- Opowiadanie: Kuba Pawełek - Wernar

Wernar

Hej,

to moje pierwsze opowiadanie o najemniku imieniem Wernar. Planuję, żeby pociągnąć historię nieco dalej, ale metodą małych kroków :) Najpierw to, pierwsze, żeby nieco zapoznać się z postacią.

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Biblioteka:

Użytkownicy III, Użytkownicy IV

Oceny

Wernar

Weszli do portu wraz ze zmierzchem. Daleko za miasteczkiem, skrzyły się białe szczyty, strzelistego pasma. Gdyby nie świdrujący w nozdrzach smród, widok byłby całkiem uroczy. Wernar nie po raz pierwszy widział wyspę Farven, tajemniczy ląd, bardziej odstręczał niż zachęcał do cumowania. Postawił kołnierz i rozejrzał się po nabrzeżu. Rodzili się tu ludzie zdecydowanie bardziej krępi niż na kontynencie, a skłonność do agresji była znana jak świat długi i szeroki.

– Schodzimy na ląd. Poczekamy na nabrzeżu. – Zakomenderował. Kilkanaście zakapturzonych postaci zaburczało posłusznie.

Farveńscy dokerzy czekali przy pustych jeszcze wozach. Wielcy, barczyści sprawiali wrażenie, jakby zaciągnęli drabiniaste wozy na własnych grzbietach. Choć wydawało się to niemożliwe, między dokerami pojawiła się postać przewyższająca resztę o głowę. Tuż za nim chrzęściło pancerzami kilku zbrojnych. Płomień pochodni odbijał się w ostrzach halabard.

– Powściągnijcie – powiedział Wernar widząc, że kilku z jego towarzyszy sięgnęło do mieczy. – Może nie będzie trzeba.

– Na Farven zawsze trzeba – odpowiedział zakapturzony.

– Może jednak nie… – Na twarzy Wernara pojawił się cień uśmiechu.

Zatrzymali się na granicy światła. Ogień huczał na porywistym wietrze. Łuna nie sięgała twarzy, płomień tańczył na zdobionym roślinnymi motywami kaftanie. Na piersi błyszczał emblemat wpisanej w złoty krąg wysokiej latarni morskiej. Stanął przed nimi nie kto inny jak zarządca portu. Wernar uśmiechnął się szerzej i postąpił do przodu. Mężczyzna zachował się jak lustrzane odbicie, wystarczyły dwa kroki, by wszedł w krąg światła. Gęba właściciela kaftana poprzecinana była głębokimi bruzdami. Jedno z oczu niemal w całości pokrywało bielmo.

– Lokken! – krzyknął Wernar. – Jeszcze kilka lat temu skąpy liczykrupa, a teraz proszę, zarządca portu. Jak widać, posada ci służy.

– Wernar Hanstholm, najemnik i przemytnik. – Lokken splunął na mokre deski. – Jak widzę, teraz pod angerską banderą. – Zarządca spojrzał na szmaragdowe żagle okrętu.

– Żyć trzeba. – Wernar wzruszył ramionami.

– Żyć trzeba – powtórzył Lokken i ruszył ku Wernarowi z szeroko rozłożonymi ramionami.

Padli sobie w objęcia jak najlepsi przyjaciele. Stojące w cieniu postaci odetchnęły z ulgą, dłonie zaciśnięte na rękojeściach wyraźnie się rozluźniły. Lokken był wielki jak dąb, Wernar ledwie mógł uwiesić mu się na szyi. Naśmiawszy się i oklepawszy po plecach zwolnili niedźwiedzie uściski. Fale w tym czasie uderzały o nabrzeże i rozbijały się z plaśnięciem.

– Piąty rok się nie widzimy, Wernar, piąty rok. Gdzieś ty się podziewał? – pytał Lokken. – Król wysłał cię ze swoimi czarownikami, to wymaga zaufania, a zaufanie wiernej służby. Czyżby nadszedł czas na stabilizację?

– Na pewno nadszedł czas na stałość w dochodach. – Uśmiechnął się Wernar i poklepał przytroczony do pasa, niewielki mieszek. – Pozwolisz, że towarzyskie zaległości omówimy przy ogniu, hm? – Zasugerował Wernar stawiając kołnierz swojej kurty. Lokken prychnął i kiwnął potwierdzająco głową, co uwydatniło drugi, a nawet trzeci podbródek zarządcy.

Karczma, której pokoje niemal w całości wynajęli angerscy czarownicy była ciemna i zadymiona. Już od wejścia wyraźnie dało się wyczuć woń pieczonego z goździkami mięsiwa i słodkiego, przyprawianego cynamonem miodu. Gwar podniesionych głosów odbijał się od powały, Wernar już przy pierwszej ławie zauważył, że ubrana w obcisły gorset kelnerka ochoczo nadstawia tyłek do sążnistego klapsa. Uśmiechnął się pod nosem stwierdzając, że na Farven nic się w ciągu ostatnich lat nie zmieniło.

Lokken wskazał Wernarowi przygotowany zawczasu stół, po czym zniknął na tyłach karczmy. Podkomendni najemnika nie zwlekali z zajęciem miejsc. Dwie kelnerki o pełnych piersiach i związanych w grube warkocze rudych włosach postawiły na stole kufle pełne miodu. Wernar oblizał wargi i stuknęli się ze śmiechem rozlewając przy okazji sporą część trunku. Czarownicy nie zaszczycili ich nawet krzywym spojrzeniem. Zaprowadzeni przez pomagierów, wspięli się po schodach na piętro karczmy, gdzie przyszykowano pokoje. Ludzie Wernara odprowadzili wzrokiem zakapturzony kondukt.

– Zaraz mi żołądek dupą wyjdzie – powiedział jeden z najemników i wytarł brodę wierzchem dłoni. – Pieczystym zalatuje, a my od dziesięciu dni żyjemy wędzoną rybą.

– Prawda, na Farven mają ponoć najlepsze łosie. Na kontynencie możecie zapomnieć o takiej łosinie. Książęta wyprawiają się tutaj jak na pielgrzymki, kulinarna rozkosz, mówię wam. Żal nie skorzystać z takiej okazji, nie samym bimbrem człowiek żyje – powiedział Elgi. Jako jedyny z całej hulajpartii pałał nieskrywaną miłością do wszelkiego rodzaju kulinariów. Wytykanie towarzyszom smakowej ignorancji bawiła go setnie za każdym razem.

