiadłość z plecakiem pełnym leków. Pamiętał strach, budzący się w jego sercu wraz z jękiem nieoliwionych od lat zawiasów. Dźwięk przypominał płacz mieszkającego tam dziecka.
Tym razem zachowywał się znacznie pewniej, choć jego ruchy zdradzały nerwowość. Wdusił przycisk dzwonka po czym, nie doczekawszy się odpowiedzi, wszedł na teren posesji. Irenka przywarła do jego ramienia, Eryk z zaciętym wyrazem twarzy schował rękę do kieszeni. Jeremiasz mógł się tylko domyślać, co tam chowa.
– Dzień dobry! Przepraszamy za najście! – ryknął, otwierając drzwi domostwa. Na pukanie również nikt nie reagował.
Do wnętrza domu Romana wlało się mdłe światło dnia i pasma wilgotnej mgły, ukazując ich oczom zaniedbane wnętrze. Zakurzony, porwany dywan przysłaniał podrapane panele, wykończone boazerią ściany zdawały się pochylać nad nimi, gdy wkraczali do klaustrofobicznego korytarza. Powietrze śmierdziało dymem papierosowym i nieświeżym jedzeniem.
– Nikt tu nie mieszka – sapnęła Irenka z nieukrywaną ulgą i nagle zesztywniała, gdy w głębi domu rozległa się melodia do złudzenia przypominająca ptasi trel.
– On tam jest… i żyje. – Eryk potwierdził to, co zrozumiał i Jeremiasz. Po krótkiej chwili wahania przeszli przedpokój i uchylili drzwi do pokoju chłopca.
Był tam. Siedział na wózku inwalidzkim i nakręcał pozytywkę, przyciskając ją do stolika kikutem. Jego chude, wiotkie ciało wyglądało jakby był skrajnie wygłodzony, językiem oblizywał suche wargi, zaś nieruchomym spojrzeniem mierzył leżącą na kolanach grzechotkę.
– Cześć, Roman – mruknął Jeremiasz i cofnął się o krok, gdy kaleka uniósł głowę. Irenka krzyknęła przeszywająco, a Eryk wyszarpnął z kieszeni młotek, który zresztą po chwili upuścił, nie mogąc zapanować nad drżącymi rękoma.
– Czeeeść… – szepnął Roman jak gdyby nigdy nic i wciąż na nich patrzył, błękitem swojego jedynego oka. W miejscu drugiego znajdowała się błyszcząca narośl, naciekająca czoło, policzki i nos. Zstępując na usta, utrudniała chłopcu formułowanie słów, swą masą przechylała jego głowę na lewo.
Widok był makabryczny, jednak tym, co przeraziło Jeremiasza zdecydowanie bardziej, było to niebieskie oko… Oko, które widział właściwie codziennie, a nawet kilka razy na dobę, które oglądał w chwili radości i smutku, zlepione snem i rozwarte w strachu, tak jak teraz… Jego własne, utracone przed laty oko.
Wyjął latarkę i pomimo protestów Irenki skierował jej światło prosto na sylwetkę chłopca, wyławiając z półmroku szczegóły. Górna warga Romana była wiotka i miała nieco inny kolor; podobnie jak oko wyglądała na przeszczepioną. W pamięci Jeremiasza stanął Fabian, który przecież jeszcze kilka lat temu miał normalne, kształtne usta.
Lewe ucho chłopca niknęło pod wyrastającym z oczodołu tworem, prawe zaś było mniejsze i nienaturalnie przekrzywione. Jedna z wystających spod krótkich spodenek nóg kończyła się kikutem, druga wydawała się zdecydowania za mała i za słaba, by utrzymać ciężar kaleki. I to pomimo wyniszczenia, które pożarło większość jego ciała.
– Czeeeeeść… – powtórzył Roman. – Jedzeeeenieee…
– Nie mamy jedzenia. – Eryk podniósł już z ziemi młotek i schował go do kieszeni. – Romek, gdzie jest twoja mama?
