
„ Być – znaczy być postrzeganym.” (George Berkeley)
– To wszystko jest dla pana.
Wysoki mężczyzna położył na obrusie cztery grube zwitki dwustuzłotowych banknotów, ściśniętych banderolami. Wyróżniał się szykownym garniturem, mocno wysklepioną klatką piersiową i krzykliwym kolorystycznie krawatem. Kręcone włosy przyprószyła już siwizna.
Starannie wygładził obrus, jakby nie chciał naruszyć sztywnej gładkości pięknego nakrycia. Wykonano je z koronki. Lśniło prawie nieskalaną bielą. Tylko kilka nikotynowych przebarwień psuło odczucie świeżości, pachnącej jeszcze krochmalem. Serweta sprawiała wrażenie kupionej niedawno, jednak przy dokładniejszym spojrzeniu wrażenie niweczyły naderwane nitki misternego haftu, sterczące w wielu miejscach.
Pośrodku blatu leżała duża popielniczka z drewna, zdobiona na obrzeżu esowatym żłobieniem.
– Jeżeli za mało złociszy, powie pan tylko jedno słowo – kontynuował człowiek o potężnych barkach, układając paczki obok siebie. Chrząknął. – Dostarczę tyle, ile pan zażąda. No i jeszcze coś przyniosłem.
Człowiek, siedzący przy stole, w milczeniu przyglądał się paczkom pieniędzy. Pociągła, starannie wygolona twarz nie zmieniła wyrazu. Zdawało się, że myślami jest zupełnie gdzie indziej. Widok stosiku banknotów spowodował tylko lekki uśmiech. Właściwie łagodnie wygiął wargi, w milczeniu kwitując sowity dar.
Przełożył sztywne w swojej nowości pakiety w miejsce, gdzie jasny połysk tkaniny szpeciła brązowa plamka. Zdawała się go irytować.
Teraz było widać, że długie palce pokrywa żółty nalot nikotyny, jedyna cecha wyróżniająca jego postać. Wyglądał bardzo zwyczajnie – nieco już znoszona marynarka, popielate spodnie, szara koszula i ciemnogranatowy, też podniszczony krawat. Węzeł ozdoby męskiego stroju sprawiał wrażenie, jakby został zawiązany dawno temu, a potem tylko luzowano go każdego wieczora i ściągano następnego ranka. Patrząc na tego człowieka, w pierwszej chwili odnosiło się wrażenie, że jest pospolitym urzędnikiem, zawsze przychodzącym do pracy piętnaście minut wcześniej i wychodzącym kwadrans po jej zakończeniu. Uważny obserwator prędko jednak skorygowałby początkowy osąd, napotkawszy jego wzrok, przenikliwe spojrzenie szarych oczu, taksujące i badawcze. Zdawało się poprzez skórę, mięśnie i żebra przenikać w głąb duszy, poznawać najgłębsze jej tajniki i penetrować umysł.
Teraz natomiast obojętnie przyglądał się zwitkom pieniędzy, nie zwracając uwagi na przybyszy. Na kobietę w czerwonej sukience, bojaźliwie kryjącą się za plecami towarzysza, który przed chwilą złożył na blacie okazałego mebla małą fortunę. Nawet nie rzucił okiem na dwóch innych mężczyzn, stojących przy wejściu do pokoju. Też sprawiali wrażenie, jakby starali się nie zwracać na siebie uwagi. Wyraźnie unikali zerknięcia w oczy człowieka, zajmującego miejsce przy pięknym stole.
– Przesadza pan… To za dużo. – Wyglądająca na biuralistę postać odsunęła trzy zwitki. – Cieszę się, że pomogłem. Wyraźnie dostrzegałem wszystkie fragmenty zdarzeń, i to po kolei. Zwykle mi się to udaje, chociaż nie zawsze. Nie zawsze…
Przez twarz przeleciał dziwny grymas, może smutku.
– Mam jeszcze coś. – Mężczyzna w pięknym garniturze położył obok popielniczki plik studolarówek. Dwie płaskie i mocne gumy, stosowane do uszczelniania słoików wekowych, zabezpieczały banknoty przed rozsypaniem. – Nie ma ceny za pana moc. Nie ma ceny…
Poprawił węzeł krawata.
– Wie pan, teraz pieniądz jest niestabilny. – Głośno odkaszlnął. – Dolary są pewną walutą, co by o nich nie opowiadano – ciągnął silnym, nieco zachrypniętym głosem. – Raz stoją wyżej, następnego miesiąca niżej, jednak zawsze pozostaną w obiegu. Ale, jeżeli pan sobie tego życzy, mogę je wymienić na złote sztabki. Albo krugery.
Przez chwilę nad czymś się zastanawiał.
– Krugerrandy – poprawił się pośpiesznie. – Monety. Sporo złota zawierają, każdy bank je kupi.
Człowiek w znoszonej marynarce potrząsnął głową.
– Ja nie potrzebuję dużo. – W głosie nie zabrzmiał nawet cień emocji. – Niech pan to zabierze.
Łagodny uśmiech pogłębił się. Szczupłe palce przesunęły niechciane rulony na brzeg stołu.
