Znakomicie urządzony gabinet – pomyślał John. – Fantastycznie! Budzi zaufanie. Tak samo, jak wygląd właściciela tego przedsiębiorstwa. I jego siedziba.
Zakonotował sobie w pamięci, żeby zapytać, gdzie szef firmy nabył garnitur. Wyglądał w nim wspaniale. W sercu Johna drgnęła ostra igiełka zazdrości, gdy wszedł do wielkiego pomieszczenia. Zwykle to on przyciągał uwagę dystyngowanymi i drogim strojami, jednak ten ubiór przyćmiewał wszystko, co do tej pory widział. Materiał, krój, guziki, wykończenie mówiły jedno – jestem miliarderem, może już wielokrotnym, ale i człowiekiem o wyrafinowanym guście i smaku, umiejętnie wykorzystującym zebraną fortunę. Kimś przerastającym o dwie głowy zwykłych bogaczy, wydających się w porównaniu ze mną stadem nędznych szaraków.
Po raz pierwszy od bardzo dawna John poczuł onieśmielenie. Szybko minęło, a jednak w głębi umysłu pozostało uczucie podziwu do postaci, której ubiór fascynował patrzącego i wprawiał go w zachwyt.
Takie samo wrażenie wcześniej wywołała siedziba firmy „Lafayette Corporation”, położona na obrzeżach Nowego Jorku. Mieściła się w cichej dzielnicy niewielkich domów, okolonych starannie pielęgnowanymi trawnikami. Pośrodku skupiska niewysokich kamienic i pięknych willi wyrastała niczym górski szczyt bryła wielkiego budynku. Cztery pochyłe ściany lśniły jak lustra, odbijając promienie słoneczne. W każdym boku zaprojektowano obszerne wejścia, obramowane majestatycznie wyglądającymi kamiennymi statuami. Wielkie posągi, przypominające wyobrażenia egipskich bóstw z czasów faraonów, zdawały się strzec jakiejś tajemnicy.
Zadziwiały ogromem i przyciągały wzrok. Zachęcały do odwiedzenia budowli, bo ktoś, przemierzający, tak jak John, sąsiednią ulicę, odczuwał nieprzeparte pragnienie dowiedzenia się, co kryje wnętrze tej nowoczesnej piramidy ze szkła, stali i betonu.
Na samym szczycie znajdowała się siedziba rady nadzorczej i gabinet prezesa. John przerwał jazdę windą i wysiadł na środkowym piętrze. Dokładnie obejrzał rozległe pomieszczenia pełne pracowników. Dobrze wiedział, że dowie się bardzo dużo o kondycji przedsiębiorstwa, obserwując zatrudnionych w nim ludzi.
Zajęci swoimi czynnościami, nie zwracali na niego uwagi. Na ekranach komputerów, pokrywających jedną ze ścian, przesuwały się skomplikowane wykresy, migały wzory dokumentów, pojawiały się kolumny nazwisk i imion. Błyskały zielone znaczniki, niekiedy czerwone, szybko pokrywane rzędami liter, układające się w coś, co wyglądało na życiorysy. Na kilkunastu monitorach, przypominających wielkością ekrany kinowe, wiły się rozbudowane drzewa genealogiczne. Ciągle dodawano nowe gałęzie przodków i ich potomków.
Salę wypełniał poszum pracującego bez przerwy mrowia urządzeń elektronicznych.
Pracownicy, siedzący w długich rzędach boksów, w skupieniu zajmowali się swoimi czynnościami. Napotykając wzrok Johna, uśmiechali się. Ktoś wesoło pomachał mu ręką. Kilka osób, zebranych przy jednym ze stołów, zawalonych jakimiś dokumentami, rozmawiało przyciszonymi głosami, jakby coś uzgadniając.
Wszyscy sprawiali wrażenie osób, bez reszty zaabsorbowanych tym, co wykonują, w pełni zadowolonych z życia.
Ochroniarze w nienagannie wyprasowanych uniformach, widząc niespodziewanego gościa, uśmiechali się dobrodusznie. Można było odnieść wrażenie, że dobrze wiedzą, kim jest i w jakim celu przybył.
Ciepły baryton właściciela „Lafayette Corporation” przerwał przedłużającą się chwilę ciszy.
