- Opowiadanie: MWid - Dzikie Plany

Dzikie Plany

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Biblioteka:

regulatorzy, Mały Słowik, Użytkownicy II

Oceny

Dzikie Plany

I

 

 

Ruszyli do ataku na rozkaz Czarta. Wypadli spomiędzy drzew, rozpędzając konie. Wcześniej udało im się po cichu zdjąć pilnujących ufortyfikowanego obozu strażników i rozsunąć barykady. Plan był prosty: stratować namioty, dobić ludzi, przejąć wszystko, co cenne. Mimo to coś poszło nie tak. Nim przekroczyli bramy, ze środka częstokołu rozległ się dźwięk rogu.

Nie pójdzie łatwo.

Iwo dobył szabli. Wraz z resztą oddziału przemknął przez wejście, kierując swoich ludzi w stronę płóciennych namiotów. Dojrzał wyłaniającą się zza płachty materiału głowę zaspanego, zdezorientowanego mężczyzny i ciął nisko, znacząc skroń tamtego szkarłatną raną. Niemal równolegle rozległ się brzęczący w uszach huk i ledwie widoczna, rozgrzana do czerwoności smuga z gwizdem przecięła powietrze obok niego. Pocisk sięgnął stojącego przed nim przeciwnika, który ledwo zdążył wygrzebać się z posłania. Rzucił go dobry metr w tył. Dało się słyszeć trzask pękających kości i nieprzyjemne mlaśnięcie szatkowanych wnętrzności.

Iwo zaśmiał się w głos, rozbudzony krwawą zawieruchą, jak w narkotykowym transie. To sam Czart osłania ich spomiędzy leśnej gęstwiny, rozdając wrogom śmierć, gnał więc dalej. Miał zadanie i zamierzał je wypełnić.

Wynikająca z zaskoczenia przewaga napastników powoli zaczęła się kruszyć, pomimo prowadzenia karabinowego ostrzału. Ocaleli z chroniących transport strażników odzyskali rezon i zwartą grupą przebijali się ku tylnej części obozu.

Kolejny z wibrujących pocisków śmignął przez pole bitwy, rozsadzając głowę żołnierza niczym szpilka przebijająca balon. Ktoś odłączył się od tworzącej ścianę grupy obrońców, zmierzając w stronę niewielkiej wyrwy w otaczającym obóz częstokole.

Coś błysnęło w ciemności i Iwo zauważył niesioną na plecach uciekiniera srebrną skrzynkę.

– Łapać tamtego! – ryknął na całe gardło, starając się przekrzyczeć chaos pola bitwy. – Brać go, do kurwy nędzy! – Wskazał kierunek szablą, popędził konia. Zamierzał przebić się przez mur tarcz i dopaść gnojka, zanim zdąży się oddalić.

Czart posłał kolejny drogocenny pocisk, a zbieg zachwiał się, potknął, lecz nie upadł. Biegł dalej, z zaciśniętą na lewym boku głowy ręką.

Iwo był już tuż, tuż żywego muru, pochylił się w siodle, uderzył zwierzę ostrogami. Nie miał zbyt wiele miejsca, by się rozpędzić, ale musiało wystarczyć. Czuł jadących za nim towarzyszy. Uniósł broń nad głowę, lewą rękę zaciskając na wodzach. Krzyknął ile sił w płucach.

Bariera, błękitna i drżąca, wyrosła przed nim w ostatniej chwili, nie dając nawet cienia szansy na reakcję. Uchwycił tylko głośny trzask, z jakim głowa jego wierzchowca wbiła się w przypominającą delikatną mgiełkę ścianę, a potem sam poleciał w przód, tracąc przytomność przy uderzeniu.

 

II

 

Ocknął się, gdy rozgwieżdżone niebo zaczynało już szarzeć. Nie wiedział, czy obudził się po paru godzinach, czy kilku dniach.

Wszystko przeraźliwie go bolało. Nie mógł ruszyć ręką, z pewnością złamaną. Ostry ból w boku świadczył, że niektóre żebra nie wytrzymały zderzenia z barierą.

Dookoła panował harmider rozpitej bandy, jaki mogli powodować tylko Czarci Synowie. Najpierw bicie, potem picie – brzmiała żelazna zasada tej przedziwnej zbieraniny awanturników, poszukiwaczy przygód i zwykłych zbirów.

– Uciekł nam, Iwo. – Usłyszał zza pleców zimny, cichy głos. Rozsądek rozkazywał mu się zerwać i obrócić, spojrzeć dowódcy w oczy, jakkolwiek nie byłoby to przerażające, jednak ciało nawet nie chciało o tym myśleć. Ból, jak dźgnięcie nożem, natychmiast go usadził. Silna ręka Czarta opadła na jego bark i zatrzymała. Wódz stał nad nim, patrząc z góry.

– Dzisiaj przegraliśmy. – Kropla potu popłynęła mu po twarzy i zawisła na podbródku, kiedy przepełniająca głos przełożonego złość ścisnęła mu serce.

– W obozie musiało być coś wartościowego… – Wyszeptał drżącym głosem.

– Ależ oczywiście, że było, Iwo! Dawnośmy się tak nie obłowili, jak dzisiaj. Mimo tego… – Kapitan zawiesił głos i wbił palce w jego obojczyk. Miał wrażenie, że zaraz przybędzie mu jeszcze jedna złamana kość. Jeszcze chwila i zacząłby krzyczeć, rozryczałby się niczym dziecko zabrane z objęć matki, jednak dłoń Czarta cofnęła się w końcu.

– Mimo tego, bardzo, bardzo mi przykro, że nie dostaliśmy tej skrzynki. – Rzekł głos z ciemności.

– Odpoczywaj. Branicki cię zastąpi. – Dodał po chwili.

Iwo zaklął.

 

III

 

Jeździec skrył głowę w przepastnym kapturze, chowając ją przed deszczem. Nie kłopotał się zarzucaniem wodoszczelnej płachty na przytroczone do wierzchowca toboły – na horyzoncie migotało już dobiegające zza brudnych okien karczmy blade światło. Niosący go koń, wyczuwając bliskość względnie suchej stajni, przyśpieszył nieco, pomimo zmęczenia.

Szynk był przedziwnym mariażem zaawansowanej, przedrozerwaniowej architektury i współczesnej, prymitywnej. Główna część budowli została wzniesiona z materiałów sztucznych, których nazwy dawno już uległy zapomnieniu. Powierzchnia ścian, nie licząc kilku pęknięć zewnętrznej warstwy, była gładka niczym skóra młodziutkiej hrabianki. Piętro, podpierane przez dwie proste, niezdobione kolumny było nieco wysunięte nad tworzący literę „L” parter. Całość musiała kiedyś wyglądać jak odlana z pojedynczej formy, teraz jednak po lewej stronie budynku niczym okropna narośl wyrosła postawiona z grubych bali dobudówka, po prawej zaś – stajnia. Zaszklone dawniej ściany zabito dechami, zostawiając jedynie kilka kwadratowych otworów, przysłoniętych błonami.

Gdy tylko się zbliżył, z cienia wyłoniła się drobna postać. Chłopiec podbiegł do niego, złapał uzdę wierzchowca. Volt parsknął groźnie, zarzucając łbem.

– Sam go odprowadzę. Nie lubi obcych – mruknął do dzieciaka.

– Sie wie, mości panie wędrowcu! – Chłopiec odstąpił na krok, ale wciąż szedł za nieznajomym. – Dzisiaj polecamy przepyszną kaszę z gulaszem i świeżo pieczony chleb! Luksusy jak nigdzie! – Wołał radośnie, nie przejmując się zacinającym, lodowatym deszczem. Weszli pod obszerny dach stanu. Wewnątrz stało kilkanaście innych wierzchowców. Jeśli ktoś przyjedzie dziś po nim, nie znajdzie już miejsca dla konia.

– Tłoczno dziś – stwierdził.

– Ano! – Kiwnął głową chłopiec. – Sie wie!