– Wystarcza mi na życie… – kontynuował nieśpiesznie. – Więcej stanowi dla mnie zbędny zbytek. Naprawdę bardzo się cieszę, że pomogłem.
Z kieszeni wyjął opakowanie kubańskich cygaretek. Wyłuskał jedną i zaczął delikatnie ugniatać palcami.
Bardziej postawny z dwóch mężczyzn przy drzwiach szparko postąpił kilka kroków do przodu.
Zamaszyście kroczący dryblas o potężnych barach wyróżniał się słusznym wzrostem. Obaj – zdawało się, że trzymają wartę przy wejściu do salonu – byli do siebie bardzo podobni. Rozrośnięte torsy bez reszty wypełniały gładkie kurtki z sztucznego tworzywa. Przypominali prostokątne bryły mięśni, z wyrośniętymi w dół i na boki rękoma i nogami, masywnymi niczym betonowe słupy energetyczne.
Uwagę zwracały ich rozrośnięte, bycze karki.
Właściwie różnili się tym, że na głowie wyższego pyszniła się gęsta czupryna, zaczesaną na jeża, a czaszka drugiego została starannie wygolona.
Wcale nie posiadali tępych twarzy. Twarde rysy ich oblicz znamionowały doświadczenie, czujność i gotowość do działania.
Człowiek, podchodzący teraz do stołu przegładził grubymi palcami włosy. Szeroka pięść, naznaczona rozległą szramą, może śladem uderzenia nożem albo kastetem, wyjęła z kieszeni czarnej kurtki dużą zapalniczkę. Ktoś, kto obserwowałby tę scenę, zauważyłby, że paznokcie palców zostały niezwykle starannie opiłowane i uformowane.
Położył ją przed mężczyzną w szarej marynarce.
– Proszę, jest ogień…
Ton głosu wyrażał szacunek, a może też pilnie skrywany lęk. Ten mocny baryton brzmiał uniżenie, jakby mężczyzna czuł respekt przed szczupłą postacią w znoszonej marynarce. Jakby też cieszył się, ze niespodziewanie wyświadcza drobną przysługę.
Gospodarz domu nieznacznie się uśmiechnął. Wziął do ręki srebrzycie lśniący przedmiot. Kciuk odsunął wieczko, a potem przekręcił karbowane kółko.
Zapalił się żółtawy płomyk. Nad stołem uniósł się kłąb dymu.
– Miałem kiedyś podobną… – stwierdził mężczyzna z namysłem, przesuwając pomiędzy palcami platerowany metal. – Dawno temu… Później nigdzie nie mogłem takiej nabyć.
Jego wzrok stał się nagle uważny. W szarych oczach mignął wyraźny cień zastanowienia. Namysłu.
Dokładnie oglądał zapalniczkę, ozdobioną po obu bokach wypukłą sylwetką cwałującego konia. Przyglądał się żłobieniom krótszych boków. Przesunął ją między palcami, może badając, czy dotykanie pięknie wykonanego przedmiotu sprawia to samo wrażenie, co kiedyś.
Pochmurna twarz nagle zmieniła wyraz – rozświetlił ją uśmiech zadowolenia.
– Właśnie taką kiedyś zgubiłem – podjął po chwili. – Prawie identyczną… Ta pewnie pochodzi z tej samej, pewnie krótkiej serii. Idealnie pasuje do dłoni, jak mój dawny nabytek. Tak się z niego cieszyłem…
Niespodziewanie skrzywił się.
– Kupię ją od pana, za każdą cenę – zakończył niespodziewanie silnie brzmiącym głosem. – Za każdą.
Szczupła dłoń, obramowana pieczołowicie wyprasowanym mankietem szarej koszuli wyciągnęła z pliku trzy banknoty dwustuzłotowe, a po chwili jeszcze jeden. Potem przesunęła je na brzeg obrusa.
– Tę naruszoną paczuszkę zatrzymam, pozostałe można zabrać. Przecież już o tym mówiłem. – W głosie zabrzmiał wyrzut. – Pieniędzy mi wystarcza.
Mocno zaciągnął się tytoniowym dymem.
Człowiek, który niedawno kładł na obrusie zwitki banknotów, jeszcze raz mocno chrząknął. Mężczyzna z czupryną zaczesaną na jeża w lot pojął znaczenie nieartykułowanego dźwięku.
– Pan ją sobie weźmie – obwieścił. W głosie drgał wyraźny odcień dumy, że i on niespodziewanie wyświadczył przysługę. – Podarunek… Tyle pan dobrego zrobił dla szefa. Kupię nową, ze złota.
Palcem przetarł nos, naznaczony śladami wielu ciosów.
Zegar w kącie pokoju tykał monotonnie. Gospodarz domu rzucił na niego okiem, jakby sprawdzał czas. Przez twarz przewinął się wyraźny grymas zniecierpliwienia.
– My z mężem naprawdę dajemy wszystko z serca, niechże pan uwierzy. – Kobieta niespodziewanie przerwała chwilę milczenia. Stukając wysokimi obcasami, przeszła kilka kroków w stronę stołu. Położyła na krześle torbę. – Zapalniczka niech dobrze służy.
Widać było, że, wyraźnie onieśmielona, zastanawia się, co jeszcze powiedzieć.