Chwilę czekali na odpowiedź, jednak nie doczekali się żadnych innych słów. Kaleka jeszcze kilka razy powtórzył słowo „jedzenie”, po czym zajął się swoją grzechotką.
– Idziemy sprawdzić – postanowił Jeremiasz. Przez chwilę rozważał rozdzielenie się i sprawne przeszukanie domu, jednak jedno spojrzenie na przerażone twarze Irenki i Eryka wystarczyło, by porzucił ten pomysł.
Na początek przeszli do kuchni, gdzie znaleźli siedzącą, opartą o stół, matkę Romana. Wokół niej latały muchy, przy otoczonej ramionami głowie kłębiło się robactwo. Skołtunione włosy zlepiał brud, obok kobiety leżała sterta pustych butelek po wódce i opróżnione opakowania po lekach. Głównie przeciwbólowych, przeznaczonych zapewne dla Romana, ocenił Jeremiasz. Wszystko wskazywało na to, że nie żyła.
– Hej, Jeremi – odezwał się Eryk szepczącym, chropawym głosem. – Czy to… Twój stary?
Jeremiasz zbliżył się do wiszącego na ścianie zdjęcia i przetarł ręką szkło antyramy. Czując, że nogi pod nim mdleją, oparł się o stół i spróbował zapanować nad panicznymi myślami. O co tu chodzi? Co on robi w towarzystwie tej kobiety, matki Romana? Dlaczego obejmuje ją z uśmiechem na twarzy?
Matka Aurelii i Jeremiasza zmarła niedługo po porodzie dziewczynki i z tego, co pamiętał chłopak, ojciec bardzo to przeżył. Zamknął się w sobie i poświęcił pracy, zaniedbując rodzinę. Syna właściwie unikał. Wreszcie, jakieś półtora roku temu, znalazł pociechę w butelce. Co jednak miały oznaczać te zdjęcia?
– A on? Kim on jest? – szepnęła Irenka, wskazując kolejne zdjęcie, na którym obok ojca Jeremiasza i matki Romana stał sam kaleka, oparty o kule, oraz spoczywające w kobiecych ramionach niemowlę.
Kolejne chwile upłynęły w złowróżbnym milczeniu, zakłócanym jedynie przez zawodzącego w pokoju Romana. Jeremiasz, jakby zapominając o towarzystwie martwej kobiety, przysiadł przy stole i skrył twarz w dłoniach. Irenka nie wiedziała czy płakał, czy myślał i chciała go pocieszyć, jednak jedno spojrzenie na Eryka sprawiło, że zrezygnowała.
– Zostaw go. Rozejrzyjmy się lepiej – mruknął wysoki chłopak, obejmując ją niepewnie. Irenka po raz nie wiadomo który wzruszyła się jego nieśmiałością, napięcie jakby trochę opadło.
Podnosząc się nawzajem na duchu obeszli dom, jednak poza sprzętem medycznym i ubraniami męskimi w sypialni na piętrze nie znaleźli niczego ciekawego. Wreszcie, niechętnie, wrócili do pokoju Romana i podstawili mu pod nos fotografię z niemowlęciem.
– Kto to jest? – spytał Eryk.
– Taaatuś? Maaamuuusia? – szczebiotał Roman, a jego usta tym razem rzeczywiście wygięły się w uśmiechu. – Jaaaa?
– A on? – dopytał Eryk, wskazując niemowlę.
– Tatuś, mamusia, ja. Tatuś, mamusia, jaaaaa. Jaaaa…
Eryk pokręcił ze zrezygnowaniem głową i odsunął się od kalekiego chłopca. Strach zastąpiło przygnębienie.
– Zrobiliśmy wszystko co w naszej mocy. – Irenka pocałowała go lekko w policzek, a Eryk zdziwił się, że w geście tym nie odczuł nawet śladu zalotności. Tylko otuchę.