Główna izba karczmy „Pod Szalonooką Wiewiórką zwaną Alabastrem” robiła wrażenie jeszcze dziwniejszej, niż jej nazwa. Obszerne pomieszczenie w większości zachowało swój przedrozerwaniwy minimalizm. Ściany, sufit, podłoga – wszystko tu zdawało się dokładnie połączone, z jednego materiału. Nawet ulokowany w prawym rogu obszerny, obły szynkwas, zdawał się wyrastać z podłogi. Całość dawno już straciła swój blask, a biel została przysłonięta warstwą brudu, jednak w zestawieniu z grubo ciosanymi sosnowymi ławami, oświetlonymi jedynie płomieniami lamp naftowych i świec, tworzyła iście surrealistyczny obraz.

Zdawało się, że nikt nie zwraca uwagi na przybysza, sunącego bezszelestnie przez izbę. Siedzący przy stołach ludzie dyskutowali energicznie, śmiali i przekrzykiwali jeden przez drugiego. Twarze mieli brudne i pomarszczone od słońca. Dźwięczały obijające się o drewniane meble pochwy szabel. Nie wyglądali na oddział wojska, lokalnymi mieszkańcami być nie mogli. A więc zagończycy. Jedna z chmary zbrojnych grup, przemierzających Plany w poszukiwaniu bogactw, adrenaliny i okropnej śmierci z rąk wszelkich dzikich dziwactw. Obecnie najczęściej niewiele już w nich pozostało z chwały pierwszych, prawdziwych zagończyków – badających i oczyszczających przekształcone kawałki rzeczywistości w rozpaczliwej próbie odbudowy gatunku ludzkiego.

Cóż, co by nie mówić, dla niego to nawet lepiej.

Karczmarz, krzepki i wysoki człowiek o długiej brodzie i podkręconych wąsach obrzucił go ciężkim spojrzeniem i odwrócił się, by nalać nowo przybyłemu piwa. Nie musiał pytać.

– Dzięki. – Skinął głową, podnosząc drewniany kufel. Gorzkawy płyn orzeźwił go nieco i rozbudził. – Na miejsce do spania mogę liczyć?

– Zajęte – odpowiedział gospodarz z cierpką miną. Wymownie skierował wzrok na hałasujących w karczmie awanturników. – Wszystko zajęte.

– Ale strawy coś chyba zostało? – Obrócił w palcach miedzianą monetę, wyciągając ją w kierunku karczmarza.

– Kasza z gulaszem wołowym. Dobrze przyprawiona, ziołami i czosnkiem. – Schował pieniądz do kieszeni, uprzednio przejeżdżając palcem po nierównych krawędziach krążka. Bite monety, choć powszechnie akceptowane, wcale nie były najpopularniejszym środkiem płatniczym. – Dolać piwa, mości panie…? – Zawiesił głos w oczekiwaniu na podpowiedź.

– Wichrowiecki. Tak, proszę dolać.

– Zmień to na coś mocniejszego, Kholser – powiedział ktoś niespodziewanie. Odwrócił się, idąc za wzrokiem karczmarza. Stał przed nimi młodzieniec w sfatygowanym stroju – szerokich spodniach i luźniej koszuli o podwiniętych rękawach, obwiązanej w talii szerokim pasem. U boku wisiała mu przedziwna szabla. Zarówno rękojeść, jak i pozbawiona jakichkolwiek ozdób pochwa, wykonane były z białego tworzywa. Broń musiała być bardzo, bardzo stara. Chłopak chyba wychwycił jego spojrzenie, bo uśmiechnął się z dumą.

– Poczekaj, aż zobaczysz ostrze.

– Grozisz? – Wichrowiecki zachował obojętny wyraz twarzy.

– A gdzie tam! – Młody uniósł ręce w obronnym geście, po czym roześmiał się serdecznie. – No, gdzie ta nasza gorzałka? – Nazwany wcześniej Kholserem gospodarz wyciągnął ze stojącej przy ścianie za szynkwasem szafki dwa kieliszki i butelkę wypełnioną przeźroczystym, nieco mętnym płynem. Polał bez słowa.

– Zdrowe to aby na pewno, pić gorzałkę w twoim wieku? – Rzucił zaczepnie, chcąc przyobserować reakcję. Tamten spiął się na chwilę, zacisnął pięści. Odpowiedział jednak z uśmiechem, choć sztucznym niczym wystrugane z drewna zwierzątko.

– Mama zezwoliła, mości panie kolego. Ze wzgląd na trudne czasy.

– Cóż, skoro tak… – Podniósł napełnione alkoholem naczynie i stuknął się z tamtym. Widział że ta drobna uszczypliwość mocno zirytowała chłopaka, który robił wszystko by nie dać tego po sobie poznać. Wniosek był prosty: przychodził ze sprawą.

– Moje imię Rajmund Branicki – Przedstawił się młodzieniec. – Diabeł Pierwszego Rzędu. Oficer tych no tutaj, znaczy się – Zatoczył dłonią półokrąg, wskazując zapełniających karczmę ludzi.

– Alyster Wichrowiecki. Technomanta. – Skinął mu głową. Zmieszane z podziwem zaskoczenie błysnęło w oczach Branickiego, niczym fajerwerk na nocnym niebie. Przez chwilę wpatrywał się w niego w ciszy, tylko po to by potem obdarzyć go szerokim uśmiechem. Tym razem, zdawał się szczery.

– Oko jak zwykle nie zawiodło kapitana. Chciałby zamienić parę słów, mości panie Wichrowiecki. Zaprasza do swojego stolika.

Technomanta polał kolejkę gorzałki i nie czekając na towarzysza, wypił zawartość kieliszka jednym haustem.

– Kapitan wstydzi się rozpoczynać rozmowy z nieznajomymi, czy bał się, że zasiekę go jak tylko podejdzie? – zapytał obojętnym tonem, w międzyczasie lustrując hałasującą kompanię Rajmunda. Doliczył się dwudziestu trzech osób.

Prawa dłoń Branickiego spoczęła na szabli. Odpowiedź niemal wysyczał, przez zaciśnięte wargi.

– Kapitan… – „Pręży muskuły” – dopowiedział sobie Alyster.

– Dobra, dobra. – Wszedł Diabłu w słowo. – Prowadź.

 

IV

 

Przez chwilę lustrowali się wzrokiem. Alyster zdjął podróżny płaszcz, odsłaniając biało-błękitny mundur technomantów. Przy prawym boku wisiała mu zwykła szabla, przy lewym – kabura z pistoletem energetycznym. Na jej widok otaczający go jeszcze chwilę wcześniej ludzie Czarta odsunęli się szybko, spłoszeni.

O takiej broni to mogliście wcześniej co najwyżej posłuchać bajek.

Sam Czart wydawał się jednak kompletnie nieprzejęty. Siedział po drugiej stronie stołu, przyglądając mu się uważnie, szeroko uśmiechnięty. Ręce, od dłoni aż po znikające w rękawie koszuli bicepsy, pokryte miał przedstawiającymi granatowe i bordowe kwiaty tatuażami. W ubiorze, pomijając złote i srebrne zdobienia, nie odbiegał wiele od Branickiego i reszty swojej kompanii.

Oczy miał jak arktyczny lód.

– Niezmierniem zaszczycony, że mogę mości pana Wichrowieckiego poznać – rzekł po chwili, polewając przeźroczystego trunku ze szklanej karafki.

Podniósł kieliszek, powąchał. Zapach był zaskakująco delikatny, lekko owocowy.

– Mości Wichrowiecki, ależ proszę się nie krępować! – Tamten zaśmiał się serdecznie i wlał w siebie zawartość kieliszka. Oblizał się ze smakiem.

Technomanta również wypił.

Alkohol był smaczny. Zapiekł go nieco w gardle, choć nie wydawał się mocny. Poczuł posmak przypominający gruszkę.

– Dobre, prawda? Diabły same go robią, z owoców z sadu przy moim dworze. Przepis mój własny. – Postukał się w pierś.

– Smakuje mi, przyznaje. – Alyster odstawił naczynie na ławę, usadowił się wygodniej. – W czym mogę panu pomóc, mości Czartowiecki? Bo coś mi się wydaje, że nie zaprosił mnie waszmość do stołu z czystej potrzeby towarzystwa.

Kholser postawił przed nim miskę z parującą potrawką i szybko odszedł. Jedzenie nie było doskonałe, choć sycące.