– Łosia, tak samego? – zapytał siedzący na skraju ławy najemnik.

– Nie, debilu – żachnął się Elgi. Pociągnął porządnego łyka. – Na Farven łosia podaje się na kilka sposobów. Najbardziej powszechnym i jednocześnie najznakomitszym jest elgstek. To marynowane w lokalnych ziołach mięso z łosia, pieczone na ruszcie i krojone w grube plastry. Najczęściej podaje się do niego duszone ziemniaki w sosie z borowików. Częstym dodatkiem są warzywa, parzone lub podpieczone na wolnym ogniu. Ale to zależy od regionu wyspy.

Wernar przygryzł wargę i przełknął ślinę. Elgi zakończył wywód i potoczył spojrzeniem po towarzyszach, burczenie w brzuchach przetoczyło się przez ławy jak wzbierająca przy brzegu fala.

– A pierogi mają? – zapytał Bognar i zaśmiał się gardłowo unosząc w górę kufel.

Kompania ryknęła donośnym śmiechem i stuknęła naczyniami. Zamówienie kilku porcji łosiny tradycyjnie spadło na barki najmłodszego stażem najemnika. Wysoki i żylasty Plovdivczyk zaklął pod nosem, po czym posłusznie ruszył ku szynkowi. Rozgrzani buchającym w paleniska ciepłem i rozlewającym się po ciele miodem byli coraz weselsi. Na delikatnym rauszu rozprawiali o przeżytych przygodach lub klęli na krnąbrnych i pozbawionych poczucia humoru czarowników. Wernar z daleka rozpoznał zmierzającego w ich stronę Lokkena. Zarządca portu minę miał nietęgą. Jako najwyższy rangą urzędnik w tej części miasteczka, odpowiadał za przywitanie i kwaterunek angerskiej ekspedycji naukowej. Wernar klepnął otwartą dłonią wolne miejsce obok.

– Wzięli najlepsze apartamenty, mieszek rzucili pod nogi i nie zaszczycili nawet spojrzeniem, co? – zapytał, kiedy Lokken opadł na ławę.

– Jakbyś tam był – odpowiedział zarządca. – Oni tak zawsze?

– Zawsze. – Wernar skinął na kelnerkę, która chwilę później postawiła przed Lokkenem ociekający miodem kufel.

Wjeżdżająca na stół łosina ucięła wszystkie dyskusje. Rozgadane do tej pory towarzystwo zamilkło zajęte pałaszowaniem aromatycznego mięsiwa. Elgi nie mylił się ani krztyny. Danie było wyborne, Wernar z niemałym podziwem zerkał w stronę szynku. Jeśli tak gotowało się na farveńskiej prowincji, jak elgstek smakował w stolicy?

Zaspokoiwszy pierwszy głód, Wernar sięgnął po kufel. Uśmiechnął się mimowolnie, czując jak błogostan rozlewał się po pęczniejącym żołądku. Lokken jadł znacznie bardziej powściągliwie, z jego półmiska zniknął dopiero pierwszy plaster parującej łosiny.

– Powiedz mi, Wernar. Jak to się stało, że zaciągnąłeś się do Angerczyków? – zapytał Lokken. – Jeśli dobrze pamiętam, ostatnimi czasy służyłeś pod wydeńskim księciem. Wiadomym jest, że nieszczególnie lubił się z kolegami po angerskiej stronie granicy.

– Po pierwsze, służyć to ja mogłem tylko pod wydeńską księżną. – Wernar uśmiechnął się kąśliwie. – Po drugie, to było cztery lata temu, od tamtego czasu sporo się na kontynencie zmieniło.

– Słyszałem. – Lokken skinął potwierdzająco. – Ale to wciąż nie jest odpowiedź na moje pytanie.

– Jestem najemnikiem, Lokken – westchnął Wernar mieszając w półmisku. – Idę tam, gdzie czuję pieniądz. Tak się złożyło, że angerskich czarowników nieszczególnie interesowali moi poprzedni pracodawcy.

– Ale twój miecz to co innego – mruknął Lokken.

– Lepiej bym tego nie ujął – odpowiedział Wernar.

Zarządca parsknął pod nosem i sięgnął po kufel. Stuknął gliną o naczynie Wernara i wzniósł toast. Kelnerka była mistrzynią w swoim fachu, ze świeżą kolejką pojawiła się dokładnie w momencie, w którym puste kufle zadzwoniły o drewnianą ławę.

– No dobrze, Lokken, poza tym, że zostałeś zarządcą portu, wydarzyło się na wyspie coś ciekawego? – zapytał Wernar. – Widzę, że rubinów wciąż wam nie brakuje.

Lokken podążył za wzrokiem Wernara. Nad szynkwasem rozpościerała się szeroka, karmazynowa girlanda, zawieszona między dwiema dębowymi słupami. Centralne miejsce zajmowała nabijana ćwiekami tarcza z wymalowanym na zielonym tle krwistoczerwonym, dokładnie oszlifowanym kamieniem. Nawet z tej odległości można było spostrzec, że każdy ćwiek zaopatrzony jest w wieńczący główkę rubin.

– Ano, tego u nas nie brakuje, przynajmniej póki co. Jeszcze dekada, może dwie i wydrenujemy Farven jak oliwki – odpowiedział Lokken. – Kiedy byłeś tu ostatni raz, mieliśmy dziesiątki kopalń. Teraz powstały kombinaty, bogaci wykupują tych nieco mniej zamożnych i albo zamykają, albo wyciskają jak cytryny. Na Farven każdy się z nimi liczy, nawet król.

– Postęp, Lokken, nawet wy nie mogliście się od tego ustrzec.

– Wątpię, żeby wyszło z tego coś dobrego. Jeśli nieliczni mają w garści resztę, prędzej czy później zawsze coś się musi spieprzyć.

Karczma powoli zaczynała pustoszeć. Co bardziej sponiewierani goście albo zalegali na szerokich ławach, albo szukali oparcia w trzeźwiejszych kompanach. Niewielkie, kilkuosobowe grupki prowadziły się wzajemnie ku otwartemu na oścież wyjściu. Nie wszystkim udawało się za pierwszym razem. Co chwila, któryś tracił władzę w członkach i lądował na deskach z brzękiem zwalanych na podłogę kufli i półmisków. Lokken każdą z takich scen kwitował gardłowym śmiechem.