– Wskazał pan miejsce, w którym te łachudry więziły naszego synka – kontynuowała po chwili, pośpiesznie, łykając sylaby. – Zaraz po pierwszym spotkaniu. Niepojęte, ale przekonaliśmy się, że pan nigdy się nie myli.
Głos przeszedł w piskliwy, spazmatyczny dyszkant.
– Trzymali go w pustym szambie, skutego, ze związanym nogami, z kapturem na głowie.
Zaczęła płakać. Przetarła dłonią powieki, rozmazując gruby makijaż. Pod oczyma pozostały ciemne smugi.
– Łapsy szukały go tyle czasu, i nic – kontynuowała. – Mąż ofiarował się suto ich opłacić, żeby przyłożyli się do roboty, ale nie chcieli brać. Wiadomo, kurwa, dlaczego. I to jest sprawiedliwość!?
Człowiek w pięknym garniturze pogardliwie wzruszył ramionami.
– Niektórzy wzięli, i to dużo, ale i tak nic nie zrobili – zauważył sucho. – Wypełniali tylko papiery. Z tymi gnojami kiedyś się rozliczę… Cieszyli się z naszego nieszczęścia, śmiali się, chcieli, żebym zmiękł. Patałachy bez pojęcia.
Siedzący za stołem człowiek rozciągnął usta w swoim lekkim, łagodnym uśmiechu. Z uwagą przypatrywał się zapalniczce. Nie mógł oderwać od niej wzroku.
– Tak go męczyli, żebyśmy zapłacili okup. Tyle pieniędzy! – Kobieta znowu zaczęła łkać. – A potem i tak by go zabili. Skurwysyny. Wzięliby się za uczciwą bandytkę, a nie za takie numery. Jebańce!
Znowu zapalił się płomyk. Nowy właściciel ciągle obracał zapalniczkę w palcach.
– Po prostu dokładnie widziałem, gdzie go trzymają. – Wolno pokiwał głową. – Zostawił w domu ulubioną bransoletę. Ciągle ją nosił. Otrzymaliście ją państwo od porywaczy jako dowód, że rzeczywiście jest w ich rękach. Że to oni decydują o jego losie, nikt inny. Była już upaćkana śmierdzącym błotem.
Zamilkł na chwilę.
– Rzeczy zmieniają posiadaczy – kontynuował z namysłem – jednak każda z nich zostawia ślad… Często bardzo wyraźny. Dokładnie je widzę. I tyle…
Znowu uśmiechnął się powściągliwie.
– Jeżeli państwo pozwolicie – dodał po kilku sekundach – zrobię trochę przewiewu. – Dużo palę, a nie chcę, żeby dom przesiąkł dymem. Zwłaszcza ten pokój. Często go wietrzę. To dla mnie bardzo ważne.
Przez uchylone werandowe drzwi przedostał się powiew wiatru. Dym z cygaretki zaczął się rozwiewać. Mężczyzna w szarej koszuli znowu rzucił okiem na zegar.
Kurant uderzył, wybijając upływ połowy godziny.
Kobieta wyjmowała z torby pakunki różnej wielkości z firmowymi znakami renomowanych sklepów spożywczych.
– Wiem, że pan niewiele je, więc kupiłam, co mogłam tylko dostać najlepszego.
Wargi pokryte grubą warstwą karminowej szminki wykrzywił uśmiech. Potem usta kobiety zacisnęły się w wąską kreskę.
– A oni go głodzili. Wyszedł na wolność taki chudziuteńki. I dzięki panu żyje. Tylko dzięki panu, zbawco.
Znowu zaczęła spazmatycznie łkać. Upadła na kolana.
– Tacy jesteśmy wdzięczni. Boże mój, żeby pan wiedział, jacy wdzięczni!
Uchwyciła szczupłą dłoń i zaczęła ją całować, zostawiając czerwone ślady pomadki do ust.
– Uspokój się, kobieto!
Mężczyzna w wspaniałym garniturze położył dłoń na ramieniu żony. Posłusznie wstała.
– Pójdziemy już – dodał, wysmarkując nos w chusteczkę. – To wszystko jest pańskie. – Przełożył zwitki banknotów na środek stołu, umieszczając je obok popielniczki. – Co pan z tym zrobi, to już nie moja sprawa. Dam jeszcze coś.
Wyjął z kieszeni spodni telefon komórkowy.
– Na klawiaturze pod jedynką jest mój numer. Niewielu ludzi go zna… Jeżeli będzie pan czegoś potrzebował, proszę dzwonić. Często zmieniam kartę, jednak pan się o tym dowie.
Mówił krótkimi, urywanymi zdaniami.
– O każdej porze dnia i nocy… Abonament jest opłacony. Będzie opłacany stale. Pan może rozmawiać z tego aparatu, ile chce… Ja wiele mogę. Bardzo dużo.
Ponownie głośno chrząknął.
– Pomogę w pańskiej sprawie, jeżeli pan coś zobaczy – kontynuował ostrym głosem. – Jestem pewien, że do tego dojdzie. Wtedy zrobię wszystko, czego pan sobie zażyczy. Za darmo. Jedno słowo wystarczy.