Uśmiechnął się do dziewczyny i już miał odpowiedzieć, gdy z korytarza dobiegł ich krzyk:
– Chodźcie tu! Do piwnicy!
– O choroba, Jeremi się ocknął – mruknął Eryk i zachichotał nerwowo, próbując zignorować rozbrzmiewającą w głosie kolegi determinację. Na kij on tam zlazł… I to sam…
Razem z Irenką zeszli po skrzypiących, wąskich schodach, schylając się, by uniknąć rozwieszonych pod sufitem pajęczyn. Jeremiasz czekał na dole, podświetlając telefonem leżący na stole wzdęty, czarny worek.
– Czy to to, o czym myślę? – spytał Eryk, obejmując wtulającą twarz w jego rękaw Irenkę.
– Tylko tego nie otwieraj! – W głosie dziewczyny rozbrzmiała panika.
– Musimy się upewnić – warknął Jeremiasz. Powieka jedynego oka drżała mu spazmatycznie. Ten dzień zaczął się tak normalnie… Nie, wróć! W Pejzażu żaden dzień nie zaczyna się i nie kończy normalnie. Dzieje się coś niedobrego i nie wyjdę, póki tego nie sprawdzę. Obiecałem coś… Aurelka…
Z tymi słowy oparł telefon o pustą doniczkę, by dobrze oświetlić worek, po czym wstrzymał oddech i rozplątał węzeł. Ze środka wysypało się mrowie błyszczącego robactwa, z chrzęstem i chrobotem rozłażąc się po całej piwnicy. Irenka wyła jak opętana, Eryk wtórował jej niewiele ciszej. Oboje drobili w miejscu, rozgniatając owady, które dostały się im pod buty.
Jeremiasz, wpatrzony w zawartość worka, nie zwrócił na to uwagi. Spoglądając na zwłoki kilkuletniego dziecka, pozbawionego oka, uszu, nóżek i rączki, z rozprutą jamą brzuszną, mógł myśleć już tylko o Romanie. Wynaturzonym dziecku, którego części ciała nie pasowały do siebie, który właściwie nie potrafił mówić. Który umierał w swym wózku inwalidzkim, umierał od wielu już lat.
– Kto to mógł zrobić? – spytał, gdy zapadła cisza. Owady pochowały się w zakamarkach piwnicy bądź uciekły, Eryk i Irenka stali odwróceni do niego plecami i przyciskali koszulki do twarzy w daremnej walce ze smrodem. U ich stóp znajdowały się dwie kałuże wymiocin.
– A kto jest jedynym lekarzem w mieście? – rzucił Eryk i zgiął się wpół, czując, że żołądek ponownie odmawia mu współpracy.
Jeremiasz zamarł, przez jego twarz przemknął niepokój, strach, wreszcie wściekłość. Jedyny lekarz w mieście – jego ojciec. Jedyny człowiek, który przyjmuje w Pejzażu porody, który ma dostęp do wszystkich noworodków, który swojego czasu uwielbiał śpiewać im kołysanki – jego ojciec. Który zdradził. Który musiał być odpowiedzialny za potworności tego domu – jego ojciec. Alkoholik. Potwór. Szeptulec?
Wtem Jeremiasz przypomniał sobie wizję Irenki, tatuaż w kształcie róży, a na nią nałożył się wizerunek leżącej w łóżku, skatowanej siostry. Jej udręczona twarz, ręce zaciśnięte w piąstki, te rany i siniaki pokrywające całe ciało… A przede wszystkim kwitnący zakrzepłą krwią ślad na ramieniu, który przypominał…
Aurelka!
Chłopak krzyknął rozdzierająco i odepchnął przyjaciół, wbiegając na schody. Zatrzymał się na chwilę w korytarzu, zrywając ze ściany jedną z fotografii.