Wernar sięgnął po naczynie i jednym haustem wychylił zawartość, wlewając rozgrzewający miód prosto w gardło. Wesołość zaczynała powoli przeradzać się w oszołomienie i wtórny debilizm.

– Panowie, widzimy się rano… Nie balujcie tu za ostro, wiecie jak tamci potrafią być upierdliwi. – Wernar wsparł się na ławie i stanął na równe nogi. – Bywajcie. Lokken, pokaż no jakie to komnaty opłacili nam zacni magikowie.

Zarządca portu skrzywił się nieznacznie, ale posłusznie skinął głową. Jak się rychło okazało, czarownicy posiadali poczucie humoru. Lokken stanął na korytarzu i sięgnął po pęk kluczy, który uprzednio pobrał od karczmarza. Otwarł zamek i pchnął drzwi. Wernar zaśmiał się gardłowo widząc, jak zamiast solidnego łóżka i balii pełnej parującej wody, pomieszczenie usiane było siennikami, przy których stały cynowe wiadra.

– Żebyście na podłogę nie rzygali – powiedział Lokken z pełną powagą. – No i na siebie.

– Wzruszające…

– Możliwe, ale z pewnością praktyczne. – Lokken przepuścił najemnika do środka. – No, to mam nadzieję, że widzimy się rano.

Obudził go hurgot przypominający spadającą w dół zbocza lawinę. Czaszka eksplodowała tępym, pulsującym bólem. Zamiast kąśliwego przekleństwa, z ust wydobył się chropowaty jęk. Otworzył jedno oko, dojrzał jak Bognar stawia do pionu trącone nogą wiadro.

– Elgi się wkurwi, postawił tarczę zbyt blisko wiadra, no i niechcący… – Bognar blady jak ściana, żeby złapać pion musiał przytrzymać się przecinającej poddasze krokwi.

– Słońce już wstało? – zapytał Wernar powoli podnosząc się do siadu.

– Mhm – mruknął Bognar. – Trzeba budzić resztę, zaraz przyjdzie ten twój stary znajomek. Długo się znacie?

– Stare dzieje. – Wernar machnął ręką. Poczuł jak żołądek podjeżdża mu do gardła, woń rzygowin rozlewała się po dusznym poddaszu. – Bognar, budź kompanię i widzimy się na dole. Idę do czarowników.

Zapiął pikowaną kurtę i ściągnął pasem. Popuścił jedną dziurkę, czując jak łosina marynuje się w przetrawionym alkoholu. Otwarł drzwi na korytarz, przystanął w połowie drogi do schodów i oparł się plecami o zimne deski. Czuł się podle, jakby wypluł go przypływ. Wykonał kilka głębokich wdechów by uspokoić kołatające serce.

– Zaraz ducha wyzioniesz. – Doleciało od strony schodów.

– Lokken, odwal się. – Wernar odepchnął się od ściany i ruszył dalej. Zarządca stał w połowie schodów ze skrzyżowanymi na piersi ramionami.

– Młodość już nie ta. Mógłbyś się czegoś nauczyć przez te wszystkie lata. Chociażby tego, że farveński miód, to nie byle jakie szczyny z kontynentu.

– Dziękuję za wykład – odparł Wernar schodząc w dół. – Czarownicy pewnie już gotowi.

– Owszem, czekają razem z taborem na zewnątrz. Szczerze mówiąc, nie wyglądają na szczególnie zadowolonych.

– Czyli humory im dopisują. – Uśmiechnął się Wernar. – Wyświadcz mi proszę przysługę. – Wernar przysunął się do Lokkena. Zarządca instynktownie zachował dystans, odór przetrawionego alkoholu potrafił powalić wołu. – Powiedz im, że będziemy niezwłocznie.

– Znowu muszę za ciebie świecić oczami. – Żachnął się Lokken.

– Po starej znajomości. – Wernar wzruszył ramionami.

– Macie kwadrans – powiedział Lokken. – Jakbyś nie wiedział co to znaczy, to na dole na szynkwasie stoi klepsydra. Już się przesypuje.

– Dobry z ciebie druh…

– No, już, już, zbieraj tą swoją hołotę. – Lokken powstrzymał sposobiącego się do uścisku Wernara.

– Mówię ci, są zwarci i gotowi.

Jakby na potwierdzenie tych słów, od poddasza dał się słyszeć straszliwy raban. Coś zgrzytnęło, gruchnęło, ktoś wrzasnął przeciągle.

– Kurwa! Który kutas narzygał mi na tarczę?!

Lokken wpatrywał się w ostatnie ziarna piasku, przesypujące się do szklanej gruszki. Najemnicy Wernara w milczeniu chłeptali chłodną już jajecznicę. Zarządca portu spojrzał wymownie na Wernara. Ten wzruszył tylko ramionami i pokręcił bezradnie głową. Podszedł do Lokkena, kwaśny odór miodu zagryzł chlebem i smażonymi jajkami.

– Zaraz do nich wyjdę. – Uspokoił wyraźnie zniecierpliwionego zarządcę. – Słuchaj, Lokken. Całą drogę na wyspę próbowałem się tego dowiedzieć. Wiesz, czego oni szukają na Farven?

– Wernar… – powiedział zdumiony. – Nająłeś się do roboty, o której nie masz zielonego pojęcia?

– Ciężko od nich coś wyciągnąć, pić nie piją, palić nie palą. – Skrzywił się Wernar. – Jak inaczej porozmawiać?

– No nie wiem… Jak można usiąść do rozmowy uprzednio nie nawaliwszy się jak pospolity knur? – zapytał Lokken nieco teatralnym tonem.

Najemnik skrzywił się jeszcze mocniej i spojrzał wymownie na zarządcę. Ten uśmiechnął się tylko i spojrzał z politowaniem na Wernara.

– Ponoć szukają boskiej cząstki – powiedział Lokken. – Nie tłumaczyli więcej, a ja nie dopytywałem. Wystarczył rzut okiem, żeby wiedzieć, że dalszy wywiad nie jest im na rękę. Mnie wystarczyło zapewnienie, że wyspie ani mieszkańcom nic nie grozi.