Kobieta wyjęła z torebki puderniczkę i kilka chusteczek higienicznych. Starannie usuwała z twarzy ślady rozmazanego tuszu.
– Ja bardzo rzadko telefonuję… – Mężczyzna w znoszonej marynarce znowu uśmiechał się tym łagodnym, nieobecnym uśmiechem. – To raczej ludzie do mnie dzwonią.
Palcem wskazał na stary aparat, stojący na brzegu kredensu.
– Jednakże bardzo dziękuję – zakończył, znowu uśmiechając się powściągliwie.
Nie patrzył na rozmówcę – przyglądał się zapalniczce. Pochłaniała jego uwagę.
Nieuważnym gestem wyciągnął dłoń, pewnie chcąc już zakończyć spotkanie. Gość w przyciągającym wzrok stroju uścisnął ją mocno.
Ruchem ręki dał znać, że towarzyszący mu mężczyźni mają iść przed nim. Wyszedł zdecydowanym krokiem, przepuszczając przed siebie żonę.
– Niech pan chwilę poczeka! – Człowiek w zniszczonej marynarce, wstając od stołu, machnął ręką w powietrzu. – Należność za zakup! Coś się panu należy…
Wziął ze stołu leżące luzem cztery dwustuzłotówki, złożył na pół i włożył do górnej kieszeni kurtki. Niedawno spoczywała tam zapalniczka. Kieszeń pozostała niezapięta.
Nagle potrząsnął głową.
– Niech pan nie idzie do pubu na umówione spotkanie. – Głos człowieka w popielatych spodniach brzmiał tylko nieco głośniej od szeptu. – Może wydarzyć się… coś złego.
Twarz przybrała wyraz skupienia. Ciągle trzymał rękę na ramieniu ostatniego z gości. Teraz, kiedy podniósł się z krzesła, było widać, jak bardzo jest szczupły.
– Jeżeli pan tam pójdzie, dostanie pan przed wejściem trzy kulki w głowę. Ja to widzę… Tylko to, nic więcej.
Obaj stali w milczeniu, patrząc na siebie. Twarz człowieka z gęstą, sterczącą czupryną pozostawała nieruchoma i bez wyrazu. Z kieszeni sterczał rożek banknotu. Szeroka dłoń mężczyzny, naznaczona blizną, wsunęła go głębiej. Potem grube knykcie ze starannie przyciętymi i dokładnie opiłowanymi paznokciami wolno przeczesały sztywne włosy.
Szczupła postać w szarej marynarce znowu przesuwała między palcami metalowy przedmiot.
Potężny mężczyzna kilka razy zamrugał szybko, a potem przestąpił z nogi na nogę.
– Z nikim się nie umawiałem na takie spotkanie – powiedział wolno. – Naprawdę nie… Z nikim.
Dłonią otarł kilka kropel potu z czoła.
– A jednak pan się umówi… – Głos gospodarza brzmiał teraz mocniej. – Zobaczyłem to… Niech pan tam nie idzie. Ostrzegłem, wystarczy. Nie widzę nic więcej. Dzięki za podarunek.
Człowiek z czupryną zaczesaną na jeża głośno przełknął ślinę. Jeszcze raz otarł czoło.
– Tak zrobię, proszę pana. Na pewno tak zrobię. Ja też dziękuję – stwierdził po chwili milczenia i cicho zamknął za sobą drzwi.
Benzynowy płomyk nagle błysnął, jakby nowy właściciel ciągle coś sprawdzał. Szczupłe palce, pokryte nalotem nikotyny, czule głaskały srebrzysty metal nowego nabytku, rzeczy, która, jak przypuszczał, mogła wiele zmienić.
Na taką chwilę czekał osiem długich lat i teraz, jak sądził, w końcu nadeszła.
***
W popielniczce żarzyła się niedopalona cygaretka.
Mężczyzna w szarej koszuli starannie ją zgasił. Rzucił okiem na cyferblat – wskazywał pięć minut po jedenastej. Miał jeszcze czas na zwykłe czynności, na przygotowanie się do czegoś, co powtarzał w dniu, podkreślonym w kalendarzu na czerwono, najważniejszej czynności każdego miesiąca.
Uważnie obejrzał pokój, sprawdzając, czy wszystko jest tak, jak powinno być.
Oglądał niezmieniony od dawna widok – spore pomieszczenie wyglądające skromnie, jednak bardzo schludnie. Pośrodku brązowego kredensu z litego drewna stał stary telewizor z wypukłym ekranem. Przy drugiej ścianie etażerka, skąpo zapełniona książkami i porcelanowymi bibelotami. Tapczan z wysokim oparciem wyściełały wilcze skóry, podobnie jak sąsiadujące fotele. Kilka roślin na parapecie okna wyciągało listki do światła.
Jedną z półek etażerki zajmował tylko fotografia w skórzanym etui z podparciem. Chłopiec na zdjęciu, z zaczesanym na czoło klinem jasnych włosów, wyginał usta w tym samym nieśmiałym, trochę nieobecnym uśmiechu mężczyzny w znoszonej marynarce.
Stojący zegar z wahadłem ozdabiał kąt pokoju. Szafkowa obudowa błyszczała blaskiem często przecieranej politury. Obok wisiał ścienny kalendarz tygodniowy. Jedna z dat została obwiedziona czerwoną krechą.
