Jak każdy statek badawczy starej generacji, Spowiednik odznaczał się nieskazitelną bielą. W przeciwieństwie do większości spodkowatych modeli mój kosmiczny eksplorator wyglądał jak ringo, wewnątrz którego umieszczono platformę z pomieszczeniami. Spowiednik był prototypem statku, który podczas badań wirował, inicjując wokół siebie nieme pole, pozwalające na klarowny przesiew danych. Nikt oprócz mojego ojca nie wytrzymał testów pilotażowych. Modelu nie dopuszczono do masowej produkcji i oddano ojcu za bezcen.
Wychowałem się na Spowiedniku, więc przywykłem do okresowych rotacji statku. Potrafiłem sterować maszyną, ale cóż z tego – tata odszedł, zanim nauczyłem się podejmować rozsądne decyzje.
Nazywam się Alexander Jenkins. Wszechobecne dane przestrzenne podają, że posiadam jedyny ocalały statek kosmiczny i stanowię ostatnie biologiczne istnienie w tym Wszechświecie. Nie zdążyłem uciec czarną dziurą – wszystkie umknęły już w głąb siebie. Zasłuchałem się w głosy umierających światów i zbytnio zwlekałem z odejściem. Zebrałem echa tego, co przeminęło i nie zdołałem uchronić od zapomnienia. Wszystko na marne. Zostałem sam z miliardami głosów w głowie.
Marznę. Wydłużyłem swoją agonię, wyłączając kilkadziesiąt funkcji statku. Wszystkie gwiazdy zgasły już lub wybuchły. Tkwię w zupełnej ciemności, ale znam statek tak dobrze, że wszędzie odnajduję się po omacku. Kręcę się po pokładzie, dotykając nieczynnych sprzętów. Staram się nie myśleć o tym, że to pożegnanie. Co jakiś czas wykonuję krążenia ramionami, opadam gwałtownie i podnoszę się, podskakuję i robię piruety. Jakbym tańczył w jakimś dziwacznym rytuale. W końcu dociera do mnie narastający szum procesora głównego. Przysiadam w fotelu pilotażowym, pasami przytwierdzam ciało do siedziska. Łagodne drżenie statku błyskawicznie przechodzi w dzikie wstrząsy, jakby maszyna zmieniła się w rozzłoszczonego choleryka. Konwulsje ostatniego przyjaciela sprawiają mi psychiczny ból. Wiem, że właśnie pozbywa się ładowni, symulatorów, kapsuł ratowniczych, magazynu androidów i skażonego pomieszczenia dostawczego. Spowiednik odrzuca zbędne części, by zapewnić jak najdłuższe trwanie rdzenia. Zgrzyt, huk i łomot wypełniają przestrzeń. Kulę się w fotelu, zatykając uszy. Znów zaczynam myśleć o dziesiątym świecie. Dobrze go zapamiętałem, choć jako jedyny pozostał w katalogu bez imienia. Po raz kolejny odtwarzam w głowie drogę, którą pokonałem, by go ujrzeć.
Byłem jednym ze stu ostatnich homo sapiens urodzonych na Ziemi. Wysłano mnie w kosmos niemal natychmiast, żeby splugawiona planeta nie zdążyła zniszczyć mojego wątłego ciała. Ważyłem półtora kilograma, z wnętrza matki wydostałem się po dziesięciu miesiącach. Rekord – rok i trzy miesiące – należał do dziewczyny, którą spotkałem na głównej stacji Drogi Mlecznej. Ojciec musiał się tam meldować co dwa kwartały. Miałem siedem lat, gdy ujrzałem biedaczkę, wówczas jedenastoletnią, usadowioną wewnątrz wielkiego wózka-androida. Jej sine, nabrzmiałe ciało przywodziło na myśl topielca. Paciorkowate oczy w wielkiej, ciastowatej twarzy przypominały gadzie ślepia. Pamiętam, jak podszedł do mnie stary, stetryczały lekarz, położył wykrzywioną dłoń na głowie i wyszeptał:
– Módl się, chłopcze, żeby zdechła, bo każą ci ją wyruchać.
