- Opowiadanie: veslao - Śpiew macew.

Śpiew macew.

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Śpiew macew.

Jadąc na południe pradawnym traktem węgierskim, wiodącym wzdłuż Wisłoki, można było trafić do Owego miasteczka. Zjeżdżając z gór widziało się prostą asfaltową, drogę, którą ponoć Niemcy w czasie wielkiej wojny wyłożyli macewami, nagrobnymi kamieniami z hebrajskimi inskrypcjami. Drogę wieńczyło wzniesienie na którym mieściło się właśnie Owo miasteczko. Miasteczko w którym szaleństwo kotłowało się od wieków.

Dzisiejszy dzień był nad wyraz ciekawy. A to za sprawą grzybków, które Dunajski pieczołowicie hodował w kącie za szafą, tuż obok okna. Miały one stanowić remedium na wszechobecną pleśń, która pokrywała ściany. Zaiste dziwny pomysł, ale na Tej poczcie – wydawał się oczywisty.

Owocniki w nocy otworzyły swe spiczaste kapelusze i rozsiały miliony zarodników. Każdy z listonoszy, który przyszedł do pracy stawał w drzwiach sali doręczeń i wdychał niecodzienny zapach. Nie był to zapach stęchlizny i pleśni cierpliwie tępiony detergentami przez sprzątaczkę Jolę, ale ożywczy zapach lasu i grzybni. Kilka głębszych wdechów wystarczało. Zaczynali chichotać, podbiegali do swoich biurek i zachowywali się nad wyraz dziwnie.

Czernik ubrał służbową, okrągłą czapkę z daszkiem, przygładził w lustrze wąs a'la Adolf i zaczął maszerować podnosząc wysoko nogi i opuszczając je gwałtownie. Dochodził do ściany, zatrzymywał się, robił w tył zwrot i wyrzucał prawą rękę do góry – Sieg Heil! Sieg Heil! – krzyczał i maszerował dalej.

Stasowska z Walusią siedziały obok siebie. Zamiast, jak co dzień układać listy za chodem, zaczęły chichotać jak małe dziewczynki. Stasiowska wyciągnęła grzebień i zaczęła czesać starszą od siebie o dobrych dwadzieścia lat Walusę. Ta chichocząc krzyczała, co chwila -Aj. Boli! Aj, boli!- gdy Stasiowska zbyt gwałtownie pociągnęła grzebieniem włosy.

Stary, siwy Mirus, który zwykle z rana drzemał z jakimś listem w ręce ruszył żwawo na środek sali.

-Hej dziewczyny, w góre biusty, bo się zbliża czas rozpusty– zaśpiewał przytupując swoimi zabłoconymi gumofilcami. Potem podbiegł do Walusi i Stasiowskiej. Obie z piskiem rzuciły się do ucieczki wkoło wielkiego stołu do dzielenia listów. Mirus gonił za nimi dzielnie i czasem udało mu się którąś klepnąć w tyłek. Te w odpowiedzi śmiały się i przyspieszały, ale nie za bardzo tak, aby Mirusowi dać jeszcze jedną szansę.

Największe milczki Szela z Szynalem dyskutowali zawzięcie. Potem rozerwali paczkę, która przyszła do proboszcza i wyciągnęli z niej wiatrówkę. Otworzyli okno i zaczęli strzelać do wron, które obsiadły drzewo przed pocztą. Wtedy przymaszerował do nich Czernik. Popatrzył groźnie na Szelę i Szynala. Ci zmieszali się pod okiem wodza. Ten wskazał im idących na pocztę klientów. – Cel – Szela wycelował bez wahania – Pal – krzyknął Czernik. Szela nacisnął spust. Idąca drogą stara kobiecina potknęła się i upadła. Cała trójką zaczęła głośno rechotać, cisząc się z odniesionego zwycięstwa. Kobiecina podniosła się i zaczęła uciekać w stronę kościoła. Czernik poklepał Szelę po ramieniu -Dobrze, dobrze, przyjdź do odznaczenia.–

Czernik wybrał ze swego biurko najładniejszą kartkę, która przyszła do wójta od syna z Chicago. Wyciął wielkimi nożycami order, dopiął do niego wstążeczkę z sznurka konopnego i kiwnął na Szele. Przypiął mu zszywaczem do koszuli order mówiąc:

– Przyznaję ci order strzelca wyborowego -

– Ku chwale poczty – krzyknął Szela salutując i tupiąc nogami.