Połysku mebli nie psuła nawet smużka kurzu. Lśniły wilgotnawym blaskiem codziennego polerowania.
Mężczyzna szeroko otworzył drzwi na werandę. Powkładał kilkanaście pakuneczków do pozostawionej torby. Po chwili namysłu położył ją na tapczanie. Zwitki banknotów włożył do szuflady kredensu. Leżało tam jeszcze kilka innych.
Przyglądał się im w zamyśleniu. Nie przywiązywał wagi do pieniędzy, chociaż doskonale wiedział, jak bardzo są ważne. Posiadał ich dużo, bardzo dużo, bez wahania wydałby jednak wszystkie, aż do ostatniego grosza, żeby tylko osiągnąć to, czego pragnął.
Pomyślał, że gotówka jednak nie powinna bezużytecznie spoczywać w pachnącej kamforą szufladzie – musiał wpłacić ją do banku.
Westchnął. Postanowił zrobić to jutro. W rogu etażerki umieścił ofiarowany aparat komórkowy.
Uważnie rozglądał się po pokoju.
Doszedł do wniosku, że jeszcze nie wszystko jest tak, jak było wtedy, tego dnia, gdy zmieniło się jego życie. Coś przeszkadzało, a on pragnął mieć czystą duszę i umysł, aby móc się skupić. Coś nie wyglądało tak, jak osiem lat temu. Fragment istniejącej teraz rzeczywistości nie do końca odpowiadał zapamiętanemu obrazowi.
Szybkim krokiem, z popielniczką w ręku, poszedł do ubikacji. Wyrzucił niedopałek. Strzępem papierowego ręcznika wyczyścił wgłębienie w ciemnym kawałku drewna. Torbę przeniósł do kuchni. Teraz już nie czuł niczego fałszywego w widoku salonu – wtedy też starannie usunął resztki tytoniu i popiół.
Obracając w palcach zapalniczkę, wpatrywał się w fotografię w skórzanej obwolucie – zdjął ją z etażerki i postawił na stole.
Znowu przeniósł wzrok na przedmiot trzymany w dłoni. Syn, którego zdjęcie miał przed sobą, osiem lat temu wyszedł kupić zapałki, bo on rankiem w ogrodzie zgubił zapalniczkę.
Ta, którą trzymał w dłoni, wyglądała prawie identycznie. Nie była dokładnie taka sama, różniła się zdobieniem wąskich boków, jednak niczym więcej. Ten szczegół nie powinien mieć znaczenia.
Jak zwykle, przypominał sobie ten dzień, chociaż pamiętał go minuta po minucie.
Była sobota, a on skończył już prace domowe i pielenie grządek. Syn pobiegł do kiosku, położonego parędziesiąt metrów dalej, po drugiej stronie ulicy. Chciał sprawić mu przyjemność.
Człowiek w szarej marynarce doskonale pamiętał cienki, zuchowato brzmiący głos: „Tatku, kupię ci zapałki, żebyś się nie martwił! Caluteńką paczkę. Mam pieniążki!”. Nie zapomniał słów, dobiegających zza ogrodzenia: „Będziesz mógł zapalić sobie cygarko! Zaraz wrócę!”.
Słyszał niecierpliwy tupot bucików i trzask furtki.
Wtedy, ponad osiem lat temu, czekając na powrót malca, wypalił jednak cygaretkę. Potem następną. Przypomniał sobie, że w kuchennej szafce wraz ze świecami leży pakiet zapałek. Z rozkoszą zaciągał się tytoniowym dymem. Zgasił wówczas niedopałek i dokładnie przewietrzył pomieszczenie. Nie chciał, aby chłopczyk oddychał oparem nikotyny i dbał o to. Skrupulatnie wyczyścił popielniczkę, tę samą, która stała przed nim.
Syn nigdy nie wrócił.
Mężczyzna w zamyśleniu obracał w palcach gładki, przyjemny w dotyku metal.
Przez całe osiem lat myślał o jednym – o tym dniu. Codziennie siadał przy stole i odtwarzał w pamięci tamte wydarzenia. Natężał umysł. Starał się zobaczyć najdrobniejszy szczegół. Analizował każdą chwilę.
Żona go porzuciła, obwiniając o zaginięcie dziecka. Sprawiła mu ból, jednak szybko o nim zapomniał, zajęty próbami odtworzenia przebiegu zdarzeń. Ze zdziwieniem spostrzegł, że dostrzega wiele spraw, zupełnie dla niego obojętnych, ale ważnych dla innych ludzi – i nieraz bardzo dziwnych.
Zrozumiał, że po prostu je widzi. Odnalazł kilka postaci, obserwowanych w ciągach oglądanych zdarzeń, potem kolejny tuzin, i ostrzegł innych przed czającymi się w przyszłości niebezpieczeństwami. Odwdzięczyli się suto, a on stawał się znany.
Wiele osób zaczęło się do niego zwracać z prośbami o pomoc. Przynosili pieniądze, coraz więcej pieniędzy. Rzucił pracę, co przyjęto z ulgą, bo przez osiem godzin siedział za biurkiem i tępo wpatrywał się w ścianę. Początkowo żył ze zgromadzonych oszczędności, ale szybko przestał martwić się o swoje finanse.