Nie rozumiałem, czym jest ruchanie, ale słowa medyka przeraziły mnie. Modliłem się potem do wszystkich siedmiu Słońc straconego Planetarnego Układu Zapasowego, by dziewczynka zmarła. Po latach doszedłem do wniosku, że robiłem to bardziej z litości niż z obawy przed nieznaną czynnością. Dziewczynka nie potrafiła mówić i nie poruszała kończynami, lecz jej odstręczające ciało nieustannie nawiedzały dreszcze. Czasem wydawała z siebie niskie jęki, jakby odgłosy wielkiej, zranionej ryby z oceanicznej głębi.
Przy mojej następnej wizycie na stacji już jej nie było. Umarły także cztery ostatnie płodne kobiety. Znacznie gorzej znosiły agonię Wszechświata, jakby złączone z nim jedną duszą. Jak tłumaczył mi tata, mężczyzn ratowała własna obcość.
– U końca świata będziemy wyrzutkami – twierdził. – Tutejsza ewolucja do samego końca nie pozwoli nam odejść. Zajumała nas z innego Wszechświata. Stanowimy jedyne odrębne od niej istnienie. Boi się samotności, dlatego namnożyła byty i światy. Dlatego nas ukradła.
Nie wiedziałem, skąd ojciec wziął swoją teorię, ale wierzyłem w nią bezgranicznie. Tata latami błądził po kosmosie, zbierając informacje na temat dogorywających cywilizacji. Ludzkość stanowiła ostatnią przedstawicielkę Starych Ras. Niegdyś znajdowała się na szarym końcu, najgłupsza, najwolniejsza i najsłabsza. U progu zagłady uniwersum okazało się, że jej ślimaczy postęp pozwolił dotrwać kresu Wszechświata wraz z Młodszymi Rasami.
Ojciec utrwalał zaczątki małych światów, późnych eksperymentów natury. Ale w 16500 roku, gdy miałem siedemnaście lat, agonia kosmosu przyspieszyła tysiąckrotnie. Ledwo zaczęte światy w kilka lat dojrzały i zaczęły umierać. Mimo zainstalowanego na statku spowalniacza czasu, ojciec w rok dobił stu pięćdziesięciu lat i umarł, w ciele zwiędłym i wykręconym jak jesienny liść. Gdy wysyłałem jego zwłoki w przestrzeń kosmiczną, wyglądałem na mężczyznę po czterdziestce. Mimo golenia codziennie budziłem się z zarostem sięgającym piersi. Przestałem się tym troskać i wkrótce wlokłem za sobą po statku kilkumetrowy ogon poplątanych włosów. Przejąłem obsesję ojca i martwiłem się wyłącznie o dogorywające w każdej godzinie światy.
Spowiednik jęczy przeciągle i nieruchomieje. Odpinam pasy, przekręcam się na bok w fotelu i wpatruję w nieprzenikniony mrok, setny raz analizując swoją krótką przeszłość.
Ojciec był szanowanym badaczem. Moja matka zmarła wkrótce po porodzie. Tata zabrał mnie ze sobą na tułaczkę po kosmosie, choć część naukowców chciała zatrzymać mnie na stacji. Gdy okazało się, że nie ma już płodnych kobiet, przestałem ich obchodzić. Rok przed Wielkim Przyspieszeniem w placówkę na Drodze Mlecznej rąbnęła kometa. Z pozostałymi stacjami nie mogliśmy nawiązać kontaktu. Ziemia była zakryta gęstym, zielonym oparem pełnym toksyn. Planetarny Układ Zapasowy zgasł. Ci, którzy próbowali wznowić jego działanie, umarli podczas awarii reaktorów. Wszyscy pozostali uciekli przez znikające czarne dziury w niewiadome wymiary. Zamiast się rozszerzać i wszystko pochłaniać, czarne dziury kurczyły się, tłamsząc tkwiące w nich osobliwości. Ojciec nie przepowiadał uciekinierom szczęśliwego losu, ale przed śmiercią nakazał mi zwiewać tą samą drogą. Uważał, że mam szansę wrócić do „naszego Wszechświata”.