– Cóż… – Czart przejechał dłonią po gładko wygolonym boku głowy, podkręcił wąs. – Stety niestety masz imć Wichrowiecki rację, mam do pana sprawę. Chciałem wpierw zabawić rozmową, może opowiedzieć co nieco zabawnych anegdot i dopiero później przejść do sedna, skoro jednak pragniesz konkretów, oto i one. – Splótł dłonie i oparł się łokciami na blacie ławy jak do modlitwy. Pochylił głowę. – W wyniku mojej wielkiej pomyłki, pewien człowiek trafił za Zasłonę i dostał się do innego planu. Moi ludzie obstawili wszystkie pobliskie przejścia, w celu natychmiastowego przechwycenia owego nieszczęsnego biedaka i udzieleniu mu pomocy. Wysłałem kilku za nim, wprost w nieznane, lecz żaden nie powrócił. Bo widzisz, szanowny panie, tamten plan…

– Jest dziki, czyż nie? – Wichrowiecki się uśmiechnął. Piękną bajeczkę próbował mu wcisnąć mości Czartowiecki, doprawdy piękną.

– Owszem, tak się nieszczęśliwie składa. – Twarz Czarta wyrażała smutek tak głęboki i szczery, że mógł być realny jedynie w pozie nader zręcznego aktora. – Co gorsza… – Rozłożył szeroko ręce – Człowiek ów miał ze sobą pewną skrzynkę, którą miał mi dostarczyć. Skrzynka ta jest dla mnie niemal równie ważna, co życie tego nieszczęśnika.

– A moim zadaniem byłoby ją panu dostarczyć, dobrze rozumuje? – Technomanta niechętnie spojrzał w błękitne oczy rozmówcy. Bawił się więcej niż dobrze.

– Jego, przede wszystkim! Ale tak, w razie, gdyby z jakichś przyczyn nie dało się już zrobić nic, by uratować mego przyjaciela, pana celem będzie odzyskać tą skrzyneczkę.

– Skąd pewność, że będę mógł tego dokonać? – Pogładził się palcami po obficie zarośniętej brodzie. – Technomanci to uczeni, nie żołnierze, czyżby imć Czartowiecki o tym nie słyszał?

– Oj, nie pogrywaj sobie ze mną, mości Wichrowiecki, nie pogrywaj – Głos Czarta przeszedł w ostry ton. Zaraz jednak rozpogodniał, a jego właściciel zaśmiał się serdecznie – Przecież widzę, żeś awanturnik jak ja i zbieracz. – Wskazał dłonią wiszący u boku Wichrowieckiego pistolet. – Co więcej! Wiem również, bo tak się składa, że sam jednako interesuje się owymi tematami, jak kosztowna jest pana pasja. Dlatego też jestem skłonny dobrze zapłacić. To niebezpieczna praca, moi ludzie nie byliby w stanie sobie poradzić w tak trudnych warunkach. Proszę się zgodzić, imć technomanto, nie pożałuje pan.

– Na ile mogę liczyć? – Zapytał bez ogródek.

– Trzydzieści standardowych jednostek srebra w dwustu trzydziestu monetach. Na wstępie, oczywiście. – Zaczął czegoś szukać w leżących przy stopach tobołach i po chwili wyciągnął materiałowy mieszek. Zabrzęczał cicho, upadając na blat. – Później dwakroć tyle, w tej samej walucie lub w eksponatach z prywatnej kolekcji, do wyboru. Wiele mógłbyś za to kupić, mości Wichrowiecki! Taki dopływ kruszcu na pewno byłby bardzo pomocny w pana badaniach, czyż nie?

– Szalenie wartościowa ta skrzynka. I życie przyjaciela, oczywiście. – Sięgnął po woreczek z monetami, zważył go w rękach. Delikatnym ruchem rozsupłał sznurek i wyjął ze środka srebrny krążek.

– Życie przyjaciela rzeczą świętą, jak najbardziej. A i na pakunku, jak już wspominałem, szczególnie mi zależy. Cena nie gra roli! – W teatralnym geście uniósł dłoń do góry.

– Jeśli można wiedzieć, jakim mieniem tytułował się imć pana szanowny przyjaciel? – Wypalił nagle technomanta.

– Cóż, powie mości panu sam, gdy się spotkacie. – Ledwo dostrzegalny grymas przemknął przez twarz Czarta. Gdyby nie sprawne oko, nawet by nie zauważył. – Bo rozumiem, że podejmuje się pan zadania, tak?

Alyster wrzucił monetę do mieszka, zawiązał go i włożył do własnej torby.

– Podejmuje.

– Doskonale! – Czartowiecki klasną w dłonie, uśmiechnął się szeroko. – Z panem Branickim zdążyliście się już zapoznać, czyż nie? Wyruszycie wespół. Ale to jutro! Dzisiaj, bawmy się!

 

V

 

Ranek przywitał go światem wirującym dookoła i bólem głowy. Podniósł się z łózka które na rozkaz Czarta oddał mu jeden z awanturników i poklepał się po twarzy w daremnej próbie rozbudzenia.

– Nie jest źle… – mruknął do siebie, popijając wodę z manierki, którą zawsze trzymał przy sobie.

Gdy jego nowy towarzysz, Branicki, chwiejnym krokiem zwlókł się w końcu na parter, właśnie kończył śniadanie.

– Czołem, panie technomanto! – Zawołał do niego Diabeł Pierwszego Rzędu, masując skronie. – Kholser, nalej no piwa. Nie ma się co męczyć.

Klin pomógł im nieco, wyrywając z duszących uścisków kaca.

– Czas ruszać, imć Wichrowiecki. Im wcześniej dojedziemy do przejścia, tym lepiej. – Niedawna niechęć Branickiego do Alystera wyparowała po nocy wspólnego picia.

– Przejście jest daleko?

– Wierzchem… – Oficer zastanawiał się przez chwilę – Jakieś cztery godziny.

– No to w drogę. – Technomanta poprawił pas z bronią, sprawdził pistolet. Był gotów.

 

VI

 

Wyznaczające koniec fragmentu rzeczywistości Granice, były niczym ciągnące się w nieskończoność, nierówne lustra. Ich powierzchnia poruszała się lekko, czasami falując, a czasami drgając, jakby były żywymi organizmami. Przejścia wyglądały jak pęknięcia w tej delikatnej tkance. Czasami były tak wąskie, że człowiek musiał przechodzić przez nie bokiem, czasem zaś ogromne niczym domy. Lśniły bladym światłem, które wcale nie zachęcało, do oddania się w jego objęcia.

Gdy dojechali na miejsce, przywitał ich jeden z pełniących wartę ludzi Czarta. Skłonił łysą głowę przed Branickim.

– Jak na razie czysto. – Zameldował, wzruszając masywnymi ramionami. – Ani mysz stamtąd nie wylazła, ani żaden człowiek, ani nic, chwała bogom, innego.

– Już niedługo, Worek, już niedługo. Dwa, góra trzy dni i będziesz wolny. O ile Los będzie nam sprzyjał, oczywiście.

– Oby, panie Branicki, oby. A imć towarzysz to kto taki?

– Najęty specjalista, mości pan technomanta Alyster Wichrowiecki.

Tamten zdziwił się nieco na dźwięk słowa „technomanta”, ale pozdrowił Wichrowieckiego skinięciem. Ruszyli grupą dalej, prowadzącą na wschód drogą. Lustrzana ściana przybliżyła się niepostrzeżenie.

– Będziemy przejeżdżać na drugą stronę jeszcze dzisiaj, Worek. – Oznajmił podwładnemu Branicki, gdy zatrzymali się u stóp Granicy, przed migoczą wyrwą przejścia.

Alyster płynnym ruchem zsunął się z drepcącego nerwowo konia i wyciągnął rękę, by dotknąć pnącej się w nieskończoność tafli. Granice od zawsze wywoływały w nim nieskrywaną fascynację. Tajemnicze i niepojęte, piękne. Żywe. Pod wpływem jego dotyku, delikatnego i jakby czułego, po ścianie rozeszła się przypominająca skurcz fala. Obserwował ją, wyłapując błyski odbitego światła, aż uciekła poza zasięg wzroku.

Pół godziny później, byli gotowi do wejścia. Wcześniej zjedli przygotowany przez Kholsera posiłek, sprawdzili broń.