– No ale tak całkiem nic?

– Wernar, zaraz mnie szlag jasny trafi. Bierz ludzi i jedźmy, czarownicy płacą słono, a ja mam nadzieję, że przypłyną szukać cząstek jeszcze kilkukrotnie.

Droga do przystani wiodła przez główną aleję miasteczka. Wybrukowana równo ociosanymi kamieniami była dumą osady. Końskie podkowy wesoło grały o wypolerowany dukt. Po obu stronach rosły podmurowane zakłady kaletnicze, kramy ze skórami i mnogością różnego rodzaju jadła. Trafił się nawet jeden sklep jubilerski, który zapraszał do środka chwytliwym hasłem reklamowym. Wernar poczuł, jak od bogatej woni smakołyków żołądek wywraca mu się do góry nogami.

Przystań wyrastała tuż za bramą miasteczka. Kilka poprzecznych pirsów wdzierało się w szary nurt rzeki. Przy łodziach uwijali się tragarze i wyraźnie zmęczeni szkutnicy. Wyglądało na to, że będą mogli wyruszyć w rejs z marszu. Czarownicy bez słowa minęli najemników i zsiedli z koni. Hołota skłoniła się w pas, co bardziej wyrywni parobkowie rzucili się do wozów, niezbędne magikom skrzynie w mgnieniu oka znalazły się na pokładach łodzi. Lokken przystanął nieco z boku i przyglądał się przeładunkowi. Tutaj rola zarządcy dobiegała końca, za kilka dni, kiedy ekspedycja wróci do Farven, podejmie ich w tym samym miejscu. Wernar wraz z kompanią zsiedli z kulbak i przenieśli swoje juki do wygospodarowanej dla nich, najmniej okazałej krypy. Majtkowie burczeli pod nosami, wyraźnie niezadowoleni z towarzystwa bandy zbirów.

Wyruszyli chwilę później, odbili od brzegu i z pluskiem rozbijanej wiosłami wody odpłynęli w górę rzeki. Wernar widział jak Lokken uniósł ramię. Najemnik odpowiedział na gest, patrzył za zarządcą do czasu, gdy ten zniknął w porannej mgle.

Rejs dłużył się niesamowicie. Czarownicy w łodziach za nimi rozmawiali ze sobą, lub opatuleni w grube płaszcze obserwowali otoczenie z głębi zarzuconych na głowy kapturów. Wernar ziewnął przeciągle, chłodne powietrze wyciągnęło z niego zmęczenie i resztki alkoholowego rauszu. Rozejrzał się po niewielkim pokładzie, część kompanów zaległa na miękkich worach, chrapanie odbijało się od nurtu rzeki. Nie znalazłszy godnego rozmówcy, Wernar oparł się o burtę i podziwiał mijane krajobrazy. Choć Farven słynęło przede wszystkim z miodu i rubinów, nie sposób było odmówić wyspie uroku. Niski, piaszczysty brzeg potrafił na przestrzeni kilkuset kroków zamienić się w strome, białe jak śnieg wapienne klify. Senne wrzosowiska ustępowały miejscami ciemnej i milczącej puszczy, by chwilę później zamienić się w szerokie doliny kolorowych pól uprawnych. Miejscowi wydawali się nie zwracać na przyrodę żadnej uwagi. Znudzony żeglugą sternik opierał się o wysoką belkę i co chwila spluwał w nurt łupinami słonecznika.

Po dwóch dniach koryto stało się węższe, spokojna do tej pory rzeka przelewała się przez kaskady i mierzwiła w spienione bałwany. Łodziami telepało, kilkukrotnie omal nie roztrzaskali się na ostrych jak brzytwy, wcinających się w nurt skałach.

– Zaraz dobijamy – powiedział sternik. – Przygotujta swoje łachy.

– Część ludzi zostanie przy łodziach. – Wernar widział jak na twarzy sternika maluje się pogarda. – Chyba nie myślałeś, że zostawimy was tutaj po tym, jak czarownicy zgodzili się zapłacić z góry?

Sternik nie odpowiedział. Odwrócił się i naparł na belkę mamrocząc pod nosem. Kompania Wernara krzątała się po pokładzie i porządkowała wyposażenie. Przypasali miecze, zarzucili tarcze na plecy, kołczany zapełniły się strzałami. Choć nie spodziewali się na tym odludziu kłopotów, czarownicy zapłacili im za ciągłą gotowość bojową. Nie oznaczało to nic innego, jak całodniowe paradowania w pełnych pancerzach i dłoniach zaciśniętych na rękojeściach mieczy.

Dobili do brzegu, łodzie zaszurały dnem na szeroką plażę. Słońce przebijało się między igłami rozłożystych sosen i świerków. Wzburzona rzeka szemrała wesoło. Jeden z czarowników, ten który jako jedyny rozmawiał z Wernarem, podszedł do najemnika. Zrzucił kaptur ukazując ogolone na łyso i wytatuowane geometrycznymi wzorami oblicze.

– Wernar, idziemy pod górę – powiedział spokojnym tonem. – Weźmiemy tylko kilku ludzi. Liczę, że dopilnujesz łodzi do naszego powrotu.

– Dopilnuję. Wybrałem tych, którzy pójdą razem z wami – odparł Wernar i skinął na Bognara oraz kilku stojących wokół niego najemników.

– Nie. – Czarownik stuknął kosturem o piach. – Sami wybierzemy. Wrócimy jutro, o świcie bądźcie gotowi.

Wernar zgodził się bez zbędnych dyskusji. Według map, do jaskiń pod górą mieli ledwie kilka godzin drogi. Najbliższą osadę minęli zeszłego dnia, nie groziło im tu nic poza niedźwiedziem i morderczą nudą. Czarownicy powoli oddalali się, jeden jedyny osiołek, którego ze sobą zabrali ciągnął na małym wozie okutą czarnym metalem, niewielką skrzyneczkę. Nim zniknęli za drzewami, czarodziej odwrócił się do Wernara i zamachał kosturem na pożegnanie.

– Patrzcie tej nocy na południe! – zawołał. – Jutro świat nie będzie już taki sam.