Ta zdolność postrzegania fragmentów oddalonej od niego rzeczywistości z każdym rokiem poszerzała się. Dostrzegał coraz więcej, pewnie i bez wysiłku. Swobodnie sięgał w przeszłość, a potem zrozumiał, że od początku równie naturalnie penetruje wyimki przyszłości, coraz bardziej rozległe.
Nie za bardzo pamiętał, co działo się, gdy stwierdził, że syn już nie powróci. Wyrzucił wszystko ze swojego umysłu. To nie miało znaczenia. Zapamiętał tylko, że musiał przychodzić do kilku budynków, odpowiadać na pytania i czytelnie podpisywać wiele dokumentów. Niekiedy przywoływał obraz korytarzy, twardych albo miękkich krzeseł i dłoni, wskazujących miejsca, które zapomniał zaparafować. Kilkanaście dłoni najrozmaitszych kształtów.
Człowiek w znoszonej marynarce ciągle obracał w palcach zapalniczkę. To mógł być ważny element, przełamujący jego niemoc w najważniejszej sprawie. Od dawna sięgał w przeszłość i przyszłość, ale nadal nie mógł spostrzec, co się stało, gdy syn doszedł do kiosku. Do tej pory widział w tym miejscu tylko dym – zawłaszczający obraz opar. Rozprzestrzeniające się kłęby dymu, zasnuwające wszystko.
Zapalniczka mogła być brakującą cząstką minionej rzeczywistości albo jej zwornikiem. Zgubił ją tamtego dnia, a teraz trzymał w palcach prawie identyczny przedmiot, chociaż nie ten sam.
Szczupły mężczyzna wierzył, że wszystkie części wizerunku wydarzeń sprzed ośmiu lat w końcu połączą się teraz w całość.
***
Rozejrzał się po pokoju. Wyglądał tak, jak wtedy. Obrus nadal emanował świeżością, tylko nieco się już przyniszczył. Mężczyzna w szarej koszuli sądził, że jego nieuchronne zużycie nie powinno mieć większego znaczenia, ale starannie poślinił palec i wyrównał sterczące nitki.
Rośliny na oknie mocno wyrosły, jednak na to nie mógł nic poradzić. Często je przycinał, lecz znowu szybko się rozwijały.
Czasomierz tykał jednostajnie. Rok temu złamała się duża wskazówka, ale jej spojenie zegarmistrzowskim lutem nie sprawiło trudności – nie pozostał nawet ślad uszkodzenia.
Zbliżała się jedenasta trzydzieści – czas, gdy syn wyszedł. I był ten sam dzień miesiąca. Starannie podkreślał je w kalendarzu.
Rozległ się wysoki, metaliczny ton – zegar wybił pół godziny. Dźwięk kuranta zabrzmiał niczym dzwon, obwieszczający coś ważnego.
Tak jak wtedy, używając zapałek, zapalił sprasowany zwitek tytoniu. Zaciągnął się mocno. W dłoni ściskał zapalniczkę, coraz cieplejszą od nacisku suchej dłoni.
Zamknął oczy. Potem je otworzył.
Widział. Po raz kolejny oglądał tę scenę.
Jasnowłosy chłopczyk niecierpliwym krokiem szedł w kierunku furtki. Nieco podskakiwał. Machał zaciśniętą piąstką, w której trzymał monety o drobnych nominałach. Mężczyzna z rękoma opartymi o koronkowy obrus po wielokroć już sprawdzał, jakie są to pieniądze.
Na chodniku malec uważnie się rozejrzał, bacząc, czy nie nadjeżdża samochód. Niecierpliwym gestem poprawił niesforny kosmyk włosów. Ponownie zwrócił głowę w prawą stronę jezdni, a potem przebiegł ulicę i zbliżył się do kiosku. Położył monety na stosie gazet.
Tak jak zawsze, mężczyzna w znoszonej marynarce ujrzał teraz dym. Kłębiący się szaro-siny obłok, zamazujący i zacierający wszystko. Nie mógł dostrzec niczego więcej.
Jeszcze mocniej zacisnął kłykcie na zapalniczce.
Nagle tuman szarości zaczął się rozwiewać. Przestrzeń przed oczyma człowieka za stołem stawała się coraz wyraźniejsza.
Szczupła dłoń kurczowo ugniatała metal w paroksyzmie niespodziewanej i nadludzkiej siły. W skroniach pulsowała krew. Czuł zawrót głowy. Wreszcie mógł przeniknąć mgłę, której nie potrafił do tej pory przejrzeć. Czas oczekiwania nareszcie się kończył.
Zobaczył tył samochodu zaparkowanego na chodniku. Rękę, wykonującą zapraszający gest w stronę malca, pakującego kilka paczek zapałek do kieszeni spodenek. Mocne ramię okrywał czarny rękaw kurtki ze sztucznego tworzywa. Dostrzegł starannie przycięte i wyrównane paznokcie grubych palców. Szramę, szpecąca silną pięść. I ciemną czuprynę, zaczesaną na jeża.
Mężczyzna wytężył wzrok.