– Komu w drogę, temu czas – Branicki stanął przed jaśniejącą wyrwą Przejścia i przechylił głowę najpierw w jedną, potem w drugą stronę, aż trzasnęły mu stawy. Wziął głęboki wdech i po prostu zrobił krok do przodu, ciągnąc za sobą wierzchowca, i zniknął, jakby wślizgnął się za teatralną kurtynę. Nie towarzyszył temu żaden dźwięk ani błysk.

Nic, co świadczyłoby, że właśnie przeskoczył z jednego świata, do kompletnie innego.

Technomanta delikatnie pogładził Volta po szyi, próbując nieco uspokoić zwierzę. Konie bały się Granic i Przejść nie mniej niż większość ludzi. Przyzwyczajenie ich do przekraczania światów wymagało cierpliwości i spokoju.

Złapał mocniej uzdę i ruszył przed siebie, pozwalając, by otoczyło go mdłe światło Przejścia.

Pierwsze było delikatne muśnięcie wiatru. Potem nadszedł zapach, słodki i owocowy.

Przed nim rozkwitał sad. Niegdyś równe, a dziś chaotyczne rzędy drzew, wypełniały całą najbliższą okolicę. W pobliżu Przejścia najwięcej było jabłoni, gęsto obwieszonych okrąglutkimi, zielonymi papierówkami, jednak w oddali widział też śliwy i grusze. Choć jeszcze dwa kroki temu, świat nieubłaganie przygotowywał się do przyjęcia zimy, tu wiszące wysoko słońce biło nieznośnym żarem. Niebo było czyste, zupełnie bezchmurne.

Zdjęli grube płaszcze i kurtki, zostając w samych koszulach. Musieli dać sobie chwilę, by przyzwyczaić się do nowej temperatury.

– Ha! Takie Dzikie Plany, to ja mogę zwiedzać i co dzień! – Branicki rozłożył szeroko ręce, obracając się w jego stronę. – Byłeś kiedyś w Południowym Fahos, mości Wichrowiecki? Chaos i pizgawica jakich mało, jedna wielka burza. Szesnastu dobrych ludzi nam szlag trafił. Ledwie dwadzieścia kilometrów, a zeszło nam trzy dni.

– Słyszał waść kiedyś o kwiecie imladeris? – odpowiedział pytaniem na pytanie, pochylając się nad przewieszonym przez grzbiet Volta tobołem. – Mawiają, że to najpiękniejsza roślina, jaka kiedykolwiek istniała na ziemi. Każda sztuka jest warta setki jednostek srebra.

– I? – Branicki wzruszył ramionami, uśmiechnął się krzywo.

– Wydziela toksynę tak silną, że padniesz martwy, jak tylko przejdziesz obok. W najlepszym przypadku.

Rozbójnik uniósł brwi i odruchowo poprawił pas z szablą.

– Bierzmy się już do roboty, co? – mruknął, w wyraźnie już gorszym nastroju.

Sad przeszukiwali powoli i uważnie, szukając jakichkolwiek śladów świadczących o kierunku, w którym mógł się udać poszukiwany „przyjaciel” Czartowieckiego. Jedynym tropem, jaki udało im się znaleźć, był na wpół zgniły ogryzek, który Branicki przypadkowo wypatrzył w trawie. Poza tym nic.

Szli najprostszą możliwą drogą, taką, by pomimo konieczności lawirowania między drzewami zachować określony kierunek. Wichrowiecki zastanawiał się, jak duży jest Plan, na którym przyszło im pracować. Choć wejścia do konkretnych fragmentów rzeczywistości mogły być od siebie oddalone o setki kilometrów, same Plany bywały przeróżnych rozmiarów. Niektóre ciągnęły się tak, że można było po nich podróżować miesiącami, a inne nie przerastały karczemnej izby.

Odpowiedź nadeszła, gdy po dłuższej chwili marszu zaczęli dostrzegać wzorce. Układ drzew zaczynał wydawać się coraz bardziej znajomy, oko nagle wychwytywało szczegóły: kamień, który już gdzieś widzieli, dziuplę bliźniaczo podobną do tej, którą mijali jakiś czas temu.

Byli w Pętli.

– Ile razy obeszliśmy to dookoła? – Branicki kopnął ogryzek, który znaleźli na samym początku, splunął.

– Trzy, może cztery. W tym kierunku Plan ma nie więcej niż dwa kilometry.

Nie zostało im nic innego, jak zmienić kierunek.

Rejmund wyjął przytroczony do pasa nóż i ozdobił najbliższe drzewo długim nacięciem.

– Drugi raz chodzić w kółko nie będę, panie Wichrowiecki.

Ponowili marsz, tym razem zmierzając wprost na złocistą tarczę słońca, majaczącą gdzieś pomiędzy listowiem. Pomimo upływu czasu, zdawała się wciąż tkwić w tym samym miejscu, obojętna na swój zwyczajowy ruch, zakotwiczona przez złośliwe siły Planu. Szybko stracili poczucie czasu.

W końcu – choć nie potrafili określić ile im zajęło dojście do tego miejsca ani jak daleko od pozostawionych między drzewami koni się znajdują – sad zaczął się przerzedzać. Coraz mniej było cienia, pot spływał im po plecach.

– Popatrz tam. – Alyster klepnął towarzysza w ramię. Wskazał ręką jakiś punkt, nieco na lewo.

W pewnej odległości od skraju sadu dostrzegli bryłę z szarego materiału, niemal idealnie foremną i gładką. Otaczało ją niewysokie ogrodzenie. Dopiero po chwili zorientowali się, iż mają przed sobą idealnie zachowany przedrozerwaniowy budynek. Niewidoczne z dalsza wnęki, które według technomanty musiały być oknami, były zasłonięte lub zastawione.

– Myślisz, że to tam się schował? – Branicki położył dłoń na rękojeści szabli. Bacznie obserwował nietypowy obiekt, wypatrując jakiegokolwiek ruchu.

– Sprawdzimy – odparł Wichrowiecki, wskakując na Volta. Widok tak starego budynku zachowanego niemal w idealnym stanie, znacznie poprawił mu humor. Szanse, że nikt nie natknął się na niego wcześniej, były co prawda nikłe, lecz nie wykluczał takiej możliwości. Ileż przedrozerwaniowych skarbów mogło się kryć w środku!

Pod ogrodzenie podjechali ostrożnie, wolnym kłusem. Zwierzęta zrobiły się niespokojne. Dreptały, rżały głośno. Przywiązali je do metalowych prętów ogrodzenia i zaczęli obchodzić murek dookoła, szukając wejścia do środka.

Z bliska budynek przypominał nieco „Szalonooką Wiewiórkę” pozbawioną prymitywnych dobudówek. Pokręcona fizyka Planu spowodowała, że czas nie odcisnął na nim żadnego piętna.

Coś, co technomanta uznał za bramkę – biały panel z klamką wmontowany w ogrodzenie – znaleźli chwilę później. Drzwiczki były otwarte. Branicki pchnął je lekko, odsłaniając kryjące się za nimi podwórko.

Plac pokryty był kośćmi. Pokrywały działkę gęsto niczym surrealistyczne, upiorne krzewy. Musiały należeć do dziesiątek ludzi.

Natychmiastowym, automatycznym ruchem wyciągnęli szable. Wichrowiecki rzucił okiem na broń towarzysza. Ostrze, matowe i czarne jak sama otchłań, wyglądało, jakby ktoś właśnie wyrwał kawałek rzeczywistości, zostawiając w jego miejscu niewypełnioną jakąkolwiek materią pustkę.

– A nie mówiłem, że zrobi na tobie wrażenie, imć Wichrowiecki? – Krótki uśmiech wykrzywił twarz awanturnika.

Wkroczyli na podwórko, ramię w ramię. Niemal natychmiast poczuli intensywny zapach zgnilizny. Ciała – a raczej ich zmasakrowane resztki – znaleźli niemal natychmiast. Branicki pochylił się nad kupą mięsa, która kiedyś musiała być człowiekiem, przyjrzał się jej dokładnie.

– Rozszarpane i ponadgryzane. Jakby dopadły go wilki. – Końcówką szabli podniósł mały srebrny medalik, który dojrzał wśród szczątków. – To Radzimir. Jeden z naszych.

Pozostałych zwłok nie udało im się zidentyfikować, lecz Diabeł był niemal pewien, że należały do członków jego kompanii.

Ten, którego szukali, leżał kilka metrów dalej. Rajmund rozpoznał go po długim rozcięciu na lewym boku głowy.