– Szyty na zamówienie u Armaniego, według moich wskazówek – rzucił, nalewając whisky do szklaneczek z ręcznie rżniętego kryształu. Zdawał się odczytywać myśli Johna. – Kupiłem dwa tuziny, różniące się kolorystyką i kilkunastoma szczegółami kroju. Za rok wymienię je na nowe. Zdecydował się pan skorzystać z naszych usług? Gwarantuję sukces.
Poprawił ułożenie pliku dokumentów, leżących na blacie olbrzymiego biurka z palisandru. Czekały na podpis.
John nadal się wahał. Cena osiągnięcia tego, czego tak bardzo pragnął, nawet jego, prawie już krezusa, przerażała wysokością. Jednak oferta przedstawiała się tak kusząco, że w głębi duszy narastało pragnienie – powiedz „tak”! Podpisz!
Wreszcie spełniłby marzenie życia – w końcu przestałby być Johnem Smithem. Myślał o tym od dawna, jednak natłok zajęć, wir kręcących się interesów, wszystko to odsuwało wykonanie planowanego zamiaru. Poza tym on, rekin finansowy, wielki bogacz, ciągle nie potrafił wybrać innego, pięknie brzmiącego nazwiska.
Wtedy zadzwonił przedstawiciel tej firmy. Wyglądało, że dobrze znali dręczący go problem. Zaproponowali coś niebywałego – zwracające uwagę nowe imiona i nazwisko, i to od urodzenia. Od momentu, w którym przyszedł na świat. Od chrztu… Cena była jednak niebotycznie wysoka. Najważniejsze konta bankowe musiałby przeraźliwie odchudzić, mniej istotne zlikwidować.
– Guillaume Maxime de Tully-Rohan… – Człowiek siedzący za wspaniałym biurkiem uśmiechnął się lekko. Z uwagą oglądał swoje perfekcyjnie wypielęgnowane dłonie. – Nazwy książęcych rodów, połączone w jedność. Wyszukane specjalnie dla pana. Jakże pięknie brzmią! Ktokolwiek je usłyszy, pojmie natychmiast, że ma do czynienia nie z byle kim… Spotkał dziedzica starych, arystokratycznych familii, których korzenie sięgają daleko w przeszłość. Rodzin, już od czasów Wilhelma Zdobywcy wpisanych w karty historii.
Uśmiechnął się szeroko, prezentując wspaniałe uzębienie. Lśniło nieskazitelną bielą.
Po chwili kontynuował zdecydowanym tonem:
– Po podpisaniu umowy wszędzie, i to natychmiast, stanie się pan de Tully-Rohanem. W księgach metrykalnych, w spisach absolwentów Harvardu, w wykazach bankowych i rejestrach skarbowych. Od zaraz, w czasie krótszym od sekundy. Wystarczy parafować umowę.
John w głębi ducha ponownie smakował nowe nazwisko. Fenomenalnie brzmiące, wieńczyłoby drogę życiową. Zmieniłoby wszystko.
De Tully-Rohan… – powtarzał w myślach. – Od narodzenia aż do śmierci. Nikt już nie powie, nikt nie będzie pamiętał, że jestem jednym z setek tysięcy Johnów Smithów, wyróżniających się tylko tym, że potężnie się wzbogacił. Niczym więcej.
Jednakże cena, nawet dla niego, rekina finansowego Wall Street, odstręczała niebywałą wysokością. Zmuszała do zastanowienia.
– Pana dawni koledzy i najbliżsi znajomi jutro zbudzą się z przekonaniem, że zawsze był pan Tully-Rohanem. – Starannie wypielęgnowana dłoń prezesa podała szklaneczkę whisky. John stwierdził, że smakuje wybornie. – Ten krąg osób systematycznie i bardzo szybko się poszerzy.
Potarł z namysłem czubek kształtnego nosa.
– Widzę, że jednak pan się waha… – Znowu zdawał się odczytywać myśli Johna. – Rozumiem – transformacja imienia i nazwiska na nowe nie jest tania, to prawda. Cóż, ponosimy znaczne koszty… Zaproponuję więc bardzo znaczący upust, w zamian za pewne odstępne.
