- Opowiadanie: Werwena - Uśmiech wisielca

Uśmiech wisielca

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Uśmiech wisielca

Oto wspomnienie dnia, w którym, wraz z moim starszym bratem, zapragnęliśmy być bogaci: Wachsza wiózł mnie na taczce błotnistym gościńcem, którym dochodziło się do gminnej wsi. Ja na tę taczkę wlazłem, żeby mu zrobić na złość, a on się darł, że sprzeda mnie razem z tą rzepą, w której usadziłem tyłek.

Pogoda dopisywała – niebo bielało nad nami, błoto cuchnęło, kałuże migotały stalowo, drzewa czerniły się i szumiały popielatymi liśćmi. Wspaniały dzień na to, by stracić głowę dla dostatku.

Mniej więcej w chwili, w której rozważałem, czy lepiej będzie opluć Wachszy buty, czy rzucić weń zgniłą nacią, którą właśnie znalazłem przyklejoną do mojego łokcia, zza zakrętu wyskoczył rozpędzony powóz i bryznął na nas spod kół śmierdzącą breją. Ledwie zdążyliśmy otrzeć twarze, by przelotnie zobaczyć przez okienko pojazdu stareńką damę – wydawało mi się, że cała jej twarz faluje, bo pokrywające ją setki zmarszczek trzęsły się w rytm stukania kół. Ważniejsze jednak było to, co znajdowało się powyżej – kapelusz, od widoku którego zakręciło się nam w głowach, a oczy zapiekły jak przy krajaniu cebuli, tylko z taką dziwną, łaskoczącą nutką, jakby ktoś nas szczypał i pieścił jednocześnie.

Potem, gdy wróciliśmy z targu, matka, przeliczając nędzne czerniaki, wyjaśniła nam, że to co widzieliśmy, musiało być najprawdziwszym kolorem i że ta dama to pewnie była jakaś księżna lub inna hrabina, bo tylko tacy mogą sobie pozwolić, by barwić kapelusze.

A w nocy żaden z nas nie mógł spać, myśląc wciąż o tym, żeśmy widzieli najpiękniejszą rzecz na świecie.

 

Wachsza zwiał z domu następnego lata. Zabrał ze sobą starą skarpetę, w której potajemnie składaliśmy siwiaki, jak się jakiegoś udało matce z utargu podebrać, albo zarobić za drobną przysługę dla sąsiadów. Ja, mały idiota, wierzyłem, że za ten skarb kupimy sobie kiedyś kolorowe kapelusze, a Wachsza, chytry łajdak, podsycał te moje mrzonki. Sam na tyle miał już łeb na karku, by wiedzieć, że takich nędzarzy z zapadłej wsi nigdy nie będzie stać choćby na to, by główkę od szpilki zabarwić, i że tylko jedna droga wiedzie ku bogactwu: przez występek i złodziejstwo.

Kilka wiosen później wrócił, dumny, krzepki i rozrośnięty w barach, z kruczym zarostem sypiącym się na podbródku. Gdy już matka zelżyła go jak należy, a ja uraczyłem tą plwociną, co o niej całkiem tamtego szczególnego dnia zapomniałem, a która teraz zdała mi się w sam raz nauczką za skradzione grosze, kazał nam usiąść ze sobą w izbie i zamknąć drzwi. Zza pazuchy wydobył podarki, na widok których matka zemdlała, a mnie się zdało, że na kilka uderzeń serca oślepłem.

Potem Wachsza wytłumaczył nam, że to, co barwi wstążkę i sprawia, że człowiek czuje, jak się w nim wszystkie węzły rozsupłują – w żołądku, i w trzewiach i obok karku – to zieleń. A to, czym pociągnięto obręb maleńkiego dzbanuszka, co jak żywo przypomniało mi tamten kapelusz, i co tak powieki szczypało i łechtało i sprawiało, że krew w skroniach szumiała – to czerwień. Była jeszcze żółć na haftowanej chusteczce, co ciepło w piersi i słodycz na język przywoływała, oraz błękit na pojedynczym koraliku, co to ciepło studził. Na każdym z tych przedmiotów koloru nałożono tyle, co kot napłakał – linię cieniutką albo kropelkę, ale to wystarczało, by odmienić nasz nędzny los.

Nie usiedział Wachsza jednej pory roku w domu i już go znów nie było. Zostawił nas w dostatku, bo za koralik i chusteczkę połataliśmy, co było do połatania w obejściu, kupiliśmy konia i porządny wóz, a maminą garderobę tak wyposażyliśmy, że się musiała nasza rodzicielka na starość opędzać od zalotników. No, ale teraz to była bogata pani. Wstążkę z zieloną nitką zostawiła sobie, przyrzekła, że kiedyś odda synowej. Ja za to ukryłem głęboko dzbanuszek i kiedy tylko mogłem, po kryjomu syciłem oczy czerwienią, a za każdym razem coraz mocniej rozpalał się we mnie ogień tęsknoty i żądza bogactwa.

Tymczasem matka wybrała sobie jednego z absztyfikantów i gdy którejś zimy Wachsza znów nas odwiedził, nie obawiałem się jej opuścić i wymogłem na bracie, by zabrał mnie ze sobą.

 

A oto wspomnienie dnia, w którym zostałem bogaty na zawsze i nieodwołalnie: wraz z Wachszą i jego kompanami siedziałem przyczajony pod kępą czerniawych jałowców, wpatrując się w siwą wstęgę gościńca. To, że zbliża się powóz, tamci wyczuli w drżeniu ziemi albo wychwycili w dźwiękach, których ja nie potrafiłem rozróżnić. W każdym razie, gdy Wachsza przestał poklepywać mnie po ramieniu, co jego zdaniem miało dodać mi odwagi, zrozumiałem, że chwila, w której zdobędę mój pierwszy łup, chwałę i uznanie w szajce, jest tuż tuż.