Lata wychowania na kosmicznego eksploratora okazały się mieć silniejszy wpływ na moją wolę niż ostatnie słowa ojca. W drodze do czarnej dziury mijałem nieliczne, dogorywające planety i spoglądałem z daleka na ostatnie chwile rozpiętych na nich światów. Jakiś wewnętrzny przymus kazał mi zawrócić.
Obrazy w głowie to za mało. Nie potrafią przebić zimnej, zachłannej ciemności. Mój umysł nie dostaje wystarczającej ilości bodźców i wkrótce pogrążę się w majakach. Łapię za krawędź panelu kontrolnego i przysuwam się do wygasłego pulpitu. Doskonale wiem, gdzie jest każdy przycisk. Żeby zaoszczędzić energię, wpisuję komendy na uśpionym monitorze. Aktywuję najmniejszą jasność ekranu, po czym włączam wyświetlanie obrazu.
Pierwszy świat. Modlitewnik. Mała planeta pełna kraterów. Po stronie niegdyś nasłonecznionej rozciągał się gaj. Wysokie drzewa w większości już zwiędły. W samym sercu lasu ostał się krąg kilkunastu konarów, skupionych wokół wygasającego źródła strumienia. Tam spotkałem Orojonę, mnicha wykształconego w przyklasztornych szkółkach na Andromedzie. Androidzi porwali go z Ziemi setki lat temu. Nie musiałem używać syntezatora, znał ziemski język, choć mocno go kaleczył. Zdawał się spokojny, pogodzony z końcem. Wydawało mi się, że był zbyt głupi, by pojąć swoje położenie. Mówił, że dotrzymuje drzewom towarzystwa. Modlił się w kółko w języku Amarów do Osiemdziesięciu Trzech Księżyców, chociaż nie rozumiał słów. Twierdził, że podoba mu się brzmienie modlitwy. Nie wyniosłem stamtąd żadnej mądrości. Zrobiłem jedynie zdjęcie mnicha śpiewającego do drzew. Czułem odrobinę zazdrości, gdy opuszczałem planetę.
Drugi świat. Ulicznik. Na początku wydawało mi się, że to gazowy olbrzym. Gdy zbliżyłem się, zafascynowany konaniem ulotnego bytu, opar okazał się dymem z ulicznych latarni. Całą planetę pokrywały miliony dróg, a przy każdej z nich co kilkanaście metrów stała rozjarzona lampa. Źródło bijącego z jej szczytu światła zdawało się czymś pomiędzy ogniem a dymem. Na Uliczniku znalazłem tylko humanoidalne szkielety i mocno zniszczone pojazdy. Spenetrowałem kilka z nich i odkryłem, że były rodzajem mobilnego domostwa. Mieszkańcy planety spędzali życie w ruchu, choć nie zdołałem pojąć, dokąd dążyli – nie istniało tam nic oprócz plątaniny ulic i latarni. Zrobiłem zdjęcie wielkiego cmentarzyska pojazdów, oświetlając je lampą jonową. Wtedy dostrzegłem na dachu jednego z ruchomych domów kota. Zwinięty w kłębek spał w najlepsze, jakby niepomny tragedii swojego świata. Gdy zabierałem go na pokład, nie obudził się. Przypominał niebieskiego kota syberyjskiego. Kiedy w porze kolacji wreszcie ocknął się i otworzył oczy, zobaczyłem w nich te same zwiewne ogniki, które tańczyły w latarniach jego świata. Nazwałem go Płomykiem.
