Świt wstawał powoli, dno lasu tonęło we mgle. Wilgotne opary wpełzały pod odzież, zaciskały na karku lepkie palce.
Młodzieniec siedział skulony pod modrzewiem, obejmując rękami kolana. Okrywał go płaszcz, który jednak nie dawał uczucia ciepła. Chłopak tkwił już tak czwartą noc z rzędu.
Gdy mgły opadały, wybierał się na przechadzkę wzdłuż brzegu jeziora, a potem wracał do wioski, gdzie przesypiał kilka godzin i znów spieszył nad Świteź – by wypatrywać zjawiskowej panny.
Raz czy dwa zdołał pochwycić ją spojrzeniem, kątem oka. Jej sylwetka migała między drzewami – tam, gdzie mchy były najzieleńsze, a zdradliwe trzęsawiska czyhały na nieostrożnych wędrowców – albo ukazywała się po drugiej stronie jeziora. Nigdy dość blisko, by porozmawiać, a co dopiero dotknąć.
Młodzian czekał cierpliwie, aż niewiasta mu zaufa i pokaże się w pełnej krasie. Traktowała tak wszystkich czy podejrzewała go o podstęp?
Wstał, by rozprostować zdrętwiałe członki. Przez chwilę dla rozgrzania tupał w miejscu, dziwiąc się, że nie dostał jeszcze zapalenia płuc. Choć zaczynał go chyba brać katar.
Przystąpił w końcu do obchodu Świtezi. Co jakiś czas sięgał po bagienne kwiaty, zbierając je w niezbyt udany bukiet. Nieustannie zapadał się po kostki w błoto.
Wtem, zgięty wpół, z ręką wyciągniętą w stronę kępy wyjątkowo dorodnych jaskrów, znieruchomiał.
Stała ledwie kilkanaście kroków od niego, smukła jak młoda brzózka, gibka niczym sarna. Piękna. Patrzyła na młodzieńca wielkimi jasnymi oczami, na jej ustach błąkał się delikatny uśmiech.
Postąpił ku dziewczynie, trzymając przed sobą kwiaty.
– Proszę, nie odchodź…
Zanim skończył mówić, już jej nie było.
Zaklął paskudnie i cisnął wiecheć kwiatów na ziemię. Czując ogarniające go zniechęcenie, poszedł w stronę wioski. Zapłacono mu jednak zbyt wiele, by mógł zrezygnować, więc wrócił nad jezioro tuż przed zachodem słońca.
Ku jego bezbrzeżnej radości, bukiet zniknął.
~*~
Trzy dni później nadszedł wreszcie wieczór, kiedy młodzian i oswojona już rusałka spacerowali razem, dotykając się niemal biodrami i zajadając zbierane po drodze maliny. Wszystko szło jak z płatka.
Po kolejnym tygodniu zniknęły wszelkie bariery.
– Czemu nie pójdziesz ze mną, luba? – pytał chłopak, doskonale znając odpowiedź. – Nic tu poza mgłą, ptactwem bagiennym i robactwem. Pojedź ze mną, na zamku pana Lubomira dostatek jadła i uciech. Pozwól pokazać ci mój świat, dobrze nam tam będzie razem!
Dziewczyna roześmiała się tylko, a jej śmiech brzmiał jak srebrne dzwoneczki.
– Łatwo ci prawić o miłości, kawalerze – rzekła poważnie – choć ledwie mnie znasz! Nie słowa, a czyny się liczą. Lico masz gładkie, czy jednak jesteś dobrym człowiekiem? Ojciec przestrzegał mnie przed obłudą mężczyzn, sam wiedział o niej niejedno! Skąd pewność, że nie powoduje tobą kaprys, że nie porzucisz mnie, gdy ogarnie cię nuda?
Doszli do modrzewia, pod którym zwykł przesiadywać młodzieniec. Chwycił dziewczynę za ramiona i oparł plecami o pień drzewa, a ona zadrżała w oczekiwaniu. Jednak nie namiętność oplotła jej ciało, lecz ciężka siatka. To młodzian pociągnął za linkę, uruchamiając sprytnie ukrytą pułapkę, i błyskawicznie ścisnął rusałkę powrozem. Choć ramiona miała nadludzko silne, a paznokcie ostre, nie zdołała się wyrwać.
– Ty oszuście! – wysyczała z furią. – Ty zdrajco!
Ale chłopak tylko pokręcił głową.
– Niczego ci nie przysięgałem, kochana – rzekł. – Wszyscy wiedzą, że rusałkom nie składa się obietnic.
Dziewczę próbowało przetoczyć się na brzeg jeziora, ale bez powodzenia.