Wichrowiecki nie pytał, skąd wie o ranie.

– Nie ma skrzynki – warknął Branicki, rozglądając się dookoła, mając chyba nadzieję, że dojrzy ją gdzieś w trawie.

Cichy zgrzyt odwrócił ich uwagę od poszukiwań. Alyster odruchowo zwrócił głowę w kierunku źródła dźwięku.

Psy, o ile można tak było nazwać te przeklęte bestie, pojawiły się nie wiadomo skąd. Ich skóra splątana w siatce guzów, wyrostków i żył, pozbawiona była jakiejkolwiek sierści. Wielkością przewyższały największe wilki, jakie Wichrowiecki widział.

Rzuciły się w ich kierunku, wygłodniałe bestie spragnione krwi. Poruszały się szybko jak wiatr, nie wydając przy tym żadnego niemal dźwięku. Gdyby nie nadzwyczajny refleks Branickiego, rozszarpałyby Alysterowi gardło nim w ogóle by się spostrzegł.

Rajmund odepchnął Wichrowieckiego, ciął lecącego na niego potwora w bok. Rana, sycząc i dymiąc, zagoiła się na mutancie, nim postawił swe masywne łapska na ziemi. Drugi z potworów okrążał mężczyzn, blokując im drogę ucieczki. Ta krótka chwila wystarczyła, by technomanta oprzytomniał, wybudził się z pierwszego szoku. Uniósł szable, wymacał ręką uchwyt pistoletu. Chłód pod dłonią sprawił, że poczuł się bezpieczniej.

Mógł wystrzelić piętnaście razy, nim komora się opróżni.

Czternaście.

Trzynaście.

Dwanaście.

Mutant zawył, gdy rozpalone do czerwoności pociski poharatały jego cielsko, wypalając grube na trzy palce dziury. Mimo to nie upadł. Rany zagoiły się w mgnieniu oka, smrodząc przy tym okrutnie.

Rajmund drgnął, wystraszony nagłym hukiem.

– Tnij cholerstwo w łeb, Branicki! – krzyknął technomanta, gdy potwory znów rzuciły się do ataku, warcząc wściekle.

Jedenaście.

Diabeł zręcznie wyminął psa, uderzył z góry. Ostrze zagłębiło się w ciało, przecięło kość. Szabla Branickiego rozpruła mięśnie, oddzieliła grubą szyję stwora od korpusu.

W tym samym czasie Wichrowiecki drugi już raz tego dnia cudem uniknął śmierci. Posłana przez niego kula minęła cel. Gdyby nie podarowana mu przez Zakon tarcza energetyczna, mutant zapewne właśnie wgryzałby się w jego wnętrzności. Urządzenie zadziałało, zareagowało na uderzenie potwora uwolnieniem energetycznego ładunku, odpychając Alystera w tył, na ziemię.

Dziesięć.

Wykorzystał daną mu sekundę. Tym razem ręka i oko nie zawiodły go, strzelił celnie. Ładunek wwiercił się w czaszkę bestii, zagotował jej mózg.

Przez chwilę tkwili w bezruchu, wciąż jeszcze oszołomieni.

– Ożeż kurwa, imć Wichrowiecki. – Branicki usiadł na soczyście zielonym trawniku, poklepał dłonią nieruchome truchło mutanta. Roześmiał się głośno. – A to dopiero!

– Ma pan jakiś pomysł, gdzie podziała się nasza drogocenna skrzynia, panie technomanto? – Spoważniał szybko. Zamachnął się szablą, a resztki krwi zleciały z niej, nie zostawiając nawet śladu.

– Myślę, drogi Branicki – Uniósł rękę w kierunku budynku – że będziemy musieli o to zapytać szanownego lokatora.

 

VII

 

Drzwi do przedziwnego domu zastali otwarte. Technomanta chłonął każdy szczegół tego niezwykłego miejsca, zafascynowany niczym małe dziecko. Niewiele pozostało na świecie zachowanych w tak dobrym stanie obiektów sprzed Rozerwania. Upadek niegdysiejszej wielkiej cywilizacji pociągnął je ze sobą w otchłanie piekła, a ludzie tylko dokończyli dzieła. Niewielu było takich, prawdziwie świadomych utraconego przez człowieka dziedzictwa.

Niewielki ganek wciąż był utrzymany w perfekcyjnym porządku. Buty, płaszcze, kurtki – wszystkie sprzed dziesiątek, może setek lat – porozwieszane i równo poukładane.

– Mógłbym was prosić o wytarcie butów, ers? – Coś przemówiło do nich dziwnie nienaturalnym głosem. Ledwie zrozumieli. Język był bezsprzecznie ten sam, lecz sposób wymawiania poszczególnych wyrazów znacznie różnił się od im współczesnego. Wyciągnęli broń, zaskoczeni nawiązanym kontaktem.

– Broń nie jest dozwolona w tym domu, ers! – Tym razem, choć wciąż uprzejmy, głos istoty zabrzmiał znacznie ostrzej.

Zobaczyli go, gdy tylko przeszli przez kolejne drzwi. Sunął wprost ku nim na pojedynczym kole, utrzymując się w pionie w niepojęty dla Branickiego sposób.

Technomanta słyszał wcześniej historie o stworzonych przez starożytnych maszynach, zdolnych do mowy i analizy, funkcjonujących w sposób złudnie podobny do żywych jednostek, nigdy jednak wcześniej nie spotkał działającego okazu. Rob’ot (tak je właśnie nazywano – o ile Wichrowieckiego nie zwodziła pamięć) miał formę gładkiego, czarnego jaja na długiej tyczce zakończonej kołem. Po bokach wisiały mu cienkie, złożone z segmentów ręce. Alyster nie znalazł w jego przedziwnej postaci niczego, co przypominałoby oczy, lecz mimo to maszyna zdawała się doskonale widzieć każdy ich ruch.

Gestem dał znać Rajmundowi, by schował szablę.

– Czy ers przychodzą do pana Pawła? – Dopiero z bliższa dojrzeli na jego korpusie liczne rysy i wgniecenia. – Obawiam się, że to nie najlepszy czas. Er Paweł nie jest ostatnio w najlepszym humorze.

Rob’ot podjechał bliżej, wyciągnął ku nim swe trójpalczaste dłonie, jak gdyby czekając na jakiś ruch z ich strony.

– Wasze płaszcze, ers. Pozwólcie, że się nimi zajmę.

Posłusznie oddali mu okrycia. Odwiesił je na wciśnięty w kąt wieszak.

– Jeszcze tylko zdejmą ers buciki i możemy iść – Gdy nie wykonywał żadnej czynności, przypominał odlaną z metalu rzeźbę. Jego niewiarygodna statyczność wprawiała Branickiego w zdumienie. Nie mógł uwierzyć, że zdolna do przemieszczania się, mowy i myślenia istota, jest w stanie utrzymać swoje ciało w tak absolutnym bezruchu.

Zimno szczypało w bose stopy. Rob’ot poprowadził ich przez ogarnięty martwą ciszą obszerny salon. Choć wszystkie okna były zakryte, wnętrze pełne było światła, emitowanego przez elektryczne lampy. Wichrowiecki zastanawiał się, skąd w tym miejscu wciąż jest prąd. Nie zauważył w pobliżu domu żadnych służących do jego wytwarzania maszyn.

Tak jak w ganku, był tu utrzymany idealny, pedantyczny niemal porządek. Wszystko zdawało się być poukładane prostopadle lub równolegle do sąsiadujących przedmiotów, jak gdyby mieszkańcy nie tolerowali żadnych kątów, prócz prostego. Technomanta rejestrował każdy szczegół pomieszczenia, zapamiętywał i próbował nazwać każdy widziany kawałek technologii.

Gdyby tylko udało mu się uprowadzić tego rob’ota, Zakon na pewno dobrze by mu się odwdzięczył.

Zatrzymali się na ułożonym z błyszczącego drewna kwadracie, rozmiarów akurat takich, by oprócz Alystera, Rajmunda i Rob’ota, pomieścić jeszcze trzy kolejne osoby. Poczuli przyjemne mrowienie, które przeszło przez całe ich ciała, a potem niewytłumaczalna siła przykleiła do wyznaczonego kawałka podłogi. Wichrowiecki z niemałym rozbawieniem obserwował Branickiego, panicznie próbującego oderwać stopę od podłoża. Kwadrat okazał się podnośnikiem. Uniósł ich powolnym, jednostajnym ruchem. Zatrzymawszy się na poziomie piętra, rozpoczynającego się czymś na kształt rozciągającego się nad salonem balkonu, zwolnił wiążącą ich blokadę.