Powóz wypadł zza zakrętu, wyrazistym czarnym konturem odciął się od siwo-burego krajobrazu. Otaczający mnie mężczyźni podnieśli się bezszelestnie, by zaraz salwą wystrzałów obwieścić nadjeżdżającym swoją obecność. Ruszyli ku walącym się w piach sylwetkom eskorty i stającym dęba karym koniom – Wachsza na przedzie, tuż za Jednorękim, hersztem bandy. Ja zaś stałem jak wryty, gapiąc się jak cielę na bieluchne drzwiczki pojazdu i ozdabiający je zielony deseń. Drugi raz w życiu widziałem tyle koloru naraz i przez kilka uderzeń serca myślałem, że oczy wywrócą mi się na drugą stronę.

Okrzyk Wachszy otrzeźwił mnie, ruszyłem naprzód. Wciąż nieco skołowany, przypomniałem sobie, że w zgrabiałej dłoni trzymam broń. Pierwszy strzał oddałem na oślep, drugi wymierzyłem w potężną pierś strażnika, który zaszedł mi drogę. Jego kula świsnęła mi koło ucha, czas zgęstniał i zwolnił, i w tych płynących ociężale sekundach patrzyłem, jak zdrowy, platynowy rumieniec na twarzy mężczyzny ustępuje miejsca trupiej bieli, jak na grafitowym kubraku rozlewa się plama smolistej krwi.

Świat na chwilę zmroczniał, poczułem słabość, która rozprostowała mi palce, pozwalając wyśliznąć się broni. Chwilę później, na widok walczącego nieopodal Wachszy, wziąłem się w garść, ale zamiast schylić się po porzucony pistolet, ruszyłem ku nieosłanianym chwilowo przez nikogo drzwiczkom powozu. Oparłem się zjawiskowemu widokowi zieleni i wtargnąłem do środka, konstatując, że spodziewam się tam zobaczyć wystraszoną staruszkę z tysiącem zmarszczek, garbiącą się pod rondem ogromnego, czerwonego kapelusza.

Tymczasem na wyściełanym kruczym aksamitem siedzeniu kuliła się młoda kobieta. Po delikatnych rysach twarzy znać było wyższe sfery, suknię miała strojną, ale nie ociekającą bogactwem – czarne i białe guziki z drobnych koralików zdobiły materiał, na którym połyskujące szarości mieszały się ze sobą w kwiecistych wzorach. Jedynym znakiem przepychu były kolczyki. Lśniły turkusowo przy mlecznobiałym policzku, wyróżniając się z otoczenia, podobnie jak deseń na drzwiach powozu – dwie barwne krople na czarno-biało-szarym płótnie.

Na mój widok uniosła się nieco, spojrzała mi hardo w twarz antracytowymi oczyma. Spostrzegłem, że zaciska drobne dłonie na niewielkiej szkatułce i zrozumiałem, że to właśnie jest skarb, który chcieliśmy zdobyć. Rzuciłem się ku niej, wyszarpując zza pasa nóż i modląc się, bym nie musiał go użyć – na wspomnienie trupa, którego zostawiłem za sobą, robiło mi się niedobrze. Kobieta była jednak niewiarygodnie szybka, momentalnie wydobyła ze szkatułki skrywającą fortunę buteleczkę.

Wewnątrz chlupotała czysta czerwień. Najcenniejsza i najpiękniejsza z barw.

Zastygłem, widząc, jak kobieta zaciska na delikatnej szklanej szyjce opuszki kciuka i wskazującego palca, jak pozwala fiolce kołysać się niebezpiecznie. Czułem na sobie jej spojrzenie, a gdy uniosłem wzrok, z trudem odrywając go od drogocennej cieczy, dostrzegłem jak pełne usta w kolorze marengo rozciągają się w uśmiechu, odsłaniając perłowe zęby.

Ktoś szarpnął drzwiczkami. Odwróciłem się, by zobaczyć, jak jeden ze straży gramoli się do środka, a po chwili pada od czyjejś kuli, tarasując wejście. Gdy ponownie spojrzałem na kobietę, ta przyciskała już flakonik do ust, a rytmiczne ruchy pod mleczną skórą szyi zdradzały całkowite fiasko naszej zasadzki – czerwień spływała jej przełykiem, przepadała na zawsze.

– Padnij, młody! – Moje ciało zareagowało automatycznie na głos Wachszy. Potem zastanawiałem się, czy strzelił, gdy już zauważył mój ruch, czy też postanowił zaryzykować, nigdy jednak go o to nie spytałem.

Kula trafiła kobietę w pierś, pusta buteleczka potoczyła się po podłodze powozu, ja zaś do reszty straciłem rozum. Gdy ofiara osunęła się na ławeczkę, na jej ustach wciąż połyskiwały jeszcze krople czerwieni i ten widok zdał mi się najbardziej zmysłowym na świecie. Rzuciłem się ku niej, przywarłem do słodkich warg. Dreszcz rozkoszy przyćmił ostry, podszyty goryczką smak czerwieni. Wachsza szarpnął mnie, oderwał od konającej. Zerwał jej z uszu kolczyki, a potem, gdy spojrzał mi w twarz, jego źrenice rozszerzyły się w nagłej panice.

– Szlag! Ty zasrany durniu! – Wrzasnął na mnie, chwycił za rękaw i brutalnie postawił na nogi. W wejściu pojawił się jeden z naszych kompanów, a Wachsza bez namysłu posłał kulę w sam środek jego czoła.

– Wachsza, co ty…?