Smukłe palce sięgnęły do skrzyneczki z mahoniu i podały Johnowi długą cygaretkę.
– Stara hacjenda na Kubie, prowadzona według dawnych zasad. – Niespodziewanie szeroko rozłożył ramiona w geście znamionującym zadowolenie. – Produkuje najlepszy tytoń na świecie, tylko dla Fidela Castro, teraz już dla Raula, jego brata, i najbliższych towarzyszy nowego władcy Kuby. Straszliwie drogie, niezwykle trudno dostępne, ale warte swojej wyśrubowanej ceny.
Przed Johnem wylądowała kartka papieru. Głęboko się zaciągając, czytał ją uważnie. Jego umysł, wyćwiczony w znajdowaniu prawniczych pułapek i nieostrych sformułowań, jak zwykle działał niczym wspaniale skonstruowana maszyna.
W niekontrolowanym odruchu przełknął ślinę. Zapisy nie budziły wątpliwości, a zniżka zapłaty o czterdzieści pięć procent czyniła transakcję bardzo realną.
Spełnienie marzenia życia zależało już tylko od jego podpisów. Wreszcie przestałby być Johnem Smithem, synem zwykłego farmera z Arizony, człowiekiem, którego nazwisko u wielkich graczy giełdowych wywoływało uśmiech politowania. W końcu umilkłyby szepty, że jest po prostu potomkiem krowiego pastucha, nuworyszem bez przeszłości, jednym z wielu pospolitaków, którzy w pocie czoła dorobili się pierwszego miliona i, zręcznie nim obracając, pomnożyli o następne. Że właściwe dla niego miejsce stanowi twarde siedzenie traktora, użeranie się o parędziesiąt centów zwyżki przy ustalaniu ceny buszla pszenicy, odwiedzanie raz w tygodniu pobliskiego miasteczka, żeby wziąć udział w nabożeństwie i wspólnie z sąsiadami odśpiewać dziękczynne i błagalne hymny.
Odstępne wyglądało śmiesznie, a nawet bzdurnie. John prawie że parsknął śmiechem, czytając wersy, mówiące o jego istocie. Ale zapis o obniżce ceny nie budził wątpliwości. Został sformułowany jednoznacznie. I bardzo precyzyjnie.
– Każdy kiedyś umrze… – stonowany głos szefa „Lafayette Corporation” przerwał rozmyślania Johna. – Wtedy odstąpi nam pan swoją duszę. Na wieczność. Muszę o tym przypomnieć, chociaż zapis w alegacie do umowy nie budzi wątpliwości. Prawda?
John miał ochotę pogardliwie wzruszyć ramionami, jednak się powstrzymał. Już się nie wahał.
Stalówka złotego pióra zaskrzypiała, gdy opatrywał swoim podpisem kolejne stronice umowy. Najważniejsza kartka, ta z wysokością rabatu, spoczywała teraz na wierzchu foremnego stosiku dokumentów.
– Trafna decyzja, panie de Tully-Rohan. – W głosie prezesa zabrzmiał wystudiowany akcent uznania. – Proszę spojrzeć!
John już dostrzegł, że linijki druku na tej karcie zmieniają się. Tam, gdzie przed chwilą widniały wyrazy „John Smith”, figurowały teraz nowe imiona i wspaniale brzmiące, dwuczłonowe nazwisko.
Z uznaniem pokiwał głową. W niekontrolowanym odruchu radości zatarł dłonie.
– Dawniej opowiadano, że ten załącznik do umowy podpisywano własną krwią. – W głosie człowieka we wspaniałym garniturze zabrzmiało rozbawienie. – Określano go cyrografem. Ciekawa nazwa. Bajdy dla prostaków. Prawdą jednak jest, że odstąpił pan nam swoją duszę. Za takie nazwisko to bardzo niska cena.
Szef firmy pokiwał głową.
– Kiedyś też byłem Johnem Smithem – ciągnął cicho. – Nie mogłem tego znieść. Już od dawna jestem Gabrielem Herbertem de Lafayette, potomkiem wielkiego bohatera Stanów Zjednoczonych. Markizem… Tam, gdzie kiedyś znowu się spotkamy – kontynuował nieśpiesznie – nasze dusze też będą nosiły nowe nazwiska. W przeciwieństwie do reszty tej pospolitej bandy grzeszników…
John nagle zdał sobie sprawę, że dziwaczne odstępne stanowiło najważniejszy warunek umowy. I że wcale nie było bzdurne. I że teraz nic już nie może zrobić. Po prostu jak dziecko został umiejętnie i bezwzględnie wystrychnięty na dudka.