Młodzieniec zarzucił ją sobie na ramię jak worek – była zadziwiająco lekka – i ruszył w kierunku pozostawionej nieopodal furmanki.
Wykonanie zadania zajęło mu ponad dwa tygodnie, ale sowita nagroda rekompensowała każdą godzinę spędzoną o głodzie i chłodzie pod modrzewiem.
~*~
Z każdym kolejnym obrotem kół wozu oddzielającym ją od jeziora dziewczyna słabła coraz bardziej. Gdy dotarli na zamek, jej skóra zrobiła się niemal przezroczysta.
Straże natychmiast przepuściły przyjezdnych.
– Znowu żeś się spisał, panie Samborze – rzekł z uznaniem jeden z wartowników, zaglądając do wozu.
Sambor tylko kichnął w odpowiedzi. Przez całą drogę od Świtezi męczyły go dreszcze.
Pan Lubomir, uprzedzony o przybyciu nadwornego łowcy, czekał w sali audiencyjnej. Aż podskakiwał ze zniecierpliwienia. Strażnicy i nieliczni dworzanie przyglądali się ciekawie, jak młodzieniec niesie niepotrafiącą już iść o własnych siłach boginkę i sadza ją na rzeźbionym krześle. Potem ukłonił się krótko.
– Nie tak to sobie wyobrażałem – zauważył władyka, obchodząc pannę dookoła. – Więc to jest rusałka? Słabowita jakaś.
– Z dala od jeziora jest praktycznie pozbawiona mocy, mości Lubomirze – odparł Sambor. – Życie z niej uchodzi.
Pan zamku podrapał się po łysiejącej głowie.
– Znaczy… zdechnie mi tu? – spytał niezadowolony.
Sambor wzruszył ramionami.
– Poiłem ją w drodze i oblewałem wodą z wiadra, ale widać, że wiele to nie pomogło.
Lubomir przybliżył twarz do dziewczyny tak bardzo, że niemal stykali się nosami. Odchyliła głowę, próbując uniknąć cuchnącego oddechu.
– No może i ładna na swój sposób – zaopiniował wreszcie – ale na kolana nie rzuca. Zabidzona taka.
Sambor westchnął. W lesie dziewczyna była zjawiskowo urodziwa. Teraz cała magia dosłownie wyciekła i wyparowała.
Zrobiło mu się trochę żal. Ale tylko trochę. Nie miał czasu na wyrzuty sumienia. Poza tym przez to babsko nabawił się przeziębienia. Na potwierdzenie kichnął potężnie.
– No nic. – Lubomir obszedł rusałkę po raz czwarty. – Przecież nie będziesz jej odwoził. Może wyżyje. Średnio pasuje do mojej menażerii, ale niech tam. Każę przygotować odpowiednią klatkę nad sadzawką w ogrodzie jaśnie pani. Woda to woda, nie?
– A zanim to się stanie? – Sambor wytarł rękawem nos. Humor mu się poprawił, bo wiedział, że zaraz nadejdzie pora na drugą część wypłaty.
Lubomir zastanowił się chwilę.
– Zabierz ją do łaźni – zdecydował. – Na razie poleży w wannie. No i może… ty! – Skinął na jednego ze strażników stojących przy drzwiach. – Idź z nimi, niech ktoś jej pilnuje. Choć, dalibóg, wygląda, jakby miała zaraz ducha wyzionąć.
Sambor chwycił bezwładną rusałkę i razem ze strażnikiem opuścili salę.
Przez boczne drzwi wsunęła się do pomieszczenia znudzona pani Lubomirowa. Na rękach trzymała równie znudzonego pieska wątpliwej urody.
– Już lepiej, byś bal jakiś wyprawił albo oddział najemników kupił – burknęła. – A ty nic, tylko pieniądze na dziwactwa wydajesz.
Pan Lubomir miał już w swej kolekcji harpię, jednorożca oraz ślepego bazyliszka. Z pokazywania ich wielmożom i gawiedzi czerpał spore zyski, więc poszukiwanie nowych zaczarowanych istot uważał za niezłą inwestycję. Uśmiechnął się więc tylko do żony i popędził do kuchni pod pretekstem sprawdzenia, co dziś na obiad.
~*~
– Bywaj zdrowa. – Sambor wsunął rusałkę do żeliwnej wanny na lwich łapach i, nie oglądając się za siebie, wyszedł. Pomoc kuchenna dolewała kolejne wiadra studziennej wody.
Gdy i ona się oddaliła, w ciemnym pomieszczeniu pozostał tylko strażnik, mruczący pod nosem przekleństwa. Wcale mu się nie podobało nowe zadanie. Zajęty wyrzekaniem, nie od razu spostrzegł, że został w łaźni sam. Dosłownie.