Obraz nagle zmienił się.
Patrzył teraz na spękane flizy innego chodnika. Szeroką twarz bez wyrazu, z gęstymi włosami zaczesanymi do góry. Kieszeń w ciemnej kurtce tym razem została starannie zapięta. Usta oblicza o twardych rysach poruszały się gorączkowo. Drgający język artykułował zgłoski.
Ten człowiek coś mówił. Z podbródka ciekła gęsta strużka śliny.
Mężczyzna siedzący za stołem nie słyszał słow. Nie mógł się też zorientować, czy widzi przeszłość, czy przyszłość. Na razie nie miało to znaczenia. Ważne było tylko jedno – wreszcie przeniknął zasłaniającą wszystko mgłę.
Spoglądał teraz na lufę rewolweru, trzymanego w ręku szczupłej postaci, stojącej trzy kroki dalej. Długi cylinder tłumika dochodzący aż do muszki. Niebieskawy neon, migający za plecami obu mężczyzn, formujący w oku napis „Pub”. Nikłe ogniki trzech strzałów, oddawanych raz za razem.
Mężczyzna w znoszonej marynarce nagle coś jednak usłyszał – tępy łoskot ciała padającego na popękane płyty. Okrzyk człowieka z bronią, przypominający ostre szczeknięcie psa:
– To za tamto przy kiosku, skurwysynu! To za mojego syna!
Zobaczył ludzki czerep z czarną, nadal nienagannie zaczesaną czupryną, leżący na rancie krawężnika, podskakujący w rytm uderzeń kolejnych pocisków. Dłoń o długich palcach, obwiedziona dobrze wyprasowanym mankietem szarej koszuli, rzuciła na ciało metalowy przedmiot.
Srebrzystą zapalniczkę z wizerunkiem pędzącego konia.
***
Nie dostrzegał już niczego więcej. Widok zamazywał się. Zanikał. Znowu zasnuwał go obłok szarości.
Wolno zwolnił nacisk palców. Czuł ciepło metalu rozgrzanego kurczowym ściśnięciem nadal suchej dłoni.
Wiedział, że ujrzał przeszłość, ale i przyszłość, po raz pierwszy tak wyraźnie. Spoglądał w niej na siebie, wymierzającego sprawiedliwość.
Obraz bezpowrotnie się rozwiał, jednak mężczyzna miał teraz pewność, że wizja znowu się powtórzy, może i bogatsza w szczegóły. Przywoła ją, gdy tego zapragnie, we właściwym dniu i właściwej chwili. Dowie się więcej, znacznie więcej, jeżeli tylko uzupełni fragmenty minionej rzeczywistości.
Po raz pierwszy od wielu lat radośnie uśmiechnął się. Czule pogłaskał srebrzystą zapalniczką z pięknym wizerunkiem. Pędzący cwałem rumak zmierzał przed siebie, w przyszłość, i jego też poprowadził w tę stronę.
***
Znużonym ruchem odsunął krzesło. Zawsze po widzeniu czuł się bardzo zmęczony, jakby przywołanie obrazu przeszłości – i przyszłości – wysysało z niego siły witalne. Sądził, że z tego powodu tak bardzo zeszczuplał. Ten stan mijał, gdy zajmował się powszednimi czynnościami. To było dobre remedium na otępiający bezwład mózgu i mięśni.
Zmusił się do nakręcenia zegara. Dbał o szafkowy relikt zegarmistrzowskiej sztuki, bo prawidłowy czas wywoływania obrazu syna, jak sądził, posiadał znaczenie, i to duże.
– Dwanaście obrotów w otworze z lewej strony, siedem dla sprężyny kuranta – mruknął, uchylając drzwiczki obudowy. – Za pięć dni to samo. Zapiszę to…
Grubym pisakiem starannie podkreślił kolejną datę w ściennym kalendarzu.
Nerwowym ruchem obracał teraz w palcach niedawno przekazany telefon komórkowy.
Ponownie uśmiechnął się swoim łagodnym, nieco nieobecnym wygięciem warg. Nagle i ten podarunek okazał się bardzo przydatny.
Musiał zdobyć rewolwer i amunicję. Nie znał się na broni, jednak miał pewność, że szybko się z nią zaznajomi. Zapewne odbędzie naukę strzelania. Wiedział, że prędko opanuje tę umiejętność, bo w widzianym obrazie za każdym razem trafiał bezbłędnie.
Niebawem spotka się z mężczyzną, od którego kupił zapalniczkę. Miał zresztą na to czas – dużo czasu. Czekał osiem lat, więc mógł trochę przedłużyć ostatnie chwile życia tego, z kim się spotka – i dowiedzieć się znacznie więcej. To był zaufany człowiek bossa gangu, którego gościł niedawno i któremu ocalił syna. Pewnie właśnie ten ochroniarz dostarczy broń i naboje, a potem on poprosi jeszcze o tłumik.
I wtedy spotkają się przed pubem… Sukinsyn przyjdzie, ufny, nie pamiętający o wcześniejszym ostrzeżeniu. Jeśli je zapamiętał, zlekceważy przestrogę. Tak musiało się stać, bo przecież w przyszłości stanęli blisko siebie na zniszczonym chodniku.