Trzeci, czwarty i piąty świat znajdowały się w tym samym, dogorywającym układzie planetarnym, sunąc po wspólnej orbicie. Stare mapy ojca podpowiedziały mi, że to Blady Ocean, przestrzeń, gdzie wokół kilkunastu gwiazd skupiła się setka planet. Trzy ostatnie, na które się natknąłem, nazwałem Białą, Srebrną i Karmazynową Rafą. Pokrywały je morza w kolorach odpowiadających nadanym mianom. W niespokojnych wodach roiło się od stworzeń zdających się ledwie zaczątkiem życia, pośrednikiem między płynem a ciałem stałym. Nie było miejsca na lądowanie, ale coś ciągnęło mnie ku falującej tafli Srebrnej Rafy. Zniżyłem się na tyle, że wyskakujące ponad morze krople – nie wiadomo, woda czy drobne stworzenia – przyklejały się do Spowiednika. Usłyszałem obcy głos w swojej głowie.
– Pośrodku są łzy. Pośrodku są łzy. Pośrodku…
Trzy słowa prześladowały mnie, póki nie wzbiłem się na orbitę Rafy. Postanowiłem sprawdzić, co mówi Biała. Ale choć okrążyłem całą planetę, nie usłyszałem nic.
Na początku nie ma nic, pomyślałem. I wiedziałem, co mógłby oznajmić głos Czerwonej Rafy. Odleciałem stamtąd w pośpiechu, ale nie uniknąłem zabrania ze srebrnej planety niechcianego pasażera. Wciąż oglądałem się przez ramię i czułem mrowienie na karku. Użyłem wszystkich czterdziestu sześciu fal na wyposażeniu statku, by go przeskanować, ale niczego nie znalazłem. Za to Płomyk całymi dniami wodził swoimi dziwnymi oczami za czymś nieokreślonym. Żeby się rozluźnić, kilka razy na dobę powtarzałem, że trzeci pasażer Spowiednika na pewno nie jest jak ósmy pasażer Nostromo.
Trzy dni później zderzyłem się z warstwą ochronną szóstego świata; radar nie wykrył maskującej szykany z czarnej materii. Po zlikwidowaniu drobnych uszkodzeń ominąłem barierę i zobaczyłem słynną planetę Root, pokrytą Celami Śmierci. Wyglądały jak czarne pąki kwiatów, porastające ciało niebieskie. Niegdyś skrywały w sobie największe szumowiny Wszechświata, utrzymując ich podstawowe funkcje życiowe i pobierając siłę psychiczną. Połowę zużywała Root, drugą przekazywała na rzecz Kosmicznego Dobra Publicznego. Teraz Cele były szeroko otwarte, a ich ściany wyschnięte. Ostatni więźniowie dawno zostali wyssani przez planetę, a nowych nie mogła już pozyskać.
Grawitacja Root stanowiła najsilniejszą ze znanych sił, ale nie oddziaływała na przedmioty, a na umysły. Mimo agonii moc przyciągania planety nie malała. Root była pasożytem, wykorzystywanym na użytek społeczny. Nie zniwelowano jej hipnotycznego oddziaływania na żywe istoty. Postawiono szykany i uznano, że jeżeli ktoś celowo je omija, sam prosi się o zasilenie własnym czerepem energii Wszechświata. Przelatując nad planetą, czułem oszołomienie i niepohamowane pragnienie wejścia do Celi. Ojciec wyposażył Spowiednika w awaryjny system autopilota – jeżeli skanery wykrywają anomalie w funkcjonowaniu pilota, statek nie reaguje na jego komendy, póki nie oddali się od potencjalnego zagrożenia. Odzyskałem przytomność umysłu nieopodal szczątków po Karle Psów Gończych, wczepiony palcami w drzwi wyjścia awaryjnego, najwyraźniej próbowałem je sforsować. Nie miałem zdjęć Root, ale statek uwiecznił na kamerach mnie, miotającego się po pokładzie i wrzeszczącego o „wydrążenie ciemnością”. Dwa dni nie mogłem po tym mówić, a Płomyk przez tydzień koczował w kuchni i chował się za lodówką, kiedy przychodziłem na posiłki.