– Czekaj! – krzyknęła Irenka, jednak Jeremiasz wpadł w amok. W tej chwili był w stanie myśleć tylko o tkwiącej w szponach tego człowieka siostrze. Wspomniał wszystkie te dni, gdy zostawała z nim sama w domu i zacisnął szczęki. Szeptulec zatańczył tryumfalnie za zamkniętym, załzawionym okiem.
Irenka i Eryk pobiegli za nim, jednak wąskie schody nieco ich spowolniły. Mijając pokój Romana dziewczyna zwolniła, po namyśle zatrzymała się.
– Goń go, jesteś szybszy! – poleciła Erykowi, a gdy chłopak wybiegł z domu zamarła, wsłuchując się w ciszę i ledwie uchwytny szept.
– Ir… Ir… Ircia. Ircia – szeptał Roman, wpatrując się bezmyślnie w ciemność. Dziewczyna zbliżyła się ostrożnie i klasnęła. Kaleka nie zwrócił na to uwagi, nadal powtarzając jej imię. Używał zdrobnienia, którym niegdyś zwracała się do Irenki matka chłopca. To nie mógł być przypadek.
– Już dobrze, Romuś. Ciii – powiedziała pod wpływem impulsu, zdrabniając imię w ten sam sposób, co matka kaleki. – Nie płacz już i opowiedz Irci. Opowiedz o tym śnie.
Roman
Barwy mieszały się i wirowały tak długo, aż wreszcie wszystkie stały się czernią. Pamiętał, że kiedyś widział słońce. Widział mgłę, drzewo, samochód. Miał wtedy inne oczy i sprawne nogi, które choć wymagały kul, potrafiły zanieść go z kuchni do ogrodu i z powrotem. Miał słyszące uszy i mówiące usta. I ręce, które się ruszały. I marzenia, które istniały.
Teraz pragnął już tylko, by ta czerń przestała się mienić i zniknęła, a wtedy spomiędzy niej wychynął kształt o szerokim uśmiechu i długich rękach. Tatuś dał Romanowi w prezencie nowe oczy, ale jedno wypadło. Zgubił je wśród piłeczek. Teraz już nie może się nimi bawić, więc i oko zniknęło. Zakurzyło się, zapomniane jak jego śmiech?
Siedział na tym metalowym, niewygodnym krześle i prosił mamę, by go wypuściła, lecz ona odmawiała. Podobno to szkodliwe dla oka. Cóż mu jednak po oku, skoro ogląda tylko czerń?
Gdy zamykał oczy i zasypiał, było najgorzej. Jego sztuczne nogi znikały, jednak prawdziwe nie wracały. Jego sztuczne ręce przestawały się ruszać, a on patrzył w tę jamę, w której mieszkał szept. W oko, takie samo jak jego.
(Od mamusi czy tatusia? Grzeczne, miłe, dziecko-trusia?)
Zrywał się wtedy z krzykiem, lecz usta Romana nie krzyczały, one były tylko maską, pod którą ukrywała się pustka po skradzionym człowieczeństwie. Szeptulec wił się i śpiewał, opowiadał o tym małym-płaczącym, który gdzieś tam jest i daje mu te maski. Lecz one spadają, są takie… niedopasowane.
(Szepcze nocą do pościeli, straszne słowa w ustach mieli.)
Słowa tracą na znaczeniu, a ciemność na kolorze, każdy oddech zdaje się tym ostatnim do czasu, aż nie wybrzmi następny. Romuś się dusi, Romuś chce siku. Więc robi, może wszystko. Nie może nic.
(A wisiorek błyska, lśni, skończą się trosk naszych dni?)