– Zamknij się! – Wepchnął mi w dłoń pistolet. – Strzelaj do wszystkich, rozumiesz? Do wszystkich!

Nie zaczekał na odpowiedź, wybił szybę w okienku naprzeciw drzwi, kątem oka dostrzegłem jego łydki niknące w górze, usłyszałem łomot, gdy gramolił się na dach, a stamtąd na kozła. Ktoś rzucił się ku drzwiczkom i zderzył z moja kulą – nie potrafię powiedzieć, czy to był nasz człowiek, czy strażnik. Szarpnęło, gdy Wachsza próbował poskromić oszalałe ze strachu konie. Strzeliłem jeszcze dwa razy, raniąc samego Jednorękiego w nieuszkodzone ramię.

Powóz ruszył, a świszczące kule ścigały nas jeszcze jakiś czas.

Spojrzałem na martwą kobietę, wlepiającą we mnie szkliste oczy. Jej usta odzyskały barwę marengo i przelotnie zastanowiłem się, co stało się z czerwienią. Dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że moje własne wargi zdają się płonąć.

 

Pościg nie trwał długo. Kilku z naszych niedawnych kompanów dosiadło koni strażników – tych, które nie pouciekały – i ruszyło za nami, ale udało nam się ranić wierzchowce, przeznaczając na to ostatnie kule. Potem, gdy zgubiliśmy ogon, zapadliśmy w las. Porzuciliśmy powóz z ciałem pięknej nieznajomej i znaleźliśmy sobie kryjówkę w jakiejś norze, gdzie Wachsza sprał mnie na kwaśne jabłko.

– Czy wiesz, skończony idioto, dlaczego Jednoręki stracił przedramię? – zapytał, pochylając się nade mną i dysząc, podczas gdy kuliłem się z bólu na twardej ziemi.

– Powiem ci, dlaczego. Otóż kiedyś był równie głupi jak ty, z tą różnicą, że zaczekał z objawieniem swojej głupoty aż się wzbogaci. Zdarzył mu się kiedyś skok, podczas którego nachapał się tak, że bogactwo uderzyło mu do głowy. Wymyślił, że użyje koloru, by wytatuować sobie rękę. Wybrał żółć, najcenniejsze, co udało mu się wtedy zdobyć.

Jęknąłem, sam nie wiedząc – z bólu, czy rodzącego się zrozumienia.

– Oczywiście zdołałeś już pojąć, że wartość czerwieni wielokrotnie przewyższa wartość żółci, prawda, braciszku? Jak i również to, że przywarłeś do ust tej lafiryndy tuż przed momentem krzepnięcia, skutkiem czego zebrałeś z niej cały kolor, a twoja gęba stała się warta pałaców?

– Kto… – wycharczałem, wypluwając gęstą ślinę – kto odrąbał mu rękę?

– Ważne jest to, kto odrąbie ci ten pusty łeb. Zdjąłeś wszystkich, którzy cię zobaczyli?

Serce zamarło mi na moment, a przed oczyma stanęła wykrzywiona twarz Jednorękiego, niknąca za wejściem do powozu. Jego spojrzenie wypełnione zaskoczeniem, bólem i… tak, teraz już wiedziałem, że tym, co przebijało się ponad te odczucia, była czysta żądza.

Wachsza zacisnął zęby, domyślając się odpowiedzi na swoje pytanie. Przez dłuższą chwilę milczeliśmy, trawiąc myśli o naszym położeniu. Złapałem się na tym, że bezwiednie wodzę palcami po wargach i spoglądam na nie raz po raz, jakby sprawdzając, czy czerwień przyległa do mych ust na stałe, czy jednak daje się zetrzeć. Światła do nory wpadało niewiele, ale wystarczająco, bym nie miał wątpliwości, że moje opuszki pozostawały jasnoszare jak zawsze.

– No, to pięknie ci poszło, młody – odezwał się w końcu Wachsza. W jego głosie słychać było wyłącznie zmęczenie. – Podsumujmy twój pierwszy skok: trzy czwarte flakonu czystej czerwieni przepadło, pozostała część, nadal będąca fortuną, nieodwołalnie i niepodzielnie przypadła tobie. Dopóki żyjesz, ma się rozumieć, a to może oznaczać całkiem niedługi czas. W którym i tak nie masz szans skorzystać ze swojego bogactwa. Naprawdę fenomenalny pierwszy raz.

– Mamy jeszcze kolczyki – bąknąłem, głupio zakładając, że wzmianka o jedynym sensownym łupie poprawi jakoś naszą sytuację i oczyści ciężką atmosferę.

Przez chwilę nawet myślałem, że rzeczywiście tak będzie – Wachsza sięgnął do kieszeni portek, wydobył zeń kolczyki. Obrzucił je szybkim spojrzeniem, po czym zerwał się i przysunął do otworu, przez który teraz wpadały resztki dziennego światła.

– Szlag! Pieprzone alchromiczne sztuczki!

Ignorując ból licznych potłuczonych przez kochającego brata części ciała, podniosłem się i podszedłem, by spojrzeć mu przez ramię.

Na jego dłoni leżały dwa srebrne świecidełka. Ładne, na ile potrafiłem ocenić okiem nienawykłym do oglądania biżuterii, jednak całkowicie pozbawione turkusowej barwy, która wcześniej tak wspaniale kontrastowała z gładkim, białym policzkiem.

– Gratuluję, jesteś bogaczem bez grosza przy duszy. To bezwartościowy szmelc. Jesteśmy spłukani.

– Ale jak to…? – Zapytałem, niewiele z tego wszystkiego rozumiejąc.