Do wieczora czas upłynął im na przygotowaniu prowizorycznego obozowiska. Rozstawili impregnowane woskiem namioty, nazbierali chrustu i ogrodzili palenisko wielkimi jak głowy kamieniami. Wernar dość szybko uporał się z rozstawieniem rusztu i kociołka. Elgi w tym czasie wraz z jednym z najemników udał się na polowanie. Obsady łodzi trzymały się w kupie i łypały niechętnym wzrokiem na pochłoniętych rozmową najemników. Wernar nie rozumiał tej niechęci, wynajęto ich do określonej roboty, za sowitą opłatę. Na kontynencie nie mogliby się opędzić od padających do stóp parobków.

Elgi wrócił z polowania grubo po tym, jak pomarańczowe słońce schowało się za odległą kotliną, wcinającą się klinem między masywne, ośnieżone szczyty. Rumor jaki przy tym uczynili obudziłby zmarłego. Na skleconych z gałęzi saniach ciągnęli za sobą pokaźnych rozmiarów łosia. Nawet miejscowi żeglarze ożywili się wyraźnie i łykali ślinę.

– Powiedz mi, ile jeleni i dzików oszczędziliście, żeby ustrzelić tego łosia? – Wernar złapał się pod boki i stanął przed myśliwymi.

– Wernar… – Elgi sapał jak kowalski miech. – Być na Farven i nie spróbować łosia…

– Jeśli dobrze pamiętam, próbowaliśmy łosiny wszyscy jak tu siedzimy.

– To nie ma żadnego znaczenia – odpowiedział Elgi. – Słyszałem jeszcze w miasteczku, że łosina z rusztu najlepiej smakuje z…

– Dobra, dobra. – Wernar machnął ręką. – Dawajcie go tutaj, przy ognisku, jaśniej będzie. Po ciemku tylko go zepsujemy.

Sprawienie zwierzyny nie zajęło im wiele czasu. Nim spomiędzy chmur wyłoniły się srebrzyste sierpy księżyców, okolica wypełniła się przyjemnym skwierczeniem pieczonego mięsa. Najedli się do syta, łącznie z szyprami, którzy zaczęli wykazywać więcej ludzkich odruchów. Kiedy tylko skończyło się pieczyste, odszpuntowano wypełnione miodem bukłaki. Atmosfera coraz bardziej zaczynała przypominać biesiadę. Rozmowy kleiły się jak nigdy, trunek uderzył do głów przełamując mury niechęci między najemnikami i grupą Farveńczyków.

– Wernar, posłuchaj no mnie – powiedział Elgi. – Widać, że z tym Lokkenem to znacie się nie od dzisiaj. Powiedział ci może, po jaką cholerę te czarowniki tu przypłynęli?

– Powiedział. – Potwierdził Wernar i skinął głową. – Ale nie wiem, czy wiele ci to pomoże?

– Bo? – Elgi przechylił bukłak. Strumień miodu popłynął po bujnej brodzie i rozlał między ogniwami kolczugi.

– Bo szczerze wątpie, czy wyznajesz się tak samo dobrze na czarnoksięstwie jak na gotowaniu – odparł Wernar. – Słyszałeś coś o boskiej cząstce?

Elgi zmarszczył czoło. Myślał bardzo mocno, ale mimo tytanicznego wysiłku, żadna jaśniejsza iskierka nie zakiełkowała w jego umyśle.

– No nie…

– Właśnie – odpowiedział Wernar i wydął wargi. – Lokkenowi też się nie zwierzali. Boska cząstka, to wszystko, początek wszechrzeczy. Tak mi mówił. Co to znaczy, nie moja rzecz. Znacznie bardziej cieszy mnie myśli o pełnym trzosie.

– Czekaj, czekaj… – mruknął Elgi. – Ale po co im to wiedzieć? Jaki świat jest, każdy widzi. Brudny, śmierdzący i chciwy. Pełen zboczeńców i przekraczającego wszelkie wyobrażenia kurewstwa. Serio trzeba płynąć na to zadupie, żeby się o tym przekonać?

Wernar nie odpowiedział. Wzruszył ramionami i uśmiechnął się gorzko. Odłożył swój bukłak i nieco niepewnie, wstał do pionu. Odszedł kilka kroków w mrok i przystanął obok rozłożystego świerku. Rozwiązał pas, ciepły strumień rozlał się po liściach i miękkim mchu, który porastał wystające spomiędzy traw kamienie. Wernar odetchnął z ulgą i spojrzał w stronę nieodległej góry. Wiatr smagał ostre, skaliste kły, śnieg rozwiewał się i opadał w dół, spowijając szczyt w srebrzystej mgiełce.

Błysk oślepił go, Wernar krzyknął z bólu i zwalił się prosto w świeże szczyny. Pod zamkniętymi powiekami czuł żywy ogień. Przez własny wrzask słyszał krzyki obozujących obok towarzyszy. Wzrok powoli wracał do normy, białe plamy rozmywały się wraz z kolejnymi mrugnięciami. Spojrzał w stronę wierzchołka góry. Szczyt zniknął, rozerwany na strzępy masyw dosłownie wyparował. Tam, gdzie jeszcze chwilę wcześniej srebrzyły się tumany białego śniegu, teraz wzbijał się ku niebu ciemny, ognisty grzyb, przeplatany warkoczami czarnego, gryzącego dymu. Nie minęła nawet chwila, jak wokół zaczęły spadać setki skalnych odłamków. Nieistniejący już szczyt wrócił na wyżyny ognistym deszczem. Wernar odwrócił się do obozowiska, nim urwana gałąź zdzieliła go w głowę, dostrzegł jeszcze, jak gigantyczny konar pada wprost na skłębionych przy łodziach flisaków. Potem nie widział już nic.

– Wrócił. – Głos był wygłuszony, odległy. Chciał odpowiedzieć, choćby krzyknąć. Przed oczami wciąż miał jednolitą ciemność. Ból pulsował w całym ciele.

– Bogowie! Patrzcie na jego rękę!

– Znowu zaczyna drżeć, musimy uciekać. Im bliżej góry tym gorzej.

– Bierzmy go do miasta, bo nam tutaj skapieje. Kazali szukać takich jak on.

Ocknął się dopiero kiedy na twarzy poczuł lodowate zimno. Drugie chluśnięcie omal go nie udusiło. Woda, wdarła się do gardła, Wernar zaniósł się rzężącym kaszlem. Na bruk zrzucono go zanim jeszcze zdążył na dobre złapać oddech. Jęknął, gdy przywalił czołem prosto w kamień. Potrząsnął głową dla otrzeźwienia, świat wirował i rozpływał się jakby utkano go z mgły.