– Proszę być delikatnym dla er Pawała, ers – zagadnął ich Rob’ot, prowadząc w kierunku drzwi na końcu korytarza. Było tu jeszcze kilka pokoi i Wichrowiecki był niezmiernie ciekaw, co można w nich znaleźć.

Stalowa łapa maszyny zapukała dwukrotnie, potem nacisnęła klamkę.

– Er Pawle? Goście do er – oznajmił, wprowadzając ich do środka. Wichrowiecki wszedł pierwszy.

W przeciwieństwie do reszty budynku, mały pokoik cały był zagracony najprzeróżniejszymi przedmiotami. Szable, płaszcze, torby – porozdzierane na strzępy, porozrzucane po całej podłodze. Wszystko łączyła srebrzysta sieć pajęczych nici. W powietrzu unosił się kurz.

Z początku zdawało się Alysterowi, że pokój jest pusty, a Rob’ot najzwyczajniej w świecie kpi sobie z nich, o ile tylko był do kpin zdolny. Po wcześniejszych wypowiedziach maszyny spodziewał się spotkać człowieka, być może wciąż jeszcze młodego – w końcu pętla Planu mogła obejmować także i czas – tymczasem nikogo tu nie było.

Dopiero po chwili zauważył ruch. Coś siedziało naprzeciw nich, przy prostokątnej wnęce okna, owinięte jakimiś szmatami.

Istota, w przeciwieństwie do Rob’ota, bardzo przypominała człowieka. Przywodziła na myśl rycerza, zamkniętego od stóp do głów w ściśle przylegającej do ciała, białej, obłej zbroi. Pan Paweł przypatrywał im się skrytymi za czarnym szkiełkiem czerwonymi ślepiami. Milczał.

– Czy coś nie tak, er Paweł? – zapytał z nutą zaniepokojenia Rob’ot, po chwili bez żadnej odpowiedzi. – Goście nie są proszeni, er Paweł? Czy mam wezwać policję?

Nie zrozumieli sensu ostatnich słów.

– Wyjdź – odezwał się w końcu pan Paweł. Miał ostry, sztuczny głos, podobny w pewien sposób do swego sługi. – I zamknij za sobą drzwi.

Rob’ot posłusznie wycofał się, spełnił polecenie. Zostali sam na sam z humanoidalną maszyną, spięci, gotowy do obrony w razie nagłego ataku.

Nic takiego nie nastąpiło.

– Żywi – zaczął w końcu. Mówił powoli, sennie, niemal bełkotał. Zupełnie jakby sam nie dowierzał w realność sytuacji. – Nie, głupcze, jacy żywi. Żywych już nie ma. Zginęli wszyscy. Przecież ktoś by przyszedł. Pokładowy, lata. Brak danych, no tak. Jak zawsze.

Branicki posłał technomancie pytające spojrzenie. Odpowiedział wzruszeniem ramion. Bo co też należało teraz uczynić? Istota bezsprzecznie brała ich za ułudę, wytwór własnej elektronicznej wyobraźni. Rozglądał się po pomieszczeniu, próbując dostrzec srebro poszukiwanej przez nich skrzynki.

– Mości panie Pawle…

– Hah! Popatrz, jak śmiesznie mówią! Filmów się naoglądali! – Maszyna wydała z siebie chrzęszczący, mechaniczny odgłos, kaleką próbę śmiechu.

– Skrzyni szukamy. Srebrnej. – Branicki warknął, tracąc powoli cierpliwość.

– Patrzcie, patrzcie! Jaki wyrywny! A może zagram z nimi? Tak, zagram, czemu nie. – Zaczął kiwać głową, nie patrzył na nich wcale. – Powiedzmy, że wiem, o której skrzynce mówicie. Calvin znosi mi tu masę tego śmiecia, cholera wie, skąd to bierze. Nawet nie potrafiłem jej otworzyć.

– Czego pan chce w zamian, panie Pawle? – Serce technomanty zabiło szybciej. Ładunek był nietknięty.

– Wolności – Rob’ot wypowiedział to słowo bardzo wolno, z nabożną niemal czcią. – Nie mogę wyjść poza próg tego domu. Nie wiem czemu, pewnie jakiś błąd programu. Chciałem to naprawić, ale brakło prądu. Na długo, za długo. Komora podtrzymująca padła, ciało mi zgniło. Widziałem to, patrzyłem. Nikt nie przyszedł. Uwięziony. Uwięziony! – Z każdym słowem mówił szybciej, głośniej. Zacisnął wielkie dłonie. – Wyłączysz mnie i weźmiesz skrzynkę. Mam ją tutaj.

Odsłonił otulające go kawałki szmat. Srebro szkatułki zalśniło w mroku czerwoną poświatą, gdy rob’ot skierował na nie swe mechaniczne oczy. Wichrowiecki powolnym ruchem wyjął szablę.

– To nie zadziała. Próbowałem – Pan Paweł wskazał leżące na podłodze złamane ostrza.

– Mnie pomoże. – odparł spokojnie.

Ciął szybko, bez ostrzeżenia. Szyja Branickiego otworzyła się pod jego ciosem, szkarłat krwi splamił podłogę. Diabeł złapał się za krtań jedną ręką, drugą spróbował wyszarpnąć broń. Bezbrzeżne zdziwienie na jego twarzy, wprawiło Alystera w smutek. Lubił tego człowieka, pomimo jego wybuchowego temperamentu. Wolałby tego nie robić.

Rozkaz to rozkaz.

Wichrowiecki pchnął go na ścianę, wycelował lufę pistoletu w jego głowę.

– Mała rada imć Branicki. Jak kradniesz, to najpierw się dowiedz od kogo.

Dziewięć.

Rob’ot nie zwrócił na całą sytuację większej uwagi.

– Nie o taką śmierć prosiłem – odezwał się w końcu.

– Nie martw się – odparł mu po dłuższej chwili. – Teraz zajmę się tobą.

 

*

 

Ścisnął Volta udami, zachęcając do przyśpieszenia. Wierzchowiec parsknął, rozzłoszczony, z wyrzutem. Zbyt duży ciężar miał na sobie, by gnać tak szybko. Srebrna skrzynka, niejawny podarunek Sejmu dla Zakonu Technomantów, spoczywała bezpiecznie ukryta w jukach.

Zostawił za sobą lustrzaną ścianę Granicy i kolejnego trupa.

Biała pochwa szabli Branickiego dzwoniła, odbijając się od galopującego konia.

Czasami przeklinał rolę, którą przyszło mu pełnić w Zakonie. Alyster Wichrowiecki, Pierwsza Pięść Technomantów. Agent do zadań specjalnych, psia jego mać.

 

Koniec

Komentarze

Interesujący świat stworzyłeś, odległy od klasycznego fantasy. Fabuła też niczego sobie, ale zabrakło mi wyjaśnień – co było w tajemniczej skrzynce, czym właściwie jest technomanta, czym Rozdarcie, czym Plany… Trochę jakbyś pokazał epizod z większego świata.

Wykonanie mogło być lepsze – masz sporo literówek (zwłaszcza dotyczących ogonków polskich znaków), czasami błędny zapis dialogów albo niewłaściwie użyte słowo.

ciął nisko, znacząc skroń tamtego szkarłatną szramą.

Szrama to ślad po zagojonej ranie.

lewą rękę zaciskając na lejcach.

Lejce służą do kierowania zaprzęgiem, przy jeździe wierzchem – wodze.

Wkroczyli na podwórko, ramię w ramie.

Jedna z literówek. Tu daje zabawny efekt. :-)

– O rzesz kurwa, imć Wichrowiecki.

Ożeż.

Babska logika rządzi!

Zupełnie jak w Pulp Fiction – rzecz dotyczy srebrnej skrzynki, niemal cała akcja toczy się wokół niej, a na koniec i tak nie wiadomo, co zawiera.