– Damulka nie wystroiła się w podróż w prawdziwą biżuterię, tylko imitację. Musiała dostać ją lub kupić od kogoś zajmującego się alchromią.

Wachsza westchnął, widząc, że nie mam pojęcia o czym mówi.

 – To nauka albo szarlataneria, zależy jak na to patrzeć, w każdym razie alchromanci usiłują wynaleźć sposób, w jaki człowiek mógłby tworzyć kolory. Oczywiście nikomu się to jeszcze nie udało, a najlepszym dotychczas ich osiągnięciem jest kreowanie krótkotrwałych iluzji. Ta tutaj jest pierwszą, jaką widziałem na własne oczy. W wielu miastach alchromia jest zakazana i niełatwo jest spotkać kogoś, kto się nią zajmuje.

– Wydaje mi się, że tego konkretnego kogoś odszukamy bez problemu – powiedziałem, zbliżając jeden z kolczyków do twarzy i wytężając wzrok. Z tyłu zdobnej zawieszki dostrzegłem maleńkie grawerowane literki, układające się w nazwę nieodległego miasta oraz nazwisko. – A to nasuwa mi pewien pomysł.

 

Alchromantę przekonaliśmy do współpracy, mierząc weń z pistoletów i zachowując pokerowe miny, co było o tyle łatwe, że obaj przewiązaliśmy twarze chustami. Chwała bogom, że nie próbował sprowokować nas do oddania strzału – nie mieliśmy już ani jednej kuli.

Tak czy inaczej nasze argumenty wystarczyły, by kaprawy jegomość zabrał nas do swojej pracowni. Obejrzał kolczyki, które Wachsza podetknął mu pod nos, i rozpoznał swoją produkcję. Pokazał nam nawet proces mieszania jakichś substancji, które po podgrzaniu zyskiwały kolor, w tym także znajomy nam już turkus. Maleńkim pędzelkiem nałożył gęstą, barwną ciecz na wprawione w srebro kamyczki i zapewnił nas, że kolczyki zachowają swój wygląd przez dwie doby. A potem wyjaśniliśmy mu, że prawdziwy powód naszej wizyty jest zgoła inny, oraz że zależy nam na czymś, co stworzy iluzję koloru bez konieczności zbliżania się do obiektu, który miał zyskać barwy.

Sztuka alchromiczna okazała się sprzyjać nam nawet bardziej, niż sądziliśmy. Nasz nowy przyjaciel wyposażył nas w coś w rodzaju szklanej bryły oraz instrukcje, jak jej użyć, by z bezpiecznej odległości stworzyć iluzję. Teraz pozostało już tylko zbliżyć się do ścigającej nas szajki Jędnorękiego – czyli cofnąć się po własnych śladach – i zaczekać na dogodny moment, tak, by przyrząd złowił promień światła i przetworzył go na widmo koloru, a dodatkowe ustrojstwo, składające się z rozmaitych szkiełek i ruchomych ramion, posłało je tam, gdzie sobie życzyliśmy – czyli na zakazane facjaty naszych niedawnych kompanów.

Wydaje mi się, że Wachsza całkiem nieźle się bawił, patrząc, jak ogłupieni żądzą zbóje wyrzynają się nawzajem, nie poświęcając zbyt wiele czasu refleksji nad tym, skąd na buźkach kamratów pojawiły się nagle kolory – dla większości ważniejsze było to, by zdobyć drogocenny skalp zanim zrobi to ktoś inny. Ja tymczasem porzuciłem widowisko dość szybko, na rzecz opróżnienia pustego żołądka z soków. Triumf nie smakował zbyt dobrze, ale świadomość tego, że właśnie pozbywaliśmy się śmiertelnego niebezpieczeństwa powodowała, że wraz ze spazmami przychodziły kojące fale ulgi.

 

I tak dochodzimy do wspomnienia chwili, w której wpadliśmy z deszczu pod rynnę: okazało się, że nasz feralny napad nie przeszedł bez echa. Banda Jednorękiego, rzuciwszy się wtedy za nami, pozwoliła ujść z życiem któremuś członkowi eskorty, przez co służby prawa błyskawicznie znalazły się na jej tropie. Cholernie byliśmy zdziwieni, gdy okazało się, że nasza zasadzka nie jest jedyną zastawioną w tamtym miejscu. Tym bardziej, że w tę drugą sami wpadliśmy. Kiedy czyjaś łapa pociągnęła mnie brutalnie za koszulę na grzbiecie, za nic mając sobie niezręczność sytuacji, Wachsza był już skrępowany, a stojący nad nim żylasty i łysiejący drab spoglądał to na niego, to na skrawek pergaminu, na którym sporządzono niezbyt korzystny portret i wypisano jakąś sporą sumę.

 

To tyle, więcej do powiedzenia na ten temat nie mam. Niczego się nie wypieram, przyznaję się do winy.

 

A oto moje ostatnie życzenie: powieście mnie w czerwonym kapeluszu, nawet gdyby miał być tylko iluzją. Wspaniale będzie się komponował z moim uśmiechem.

 

Koniec

Komentarze

Dobre. Zgrabnie napisane, fajny styl. Pomysł na czarno-białość prosty, ale niczego bardziej pokręconego ten tekst nie wymagał. Przeczytałem z przyjemnością.

Zakończenie, wizyta u Alchromanty, cała ta podwójna zasadzka, zostało podana jednak nieco za szybko. To znaczy dzieje się dużo, ale opis owych wydarzeń zdaje się być dość pobieżny i lakoniczny, co odarło go z dynamiki. Zwłaszcza w porównaniu ze znakomitą sceną ataku na powóz.

 

Aha - …bryznął na nas spod kół śmierdzącą berbeluchą.