– Mamy jednego. – Tym razem głos był wyraźny.

– Najemnik? – zapytał inny głos.

– Szlag… To Wernar. Cała drużyna tam popłynęła, a wrócił akurat on. – Stanął tuż nad nim. Wiedział, że ciężki baryton należał do Lokkena.

– Dla nas, to bez znaczenia. Ważne, że przeżył.

Tytanicznym wysiłkiem przewrócił się na plecy. Teraz wystarczyło tylko odchylić nieco szyję. Obraz wciąż się rozmazywał, ale i tak widział więcej niż potrzebował.

Główny plac miasteczka był zasłany stosami trupów. Większość budynków płonęła, albo została obrócona w zgliszcza. Ponad czarne kłęby wyrastały tylko okopcone kikuty murowanych kominów. Lokken wraz ze zbrojną eskortą stał kilka kroków dalej.

– Broń działa – powiedział. – Jestem pod wrażeniem, nasze pieniądze nie poszły na marne.

– Zabieramy ocalałego. – Wernar dopiero teraz dostrzegł kilku czarowników, którzy stali naprzeciwko zarządcy.

– Skoro taka wasza wola. – Lokken wzruszył ramionami. – Wątpię, żeby przeżył powrót na kontynent. Nam zależy tylko na broni. Ten kraj zbyt długo był na łasce kombinatów. Czas, by korona ponownie zajęła należne jej miejsce.

– Nie będzie żadnej korony. – Zaprzeczył czarownik. Stojący za nim magicy zbliżyli się.

– Co? – Lokken ani drgnął.

– Zabieramy ocalałego. Oraz broń – powiedział twardo.

– Nie taka była umowa. – Obruszył się zarządca. – Broń miała trafić do nas, do korony. Daliśmy wam pieniądze i czas… To jest zdrada.

– To jest racja stanu, Lokken. – Czarownik uniósł dłoń i wycelował palec w pierś zarządcy. – Ta broń nie powstała dla byle księcia. Ona zmieni oblicze świata, a Farven jest tylko początkiem.

– Ty… – Zaczął zarządca. Wernar widział, jak mężczyzna sięga do rękojeści miecza. Nim zdążył nawet chwycić, szyję przebił mu gruby jak kciuk bełt. Chwilę później, podobny los spotkał kryjącą się za tarczami ochronę. Grad stali przyszpilił ich do ziemi w mgnieniu oka.

Wernar westchnął. Na nic więcej nie było go stać. Jeden z najemników, którzy wyłonili się z dymu stanął nad nim z uniesionym nad głowę mieczem. Sztych zawisł dokładnie na wysokości głowy. Czarownicy drgnęli, żaden jednak nie uczynił choćby kroku, by stanąć w jego obronie. Wernar nie miał sił, najmita wyprostował się, gotów naprzeć na głowicę. Zasłonił się rękami, nie było go już stać na nic więcej. Coś zgrzytnęło i strzeliło metalicznie. Żołdak sapnął z przerażenia, postąpił krok do tyłu i stracił równowagę. Wernar poczuł jak życie przesypuje mu się między palcami, czekał aż pierwszy szok minie i ciało eksploduje bólem. Zacisnął zęby, ale jedyne co poczuł, to zgrzytająca żuchwa. Najemnik nie mógł chybić…

– Mówiłem wam. – Czarownik w towarzystwie akolitów zbliżył się do Lokkena. – Broń nie musi tylko niszczyć. Jej prawdziwą siłą, jest życie… – Szarpnął za rękę Wernara i uniósł w górę.

Wydawało mu się, że śni. Przedramię wydawało się pulsować. Skóra stwardniała jak kamień i pokryła się miniaturowymi bruzdami, podobnymi do tych, które widywało się na spieczonej słońcem ziemi. Kawałek klingi poruszył się i wypadł z jednego z mikroskopijnych kanionów, prosto na mokry bruk. Bruzda zasklepiła się, siateczka pęknięć zniknęła. Przedramię wyglądało na nienaruszone.

– Co wyście ze mną zrobili? – wycedził Wernar.

– Daliśmy ci nowe życie – odparł czarownik i puścił jego ramię. – Jedyne w swoim rodzaju. Zabrać go!

– Co mi zrobiliście?! Co się ze mną dzieje?! – Wrzeszczał i miotał się, gdy pętano mu nogi i ramiona. Głowica miecza trafiła prosto w nos, tym razem, ból eksplodował pod czaszką zgodnie z przewidywaniem.

Przyjemne kołysanie wyrwało go niebytu, czoło zapulsowało, gdy tylko rozwarł powieki. Czarownik siedział na zydlu tuż przy łóżku. Odrzucony na plecy kaptur ukazywał wymalowaną w geometryczne wzory twarz.

– Płyniemy? – zapytał Wernar.

– Tak. – Czarownik skinął potwierdzająco. – Wracamy do Angersu.

– Co tam się wydarzyło? Gdzie moi ludzie?

– Zostali na Farven – odparł czarownik. – Wyspa wkrótce przestanie istnieć.

– Lokken miał rację? Wy to zrobiliście? Ta cała, ekspedycja, to jedna wielka farsa? – Wernar wspiął się na łokieć i obrócił na bok. Plecy paliły żywym ogniem.

– Nie farsa, konieczność. – Podkreślił czarownik. – Cena i tak była niewielka. Wątpiliśmy, by poza detonacją udało nam się osiągnąć bardziej… Postępowe rezultaty. – Uśmiechnął się czarownik.

– Postępowe? – Wernar parsknął pod nosem.

– Wkrótce zrozumiesz, Wernar. – Czarownik westchnął przeciągle i wstał z taboretu.

– Uczyniliście ze mnie monstrum, co tu rozumieć? – Uniósł ramię.

Czarownik nie odpowiedział. Narzucił kaptur na łysą głowę i ruszył ku drzwiom kajuty. Zatrzymał się, odwrócił głowę w stronę najemnika.

– Ten świat, będzie niedługo za mały dla nas, znających tajniki. Jeszcze chwila… Musieliśmy znaleźć… Polisę, która zapewni nam przetrwanie. Lokken ją dla nas sfinansował.