Pusta jama przyszła do niego, stanęła obok i Romuś w ogóle stracił rozum, bał się. Widział, że jama mówi, jama krzyczy, a to oko patrzy z nienawiścią. Takie jak jego – czy są jednym? Czy on też szepcze po nocach? Nie wiedział, chciał jedynie krzyczeć, jednak krzyk nie nadchodził. Pod jamą widział ten medalik. Widział jak błyska i lśni. O Boże, Boże, Boże…
Jeremiasz
Mgła osiadała na jego twarzy i ubraniu wilgocią, była gęsta i niepowstrzymana, lecz Jeremiasz nie zważał na nic, byleby jak najszybciej znaleźć się w domu. Właśnie zapadł zmrok, a świecące na białym niebie słońce zastąpiły jarzące się za oknami żarówki. Mieszkańcy Pejzażu zasiadali do kolacji, cisi i niespokojni. Przecierali zmęczone oczy i ziewali, mierząc się uważnymi spojrzeniami – o tej porze wszystko jeszcze wyglądało normalnie, jednak nieuchronność koszmaru zaczęła sączyć do ich serc przerażenie. Również tej nocy ich dzieci zawyją, opuszczą swe łóżka i zaczną robić straszne rzeczy. Każde co innego, zgodnie z tym, co przykazał szeptulec.
Jeremiasz był zdeterminowany, by zakończyć to raz na zawsze. Aurelia przygotowuje pewnie kolację, być może siedzi właśnie w kuchni i patrzy jak ojciec je ze smakiem ciepły posiłek. Już dawno powinnaś nakarmić go trucizną, pomyślał Jeremiasz. Za wszystko co zrobił, za każde jego kłamstwo…
Nagle dogonił go Eryk. Krzyknął i nie widząc reakcji rzucił się na kolegę, powalając go na ziemię. Obaj chłopcy potoczyli się po wilgotnym asfalcie.
– Co ty odpierdalasz, szajbusie?! Na chuj tak gonisz?!
– Zabiję skurwysyna! Zabiję go, słyszysz?! – wył Jeremiasz. – Zdradzał moją matkę! Zabrał mi oko i dał tej pokrace! Zabiję go i ocalę Aurelię!
Eryk zrobił zamach i mokra pięść wylądowała na twarzy Jeremiasza, w pobliżu pustej jamy. Chłopak zamarł i nagle zwiotczał, uspokoił się. Z uśmiechem na ustach uniósł głowę i wyszeptał kilka słów. Eryk zastanowił się, po czym skinął głową i wstał.
– Czyli dzisiaj… Dobra, powiem wszystkim. Dołącz do nas później.
Jeremiasz nic nie odpowiedział, zamiast tego odwrócił się w kierunku domu i spokojniejszym już krokiem ruszył przed siebie. Otaczała go cisza i tylko wiekowy wiąz, rosnący na placu zabaw, kołysał się lekko w takt wiatru, poskrzypując starymi gałęziami.
– Wróciłem, tato – rzekł chłopak, starannie zamykając za sobą drzwi. Nie trudząc się ściąganiem butów wszedł do pokoju, z którego dochodziły dźwięki telewizora. Trwał właśnie mecz piłki nożnej, a więc na stole stała napoczęta puszka piwa. Kilkanaście kolejnych, już opróżnionych, leżało za kanapą, wraz ze wszystkimi, zmarnowanymi przez ojca wieczorami.
– Kim jest Roman? – syknął Jeremiasz, rzucając zdjęciem w półprzytomnego, zagrzebanego w kocach człowieka. Ojciec wyglądał na słabego i chorego, zupełnie nie przypominał siebie z czasów, gdy jeszcze żyła matka. A teraz ponadto drżał ze strachu.
Więcesław
Ręka trzęsła mu się tak bardzo, że ledwo odstawił na stół szklankę piwa, nie uroniwszy kropli. Świat jakby skarlał i zmalał, skupił się wokół sylwetki jego przeklętego syna. Komentator krzyczał, najwyraźniej któraś drużyna strzeliła gola, ale dla Więcesława nie miało to już żadnego znaczenia. Ten dzień w końcu nastał. Nadchodzi…
– Gdzie jest Aurelka? – pytał dalej Jeremiasz, odgarniając z czoła grzywkę. Ciemna jama łypnęła na Więcesława, coś w niej przeciągnęło się i ziewnęło.