 

No nie wiem, berbelucha kojarzy mi się raczej kulinarnie, a osobliwie z podłą wódą. Może breja byłaby lepsza.

 

Jeszcze raz aha - absztyfikant. Uwielbiam to słowo. Dodatkowy punkt za samo jego użycie  :)

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Bardzo fajny pomysł na świat (acz szkoda, że zabrakło wyjaśnienia, dlaczego tak, dlaczego krew była czarna itd.), fabuła też niczego sobie. Coś w tym jest, że czerwone usta aż chce się całować. ;-) Misie.

– Damulka nie ubrała w podróż prawdziwej biżuterii, tylko imitację.

Biżuterii się nie ubiera. Ja wiem, że to wypowiedź niekoniecznie wykształconego człowieka. Ale i tak razi.

Babska logika rządzi!

Bardzo dobrze się czytało. Niezły pomysł. Dobre tempo. Sporo humoru. Na tyle dobrze, że nie przeszkadza brak wyjaśnienia, czemu świat jest bezbarwny. 

Pomimo limitu stworzyłeś/łaś kompletne opowiadanie.

Popraw tą berbeluchę, bo razi ;-)

Dobrze napisane, wciągające, z fajną akcją, chyba nawet jeden z lepszych tekstów w konkursie, jakie czytałem. Zatem klikam. 

Czego chcieć więcej? Ano jakiejś głębi. Odbieram to opowiadanie jako historię o chciwości. Podobną fabułę można by poprowadzić bez fantastyki, tworząc choćby jakiś western. SPOILERY Jeden brat się wzbogaca, potem zabiera drugiego, rabują, chciwość wpędza ich w kłopoty i ostatecznie okazuje się powodem do zguby. Chciwość, a także żądza, bo to żądza kierowała narratorem, gdy przyssał się do ust młodej kobiety. Na szczęście jest parę rzeczy, które dźwigają tekst ponad typową historyjkę.  

Potem Wachsza wytłumaczył nam, że to, co barwi wstążkę i sprawia, że człowiek czuje, jak się w nim wszystkie węzły rozsupłują – w żołądku, i w trzewiach i obok karku – to zieleń. A to, czym pociągnięto obręb maleńkiego dzbanuszka, co jak żywo przypomniało mi tamten kapelusz, i co tak powieki szczypało i łechtało i sprawiało, że krew w skroniach szumiała – to czerwień. Była jeszcze żółć na haftowanej chusteczce, co ciepło w piersi i słodycz na język przywoływała, oraz błękit na pojedynczym koraliku, co to ciepło studził. Na każdym z tych przedmiotów koloru nałożono tyle, co kot napłakał – linię cieniutką albo kropelkę, ale to wystarczało, by odmienić nasz nędzny los.

Świetny fragment. Było też parę innych perełek… Ale niedosyt pozostał. Jeśli jest za tym jakaś grubsza teoria lub interpretacja, chętnie bym ją poznał, Autorze, ze wskazaniem konkretnych zdań, które miałyby na to naprowadzać czytelnika. Oczywiście zależy to całkowicie od Ciebie, czy chcesz się z czegokolwiek tłumaczyć. Niektórzy czytelnicy nie lubią wyjaśnień. W tym przypadku jestem ciekaw, czy “Uśmiech wisielca” to coś więcej niż przyzwoite opowiadanie :)

Moim zdaniem końcówka zbyt przyspieszona. A samo zakończenie, dwa ostatnie akapity, zupełnie nie przypadły mi do gustu – totalna sztampa, mimo że kapelusz współgra z uśmiechem. 

I jeszcze kwestia podejścia do tematu. To sprawa Śniącej, ale moim zdaniem przedstawiłeś raczej świat czarno-biało-kolorowy. Zestawiłeś czarno-białość z barwami tęczy, ale czym jest ta czarno-białość? Co symbolizuję? Biedę? Ale tak się czepiam dla czepiania, po prostu coś mi tutaj zgrzytnęło, więc Cię o tym informuję, zrób z tym, co chcesz ;)

Ogólnie satysfakcjonująca lektura. 

https://www.facebook.com/matkowski.krzysztof/

Dziękuję za komentarze :)

thargone, cieszę się, że czytałeś z przyjemnością. Też lubię absztyfikanta ;) Natomiast berbelucha poprawiona na breję, dzięki. Trochę szkoda, bo to też fajne słowo. Miało być obrazowo, ale najwyraźniej wyszło głupio ;)

“(…) dzieje się dużo, ale opis owych wydarzeń zdaje się być dość pobieżny i lakoniczny, co odarło go z dynamiki.” – Kurczę, spodziewałam się tego zarzutu. To chyba wina presji limitu – w pewnym momencie zaczęłam obawiać się, że się nie wyrobię i powzięłam zamiar, by pisać bardziej esencjonalnie. Przedobrzyłam, bo został mi spory zapas, ale jak kombinowałam jak by to rozbudować, to wydawało mi się, że pompowałabym na siłę. Trudno, pewnie już tak musi zostać.

 

Finklo, ubieranie biżuterii poprawione ;) Dzięki za wyłapanie. Misie bardzo mnie cieszą :D

Co do tłumaczeń, zastanawiam się, czy rzeczywiście byłoby to potrzebne…? 

Dzięki za klika!