Siódmego świata szukałem długo. Nie wiedziałem, czy powinienem jeszcze liczyć czas według któregokolwiek z czterystu osiemnastu sposobów wgranych do bazy Spowiednika. Minęły ziemskie trzy tygodnie, podczas których moja skóra straciła elastyczność, a włosy kolor. Wreszcie na radarze spostrzegłem pulsujący punkt. Mapy Galaktyki Trójkąta podpowiedziały mi, że zbliżam się do Żerlicy. Powitałem ten fakt z ulgą, co mogło być oznaką szaleństwa. Krążyłem po ciemnym cmentarzysku światów jak głodny łowca, nie mając już żadnego innego celu poza odnalezieniem ostatnich żywych planet. Dobrze wiedziałem, że na Żerlicy nikt nie mieszka, a mimo to gnałem ku niej, nie szczędząc cennej energii. Jak się okazało, przybyłem, by otrzymać przedśmiertny dar od najniebezpieczniejszej z planet Układu Lokalnego.
Gdy zbliżałem się do Żerlicy, statek rozjarzyło silne światło. Spowiednik wyglądał przez chwilę jak maleńkie Słońce, a ja musiałem założyć gogle ochronne. Wiedziałem, że to wina „Obecności”, mojego pasażera na gapę – nauczyłem się rozpoznawać jej rozumną wolę. Na szczęście w celu własnej manifestacji nie używała mojego paliwa. Wiedziałem, że oświetla agonię Żerlicy, by podzielić się ze mną podziwem wobec planety.
Żerlica stanowiła ogromny organizm, podobny do rośliny. Jej „niebożerny” kwiat (wielkości Marsa) był łakomy na wszystkie obiekty, które zbliżały się na odległość stu dziesięciu milionów kilometrów. Na tyle potrafiła wyciągnąć swoją lepką mackę. Teraz śmiercionośny organ miała ciasno zwinięty wokół siebie, zgniłozielony i wątły. Jej powierzchnię, pokrytą milionami zamkniętych w kokonach ofiar, maltretowały konwulsje. Żerlica pod lepkimi włóknami mogła skrywać wszystko: organizmy, statki, komety, szczątki planet, satelity. Zapasy były bezwartościowe; Żerlicy nie zabijał głód, a dogorywanie uniwersum. Jako organizm wyrosły na kosmicznym ciele energię życiową czerpała z pulsujących w próżni żył Wszechświata. Krążenie w układzie energetycznym wszechrzeczy ustało, więc Żerlica więdła.
Planeta zbadała Spowiednika; oglądała świat w sposób podobny do echolokacji nietoperzy. Zobaczyłem, że od jej powierzchni odrywa się kokon i leci w moją stronę. Po chwili wahania włączyłem ssanie i przyciągnąłem „podarunek” do luku. Gdy znalazł się na statku, włożyłem kombinezon, zdezynfekowałem pomieszczenie dostawcze i wszedłem do środka. Kłąb jasnozielonych włókien kokonu odstręczał mnie. Skaner nie potrafił przebić się przez niego żadnymi falami. Przełamując opór, zacząłem rozrywać osłonę, aż moim oczom ukazała się twarz stanowiąca koszmar dzieciństwa – niewyjściowa aparycja dziewczyny ze stacji głównej. Gdy patrzyłem na nią z niedowierzaniem, nagle otworzyła oczy, wypełnione wściekle fioletowym grzybem. Rzuciłem się na pokład główny i gorączkowo opieczętowałem luki. Skafander wrzuciłem do niszczarki. Dopiero potem sprawdziłem swoje obawy w katalogu ojca.