– A gdzie ma być? Śpi – odparł, kątem oka spoglądając na zdjęcie z domu Romana.
– Ty skurwysynu, jak śmiałeś… Jak mogłeś! – wyrzucił z siebie Jeremiasz, a z jego oczu, tego niebieskiego i tego pustego, popłynęły łzy. – Kim jest Roman, ta martwa kobieta, dziecko w worku? O co tu chodzi?
– Nie zabroniłeś mi tego! – wrzasnął niespodziewanie pijak, zagrzebując się jeszcze głębiej w pościeli. – Robię wszystko, co mi rozkazałeś! Dlaczego nie mogę żyć w spokoju…? Dlaczego mnie dręczysz…?
Więcesław chlipał jeszcze dłuższą chwilę, a Jeremiasz zamarł, zdumiony jego reakcją. Zakręciło mu się w głowie, a szeptulec, ten nikły kształt gdzieś na skraju pola widzenia, jakby urósł.
– Spójrz na mnie – powiedział tylko, a jego ojciec, człowiek, którego bał się jak samej śmierci, wystawił głowę. Zapłakany, rozdygotany, żałosny.
– Powiedziałeś… że nie żyje? Nastka nie żyje? Jak to… Jak to możliwe?!
– Zapiła i zaćpała się na śmierć – odparł brutalnie Jeremiasz, postępując krok bliżej. Czas jakby stanął w miejscu, a on mielił w głowie kolejne pytanie. Pytanie, którego nie chciał zadawać. – Czy ty… Jesteś szeptulcem?
Więcesław niespodziewanie zamarł, z jego oczu wyzierało zdumienie. Zdawało się, jakby zapomniał nawet o śmierci ukochanej kobiety.
– Przecież… to ty nim jesteś. – Mgła wdarła się do pokoju, a wraz z nią szeptulec, stając przed wyłupanym okiem Jeremiasza, kryjąc się pod powieką tego ocalałego. Jego uśmiechnięta twarz… była tą samą, którą widział w lustrze.
Jako doświadczony neonatolog i pasjonat medycyny plastycznej, Więcesław widział wiele, jednak te błękitne oczy obudziły w jego sercu prawdziwy, atawistyczny lęk. Oczy potwora, oczy jego pierworodnego syna, Jeremiasza.
Sięgając pamięcią wstecz wiedział, że już wtedy mieszkał w nich szeptulec, sączył jad do młodego umysłu, nastawiając dziecko przeciw ojcu. Ograniczony gaworzeniem, nie potrafił jednak przekazać cisnących się na usta rozkazów.
A później, gdy w wieku dwóch lat Jeremiasz zaczął mówić, a Sara powiła Aurelię, klamka zapadła. W tych dniach szeptulec zamieszkał również w oczach ojca, gdy wpatrzony w swego pierworodnego leżał nocami i słuchał szalonych, potępieńczych słów.
Sara spadła ze schodów – w snach wciąż słyszał jej krzyk i śmiech siedzącego na najwyższym stopniu Jeremiasza. Dzieciątko nie mogło przyczynić się do tego wypadku. Dzieci się niewinne, nieskalane. To musiał być przypadek. Musiał…
Z oczu mężczyzny popłynęły łzy. Chciał napić się piwa, jednak palce tylko trąciły wilgotną szklankę, przewracając ją. Mgła otulała pokój coraz gęstszym kokonem, gromadząc się przede wszystkim wokół Jeremiasza i telewizora. Dźwięki zdały się przytłumione, jakby umykały wraz z jego nadziejami.
– Wybacz mi, Boże… Zrobiłem to… Patrzyłem na nie, głaskałem po główkach i powtarzałem, co mi kazałeś… Mówiłem tak długo, aż ich małe, niewinne oczka ściemniały. A wtedy mówiłem dalej, jeszcze ciszej. Już nie płakały, już się nie śmiały… Tak jak chciałeś…
– Ja… – Jeremiasz złapał się za głowę i nareszcie sobie przypomniał tę rozpacz i przymus. I tę narastającą radość, gdy cierpiały. Galopujące serce i erekcję. Palące sumienie, ich płacz. To bolało, ale było tak dobre i właściwe, smakowało wspaniale, syciło emocje.