 

trico, rażąca berbelucha wyeliminowana :) Dzięki za komentarz, cieszę się, że Ci się spodobało i nawet humor udało Ci się dostrzec, choć jakoś szczególnie się o niego nie starałam ;) Mam tylko nadzieję, że nie wyszło komicznie tam, gdzie nie miało ;)

 

funthesystem, dziękuję za obszerny komentarz :) Cieszę się, że ogólnie chyba bardziej wypada na plus. Wiesz, właściwie nie nastawiałam się tutaj na jakąś szczególną głębię, potraktowałam i temat i konkurs raczej rozrywkowo. Jednak nie do końca chodziło mi tylko o chciwość i chęć bogacenia się. Na razie nie napiszę o co – trochę w obawie, że to równie sztampowe, a trochę po to, by poczytać interpretacje innych czytelników, o ile ktoś się jeszcze swoją podzieli. A jeśli nadal będziesz ciekaw, to po rozstrzygnięciu konkursu i ujawnieniu tożsamości wyślę Ci odpowiedź na priv :)

Dzięki za klika i ocenę :)

 

Pewnie że na plus! Zastanawiałem się nawet nad pójściem do nominowalni, ale zabrakło mi czegoś, co otrzymałem w “Drugim królestwie”. Stąd większa część mojego komentarza jest krytyczna. A “Uśmiech wisielca” to moim zdaniem dobra pisarska robota, mimo że nie rozpisywałem się na ten temat. Stworzyłaś barwnych bohaterów w bezbarwnym świecie, snułaś intrygującą opowieść, pięknie opisałaś realia swojego “skromnego” uniwersum. Fajnie też zawiesiłaś strzelbę Czechowa w postaci Jednorękiego ;)

https://www.facebook.com/matkowski.krzysztof/

Melduję, że przeczytałam. 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Meldunek przyjęty :)

Zabawne, że nie zaniedbując czarno-białego świata, niemal całą uwagę poświęcasz barwom. Jeśliś, Anonimie, mężczyzną, przyznałabym Ci dodatkowe punkty, bo zadziwiająco ładnie piszesz o kolorach. Dla kobiet, moim zdaniem, to rzecz chyba dużo łatwiejsza.

Podobały mi się wartka akcja i niezły humor, a także to, że opowiadanie jest napisane bardzo żywo, mimo że trup ściele się gęsto. ;)

 

z kru­czym za­ro­stem sy­pią­cym się na pod­bró­dek. – …z kru­czym za­ro­stem sy­pią­cym się na pod­bró­dku.

 

Drugi raz w życiu wi­dzia­łem tyle ko­lo­ru na raz… – Drugi raz w życiu wi­dzia­łem tyle ko­lo­ru naraz

 

Kil­ko­ro z na­szych nie­daw­nych kom­pa­nów… – Kil­ku z na­szych nie­daw­nych kom­pa­nów

Kilkoro to grupa mieszana – kobiety i mężczyźni, a wśród rozbójników chyba nie było kobiet.

 

że oboje prze­wią­za­li­śmy twa­rze chu­s­ta­mi. – Piszesz o mężczyznach, więc: …że obaj prze­wią­za­li­śmy twa­rze chu­s­ta­mi.

Oboje to mężczyzna i kobieta.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

O kurczę! Ale piękne opisy i kolory tak żywe w tym pozbawionym ich świecie. Czytało się wyjątkowo przyjemnie, choć zakończenie miało bardzo gorzki wydźwięk. 

Chyba muszę przeczytać więcej tekstów z tego konkursu. ;)

"Myślę, że jak człowiek ma w sobie tyle niesamowitych pomysłów, to musi zostać pisarzem, nie ma rady. Albo do czubków." - Jonathan Carroll

Świetny pomysł na świat, oryginalny i dający do myślenia. Ładna narracja (klamra: ”oto wspomnienie dnia”). Kilka kapitalnych zdań opisu. Chyba posiłkowałaś(eś) się listą kolorów z wikipedii (zajrzałem przy marengo). Byłem bardzo bliski nominowania do piórka… I wszystko posypało się w końcówce. SPOILER. Myślałem, że alchromanta użyje iluzji do zakrycia czerwieni warg bohatera, a tutaj jakieś hocki klocki z projektorem użytym do likwidacji bandy. A potem katastrofa – zakończenie w najgorszym możliwym stylu “deus ex machina” (byliśmy zdziwieni, gdy okazało się, że nasza zasadzka nie jest jedyną), na szybciutko, po łebkach, bo trzeba kończyć (a przecież do limitu znaków zostało 2,5K). Eee, zdenerwowałem się – jak można tak spaskudzić taki fajny tekst. Weźże coś z tym zrób!

Coboldzie, kobiety znają takie barwy jak marengo. Miałam kiedyś spodnie w tym kolorze. :-)

Babska logika rządzi!

Myślałem, że marengo to latynoski taniec  :)

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

regulatorzy, dziękuję za wskazanie błędów, melduję, że poprawiłam.  Bardzo się cieszę, że tekst przypadł Ci d gustu, dzięki za klika! :)

W poprzednim komentarzu już ujawniłam płeć, w związku z czym przyznam, że punktów dodatkowych nie zgarnę, ale komplement sobie zachowam ;)

 

Morgiano, dzięki! A teksty konkursowe warto poczytać, zapewniam :)

 

coboldzie, bu :( Cieszę się, że dostrzegłeś jakieś pozytywy, i przykro mi, że na koniec się zawiodłeś :( Ale podyskutuję. Zgadzam się, że końcówka wyszła na szybko – no bo rzeczywiście tak pisałam, stąd jej skrótowość, którą wytknęli już poprzednicy i której jestem świadoma, ale wstydzę się tylko troszkę, bo w sumie nie wszystkim to przeszkadzało ;) Natomiast co do alchromanty to rozwiązanie o którym piszesz nie wchodziło w grę gdyż po pierwsze alchromanta nie trudnił się znikaniem kolorów tylko ich tworzeniem, po drugie to byłoby rozwiązanie doraźne, gdyż iluzja byłaby krótkotrwała. Wyeliminowanie tych, którzy widzieli czerwień dawało znacznie trwalsze zabezpieczenie ;) Po trzecie miałam taki zamysł, który może nie wyszedł, aby alchromia rzeczywiście stała między magią i nauką i jakoś nawiązywała do chemii i fizyki – nie jakoś spektakularnie, naukowo i supermądrze bo to rozrywkowy tekst, ale jednak zakrycie koloru iluzją wydaje mi się bardziej banalnym hokus-pokus. 