Rusałka, kiedy poczuła świeżą wodę, odzyskała trochę sił. Z trudem przechyliła się przez krawędź wanny i spłynęła kratką ściekową prosto do okalającej zamek fosy.
~*~
– Jak to: zniknęła?!
Strażnik kulił się w progu komnaty pana Lubomira. Długo bił się z myślami, nim postanowił zanieść mu złe wieści. Tak długo, aż nastał wieczór.
– Panie, ja tam nie wim… Ledwo żem ją z oka spuścił, przecie byłem tam cały czas! Szast-prast i nagle znikła! Dźwi zamknięte, panie… To wodna wiedźma jest, a bo ja wim, co taka potrafi?
Lubomir też nie wiedział i bardzo go to rozsierdziło.
– Krowy pasać, a nie dworu strzec! – syknął. – Jazda stąd i nie pokazuj się więcej na zamku!
Były strażnik umknął, przestraszony i rozgoryczony. A Lubomir kazał natychmiast wezwać Sambora.
~*~
Młody łowca zajęty był właśnie przepijaniem zarobku w karczmie pod murami miasta. Szło mu chwacko, o zachodzie słońca śpiewał już na całe gardło sprośne piosnki. Potrzebował zrekompensować sobie dwa tygodnie na bagnach i należycie się rozgrzać, przegonić katar i dreszcze.
Posłaniec odnalazł Sambora, kiedy ten chwiejnym krokiem zmierzał do wygódki.
– Szczaj, ino szybko – poradził. – Bo w dobrym humorze to nasz pan nie jest. Coś mi się widzi, żeś jeszcze nie zapracował na swoją zapłatę.
Chwilę trwało, nim młodzian zdołał zasznurować spodnie. Wsadził głowę do beczki z deszczówką, by odegnać pijackie zamroczenie, i ruszył na zamek. Podejrzewał, że zdrowo mu się oberwie za pijaństwo, ale za ucieczkę rusałki nie czuł się odpowiedzialny.
Nocne powietrze otrzeźwiło go nieco. Na szczęście, bo w konfrontacji z panem Lubomirem lepiej było mieć głowę na karku, żeby w tym właśnie miejscu ją zachować. Zresztą, pomimo znacznej ilości wypitego piwa, Sambor uważał, że jest w całkiem niezłej formie – przynajmniej dopóki nie zaczął mieć halucynacji.
Gdy doszli do mostu zwodzonego, już na niego czekała.
Nie tak urzekająca jak nad jeziorem, ale w swoim żywiole – nawet jeśli to była tylko nie pierwszej czystości fosa. Wciąż blada, jednak wyraźnie silniejsza. Jej jasne oczy płonęły determinacją i żądzą zemsty.
– Nie… – wyjąkał Sambor, cofając się o krok. Za wolno. W jednej chwili stała na powierzchni wody, w drugiej – już oplatała rękami szyję młodzieńca i ciągnęła go ku sobie. Nie zdążył nawet krzyknąć, gdy tafla się nad nim zamknęła.
– Wiesz – usłyszał jeszcze tylko – tu, w ogrodzie jaśnie pani, też rośnie modrzew…
~*~
– Niezupełnie o to mi chodziło – rzekł Lubomir do małżonki – ale w ostatecznym rozrachunku nie ma co wybrzydzać.
– I zaoszczędziłeś na złotej klatce.
Spoglądali na ogród przez okno zamkowej wieży. W centralnym punkcie znajdowała się sporych rozmiarów sadzawka. Na brzegu siedziała smukła, wiotka dziewczyna. Nie tak dzika i piękna jak nad Świtezią, ale niezaprzeczalnie magiczna i zjawiskowa. Bosymi stopami rozchlapywała wodę.
– Co ona właściwie mu zrobiła? – zapytała pani Lubomirowa.
– Może i nie przysięgał jej przy świętym księżyca blasku – zaśmiał się władyka – jednak zdradzenie niewieścich nadziei pewnie liczy się tak samo. Krucha rzecz taka dusza…
Jaśnie pani zerknęła przelotnie na męża, ale nic nie powiedziała.
Nieopodal sadzawki stał modrzew, a w promieniu metra wokół pnia ziemia była całkiem naga. Nic nie chciało na niej rosnąć.
– I przyjezdnych jakby więcej – dodał pan Lubomir po namyśle. – Oglądają ją niby obrazek jaki. Dziewka kłopotów nie sprawia, karmić jej nie trzeba, sama wrócić do swego jeziora nie może, więc niech tam. Tylko łowcy szkoda. Niezły był.
– Nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem.
– Fakt. – Władyka rozchmurzył się nieco. – Na pewno napatoczy się inny. A następnym razem zażyczę sobie chimery.