– A ja? – zapytał Wernar. – Też jestem ceną za wasze przetrwanie?

– Nie, Wernar. – Czarownik pokręcił głową. – Ty jesteś nadzieją. Nadzieją i dowodem, że postąpiliśmy słusznie.

Koniec

Komentarze

Przyjemne opowiadanie, napisane bez zgrzytów, nie trzeba się cofać, żeby zrozumieć co autor miał na myśli. Historyjka dość przekonująca, zbudowany świat także. Co do detali, dla Wernara nie masz żadnego innego określenia, tylko Wernar. Wernar to Wernar tamto. Trochę zbyt duże dysproporcje w opisie bohaterów, kompania Wernara opisana z rozmachem, a Magowie, bardzo oszczędnie, wręcz skrycie, tak jak się zachowywali :) Najbardziej przypadała mi do gustu postać Lokkena. Są gdzieś nieliczne potknięcia stylistyczne, ale jest ich mało i nie ma co się czepiać. Jeśli miałbym rozpatrywać to opowiadanie jako jedną całość, nie widzę uzasadnienia do tak długiej biesiady w stosunku do szybkiej finałowej akcji, mam na myśli ilość poświęconego tekstu. Jeśli jednak to pociągniesz, nie będę się czepiał.

 

Czytało się dobrze, parę błędów technicznych jest – gdzieniegdzie przecinek, uciekający podmiot domyślny lub zły zapis dialogu. Jednak nie przeszkadzały w odbiorze.

Jeżeli chodzi o fabułę, to raczej standard fantasy. Nic mnie nie odrzuciło, ale trudno bym czuł się też zaskoczony. Dialogi niekiedy są naprawdę fajne, zwłaszcza ten z łosiną czy między Lokkenem a Wernarem.

Natomiast tytuł fatalny – nie przykuwa uwagi. Warto pomyśleć o czymś, co skieruje uwagę właśnie w stronę Twego tekstu, a jednosłowne nazwy raczej się tutaj nie wyróżniają za mocno.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Mnie nie przekonało. Raczej nie przepadam za heroic fantasy, a tu chyba mamy coś podobnego. No i przez pół tekstu nic się nie dzieje – przypłynęli do portu i poszli chlać.

Przyznaję, że tekst napisany nie najgorzej, chociaż interpunkcja czasem szwankuje.

Gdyby nie świdrujący w nozdrzach smród, widok byłby całkiem uroczy.

A co ma widok do zapachu? Dwa różne zmysły.

Najemnicy Wernara w milczeniu chłeptali chłodną już jajecznicę.

Pili jajecznicę?

Babska logika rządzi!

Cześć.

Przeczytałem pierwszy akapit.

Prawdopodobnie moje uwagi mogą być uniwersalne dla tego tekstu, pewnie też dla Twojej twórczości.

“Weszli do portu wraz ze zmierzchem. Daleko za miasteczkiem, skrzyły się białe szczyty, strzelistego pasma. Gdyby nie świdrujący w nozdrzach smród, widok byłby całkiem uroczy. Wernar nie po raz pierwszy widział wyspę Farven, tajemniczy ląd, bardziej odstręczał niż zachęcał do cumowania. Postawił kołnierz i rozejrzał się po nabrzeżu. Rodzili się tu ludzie zdecydowanie bardziej krępi niż na kontynencie, a skłonność do agresji była znana jak świat długi i szeroki.“

  1. Unikaj takich dwuznaczności, jakie są w pierwszym zdaniu. Zmierzch nie chodzi. OK, rozumiem, że chodziło o nastanie zmierzchu, ale Ty i tak użyłeś skrótu myślowego. Unikaj tego zwłaszcza na początku książki. Później pewnie ujdzie Ci to płazem i nikt nie zauważy. Ale pierwsze wrażenie robisz takie: “ocho! Trzeba uważać, bo człowiek pisze dziwnie”.

    Uwaga subiektywna; nie sądzę, aby to, co napiszę, funkcjonowało jako błąd. Rozpoczęcie tego typu, choć najpospolitsze (czy raczej jedno z dwóch najpospolitszych) uważam za bardzo słabe. Wygląda to tak, jakbyś wybrał przypadkowy fragment dzieła, rzucił nożem, a tam, gdzie ten się wbił, oddzielił część, której nie pokażesz od tej, którą upublicznisz. Przecież chwilę wcześniej mogło być na przykład “Wyszli z łódki, po czym ruszyli w lewo”. Prawda? Czy cokolwiek innego, choćby od ich dzieciństwa zacząć. A równie dobrze (nie wiem, czy ze stratą dla fabuły, bo nie czytałem) mogłoby to być 4 tysiące znaków dalej. Stąd takie rozpoczęcie jest dla mnie po prostu brakiem umiejętności rozpoczynania. A to się równa chodzeniu na łatwiznę.

  2. W drugim zdaniu masz aż dwa błędy interpunkcyjne! Oj (i tu wpisz sobie, co tylko chcesz, co przychodzi na myśl o Twojej korekcie i tzw. “bety”).

    Szczyty pasma? Nieszczęśliwie to brzmi. Mało kto na co dzień używa “pasma”. A nie łatwiej, że szczyty gór?

  3. Trzecie zdanie jest o smrodzie. Jak się ma zapach do widoku? Czy gdyby mieli upośledzony zmysł węchu, to widok nadal byłby wątpliwy? Przedobrzyłeś.
  4. Czwarte zdanie, to o Farven. Zbędny przecinek. Czy z poziomu łódki, łodzi czy statku można uznać, że ląd nie zachęca do cumowania? Pewnie tak, gdyby widzieć np. ogromne rafy, pożar na brzegu czy setki pali z nabitymi głowami.
  5. Ostatnie zdanie z zaznaczonego fragmentu. Sugerujesz, że bohater snuje wnioski o ludziach rodzących się na nabrzeżu! Yyy… Coś nie wyszło. Ponadto skłonność do agresji zapewne jest znana jak świat długi i szeroki. Ale czego dotyczy ten wniosek? To stwierdzenie natury religijno-filozoficznej? A może dotyczyło tubylców? No pewnie, że to drugie…, tylko dlaczego nie wynika to z tekstu?