A deus ex machina… tak, przeszło mi przez myśl, że może się taki zarzut pojawić, ale starałam się, aby scena ucieczki z napadu – gdzie zbóje rzucają się w pościg za braćmi (porzucając poprzednie ofiary i w pośpiechu nie dbając o eliminację świadków)– zmniejszyła ryzyko.  

No nic, chyba nic już z tym nie zrobię, bo braknie mi czasu. Chyba że wcisnę gdzieś zdanie o jakimś czmychającym do lasu strażniku. Zobaczę, jak znajdę wolną chwilę to może coś wykombinuję, ale samego zakończenia to już nie zmienię.

W każdym razie dziękuję za komentarz :)

Ciekawie poprowadzona historia, acz końcówka rzeczywiście mogłaby mieć więcej polotu. Ale i tak przeczytałam z przyjemnością, dlatego doklikuję bibliotekę.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

No widzisz Anonimo, jak tak tłumaczysz, to wszystko się, za przeproszeniem, trzyma kupy, ale w trakcie lektury, pewne elementy końcówki po prostu nie pasowały do szlachetności pierwszej części tekstu. Zły jestem, bo bardzo dużo sobie po tym opowiadaniu obiecywałem, a upadek z wysokiego konia boli najbardziej. Ale, że nie potrafię się długo gniewać, to i cieszę się, że Bemik doklikała.

Powodzenia w konkursie!

No nic, pozostaje mi się cieszyć z tej częściowej szlachetności :) A o zakończenia obiecuję bardziej dbać w przyszłości :) Dzięki!

 

bemik, dzięki za finalnego klika :) 

Tak. Gęsto tu, zmysłowo-kolorowo, ciekawie. Podoba mi się próba opisania barw przez opis odczuć z nim związanych – i wymyślenie nowej gałęzi nauki. Świat, w którym szczytem marzeń jest kolor :) ;) Chce się czytać – i chce się doczytać do końca. Oraz klasnąć z uciechy :)

Fajne, podobało mi się :)

Przynoszę radość :)

Podobnie jak Cobold, dałem się wciągnąć wizji i znakomitemu warsztatowi a potem rach ciach, gwałtu rety, niech fortunę zdobędzie pierwszy lepszy młodzik, podejrzane zbiegi okoliczności, finał i do widzenia, koniec opowiadania, był limit, więc wynocha z mojego świata. Rozczarowałem się.

Wynikający chyba z zamiłowania do bardziej rozbudowanych historii długi, lecz świetny, wstęp fatalnie kontrastuje z tym po łebkach potraktowanym zakończeniem.

Bardzo, bardzo podobało mi się za to jak przedstawiłaś ową czarno-białość. Bez słowa wyjaśnienia, zostawiając rzecz wyobraźni czytelnika, wspieranej subtelnie podsuwanymi wskazówkami. Znakomicie rozegrane IMHO, ja bym pewnie pół roku myślał nad logicznym uzasadnieniem i zaprzęgnął w to pół kosmosu, a tu mamy takie zgrabne: taki już jest ten mój świat. Jeszcze raz – brawo.

Ale za ztakiesobione zakończenie – marne 5 ode mnie.

Blue_Ice, Anet, dziękuję! :) 

 

varg, dzięki również :) No nic, muszę powtórzyć, że uwagi o zakończeniu biorę do serca i wyciągam nauczkę na przyszłość. 

Piątka wcale nie taka marna ;)

Witaj!

Świetne opowiadanie. Dobrze napisane, dobrzensię czyta. Tylko ta końcówka. Taka szybka i nijaka w prównaniu do reszty tekstu, szkoda. Może autorka pokusi się o lepszą wersję już pozakonkursowo?

Fajne pomysły, świetne, wciągające opisy kolorów. Kilka zdań perełek. No i scena napadu na powóz – miodzio.

5/6 (tylko ze względu na zakończenie, tak bym dał 6)

Pozdrawiam!

"Taki idealny wyluzowywacz do obiadu." NWM

Jak dla mnie najlepszy konkursowy tekst spośród tych, które dotychczas czytałem. Pisane lekko, ze swadą, czyta się właściwie samo. Bardzo mnie też cieszy, że tym razem wszystko zrozumiałem :)

Fabuła może nie najwyższych lotów, ale dobrze wpasowuje się w tematykę konkursu – osobliwe, że opowiadanie dotyczy czarno-bieli, jednak opisujesz głównie kolory…

Podobał mi się również humor – nienachalny, dobrze doprawiający treść, no i, koniec końców, tytuł ;) Bez rozeznania w treści zdawał się brzmieć trywialnie, jednak na finiszu zrozumiałem, że z fabułą koresponduje całkiem nieźle :)

Z minusów – bohaterowie. Jak dla mnie najsłabszy element tekstu. Nie czuć ich emocji, tej wspomnianej żądzy, u panienki z powozu nie czuć strachu i desperacji… Biorąc pod uwagę pozostałe elementy jestem przekonany, że potrafiłabyś zrobić to lepiej Anonimko ;)

Albo Anonimie – przekonamy się niedługo, nieprawdaż?

Ocenę nieco zawyżę, ale czy to moja wina, że taki wąski zakres gwiazdkowy wymyślili na tym portalu? ;)

 

Tyle ode mnie, trzymaj się.