Wtedy wtoczył się Wiatr. Potężne i wielkie chłopisko. Popatrzył zdumiony na salę doręczeń, wciągnął powoli szerokimi nozdrzami powietrze. Jego twarz zaczęła wykrzywiać się powoli, osiągając w końcu wyraz bezgranicznego szczęścia. Ruszył do swojego biurka i zwalił się na krzesło (nie żeby tak dosłownie). Zadowolony obserwował całe towarzystwo.

– Szybciej, szybciej – krzyczał czasem, dopingując latającego dalej za „dziewczynami" Mirusa.

I wtedy zrobiło się troszkę strasznie. Sprzątaczka Jola, która dotychczas siedziała w kącie przez nikogo niezauważona, zabrała z biurka Czernika misia, którego ten dostał od pracowników na urodziny. Przytulała go chwilę. Potem z sadystycznym uśmiechem zaczęła wbijać w brzuch ofiary szpilki, które zapewne wyciągnęła z tablicy informacyjnej. Gdy skończyła zaczęła śpiewać kręcąc się w kółko:

– Jedziemy na wycieczkę, bierzemy misia w teczkę, a misiu jak to misiu, narobi w teczkę sisiu– po czym ryknęła diabolicznym głosem

– Znowu się zlałaś cholero – zaczęła bić miśka po tyłku, po brzuchu. Nie wiedzieć skąd wyciągnęła nóż i zaczęła odcinać miśkowi kończyny, trzymając jego głowę między kolanami. Na jej rękach pojawiła się krew. Jej twarz wykrzywiona grymasem wielomiesięcznego opętania budziła grozę.

– To Twoja wina, – krzyczała do okaleczanego, zakrwawionego miśka. W końcu rzuciła nim o ścianę tuż obok drzwi, akurat wtedy, gdy pojawił się w nich Naczelnik. Naczelnik otarł twarz ręką. Popatrzył na zakrwawioną dłoń i wzruszył ramionami. Sądził, że znowu ma krwawienie z nosa.

– Co wam znowu odpierdala – krzyknął. – Na dywanik, do mnie, już!- dodał i zszedł na dół, do swojego gabinetu. Salę doręczeń spowiła cisza. Słychać było tylko oddalający się dźwięk podkutych butów naczelnika.

Towarzystwo otrzeźwiało z lekka. Strach przed szefem-szefów, jak o nim mówili, był silny. Zaczęli gramolić się powoli. Stłoczeni pod gabinetem Naczelnika przepychali się jak kury.

– Idź ty, idź ty – wypychali jedno, drugie. W końcu zdecydował się wejść Wiatr. Zapukał delikatnie – Proszę – usłyszał. Wszedł, a za nim wtłoczyła się reszta.

Naczelnik milczał długo. – Co to było – zapytał w końcu.

– Przepraszamy szefie– mamrotali cicho.

– Dobra, ale co to było? Zioło, proszek czy tabletki?-

– Może grzybki?– powiedział Wiatr olśniony.

– A gdzie Dunajski?– zapytał naczelnik.

– A kto tam wie szefie. Przyszedł rano a potem wyleciał biegiem. Mówił coś o appogeum sukcesu.-

Naczelnik wstał.-Wszyscy za mną– zakomenderował. Zaprowadził ich do zejścia do piwnicy. Zaczął schodzić po stromych schodach, a oni z obawą, gęsiego za nim.

Naczelnik zatrzymał się w samym końcu najdłuższego korytarza. Nie było tu żarówki. Oświetlił drzwi zapalniczką. Była na nich tabliczka „NNP". Nikt, kto przypadkiem zapędził się tutaj nie wiedział, co oznacza skrót.

– Nigdy Niedoręczone Przesyłki– wyszeptał naczelnik. Potem nabożnie otworzył drzwi. Wszedł jako pierwszy. Z przerażeniem patrzyli jak Naczelnik znika w czerni pomieszczenia. Wchodzili powoli, najpierw Wiatr, potem Czernik, a za nimi reszta.