Dzikie Plany czytało się świetnie, bo opowiedziałeś zajmującą historię, dziejącą się w ciekawym i wiarygodnie stworzonym świecie. Na koniec jednak doznałam rozczarowania, bo okazało się, że to opowieść bez zakończenia. Czy brakło pomysłu, czy to tylko fragment czegoś większego?

Wykonanie pozostawia nieco do życzenia.

 

– Łapać tamtego! – Ryknął na całe gardło… – – Łapać tamtego! – ryknął na całe gardło

Nadal nie zawsze poprawnie zapisujesz dialogi.

 

po­chy­lił się w sio­dle, ude­rzył zwie­rze ostro­ga­mi. – Literówka.

 

nie dając nawet cie­nia szan­sy na re­ak­cje. – Literówka.

 

Główna część bu­dow­li zo­sta­ła zbu­do­wa­na z ma­te­ria­łów sztucz­nych… – Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: Głów­na część bu­dow­li zo­sta­ła wzniesiona z ma­te­ria­łów sztucz­nych

 

Stał przed nimi młody chło­pak w sfa­ty­go­wa­nym stro­ju… – Chłopak jest młody z definicji.

 

ni­czym wy­stru­ga­ne z drze­wa zwie­rząt­ko. – Raczej: …ni­czym wy­stru­ga­ne z dre­wna zwie­rząt­ko.

 

– A moim za­da­niem by­ło­by ją panu do­star­czyć, do­brze ro­zu­mu­je? – Literówka.

 

– Jeśli można wie­dzieć, jakim mie­niem ty­tu­ło­wał się imć pana sza­now­ny przy­ja­ciel? – …jakim mianem ty­tu­ło­wał się

Chyba że przyjaciel tytułował się dobytkiem.

 

– Po­dej­mu­je. – Literówka.

 

prze­chy­lił głowę naj­pierw w jedną, potem w drugą stro­nę, aż trza­snę­ły mu stawy. Potem wziął głę­bo­ki wdech… – Powtórzenie.

 

pró­bu­jąc nieco uspo­ko­ić zwie­rze. – Literówka.

 

Mu­sie­li dać sobie chwi­le, by przy­zwy­cza­ić się do nowej tem­pe­ra­tu­ry. – Literówka.

 

jak duży był Plan, na któ­rym przy­szło im pra­co­wać. – Raczej: …jak duży jest Plan, na któ­rym przy­szło im pra­co­wać.

 

Rej­mund wyjął przy­to­czo­ny do pasa nóż i ozdo­bił naj­bliż­sze drze­wo długą szra­mą. – Literówki.

Szrama powstaje dopiero po zagojeniu się rany. Szrama nie zdobi, a wręcz przeciwnie, szpeci.

Może: Raj­mund wyjął przy­tro­czo­ny do pasa nóż i zaznaczył najbliższe drzewo długim nacięciem.

 

Nie­wi­docz­ne z dal­sza wnęki, które we­dług tech­no­man­ty… – Zastanawiam się, czy można widzieć coś z dalsza lub z bliższa? Czy takie słowa istnieją?

 

Bacz­nie ob­ser­wo­wał nie­ty­po­wy obiekt, szu­ka­jąc ja­kie­go­kol­wiek ruchu. – Czy obserwując obiekt można szukać ruchu, czy raczej: Bacz­nie ob­ser­wo­wał nie­ty­po­wy obiekt, wypatrując ja­kie­go­kol­wiek ruchu.

 

Plac po­kry­ty był ko­ść­mi. Po­kry­wa­ły dział­kę gęsto… – Powtórzenie.

 

Cichy zgrzyt od­wró­cił ich uwagę od po­szu­ki­wań. Aly­ster od­ru­cho­wo zwró­cił głowę… – Nie brzmi to najlepiej.

 

Wiel­ko­ścią prze­wyż­sza­ły naj­więk­sze nawet wilki… – Nie brzmi to zbyt dobrze.

 

Uniósł sza­ble, wy­ma­cał ręką uchwyt pi­sto­le­tu. – Literówka.

 

Przez chwi­le tkwi­li w bez­ru­chu… – Literówka.

 

Ge­stem dał znać Raj­mun­do­wi, by scho­wał sza­ble. – Literówka.

 

Do­pie­ro z bliż­sza doj­rze­li na jego ciele licz­ne rysy i wgnie­ce­nia. – Znów zastanawia mnie bliższe. Czy robot ma ciało?

 

Choć wszyst­kie okna były za­kry­te, wnę­trze pełne było świa­tła… – Powtórzenie.

 

Uniósł ich ku górze, po­wol­nym, jed­no­staj­nym ru­chem. – Masło maślane. Czy można unieść coś ku dołowi?

 

Po wcze­śniej­szych wy­po­wie­dzi ma­szy­ny spo­dzie­wał się spo­tkać czło­wie­ka… – Pewnie miało być: Po wcze­śniej­szych wy­po­wie­dziach ma­szy­ny

 

– Wyjdź – Ode­zwał się w końcu Pan Paweł.– Wyjdź – ode­zwał się w końcu pan Paweł.

Formy grzecznościowe piszemy wielką literą, kiedy zwracamy się do kogoś listownie.

 

Mówił po­wo­li, sen­nie, nie­mal beł­ko­tem. – Raczej: Mówił po­wo­li, sen­nie, nie­mal beł­ko­tał.

 

Mi po­mo­że. – Od­parł spo­koj­nie. – – Mnie po­mo­że – od­parł spo­koj­nie.

 

Bez­brzeż­ne zdziw­nie na jego twa­rzy… – Bez­brzeż­ne zdziw­ienie na jego twa­rzy

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dzięki za podkreślenie wszystkich błędów, postarałem się je poprawić :) Cieszę się, że historia się podobała!

Świat przedstawiony jest piękny. Nie często widuję tak osobliwe kompozycje. Pojawiają się czasem jakieś niewyjaśnione terminy, ale jeśli będziesz rozwijał uniwersum w kolejnych opowiadaniach, na pewno się staną jasne. Póki co jestem ukontentowany ;)

Zgadzam się też z Reg, że koniec jest niespodziewany, wręcz urwany. Ale inne elementy, takie jak postacie, opisy i zdarzenia, zagrały i mi się spodobały :)

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Cieszę się, MWidzie, że uznałeś poprawki za przydatne. ;) Mam nadzieję, że usuniesz błędy, bo kliknęłam Bibliotekę i nie chciałabym musieć wycofać tej decyzji.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Większy komentarz (pampampam) wieczorem. Teraz zostawiam tylko wymowny klik biblioteczny, co by mnie ludzie nie ubiegli. Dawno nic nie klikałem ;).

No to wracam z właściwym komentarzem.

 

Po pierwsze – tragiczny tytuł waść (wbiłem się w klimaty!) dobrał. Popatrz na czytelnika – biedak jeszcze nie wie, co go czeka, o co chodzi, co to może znaczyć. No i teraz – co sobie pomyśli taki tytuł czytając? Sam tylko ten jeden, pojedynczy zlepek słów. No, to nie jest coś co może naganiać czytelników, na pewno nie pośród wszystkich innych opowiadań. Sam byłem raczej niechętny, a pole do popisu pod względem tytułu, przy tym tekście, było myślę niesamowite.

 

Po drugie, wyskoczę z technikaliami i paroma ogólnikami:

“Pocisk sięgnął stojącego przed nim przeciwnika, który ledwo zdążył wygrzebać się z posłania.” – niby nic specjalnego, ale niespecjalnie brzmi. Zwłaszcza, że samo słowo “przeciwnik” mi się osobiście nie podoba, nie lubię go w tekstach, ale to oczywista rzecz gustu.

 

“Dało się słyszeć trzask pękających kości i nieprzyjemne mlaśnięcie szatkowanych wnętrzności.” – w tym zdaniu jest mocno słyszalny rym. Znowu, niby niewielka wada, nawet dyskusyjna, ale kłuje zwłaszcza w opisach akcji.

 

“To sam Czart osłania ich spomiędzy leśnej gęstwiny, rozdając wrogom śmierć, gnał więc dalej.” – z tym zdaniem jest coś nie tak. Część po ostatnim przecinku nie przystaje logiką do reszty. Wiem, że miało dotyczyć to bohatera, do którego przyczepiona jest narracja, ale podmioty są tu takie: Czart, my, on(niby). Za dużo. Przekleiłbym fragment po przecinku do ostatniego zdania akapitu, lub coś w tym stylu.