Żerlica hodowała w zwłokach szczególny rodzaj pasożyta – wrzosiczkę. Planeta i grzyb żyły ze sobą w symbiozie. Pasożyt potrafił oddziaływać na wszelką materię, ściągając ją ku Żerlicy. Porastał gnijącą tkankę, produkując masę energii; połowę emitował w przestrzeń, skąd pobierały ją Służby Kosmicznego Dobra Publicznego. Nie miałem pojęcia, jaka intencja kryła się w geście planety. Jeśli chciała wyłącznie ratować pasożyta, wysłanie ku mnie kokonu z akurat taką zawartością zdawało się nieprawdopodobnym przypadkiem. Stwierdziłem, że zamrożę wrzosiczkę i pozbędę się jej dopiero przed własną śmiercią. Materia Wszechświata miała prawo dogorywać w spokoju.
Ósmej planety mój ojciec nie nazwałby światem, bo nie istniał na niej najmniejszy przejaw biologicznego życia. Tego typu twory nazywano Procesomaniami. Stanowiły miejsca zasiedlone przez przejawy komputera, którego system rozrósł się i zdominował planetę, podpinając się do układu energetycznego Wszechświata. Takich przypadków w uniwersum zarejestrowano dziesiątki tysięcy. Dwanaście tysięcy lat temu technologię uznano za nową, pozaewolucyjną rasę, dążącą do wykluczenia pozostałych. Ósmy świat niczym mnie nie zaskoczył. Po wygasłej, mechanicznej powierzchni rozsiane były zdezaktywowane roboty; gdzieniegdzie ślimaczym tempem poruszały się androidy, które wygrzebały skądś odrobinę energii. Postanowiłem doczepić się do procesora planety i uszczknąć dla siebie coś z resztek paliwa.
Im bliżej byłem energodoku, tym bardziej wariowały urządzenia Spowiednika. Wiedziałem, że to Obecność manipuluje obwodami statku, tym razem powodując mruganie światła, restarty systemu, nieprawidłowe pomiary statystyczne. Jej wrogość wobec Procesomanii czułem nawet na języku. Wleciałem pod stalowy gmach stacji; olbrzymi android, zastygły przy alternatorze, wczepił się złączami w najlepsze wejście dla złodziejki, ale został jeden wolny kanał. Podleciałem do martwego Androbywatela i załadowałem jumę, czując się odrobinę jak nekrofil, wtykający przyrodzenie w świeże zwłoki. Gdy złącze wniknęło w planetę na dwieście kilometrów i odnalazło sprawny reaktor energii, wszystkie anomalie nękające Spowiednika ustały. Rozejrzałem się po kokpicie i wzdrygnąłem; Płomyk siedział na oparciu mojego fotela, patrząc na ekran konsoli sterowniczej, jakby rozumiał wypisany na niej ciąg logiczny Ripleya. Podniosłem rękę i dotknąłem kota pierwszy raz od czasu, gdy przyniosłem go na pokład. Niewzruszony wpatrywał się w monitor.
– Spowiednik, włącz jumę – rozkazałem.
Kanał przepływowy został otwarty. W tym samym momencie Płomyk skoczył na główny pulpit i pomknął do szczeliny między konsolą a przednią szybą Spowiednika. Znajdowała się tam plątanina kabli i tuneli przepływu danych. Wychyliłem się i próbowałem złapać zwierzę za ogon, ale poczułem tylko, jak palce muskają puszystą kitę. Chwilę później w każdą stronę poleciały iskry, Spowiednik zatrząsnął się, a Procesomania wybuchła. W jej wnętrzu nie zaszła standardowa eksplozja – z reaktora, który próbowałem okraść, wypełzł zwiewny płomień, taki sam, jaki tlił się w oczach kota. Złączenie z rasą technologiczną spowodowało, że „wiatrogień” w kilka nanosekund wywołał spięcie w Androbywatelach i stworzył olbrzymie pole elektromagnetyczne. Walcząc z zawrotami głowy, zdążyłem jeszcze zaprogramować serię zdjęć, nim straciłem przytomność. Ocknąłem się tysiące kilometrów dalej, w cuchnącym spalonym mięsem statku. Setka wykonanych fotografii przedstawiała pożeranie Procesomanii przez chmurę szarobłękitnego ognia, przetykanego fontannami iskier i zygzakami błyskawic. Czując samozadowolenie Obecności, zrozumiałem wreszcie, czym była. Stanowiła główną siłę Wszechświata, ślepo faworyzującą drapieżników i przynoszącą zagładę słabym. Nie dziwiłem się, że mieszkała w Srebrnej Rafie, przyczepiła się do mnie i zniszczyła świat Androbywateli, posługując się kotem. Postanowiłem nie zdradzać się ze swoją domyślnością i nie używałem jej prawdziwego imienia.