Nowe imiona i nazwisko na wierzchnim arkusiku papieru zdawały się płonąć wewnętrznym ogniem, może zwiastującym to, co go kiedyś czekało. Miał pewność, że już na wszystkich kartkach zmienił się w Tully-Rohana.
Poczuł przypływ bezsilnej wściekłości. On, wielki rekin giełdowy, dał się wyprowadzić w pole jak dziecko.
– Guillaume, niepotrzebnie się denerwujesz… – De Lafayette kształtnymi kłykciami prawej dłoni wybił na blacie wielkiego biurka, lśniącego jak lustro, skoczny rytm. – W życiu pewne są dwie rzeczy, jednak u ciebie trzy: podatki, śmierć, a potem nigdy niekończący się pobyt w czeluściach piekła. Przez wieczność, drogi de Tully-Rohan… Przez wieczność. Widzisz, piekło naprawdę istnieje.
– Już od dawna – dodał po chwili zastanowienia – wewnętrzny ranking jego zarządców zależy nie tyle od ilości pozyskanych dusz, co od ich jakości. Twoja jest bardzo cenna… Też sporo zyskałem na tej transakcji.
Łagodnie się uśmiechnął.
– Jednakże – ciągnął wyraźnie kpiąco – rzeczywiście wydałeś niewiele dolarów za nowe, tak wspaniałe imiona i nazwiska. Staną się przedmiotem podziwu wszystkich znajomych, nawet jeśli ciebie będą do końca życia irytować. Pewnie nawet przyprawiają o napady szału… Bezsilnej, zżerającej umysł wściekłości. Tak się często zdarza. Po prostu – nie myśl o tym. Ciesz się ich wspaniałym brzmieniem, póki jeszcze możesz.
Znowu nalał whisky do szklaneczek, cudownie opalizujących refleksami światła.
– Masz na to całe życie… – Wypielęgnowana dłoń podała kolejne cygaro. – Całe długie życie, żeby się oswoić z myślą, co cię czeka, gdy się zakończy. A tak przy okazji… – Nieskalana biel zębów znowu błysnęła w szerokim uśmiechu. – Zawsze byłem Gabrielem Herbertem de Lafayette. Wypowiedziałem niewinne kłamstewko, żebyś czuł się pewniej.
Uśmiech się pogłębił.
– W tym ziemskim wcieleniu – dodał po kilku sekundach – od chwili pojawienia się tutaj noszę takie nazwisko – i bardzo je lubię. Może nawet kocham, łącznie z pierwszym imieniem. Ach, zapomniałbym, darmowy suwenir od firmy – drzewo genealogiczne. Powieś je sobie na poczesnym miejscu w salonie.
Uchyliły się niewidoczne do tej pory drzwi w pokrytej cisową boazerią ścianie. Postać w nienagannie wyprasowanym uniformie oparła o biurko obraz w kunsztownie rzeźbionej ramie.
Był naprawdę wielki, wypełniony gąszczem imion i nazwisk, dat urodzin i śmierci, arystokratycznymi tytułami przodków dawnego Johna Smitha.
Umysł nowego potomka rodu de Tully-Rohan ogarnęło teraz tylko jedno uczucie – całym sercem pragnął ponownie stać się Johnem Smithem, chociaż dobrze wiedział, że jest to niemożliwe.
Czerwony poblask nowych imion i nazw wzmacniał się. Zdawały się gorzeć wewnętrznym ogniem.
Dawny syn farmera z Arizony dobrze już rozumiał, że ten płomień kiedyś nieuchronnie ogarnie i jego, teraz potomka rodu o wspaniałej historii i znakomitych koligacjach.
I nic na to nie może poradzić.
1 maja 2016 r. Roger Redeye
Jako ilustrację wykorzystałem zdjęcie, przedstawiające jeden z hoteli w San Francisco.
Źródło ilustracji – http://www.pyramidcenter.com/