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

Bardzo mi się podobało, bardzo :)

 

Gdzieniegdzie nadużywasz nasz/nami/nam itd., ale to jest do wybaczenia :)

Szósteczka ode mnie :)

Bardzo przyjemna lektura. Napisane lekko i z humorem. Ciekawy świat z barwami stanowiącymi prawdziwy skarb. Podoba mi się też interpretacja czarno-białego warunku – nie ma wyłącznie kontrastów, a jest szara monochromia z walką o odrobinę koloru. Dobra robota. 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Hrabio, dziękuję za pochwały i uwagi, zrobię z nich użytek. Cieszę się z wysokiej oceny, mimo, że gwiazdki na wyrost ;)

 

Iluzjo, bardzo się cieszę że Ci się podobało :) Choć w sumie nic dziwnego, też by mi się podobało, jakby w czyimś tekście kilkukrotnie  padała moja ksywka ;)

Dzięki za szósteczkę :D

 

Śniąca, dzięki! I za komentarz i za bodziec do napisania. Bardzo fajny konkurs Ci wyszedł :D

A “werwena” coś znaczy?

Babska logika rządzi!

Nigdy się z takim zielskiem nie spotkałam. Nawet nie wiem, czy to fart, czy pech. ;-)

Babska logika rządzi!

A ja myślałam, że to od wiwerny:D

 

Jak tak patrzyłam na opowiadania to się zdziwiłam, że jeszcze mi się srebrna gwiazdka świeci zamiast złotej, bo opowiadanie dawno przeczytałam, zapomniałam tylko o skomentowaniu ;) Ale nic, z przyjemnością zajrzałam do tekstu drugi raz i lektura nadal była dla mnie szalenie interesującą :)

 

Świat konkursowy, ale świetnie dopasowałaś do niego historię. I chociaż za przygodówkami nie przepadam, to i tak wciągnęłam się niesamowicie – stawiam, że ze sprawą świetnych opisów;)  Nie wiedziałam, że można użyć tyłu określeń do opisania czerni:D Na pewno na szczególną uwagę zasługują fragmenty o uczuciach podczas podziwiania kolorów – cudne ;)

 

Dla mnie lekkość narracji absolutnie nie była przeszkodą. Może dlatego, że ciągle z tyłu głowy miałam wrażenie, że jest w tym opowiadaniu coś głębokiego.  Że ta lekkość pobrzmiewająca w całości osłodzić gorzki wydźwięk śmierci, którą bohater ponosi za swoją chciwość. I że ta jego chciwość, i chciwość kolorów w czarnym świecie jest czymś tak beznadziejnym, tak bardzo gorzkim,  że można nad nią tylko parsknac śmiechem.  Tak jak nad widokiem trupa z czerwonym uśmiechem i w czerwonym kapeluszu. 

 

Żeby nie było,  że tak tylko chwałę to jeszcze na koniec się przyczepię;) Chociaż robię to z ciężkim sercem, bo opowiadanie naprawdę bardzo, bardzo… Ale już nie będę bardziej się rozwlekać;)  Jedynie trochę nie podeszli mi bohaterowie. Jakoś tak jakby zabrakło im wymiarowości :(

 

Już się nie rozwlekam ;) 

lenah, dzięki za dwukrotne odwiedziny i obszerny komentarz :D Cieszę się, że Ci się spodobało. Za przyczepkę też dziękuję, wyciągnę wnioski na przyszłość :)

Bardzo fajny pomysł na czarno-biały świat, wyszło to, paradoksalnie, bardzo barwnie. Fabularnie, językowo też rewelacja. Podobał mi się główny bohater, któremu wiele można zarzucić.

Dzięki, zygfrydzie! Fajnie, że wpadłeś :)

Ciekawy i bardzo dobrze napisany tekst. Bardzo dobry pomysł. Początek i rozwinięcie – ekstra. Potem trochę napięcie siada, a koniec, niestety, nieco mdły i traci dynamikę. Chyba zabrakło konceptu, jak bardziej efektownie zwieńczyć fabułę.

Ale ogólne wrażenie bardzo dobre. Czytałem z zainteresowaniem.

Pozdrówka.

Dosłowna interpretacja tematu konkursu byłaby mało ciekawa, gdyby nie to, że kolory są skarbami. Bardzo mi się takie podejście spodobało – proste a jakie zacne. Solidna fabuła i dobre zkończenie – bo to źli ludzie byli. ;)

Podobało mi się.

Ciao. 

Roger, Blacburn, fajnie, że zajrzeliście, bardzo dziękuję za komentarze :) Cieszę się, że się podobało.

Przeczytałem jakiś czas temu. Wtedy bardzo mi się podobało.

Teraz, po kilku dniach, wspomnienia wyblakły. 

Czyli opowiadanie dobre, choć ubogaciło moje życie tylko na moment. 

Ale, cytując klasyka, życie jest nowelą. Nie można mieć wszystkiego. 

Wszyscy kiedyś spotkamy się pod jakimś memem.

No cóż, z tego momentu i tak bardzo się cieszę :)

Dzięki!

Bardzo ciekawy pomysł, wręcz błyskotliwy :) Świetnie komponuje się w wymogi konkursu, może nie ma zbyt głębokiego przesłania, ale nie o to tu chodziło. Widać, że dobrze się bawiłaś pisząc to opowiadanie i to wystarczy :) Podobało mi się.

Fajnie, że zajrzałeś, Darconie :) Bardzo się cieszę, że doceniłeś pomysł. I masz racje, bawiłam się przy pisaniu świetnie – i bardzo Ci dziękuję, że mi o tym przypomniałeś! :))

Nowa Fantastyka