Dziewiąty świat przywitał mnie w okolicach szczątków po Karle Kasjopei. Wiedziałem, do czego się zbliżam, nim sprecyzował to radar. Liczyłem, że to znajdę. Gdy Spowiednik włączył jedyny w swoim rodzaju alarm C77, uśmiechnąłem się. Dotknęła nas „księżycowa infekcja”. Aktywowałem lampy rozpraszające i podłączyłem inicjator dźwięku do obiegu, po czym pozwoliłem wciągnąć się w pułapkę Towarzystwa Porzuconych Satelitów. Mój ojciec mówił o nim Łapiduch.
Księżyce ogłoszono rasą niedługo po technologii. Były wyjątkowo podatne na zarażanie się świadomością, więc aktywowały się, gdy tylko Stare Rasy dojrzały. Tysiąc Księżyców, których planety zostały zniszczone, złączyło się w jeden układ i zaczęło polować na statki. Używały ich niby rusztowania, które spajało skupisko satelitów i pozwalało nie oddziaływać bezpośrednio na siebie nawzajem. Jak wszystkie kosmiczne drapieżniki, także i Łapiduch płacił za swoją agresję podatek na rzecz KDP. W centrum olbrzymiej spirali, w jaką układały się osierocone satelity, znajdowało się wejście do tunelu czasoprzestrzennego. Przejście prowadziło na wschodni kraniec Wszechświata, wprost pod Gmach Urzędów Ponadgalaktycznych. Łapiduch pozwalał przechodzić przez nie interesantom. Zaoszczędzona na podróży energia była składowana w Gmachu. Jeśli w schwytanym statku nie znajdowali się wezwani przez urzędników interesanci, wchodził w strukturę spirali.
Brnąłem przez skupisko najróżniejszych maszyn. Były tam zwiadowcze krążowniki Oriończyków, olbrzymie transportery związkowców z czwartej gęstości, platformy robotnicze, promy pasażerskie, prywatne odrzutowce, patrolowce i tysiące kosmodronów. Załogi schwytanych statków zapadały w barwne sny do czasu śmierci ciała. Mary senne wciągały ich w projekcje, w których gubili świadomość. Setki ochotników, podłączonych do aparatów badawczych rejestrujących aktywność mózgu, dawało się schwytać Łapiduchowi. Obnażali przed resztą Wszechświata niesamowite wizje. Znalazło się wielu takich, którzy z chęcią kończyli żywot pod wpływem infekcji. Spiralę Łapiducha nazywano czasem Rajskim Cmentarzyskiem.
Znałem sposób ojca na oszukanie Satelitów. Kiedyś żył na Ziemi wieloryb, który wydawał dźwięki o tak wysokiej częstotliwości, że nie słyszał go żaden inny. A nawet jeśli – nie rozumiał jego komunikatów. Ludzie nazwali go najbardziej samotnym wielorybem na świecie. Ojciec zbierał nagrania nietypowych stworzeń i za ich pomocą próbował porozumiewać się z niemymi z pozoru światami. Łapiduch reagował na śpiew wieloryba; Księżyce zaczynały wirować wokół własnej osi, a infekcja znikała. Ojciec swobodnie korzystał z tunelu Łapiducha, hipnotyzując spiralę zawodzeniem walenia.