A jednak jego świadomość cierpiała, więc pewnego dnia stanął przed lustrem i szeptał do samego siebie. Szeptał tak długo, aż zapomniał, po co szepcze.
Każdego dnia myślał, że to już koniec, że to jego ostatnie chwile, a jednak zawsze nadchodził kolejny koszmar i kolejny dzień. I kolejny szept w jego gnijącym sercu. Więcesław szukał, jednak nie dane mu było znaleźć. Nastka… Szalona dziewczyna, która potrafiła mu pokazać, że poza czernią istnieją jeszcze inne kolory…
Urodziła Romana i dała mu miłość. Więcesław go spłodził i dał mu chorobę – najstraszniejszą, jaką mężczyzna widział w swojej lekarskiej praktyce. Chłopiec rozpadał się, jego organizm zwalczał sam siebie, jakby jego życie było klątwą samą w sobie. Więcesław tulił go, płakał i szeptał.
A później zaczął pić i wpływ szeptulca jakby osłabł, jakby wykręcona, zdegenerowana istota nie potrafiła przebić się przez ogarnięty chaosem umysł. I wtedy Więcesław popełnił błąd – kierowany nienawiścią do Jeremiasza, zaszedł syna od tyłu, zakneblował go i wyłupał jedno z oczu. Przekaże je Romanowi. Przeszczep powinien się przyjąć, skoro chłopcy mają jednego ojca.
Popełnił błąd, tak, popełnił błąd.
– Zabrałeś mi oko i dałeś jemu… – Jeremiasz mimowolnie przyłożył rękę do jarzącej w czaszce jamy. – Ale tym samym skazałeś go na jeszcze gorszy los, czyż nie? Czy to Roman na ciebie patrzył? Czy może szeptulec?
Coś się stało. Coś się zmieniło. On stracił oko, Fabian część wargi, ten dzieciak z worka… znacznie, znacznie więcej. Jeśli człowiek jest zdolny do takich bestialstw w imię miłości, to co zrobi w imię nienawiści? Więcesław siedział i płakał – strach, wyrzuty sumienia, bezradność… Mieszały się w nim, pozbawiały tego wszystkiego sensu i celu.
Przez tyle lat żył obok niego, w strachu i nienawiści, nie wiedząc nawet, że Jeremiasz wyrzekł się szeptulca, wykorzystał jego moc przeciwko niemu samemu. A jednak płomień tlił się i w końcu ogarnął go niczym pożar.
(Irenka została zgwałcona przez własnego dziadka. Krzyczała i broniła się, jednak starzec wiedział, że granie ofiary tylko jeszcze bardziej ją podnieca.)
(Eryk patrzył w wyżarte przez robaki ślepia przywiązanego do płotu, bezpańskiego psa. Trzymał pieczone udko i słuchał cichego skowytu wygłodniałego stworzenia. Z satysfakcją zatopił zęby w mięsie.)
(Fabian zaczepił grupę dresów pijących w zaułku piwo. Kiedy go bili, próbował powstrzymać wykrzywiający usta uśmiech. Nie mogli dowiedzieć się, jak wiele przyjemności sprawiają mu pięści i buty, lądujące na twarzy, brzuchu, genitaliach…)
(Roman wił się w ciemnościach, słuchając, jak w piwnicy jego młodszy braciszek umiera. Jego części zamienne, nowa skóra, nowa maska. Nie kochał go – nie wiedział, czym jest miłość.)
Szeptulec uśmiechał się, uśmiechał szeroko… Szeptulec śmiał się, śmiał donośnie… I wreszcie, gdy ta ostatnia żywa cząstka Jeremiasza postanowiła sprzeciwić się, walczyć, on otworzył oczy. I więcej nie było już nic. Samotne światełko pośród mgły. Zgasło.
– Hmm. Tak, tak. Oczywiście, że to ja jestem szeptulcem – wyszeptał Jeremiasz. Palce musnęły wisiorek, który dostał od mamy z okazji urodzin, nogi zrobiły pierwszy krok ku ojcu. – Czas to wszystko skończyć, czyż nie? Dobrze się spisałeś, tato.
Więcesław mógł tylko czekać i patrzeć w to puste oko. Oko prawdziwego potwora. Siedział na kanapie, poczuł rozlewające się po spodniach ciepło, gdy mimowolnie oddał mocz. A Jeremiasz podchodził.
Zbliżał się nieubłaganie, gdy nagle mgła ożyła, a jej mlecznobiały ścieg rozdarła dzierżąca nóż ręka. Zagłębiła się w brzuchu chłopca, rozdarła trzewia. Cofnęła się i uderzyła znowu, i jeszcze raz. W całkowitej ciszy Jeremiasz patrzył, jak jego wnętrzności wypływają na podłogę salonu, znacząc ją morzem czarnej krwi.
– Aurelka… – wycharczał Więcesław, jednak dziewczynka nie zareagowała. Cofała rękę i uderzała, cofała i uderzała, póki Jeremiasz nie upadł i nie przestał się ruszać.
– Za… Zapomniałem ją przywiązać, choleeeeera… – wycharczał wraz z ostatnim oddechem szeptulec. Umierał, patrząc w twarz ukochanej siostry, póki nie zapanowała ciemność. I tym razem nic w niej nie tańczyło.
*
Przez Pejzaż potoczył się silniejszy niż zwykle podmuch wiatru, jednak nie był w stanie rozegnać pętającej miasteczko mgły. Mdłe światło księżyca wydobyło z ciemności koronę olbrzymiego wiązu. Z brukających korę liter: NA DNIE TWOICH OCZU ZAMIESZKAŁ SZEPTULEC spłynęła ciemna, gęsta posoka. Lśniąca, wyglądała jak krew, choć równie dobrze mogła to być żywica. Otaczające pień dzieci tego nie wiedziały i prawdę mówiąc nie bardzo je to obchodziło. Najważniejsze, że wreszcie doczekały się nocy świętojańskiej.
– Gdzie Jeremiasz? – spytała Irenka, uśmiechając się do Eryka.
– Mówił, że przyjdzie, tylko pogada ze starym i dokończy jakieś sprawy. Choroba… Zaczynamy bez niego?
– T-t-tak. Ta-tańczmy, póki księżyc świeci. – Fabian stanął za nieco onieśmieloną Klarą.
– Zabawa! – ucieszył się Tobiasz i wraz z jego okrzykiem korowód ruszył, dzieci zaczęły tańczyć. Szeptulec przyglądał się temu spomiędzy pajęczyn i cieni, cicho chichotał w zgodzie z wygrywanym przez bębenek rytmem.
Aurelia
Tym razem Aurelka spała spokojnie, nie śniąc o niczym. Zakrwawione piersi unosiły się w spokojnym oddechu, rąk i nóg nie krępowały już sznury czy kajdanki. Uśmiechała się lekko, wspominając wyszeptane przez niego życzenie, które wreszcie spełniła.
(Śpij, dziecino, śpij spokojnym snem…)
Za kilka godzin wstanie, zobaczy, że łóżko po drugiej stronie pokoju jest puste i zaścielone. Zejdzie na dół, przyrządzi jajecznicę, kanapki i kawę, a gdy dołączy do niej ojciec, usłyszy, że Jeremiasz wyjechał i nie wróci zbyt szybko. Jej kochany braciszek, który tak się o nią troszczył… Będzie jej go brakowało.
(Sen uchroni cię przed moim złem…)