Pod wpływem ich ciepła i oddechu pomieszczenie zdawało się ożywać. Powiązane sznurkiem paczki z listami leżące na drewnianych regałach zaczęły rozświetlać się i jarzyć pulsującą czerwienią. Na ścianach pojawiały się delikatne, purpurowe żyłki niczym układ krwionośny budynku. – To chyba pleśń – wyszeptał Wiatr.

 

Naczelnik podszedł do ściany. Przytknął do niej dłoń i przymknął oczy. Ściana zaczęła pulsować. Z lubością wsłuchiwał się w rytmiczne drżenia. Sam już nie wiedział, czy je wyczuwa czy słyszy.

– Szefie, czy to jest pleśń – zapytał Drozd.

– Szefie – niemal krzyknął zdesperowany Szela. Towarzystwo popatrzyło ze zdumieniem i przyganą na Szele, który odważył się podnieść głos na szefa-szefów.

Ten jednak o dziwo nie zwrócił na to uwagi. Zdjął dłoń ze ściany i będąc jeszcze w ekstazie odwrócił się ku nim.

– To nie pleśń – odpowiedział spokojnie – To śpiew macew -

 

Teraz dopiero dostrzegli, że pulsujące żyłki to w istocie hebrajskie litery nagrobnych macew, z których zbudowano fundament tej piwnicy. Litery zdawały się poruszać, jakby chciały do nich przemówić.

W głowach rozbrzmiały im dźwięki żydowskiej muzyki. Skrzypce chwyciły ich za serca.

Naczelnik zaczął klaskać w dłonie i podskakiwać. Ruszyli za nim. Wyprowadził ich z poczty. Muzyka narastała, przyzywała ich. Szli tańcząc wzdłuż kościoła, a potem wzdłuż rynku. Weszli na drogę. Tańczyli, klaszcząc i kręcąc się wokół siebie, gdy wielka ciężarówka pędziła na nich. Nie słyszeli klaksonu i pisku opon. Słyszeli skrzypce i cymbały.

I drgający asfalt, pod którym pulsowały hebrajskie inskrypcje.

 

 

 

Veslao

 

Koniec

Komentarze

Takie tematy to materiał bardzo łatwopalny, wybuchowy. Ja byłbym ostrożniejszy w porównywaniu polskiego listonosza do Hitlera. A zakończenie miało być metaforyczną zemstą Żydów na Polakach? Jeśli tak, to za co? Co autor chciał tym opowiadaniem udowodnić?

...always look on the bright side of life ; )

No, i to jest wreszcie coś! Niezła psychodela, napisane spójnie, tylko cały ten "główny sens" z macewami jakiś taki bez sensu - po prostu nie pasuje (w sensie, ci żydzi, niemcy itd... sugerowałbym raczej coś bardziej metafizycznego, i tak też odmienić zachowania postaci). Grunt, że czytało się dobrze. Stylem przypominasz krótkie formy polskich fantastów z lat 80"/90" (Sawaszkiewicz itp.) - niby każdy miał własny styl, ale "brzmienie" mieli wszyscy podobne. 

Dzięki za komentarze. Jak zacząłem miało być tylko fajnie. Potem brakło mi pomysła... jak skończyć temat. Macewy wstawiłem na końcu, ale wyłożenie nimi dróg przez Niemców jest faktem historycznym.

A.D. porówniania listonosza do Hitlera - On po prostu tak wygląda.

Cóż, komentarz autora upewnił mnie tylko co do mojej oceny tego tekstu. Na przyszłość, niechże autor chociaż przez chwilę zastanowi się przed publikacją, o czym chce pisać - i po co.

...always look on the bright side of life ; )

Kiedyś, dawno temu podobały mi się lekcje jezyka polskiego, których tematem była interpretacja wierszy, czyli co autor miał na myśli...
Byłem w tym naprawdę dobry (szóstka na maturze).
Teraz wiem, że zastanawianie się, co ktoś miał na myśli jest dorabianiem koniowi rogów, nie sprawdza się zarówno w stosunku do autorów jak i znajomych. Jest delikatnie to ujmując - pseudointelektualne. Choć ktoś to musi robić - ja na pewno nie.

Ma być po prostu fajnie. Po to się żyje. A fajnie nie znaczy głupio. Jeśli coś spiętrza się w KAŻDYM człowieku w potok słów, to z czegoś wypływa choć niekoniecznie do czegoś prowadzi.

Nowa Fantastyka