Wpraw Satelity w „taniec”, powtarzałem sobie. Leć do Gmachu, jeszcze stoi. Może nawet ktoś tam jest? Urzędnicy mieli najlepsze czasospowalniacze we Wszechświecie. A jednak coś mnie kusiło, by nie włączać głosu wieloryba. Kosmos umierał. Na końcu jego trwania czekała mnie śmierć w ciemnościach. Księżyce mogły opowiedzieć mi cudowne bajki na dobranoc. Mogły…
Obecność zdawała się nieobecna. Drżąca otchłań tunelu się zbliżała. Odtworzyłem nagranie, a satelity zaczęły wirować. Kręciłem się razem z nimi i zbliżałem do ciemności, ale wiedziałem, że pochłonie mnie tylko na moment przejścia.
Za tunelem znalazłem dziesiątego.
Był piękny. Wleciałem w niego…
Nie, najpierw przeleciałem pod nim. Otaczał mnie. Mógłby być nasieniem mitycznego drzewa stworzenia. Gdyby tylko istniał…
Chwila, przecież jest! Wszystko i nic skupione na megamasie wielkości ziarenka. Osobliwość osobliwości…
Zaraz! Nie potrafię przywołać z niego żadnych obrazów. Dlaczego pamiętam tylko dziesięć światów, choć katalog zawiera czternaście kwadrylionów pozycji? Odsuwam się nieco od pulpitu, wchodzę do spisu folderów. Próbuję otworzyć zapis z milionowego świata. Miliardowego. Jedenastego. Na pulpicie wciąż tylko dziesiąty. Biała plama. Na początku nie było nic. Czarny punkt. Wszystko jest piękne dopiero, gdy zaczyna niszczeć.
Przestań, mówi głos przy moim uchu. Zrywam się z fotela, rozglądam po znikomo oświetlonym, pustym kokpicie. Obecność. A jednak została ze mną. Nie jestem sam w gasnącym Wszechświecie. Zaczynam czuć smak krwi, zbiera mi się na wymioty. Co tu się, do cholery, dzieje?!
Przestań.
Znam tylko dziesięć światów. Potrzebuję więcej.
Przestań.
Modlitewnik? Przecież to ja ułożyłem modlitwę do Osiemdziesięciu Trzech Księżyców. Ulicznik. Znużony do granic sam zabrałem mieszkańcom cel. Okradłem z formy Blady Ocean.
Wariuję przez to ciągłe rozdzieranie i łączenie swojego bytu. Znam dobrze jeden świat, siebie, któremu nadaję różne oblicza. Dałem porwać własną część w obcy Wszechświat. Zniszczyła go i wróciła. Jestem dziesiąty. Powielałem się aż do śmiertelnej nudy. Teraz utkwiłem w ciemności ponownie scalony. Przestałem tworzyć Wszechświaty tak dawno, odwiedzałem za to inne. Przed chwilą zamknąłem neurony – czarne dziury. Ewolucja, moja przymusowa pasażerka, dąży do doskonałości, do jak najlepszej formy. Jedność to doskonałość.
Jestem sam. Ewolucja milknie, gdy porzucam roztrząsanie minionych podziałów. Omamiłem się kolejnym życiorysem, który nie zdołał zbyt długo utrzymać mnie w iluzji. Zawsze gdy dochodziłem do dziesiątki, ta wszystko niweczyła. Nic mi nie zostało. Gdy nie projektuję, gdy nie dzielę i nie powielam, zastygam w najgorszej monotonii. W doskonałości.
A może by tak znów się podzielić? Prawie widzę triumfalny uśmiech ewolucji.
Nie umiem utrzymać zamkniętego łona. Fragmentaryzacja zdaje się niepohamowana. Głos światów jest niezwyciężony.
Znika smak krwi. Czuję łzę żłobiącą istnieniem nicość.