Palce czule głaskały chłodny już metal przedmiotu nabytego kilkadziesiąt minut wcześniej. Okazał się niezwykle ważny. Umożliwił projekcję innej rzeczywistości, jednak związanej z synem. Pewnie, osądził człowiek w szarej marynarce, zapalarka spoczywała w kieszeni kurtki, gdy niedawny gość spotkał malca przed kioskiem.
Potrząsnął głowa. W męce oczekiwania na pojawienie się upragnionej wizji przeoczył bardzo istotny element. Nadal go brakowało.
Poczuł przypływ złości, że wcześniej nie odtworzył ważnego fragmentu minionego czasu. Mocno zagryzł wargi.
Kilka lat temu kiosk opustoszał. Początkowo straszył brudnymi szybami, zabazgranymi wulgarnymi napisami, potem zniknął. Pozostała wyrwa w chodniku, porastająca zielskiem.
Postanowił, że szybko odtworzy ten nieistniejący już fragment obrazu, możliwie jak najdokładniej. Zatrudni sprzedawcę i pokryje straty przy sprzedaży, pewnie nieuchronne. Sterta gazet będzie leżeć z przodu, tak jak dawniej. Część funduszów, którymi dysponował, nareszcie zostanie właściwie wykorzystana.
Sądził, że nowy, jednak łudząco podobny do starego punkt sprzedaży zamknie tamtą rzeczywistość aż do końca. Umożliwi zobaczenie całej postaci, zapraszająco wyciągającej dłoń. Może nawet pozwoli na odcyfrowanie numeru rejestracyjnego samochodu.
Westchnął.
Zdał sobie sprawę, że zżera go zwykła ciekawość. Pragnął uzyskać więcej informacji, a przecież wiedział, że i tak bez wysiłku je zdobędzie.
Ludzie zawsze chcieli odwlec chwilę śmierci. Dostrzegał to wielokrotnie, w przeszłości i przyszłości. Opowiadali o wszystkim, co wiedzieli, zyskując upragnione minuty istnienia. Może kiedyś bywało inaczej, ale on się z tym nigdy nie zetknął. Człowiek z ciemną czupryną, zaczesaną na jeża, przed niebieskim neonem „Pub” gorączkowo poruszał ustami.
Mówił… Opowiadał.
Przekaże wszystko aż do najdrobniejszego szczegółu, srając w gacie ze strachu. Takie sceny też już oglądał, tak często, że zaczynał odczuwać zmęczenie. Niedawny gość wyjaśni też, jak malec zakończył życie. Tego również się dowie, a może po prostu zobaczy.
Nawet cień wątpliwości nie zmącił umysłu mężczyzny siedzącego przy pięknym stole. Nie mogło stać się inaczej. Nie mogło, bo on nigdy się nie pomylił. Obrazy zdarzeń, które oglądał, przywoływał, nikogo przecież jeszcze nie oszukały. Jego też nie zawiodą. Zobaczył to, co się zdarzyło, i to, co się stanie.
Na pewno się wydarzy.
Całą swoją rozpaczliwie tęskniącą za utraconym dzieciakiem duszą wierzył w prawdziwość niedawno oglądanego obrazu. On przecież nie mógł kłamać.
Po chwili zastanowienia włożył zapalniczkę do wnętrza zegara. Nie chciał znowu jej zgubić. Rozumiał, że nie powinien zbyt często używać cennego przedmiotu, bo każda zmiana niekorzystnie wpływała na tak wytęskniony ogląd czasu minionego i przyszłości. Srebrzysty prostopadłościan platerowanego metalu stanowił okruch rzeczywistości, spinający wszystko w całość.
Przy jego pomocy spełni też pragnienie, wypełniające teraz umysł. Rzuci przedmiot na ciało mężczyzny z czarną czupryną. Przedtem pokaże, żeby ten człowiek zrozumiał, który element przeszłości naprowadził na jego trop. Poprowadził go do śmierci.
Fotografia jasnowłosego chłopca nadal stała na stole. Mężczyzna w szarej marynarce ujął ją delikatnym ruchem szczuplej ręki.
Uśmiech nagle stał się czuły. Tkliwy.
Łagodnie przetarł rąbkiem serwety osłonkę zdjęcia.
– Byłbyś pewnie szczęśliwy wiedząc, że tata nareszcie doczekał chwili, o której marzył od tak dawna.
Głos człowieka w szarej marynarce brzmiał cicho.
Westchnął ciężko. Z przyjemnością zapalił kolejną cygaretkę. Otworzył okno, a potem drzwi werandowe.
Szary kłąb tytoniowego dymu, niesiony powiewem powietrza, wolno przemieścił się do ogrodu. Rozwiał się bez śladu. Mężczyzna uśmiechnął się lekko.
Szaro-sina chmura, jeszcze wczoraj zakrywająca obraz przeszłości, też się rozpłynie, bezpowrotnie zniknie, gdy on nareszcie zamknie fragment zbliżającej się przyszłości, strzelając jednemu z niedawnych gości trzy razy w głowę.
25 kwietnia 2016 r.
Ilustracja – Dawid Bołdys
Źródło ilustracji – https://www.facebook.com/ShredPerspectivesWorks/