 

“Czart posłał kolejny drogocenny pocisk, a zbieg zachwiał się, potknął, lecz nie upadł.” – to “a” sugeruje jednoczesność w czasie, a tutaj zachwianie się jest wynikiem samego strzału, który wystąpił wcześniej. Dałbym albo kropkę, albo lepiej: średnik.

 

“Biegł dalej, z zaciśniętą na lewym boku głowy ręką.” –> ‘Biegł dalej, z ręką zaciśnięta na lewym boku głowy’ – tutaj nie kwestia niepoprawności, a brzmienia. Nie jestem też pewny tego “zaciśnięcia”, ale nie wiem, to nic nie mówię (prawie) ;).

 

“jakkolwiek nie byłoby to przerażające” –> “jakkolwiek przerażające by to nie było”, ponownie, możliwe że to tylko moje widzimisię.

 

“Silna ręka Czarta opadła na jego bark i zatrzymała.” – chyba zabrakło tutaj jakiegoś “się”.

 

“– W obozie musiało być coś wartościowego… – Wyszeptał drżącym głosem.” – możliwe, że powinno być małą literą, ale nie jestem ekspertem, więc nie mam pewności, czy wielokropek coś zmienia. Gdyby go nie było, to nie miałbym wątpliwości.

 

“Ze wzgląd na trudne czasy.” – przez wzgląd, albo ze względu. Chyba, że zamierzone, ale nie wygląda.

 

“W ubiorze, pomijając złote i srebrne zdobienia, nie odbiegał wiele od Branickiego i reszty swojej kompanii.

Oczy miał jak arktyczny lód.” – dla lepszej korespondencji tych dwóch akapitów, dałbym “Tylko oczy miał jak arktyczny lód”, skoro była to cecha warta zaznaczenia.

 

“Lśniły bladym światłem, które wcale nie zachęcało, do oddania się w jego objęcia.” – prawdopodobnie bez drugiego przecinka. Nie stawiam żadnych pewników, bo ogólna interpunkcja wydaje mi się w tekście naprawdę dobra.

 

“O ile Los będzie nam sprzyjał, oczywiście.” – czy wymieniony tutaj “Los” czymś się różni od tego w naszych standardowych powiedzonkach? Nawet jeśli tak, to wciąż jest, myślę, niepotrzebne, przynajmniej bez szerszego kontekstu względem Twojego świata. Znaczy, i tak jest tutaj, jak na samodzielne opowiadanie, wystarczająco niedopowiedzeń i bytów charakterystycznych dla większych objętościowo całości.

 

Zaznaczyłbym jakoś, że wierzchowiec Branickiego stawiał opór przy przekraczaniu Granicy. Wtedy wzmianka o płochliwości tych zwierząt względem tej czynności miałaby sens. Bo tak, to wygląda jakby każdy koń był wytrenowany w podróżowaniu do dzikich planów.

 

Kolejna sprawa – masz niekonsekwencję. Raz pojawiają się dzikie plany, a raz Plany. Dobrze byłoby zdecydować się na jedną formę zapisu (w sensie, że albo za każdym razem z wielkiej litery, albo z małej).

 

“Ten, którego szukali, leżał kilka metrów dalej. Rajmund rozpoznał go po długim rozcięciu na lewym boku głowy.

Wichrowiecki nie pytał, skąd wie o ranie.” – czemu ta wiedza miałaby bohatera zdziwić, czy też skłonić do pytań?

 

“Wierzchowiec parsknął, rozzłoszczony, z wyrzutem.” – albo po prostu rozzłoszczony, albo z wyrzutem. Po co to i to?

 

To tyle przy dość pobieżnym przejrzeniu. Generalnie jest dobrze, z początku nieco bardziej chropowato niż później. Styl, narracja, budowanie scen, nawet sam rytm i kompozycja historii, którą burzy tylko zakończenie – wszystko gra piękne melodie. Bohaterowie bardzo solidnie przedstawieni (i ciekawi sami w sobie, co jest olbrzymim plusem), umieszczenie akcji w karczmie do wybaczenia, bo przeprowadzone zgrabnie, no i naprawdę fajne światotworzenie (chociaż mam wrażenie, że gdzieś już podobne motywy widziałem). Ale!

 

Po trzecie – to nie jest samodzielne opowiadanie. Zbyt wiele jest tutaj wyrwania z kontekstów, zbyt wiele nieznaczących i nie mówiących nic czytelnikowi nazw. Byłoby to do przeżycia, można by to było zwalić na karb koncepcji i nawet by nie bolało, gdyby nie wpłynęło na kształt samej fabuły. Bo właśnie na tym wyrwaniu z kontekstu oparłeś końcówkę, która w ten sposób jest zupełnie niesatysfakcjonująca. Nie jest tragiczna – być może w większej całości mogłaby być całkiem rozsądna – ale w obecnej formie nie przystaje do reszty opowiadania.

Kolejna rzecz do niewykorzystany potencjał tworzonego uniwersum. Wchodzą do “innego świata”, a Ty jako zagrożenie dowalasz zwyczajnie przerośnięte psy. Można było zaszaleć, a jednak poszedłeś po linii najmniejszego oporu i wyszła tylko jakaś miałka (nawet jeśli dobrze opisana) potyczka jakby wyrwana z komputerowego rpga. Można było dużo więcej i bardziej. Dużo.

To samo z Pawłem. Potencjał wydaje się niewykorzystany, jakbyś przy zakończeniu śpieszył się do twista (który bez kontekstu nie robi żadnego wrażenia).

Ostatnie, do czego się przyczepię, to kolejna niewykorzystana możliwość, którą zamordowało, być może, zakończenie. Na zasadzie, że opowiadanie nic sobą nie przekazuje, nie daje jakiejkolwiek myśli, nie daje posmakować jakiejś emocji, akcentu kończącego całość. W ten sposób pozostała tylko akcja i światotworzenie, a gdzieś pod ich grubymi kurtynami zawsze powinno czaić się coś więcej, według mnie nawet w opowiadaniach nastawionych na czystą rozrywkę.

W sensie – zabrakło w tym duszy, która mogłaby wyciągnąć opowiadanie ponad wiele innych. Możliwość była, bo grunt zbudowałeś świetnie.

 

Dlatego daję tylko klik do biblioteki, ale nie zgłaszam piórka, co myślę odpowiednio umotywowałem.

 

Sfruwam.

Trzymaj się i powodzenia przy pisaniu następnych tekstów (na pewno zajrzę :)).

 Pierwsze dwa akapity całkiem, całkiem. Jak przeczytałam opis bitwy drugi raz to stwierdziłam, że jest nieźle :) Czyli I część trzyma poziom. Niestety, II i początek III mnie znużyły. Gdyby nie dwa kliki do biblioteki, pewnie bym nie przeczytała. Na szczęście, motywacja była, a po lekturze to i satysfakcja :)

 

Potem o wiele lepiej. Scena w karczmie zainteresowała mnie tak od tego momentu:

Zdawało się, że nikt nie zwraca uwagi na przybysza, sunącego bezszelestnie przez izbę..

Ciekawie przedstawiłeś w niej bohaterów i ich pogawędkę :) Spodobał mi się opis broni Branickiego.

 

Światy równoległe narzekać nie mogę, chociaż i pomysł nienowy, i potencjał nie w pełni wykorzystany. Opis portali plastyczny i przekonywujący :) Określenie przekraczanie światów IMO żywcem wyjęte z “ Długiej Ziemi ”. 

 

Zgrabnie połączyłeś fantastykę i technologię. Fakt, mało mówisz o Rozdarciu, ale nimb tajemnicy, przynajmniej w tym przypadku, dodaje uroku. Enigmatyczna zawartość srebrnej skrzynki też mogłaby ewentualnie przejść. Ale przy tożsamości Pawła jest zbyt wiele niewiadomych. Po wcześniejszych partiach wnoszę, że to ważny bohater. Tymczasem jego rola w tym wszystkich nie jest dla mnie do końca jasna.

 

Tytuł w ogóle nie oddaje ducha opowiadania. Może i pasuje do treści, ale myślę, że o wiele, wiele lepszy wybór nie byłoby trudno ;)

Nowa Fantastyka