Jak widzisz: technicznie niedoskonale. Logicznie jeszcze słabiej. Więc do pracy nad tym, aby następne teksty były coraz bliżej wspaniałości. :-)

Gdy wymyślę sygnaturkę, to się tu pojawi.

Ja akurat lubię fantasy we wszelkich jej odcieniach, również heroicznych. Dlatego też przeczytałem – mimo, że pierwszy akapit nie wprowadza zbyt dobrze w świat (siliłeś się na zbytnią poetykę moim zdaniem) – z zainteresowaniem. Poza zakończeniem brakuje tu oryginalność, jednak rozmowy bohaterów są całkiem interesujące, z nutą prostego humoru.

Co do samego zakończenia to jakoś mi nie podeszło. Długo budowałeś grunt pod intrygę, mnożyłeś domysły najemników, a na końcu zaserwowałeś błysk i bohater zmienił się w jakiegoś mutanta. Oczywiście jest to punkt wyjścia do dalszych historii jednak sam opis tej przemiany i ogólnie cała scena akcji był najsłabszym punktem opowiadania. 

Mimo to czytało mi się całkiem nieźle :)

 

Edit: No i wymyśl jakiś lepszy tytuł bo ten nie jest zbyt dobry.

Przypłynęli i zasiedli do jedzenia i picia, a potem poszli spać. Rano odpłynęli, a kiedy przypłynęli na miejsce, zasiedli do jedzenia i picia. W międzyczasie magowie dokądś poszli, a potem stało się wielkie pierdut i przestałam rozumieć o co tu chodzi.

Wykonanie, delikatnie mówiąc, pozostawia nieco do życzenia.

 

Ro­dzi­li się tu lu­dzie zde­cy­do­wa­nie bar­dziej krępi niż na kon­ty­nen­cie, a skłon­ność do agre­sji była znana jak świat długi i sze­ro­ki. – Czy nie powinno być: …ich skłon­ność do agre­sji była znana jak świat długi i sze­ro­ki.

 

– Scho­dzi­my na ląd. Po­cze­ka­my na na­brze­żu. Za­ko­men­de­ro­wał.– Scho­dzi­my na ląd. Po­cze­ka­my na na­brze­żu – za­ko­men­de­ro­wał.

 

za­uwa­żył, że ubra­na w ob­ci­sły gor­set kel­ner­ka ocho­czo nad­sta­wia tyłek do sąż­ni­ste­go klap­sa.…za­uwa­żył, że ubra­na w ob­ci­sły gor­set dziewka ocho­czo nad­sta­wia tyłek do siarczystego klap­sa.

Obawiam się, że w czasach kiedy halabardnicy chrzęścili zbrojami, nikt nie słyszał o kelnerkach.

Sążniste można pisać epistoły, ale nie można dawać sążnistych klapsów. Można natomiast dawać klapsy siarczyste.

 

Dwie kel­ner­ki o peł­nych pier­siach i zwią­za­nych w grube war­ko­cze ru­dych wło­sach… – Warkoczy się nie związuje, warkocze się plecie/ zaplata.

 

Po­cią­gnął po­rząd­ne­go łyka.Po­cią­gnął po­rząd­ny łyk.

 

Naj­czę­ściej po­da­je się do niego du­szo­ne ziem­nia­ki… – Skąd mieli ziemniaki? Jak się dusi ziemniaki?

 

wes­tchnął Wer­nar mie­sza­jąc pół­mi­sku. – …wes­tchnął Wer­nar mie­sza­jąc na pół­mi­sku.

Półmisek jest płaski, nie można w nim mieszać.

 

puste kufle za­dzwo­ni­ły o drew­nia­ną ławę. – Gliniane kufle chyba nie będą dzwonić o drewnianą ławę.

 

gir­lan­da, za­wie­szo­na mię­dzy dwie­ma dę­bo­wy­mi słu­pa­mi. – Słup jest rodzaju męskiego, więc: …gir­lan­da, za­wie­szo­na mię­dzy dwoma dę­bo­wy­mi słu­pa­mi.

 

Obu­dził go hur­got przy­po­mi­na­ją­cy spa­da­ją­cą w dół zbo­cza la­wi­nę. – Masło maślane. Czy coś może spadać w górę?

 

– No, już, już, zbie­raj swoją ho­ło­tę.– No, już, już, zbie­raj swoją ho­ło­tę.

 

Cięż­ko od nich coś wy­cią­gnąć… – Trudno od nich coś wy­cią­gnąć

 

Wy­star­czył rzut okiem, żeby wie­dzieć… – Wy­star­czył rzut oka, żeby wie­dzieć

 

Droga do przy­sta­ni wio­dła przez głów­ną aleję mia­stecz­ka. Wy­bru­ko­wa­na równo ocio­sa­ny­mi ka­mie­nia­mi była dumą osady. Koń­skie pod­ko­wy we­so­ło grały o wy­po­le­ro­wa­ny dukt. – Kiedy aleja stała się duktem? Jak się poleruje dukt?

A może chodziło o trakt?

 

Po obu stro­nach rosły pod­mu­ro­wa­ne za­kła­dy ka­let­ni­cze, kramy ze skó­ra­mi i mno­go­ścią róż­ne­go ro­dza­ju jadła. – Czy zakłady kaletnicze na pewno rosły? Dlaczego w kramach ze skórami sprzedawano jadło?

 

Przy ło­dziach uwi­ja­li się tra­ga­rze i wy­raź­nie zmę­cze­ni szkut­ni­cy. Wy­glą­da­ło na to, że będą mogli wy­ru­szyć w rejs z mar­szu. – Dlaczego tragarze i szkutnicy mieliby natychmiast ruszać w rejs?

 

spo­koj­na do tej pory rzeka prze­le­wa­ła się przez ka­ska­dy… – Czy dobrze rozumiem, że łodzie płynęły przez wielostopniowe wodospady?

 

od­szpun­to­wa­no wy­peł­nio­ne mio­dem bu­kła­ki. – Odszpuntować można beczkę, ale nie bukłak.

 

– Bo szcze­rze wąt­pie… – Literówka.

 

Wer­nar wi­dział, jak męż­czy­zna sięga do rę­ko­je­ści mie­cza. Nim zdą­żył nawet chwy­cić, szyję prze­bił mu gruby jak kciuk bełt.Nim zdą­żył choćby chwy­cić

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Przecinki!

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka