- Opowiadanie: RogerRedeye - Przeistoczenie

Przeistoczenie

Mocno skrócona wersja opowiadania, które miało premierę w grudniu 2014 r. na portalu “Esensja”. Doszedłem do wniosku, że opowiadanie trochę się wlecze, więc dokonałem sporych skrótów.  Zmieniłem też kompozycję tekstu.

“Przeistoczenie” jest pierwszą częścią opowieści o ludziach, żyjących na terenach, nazywanych  Lasem Ardeńskim, ludziach, będących potomkami tych, którzy ocaleli z Wielkiego Chłodu, określanego  też Wielkim Zimnem. Chronologicznie fabuła toczy się znacznie wcześniej od zdarzeń opisywanych w “Przesłonie”, chociaż “Przesłona” powstała jako pierwsza. 

Spokojnej lektury o tym, w jaki sposób Jean Heritage, Paul Scarron, Hendrik Miller, Jules Vernon, młody Omar Savigny i inni próbują osiągnąć to, co pogrzebały nieubłagane zwały lodu i zmiany klimatyczne.

Piękny obraz Juliusza Kossaka, kopia obrazu Rembrandta, stał się jedną z inspiracji do napisania tej hstoriii. Wydaje się, że świetnie konweniuje z klimatem opowieści. 

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Biblioteka:

Użytkownicy II

Oceny

Przeistoczenie

Przyglądając się oddziałowi, Jean Heritage odczuwał dumę i radość. Razem z nim liczył dziesięciu jeźdźców, ale mieli więcej koni. Dochodziły juczne wałachy z zapasami, dwa wierzchowce prowadzone luzem i siedem przewożących towary, w tym trzy perszerony obciążone przesyłkami.

Jego ludzie zostali wyposażeni i uzbrojeni najlepiej, jak tylko mógł sobie wyobrazić. Każdy przytroczył do siodła dwa olstra z pistoletami skałkowymi z ruchomą osłoną panewki, przy pasie nosił szablę z nawęglanej stali, na plecach dźwigał łuk refleksyjny i kołczan, a wszyscy podwiązali do kulbak długie rapiery. Przyodziewek jeźdźców stanowiły kaftany, spodnie z lnu i mocne buty z wysoką cholewką. Nosili długie płaszcze, dobrze chroniące przed deszczem, śniegiem i zimnem. Do tego dochodziły nieprzepuszczające wilgoci kapelusze oraz rękawice z cienkiej skóry. Starannie dobrano konie: silne i dość szybkie, z długą sierścią, pokrywającą nawet grubokościste nogi, potężnymi grzywami i wielkimi kopytami, dzięki czemu lepiej znosiły chłody.

Wysłannicy Osady na Wzgórzu wykorzystywali owoce nadal niezadawalającego wielu postępu – i Jean czuł satysfakcję, kiedy ich oglądał.

Zamówione towary starannie owinięto derkami i powiązano sznurami. Przesyłki mędrców osłonięto opończami, więc srebrzysty kolor skrzyń nie zdradzał, co wiozą.

Jean pomyślał, że inżynierowie mogliby opracować inne opakowania na swoje produkty. Od młodości spotykał się ze srebrzystymi pudłami różnej wielkości, w formie prostopadłościanu, sześcianu, czasami walca. Przeważnie nie imponowały wielkością – tylko dwa razy otrzymał zlecenie na dostarczenie naprawdę wielkich przesyłek. Przewieziono je na nosidłach, pomiędzy czterema idącymi w parach wierzchowcami, a transport sprawił mnóstwo kłopotów. Jean miał pewność, że inżynierowie włożyli do wielkiej paki jakąś nowo opracowaną maszynę. Pojemniki zawsze lśniły srebrzystą barwą nieznanego metalu, odpornego na uderzenia ciężkich toporów. Kiedyś Heritage podglądał przez lornetę, pamiątkę z okresu sprzed Wielkiego Zimna, jak ludzie z dzikich osad rozkawałkowali pojemnik ciosami siekier, a potem rżnęli piłami. Udało się im, ale setnie się namęczyli. Nie ulegały korozji i nie traciły barwy. Mogły się zakurzyć lub zabrudzić, wystarczyło jednak przetrzeć metal spłachciem tkaniny, aby znowu promieniowały blaskiem i wyglądały jak nowe.

Ich barwa zdradzała jednak, co wiozą. Rabusie z dzikich osad doskonale wiedzieli, jak cenna jest ich zawartość i ile inżynierowie zapłacą za odzyskanie przesyłek – atakując wyprawę, zawsze starali się je zdobyć. Nie miały też uchwytów i zaczepów, więc z trudem mocowano je do siodeł jucznych. Posiadały za to kilka wąskich otworów w ściankach, stanowiących dodatkowy kłopot, bo szpary należało chronić przed zapiaszczeniem lub zalaniem wodą.

Ale Jean Heritage nic na to nie mógł poradzić. Od kiedy pamiętał, przesyłki inżynierów i mędrców wykonywano z tego niezwykle odpornego metalu. On miał je tylko dostarczyć do miejsca przeznaczenia, a potem pobrać odrębną zapłatę: pokaźną należność w srebrnych monetach. Godziwa część sporo ważących sakiewek stawała się później jego własnością.

Nadal interesowało go, co zawierają pięknie opalizujące pudła, ale tego nie dociekałm bo wiedział, że nie uzyska odpowiedzi. Czasami zastanawiał się, dlaczego nigdy nie widział w osadach, zajmowanych przez inżynierów i mędrców procesu wytwarzania srebrzystych pojemników. Sięgając pamięcią wstecz, odnosił wrażenie, ze zawsze istniały.

Nie rozmyślał nad tym, bo rozumiał, że zawartość przesyłek zapewnia postęp. Stały, choć powolny rozwój. Wszystko krok za krokiem zmieniało się, a on czuł zadowolenie, że przewożąc metaliczne pojemniki przykłada do tego rękę.  

Oddział ujechał już spory kawałek leśnej drożyny, wytyczonej wielokrotnymi wędrówkami, więc Jean popędził konia i kłusem dołączył do reszty.  

Heritage lubił ten szlak, nazywany zachodnim, bo nie występowały kłopoty z ustalaniem kierunku marszu. Należało tylko dotrzeć do strumyka, którego źródło znajdowało się na stoku jednego ze wzgórz, otaczających miejsce wzniesienia Osady nad Potokiem – a potem trzymać się strugi, żeby po tygodniu wjechać do sporego skupiska domostw. Gęsto rosnące drzewa z potężnymi konarami, głazy, trzęsawiska i liczne krzewy stanowiły wielką przeszkodę dla koni jucznych, ale podczas podróży w minionych pokoleniach odnaleziono sporo dogodnych obejść leśnych gęstwin.

Blade słońce zachodziło i natychmiast zrobiło się chłodniej. Wieczór zawsze przywodził na myśl okres Wielkiego Zimna.

Już czas – pomyślał Heritage – żeby niebawem zatrzymać się na noc.

Uśmiechnął się. Ostatni popas spędzą w schronieniu. Wiedział, że dobrze się tam wyśpią i odpoczną. Później wystarczał niecały dzień drogi, aby po południu dotrzeć do gęsto zaludnionej Osady nad Potokiem.

Konie juczne chrapały z wysiłku, pokonując stromy stok wzgórza. Na jednym z perszeronów zsunęła się płachta, osłaniająca ładunek. Srebrzyste pudła, oświetlone blaskiem słońca, lśniły jak metalowe lustra, pamiątki czasu wielkiego rozkwitu dawno już umarłej ludzkiej cywilizacji.  

***

 

Ogień w żeliwnym piecyku szybko rozgrzał wnętrze zagłębionej w ziemi  budowli z pni, kamieni, gliny i darni. Ilekroć Heritage zatrzymywał się w tutaj, z satysfakcją wspominał, jak pięć lat temu, widząc wielką ilość młodych buków i klonów, powalonych gwałtowną wichurą, wpadł na pomysł zbudowania w tym miejscu schronienia. Zajęło to tydzień, Potem podczas kolejnych wypraw dowożono najróżniejsze rzeczy i sprzęty. Teraz mogli spać na pryczach z siennikami, jeść przy stole, siedzieć na krzesłach i nie drżeć z zimna w nocy.

Jean cieszył się, bo schronienie też świadczyło o rozwoju. Pamiętał jeszcze lekcje o pierwszej epoce lodowcowej, o ludziach, okrytych zwierzęcymi skórami, posługujących się kościanymi i kamiennymi grotami. A jego grupa w siedem dni wzniosła sporą budowlę, zapewniającą wygodny pobyt.

Kończyli kolację.

Jean zakarbował sobie w pamięci, że musi nakręcić swój zegarek. Zrobił tak dwa dni temu, a nie chciał, aby przestał chodzić. Ponowne dokładne określenie czasu wymagało wizyty u mędrców i wysłuchiwania drwin o braku pamięci.  

Luc Perrault, syn Cieśli, dołożył sobie dodatkową porcję fasoli. Łakomy i milkliwy młodzieniec zwykle mało się odzywał.

– Panie Heritage – teraz jednak przemówił, marszcząc przy tym nos. – Po co właściwie przewozimy przesyłki? Myślę, że nasze towary w zupełności by wystarczały.

Ze smakiem oblizał drewnianą łyżkę.

– I mogły nam dać jeszcze lepsze utrzymanie – dodał po chwili zastanowienia.

Jean się żachnął. Wszyscy wiedzieli, dlaczego transportowano między osadami przesyłki inżynierów i mędrców. Uczono o tym w szkółce osady, podobnie, jak o okresie Wielkiego Chłodu spowodowanego zlodowaceniem, następujących potem kolejnych pokoleniach ludzi, planie odrodzenia i wielu innych sprawach.

Odpowiedział jednak spokojnie.

– Ich przewożenie jest bardzo zyskowne. – Machnął ręką w powietrzu dla podkreślenia znaczenia słów. – Dla naszego oddziału i dla osady. Najważniejsze jest jednak coś innego: dzięki przesyłkom mamy postęp techniczny. One zawierają, tak myślę, nowe wytwory, narzędzia, fabrykaty, pewnie plany konstrukcyjne, związane z nieznanymi jeszcze technologiami. Później wdraża się ich fabrykowanie. Perrault, ciągle musimy się rozwijać! Nie stać w miejscu!

Luc nie wyglądał na przekonanego.

– Nic się nie zmienia… – zauważył, kawałkiem chleba zbierając z patelni resztki tłuszczu. – Teraz jest jak dawniej – i całkiem przyjemnie.  

Siedzący przy końcu stołu Charles, syn Andre, uchylił drzwiczki piecyka i wpakował do środka kilka gałęzi. Ogień rozjarzył się mocnym blaskiem.

Heritage potrząsnął głową.

– Mylisz się, Luc – odpowiedział. – Szybko się jednak przeistacza. Pamiętam, że w czasach mojej młodości narzędzia wytwarzaliśmy ze zwykłego żelaza. Łatwo się łamało i kruszyło. Teraz wszystkie fabrykujemy z twardej i odpornej na zginanie stali. Podobnie jest z bronią, narzędziami rolniczymi, budową domów, wytwarzaniem sprzętów. Kiedyś dachy domostw robiliśmy z okrąglaków obrzucanych gliną, a dzisiaj pokrywamy dachówką wypalaną w piecach. Przecież wiesz o tym… Odzież szyto ręcznie – dysponujemy już urządzeniami do łączenia płatów materiału.

Z namysłem potarł palcem czubek nosa.  

– Inżynierowie zapowiadają – kontynuował – że w przyszłym roku wreszcie wytworzymy kosiarkę do zbóż. Postęp jest naprawdę duży, a zawdzięczamy go  przewożonym przesyłkom. Wszystkie osady pracują nad postępem.

Potomek Cieśli nie wyglądał na przekonanego.

– Nie musimy tak gonić jak psy za suką w cieczce – powtórzył. – Po co nam te nowe, czteroskibowe pługi? Wystarczą jednoskibowe. Trochę więcej pracy, i pole zaorane. Człowiek i tak się spoci…  Po cóż bierzemy z innych osad przesyłki i za nie płacimy? Wysyłajmy swoje – otrzymamy więcej srebra.

Charles zaczął się śmiać.

– Luc, dzięki przesyłkom wykorzystujemy technologie z innych siedlisk.

Mina chłopaka wskazywała, że dla niego sprawa jest oczywista.

– Kupujemy od Osady w Serraing kęsy przerobionej surówki. Fabrykujemy z niej stal, a potem narzędzia. W naszej okolicy jest za mało rudy, żebyśmy sami dali sobie radę. Naprawdę powinieneś to wiedzieć.

Perrault prychnął pogardliwie.  

– Luc, pochodzisz z Nowej Osady na Wzgórzu – zauważył ktoś. – Tam ty i twoi rodzice to pierwsze pokolenie. Dla ciebie wszystko jest takie, jak kiedyś, a to nieprawda. Chyba nie macie właściwej perspektywy.

– Panie Heritage. – Charlesa zdawał się interesować inny problem. – Nie rozumiem, czemu rozwozimy przesyłki i towary przez puszczę ardeńską. Nie byłoby szybciej i lepiej ekspediować je dawnymi drogami? Część z nich jeszcze istnieje i nadaje się do użytku.

– Prosta sprawa. – Jean uśmiechnął się. – Na drogach wybudowano posterunki celne Osady Centralnej. Pobierają myto, cło, opłaty… Nazwij to, jak chcesz. Jadąc z powrotem, płacisz podatek za korzystanie z traktu. Musimy korzystać ze szlaków leśnych.

– Ach! – Luc Perrault nie zamierzał ustępować. – Po prostu: zdobądźmy Osadę Centralną – mielibyśmy spokój. Koniec z głupimi haraczami.

Milczał przez chwilę.  

– I nie mówcie tak, ludzie, o mojej osadzie – dodał ze złością.

Gniewny ton głosu wskazywał, że wcześniejsza uwaga mocno go dotknęła.

– Wojna jest najgorszą rzeczą, jaka mogłaby się przydarzyć. – Heritage wstrząsnął się. – Wszystko poszłoby wniwecz. Załamałby się plan odrodzenia. Luc, wybij sobie z głowy tę myśl.

Jean dobrze pamiętał, z jakim naciskiem omawiano dawne wojny w osiedlowej szkółce – i jak mocno przestrzegali przed nimi mędrcy. Uczestnicząc w wielu starciach z ludźmi z dzikich osad, szybko przekonał się, że słusznie.

– Pewnie zdobylibyśmy Osadę Centralną – ciągnął powoli. – Zginęłoby  kilkunastu naszych i wielu jej mieszkańców. Potem ktoś z ich nowych osad wpadłby na pomysł pomszczenia zabitych i zdobycia naszego siedliska. Może jego spalenia, po tym, jak zabraliby wszystko.

Jego pamięć przywiodła widok pierwszego widzianego trupa – z głową rozłupaną uderzeniem siekiery.

– Wyrzuć z mózgu te myśli, Perrault – powtórzył. – To się już zdarzyło, w trakcie Wielkiego Zimna. Ludzie walczyli o magazyny żywności, odzieży i leków. Mordowali się nawzajem, czasami po prostu dla rozrywki. Jeżeli się nudzisz, przenieś się do dzikich siedliszcz. Żyją tam bez inżynierów, lekarzy i mędrców. Kradną przesyłki, towary i konie. Będzie ci tam lepiej.

Słowa Perraulta wymagały riposty i Heritage czuł zadowolenie, że to uczynił.

Chłopak otworzył usta, aby odpowiedzieć, ale powstrzymał go odgłos wycia, wydobywający się z wielu zwierzęcych gardeł, wyraźnie słyszalny przez grube ściany.

– Wilki – spokojnym tonem zauważył Herbert Montfort. – Zwołują się na polowanie. Lepiej wyciągnąć skałkówki i sprawdzić panewki.  

Wilki miały w bród pożywienia w rozległych kniejach Lasu Ardeńskiego, ale wierzchowce stanowiły dla nich łatwy łup. Często próbowały nocami zagryźć któregoś.

– Trzeba trzymać straż w nocy – dodał. – i stale dokładać szczap do ognisk przy koniach.

Charles bez słowa sięgnął po strzelbę i róg z prochem.

– Dzięki wilkom mamy więcej napadów z dzikich osad. – Heritage pokręcił głową. – Mają tam niewiele broni na proch, więc basiory atakują ich stada. Potem mieszkańcy rabują nasze bydło. Niepojęte, czemu ludzie nadal tam mieszkają.

Przed snem Heritage wyszedł na polanę zobaczyć, jak wyglądają księżyc i chmury. Z wyglądu wieczornego nieba wnioskowano o pogodzie następnego dnia.

Ktoś poruszał się gwałtownie w wysokiej trawie: Luc Perrault, jako pierwszy pełniący wartę. Sapiąc, zadawał wściekłe cięcia rapierem, kręcąc się w kółko. W świetle księżyca Jean widział jego twarz, zaciętą i pełną złości.

– Postęp – syczał chłopak, atakując pień olchy. – Haruj od rana do wieczora i myśl o rozwoju. Dawniej mieliśmy wychodki drewniane, teraz murowane. Rozwój, tylko gówno śmierdzi tak samo.

Jedna z gałęzi, ścięta silnymi ciosami, upadła na ziemię.

– Słuchaj tych jebańców, oni wiedzą wszystko – Luc prawie krzyczał. – Zamiast cieszyć się życiem, pracuj dla postępu!

Zabrał się za odrąbywanie następnego konaru.  

– Opłacaj mędrków i inżynierków, a sam babraj się w gnoju. – Perrault otarł pot z czoła. – Żyją jak pączki w maśle, a ty na nich haruj!

Jean pomyślał, że dobrze się stało, że nie zaproponował wypicia po czarce wódki, wytwarzanej z żyta. Wyciągnął butelkę z sakwy, ale zapomniał o niej.

Skonstatował ze smutkiem, że coraz częściej widuje takie zachowania. Coraz częściej ludzie pytali, po co przewozi emanujące srebrzystym blaskiem przesyłki. I półgębkiem rzucali uwagi, że mędrcy i inżynierowie za dużo kosztują. Jean wierzył, że przesyłki nadal posiadają wielkie znaczenie, może kluczowe. Ale wiele razy przekonywał się, ze innych ludzi już nie interesują – i myślał, że jego pokolenie traci coś bardzo ważnego.

Coś, co zapewniało powrót do okresu dawnej świetności, pogrzebanej pod zwałami lodu.

 

***

 

Wyruszyli o brzasku i dotarli do Osady nad Potokiem o trzeciej po południu.

Gęsty bór, porastający łagodne zbocze wzgórza, skończył się szybciej, niż przewidywali.

Jean rozejrzał się z ciekawością. Tę część kniei wycięto i wykarczowano pniaki. Wyrąb czekał na wyrównanie, przeoranie pługami i posianie trawy albo zboża.

Heritage uważnie spenetrował wzrokiem dalsze partie stoku. Przybyło ogrodzeń, szatkujących przestrzeń łąk w równe kwadraty. Przy parkanie tłoczyło się sporo baranów, a w kolejnej kwaterze pasła się liczna gromada koźląt. Widział więcej  szop z szerokimi wrotami, zbudowanych z bali i obsypanych ziemią – cielętników dla młodych zwierząt. W kilku pustych miejscach bydło ze szczętem wyjadło trawę, za to w innych, czekających na przepędzenie tam stada, bujnie rosła.

Z odległości paruset metrów od osiedla dostrzegł wał z ziemi i bramę. Przed fortyfikacją wykopano głęboki rów, niespodziewanie kończący się kilkadziesiąt metrów dalej.

Jeźdźcy skręcili i przejechali jeszcze spory odcinek, zanim dotarli do przysadzistej konstrukcji, usytuowanej przy trakcie prowadzącym do Osady Centralnej.

Heritage przyjrzał się niezbyt wysokim wierzejom, zbitym z okrąglaków, wzmocnionych płatami żelaza. Nad wrotami wał zwieńczono konstrukcją z pni drzew, osłoniętą krawędziakami. Z boków platformy sterczały czubki trzech drabin, pewnie służących do wchodzenia na górę.  

Ocenił, że chyba ogląda stanowisko dla strzelców.

Przed wjazdem stali dwaj mężczyzni, uzbrojeni w rapiery, pistolety zatknięte za pasami i strzelby skałkowe, oparte o odrzwia. Jeden palił fajkę o długim cybuchu.

To są po prostu wartownicy – ze zdziwieniem skonstatował Heritage.

– Witajcie! – Uchylił kapelusz w geście pozdrowienia. – Po cóż to wam potrzebne?

Dłonią wskazał wysoki nasyp.

Jeden z strażników wzruszył ramionami. Obaj uchylili nakrycia głowy.

– Panie Heritage, to decyzja rady – odpowiedział drugi. Jean nie zdziwił się, że zna jego nazwisko: często odwiedzał bogatą Osadę nad Potokiem. – Podjęta, gdy dowiedzieliśmy się, że Osada Centralna uparła się utworzyć hrabstwo z pobliskich siedlisk ludzi. Teraz jednak rada zastanawia się, czy kontynuować kopanie fosy i formowanie wału.

– Przepraszam, ale cóż zamierza utworzyć Osada Centralna? – rzucił Jean.  

Nie rozumiał wypowiedzianego dziwnego słowa. Szukał w pamięci jego znaczenia, ale nic mu nie przychodziło na myśl.

– Hrabstwo – powtórzył człowiek z fajką. Splunął na ziemię. – Taką jakby władzę nad wszystkim siołami. Oczywiście, po prostu pragną dominować.

Heritage pokręcił głową.

– Stworzyć hrabstwo – powtórzył. – Po co?

Pytanie pozostało bez odpowiedzi. Jeźdźcy ruszyli naprzód. 

Jechali stępa, wesoło pozdrawiając mieszkańców.

Jean rozglądał się uważnie. Większość budowli pokryto już dachówkami. Późną wiosną, kiedy odwiedzili Osadę nad Potokiem, widział jeszcze stare zabudowania mieszkalne z czasów pierwszego pokolenia, półziemianki zagłębione w grunt. Służyły jeszcze jako magazyny i spichrze. Zniknęły, a ich miejsca zajęły piętrowe domy z rozległymi werandami. Nawet kilka stodół i stajni pyszniło się nowymi pokryciami. Heritage spoglądał na skrzyżowaniach w poprzeczne drogi – i w nich linia zabudowy wydłużyła się.

Niedługo będą musieli stworzyć kolejną nową osadę – skonstatował.  

Dojeżdżali do rynku. Dalej gościniec wiódł do stacji, siedziby inżynierów i mędrców, kończąc się nad bystrym potokiem, obok tamy z kołem wodnym. Stały tam budynki huty szkła, wytwórni tkanin, folusz, garbarnia i papiernia.

– Charles, weźmiesz konie z przesyłkami i pojedziesz ze mną do siedziby mędrców – zdecydował.

Należało najpierw oddać przesyłki.

– Herbercie, przenieś wszystko, co przywieźliśmy, do budynku narad.  Przywitaj członków komitetu osiedlowego i przekaż, że niedługo przybędę.

Herbert Montfort w oddziale pełnił funkcję jego zastępcy. Od roku zaczął narzekać na zdrowie: bolały go stawy i kości, często czuł silne bóle pod żebrami. Ale Montfort miał dwóch synów i córkę, a wyposażenie ich na dorosłe życie kosztowało niemało. Starszy syn miał odziedziczyć dom i ziemię, ale młodszy potrzebował nowego siedliska. Wiano córki przyprawiało Herberta, jak niekiedy wspominał, o ciągły ból głowy. Nadal uczestniczył w wyprawach, a jego chudą twarz rozświetlał uśmiech zadowolenia, kiedy odbierał udział w zysku. Zapowiedział jednak, że przyszłej wiosny skończy z przemierzaniem leśnych szlaków.

Charlesa zajmowało obserwowanie trzech dziewczyn, w sukienkach za kolana i wełnianych pończochach, stojących na werandzie okazałego domostwa. Śmiały się i krzyczały coś wesoło, wskazując rękoma na czerwony kapelusz chłopaka, dodatkowo ozdobiony jeszcze kitą ptasich piór, to znów zakrywając usta dłońmi.

Syn Andre zdjął nakrycie głowy i zamaszyście nim machał, głęboko się kłaniając.

– Jeszcze znajdziesz tu sobie żonę z dobrym posagiem. – Heritage przesunął palcami po bujnym, lecz mocno już szpakowatym wąsie.

Pokiwał głową z namysłem. 

– Z uwagi na konieczność krzyżowania się różnych genów byłoby to jak najbardziej wskazane – dodał z powagą.

Młodzieniec nadal zawadiacko wymachiwał nakryciem głowy.

– Dlaczegóżby nie? – Zaśmiał się. – Wyglądają na dziewczyny z naprawdę dobrymi genami.  

Na małym placu napotkali Paula Scarrona, naczelnego inżyniera osady.

Wysoki i żylasty mężczyzna wyglądał na kogoś, kto niedawno przekroczył pięćdziesiąty rok życia. Na głowie nosił sukienną czapkę z kwadratowym daszkiem.

– Nie musisz się śpieszyć, Jean. – Scarron przeciągnął dłonią po szpakowatej brodzie, przyciętej w szpic. – Członkowie rady obradują nad dalszą budową umocnień. Jeszcze trochę wody w potoku upłynie, zanim skończą.

Siedzieli przy stole na werandzie jednego z budynków. Przesyłki zostały przekazane, a dostawa rozliczona. Heritage czuł w wewnętrznej kieszeni kaftana przyjemny ciężar dużej sakiewki.

Inżynierowie sporo płacili.  

Stacja wyglądała tak, jak zawsze. Z jednej strony stały domy mieszkalne otoczone ogródkami, z drugiej kilka drewnianych i ceglanych budowli różnej długości i szerokości. Pracowali w nich mędrcy i inżynierowie, wykorzystując je jednocześnie jako magazyny. Wysoka konstrukcja ze słupów przed największym barakiem znowu trochę bardziej poczerniała od deszczy. Na jej szczycie skośnie ustawiono błyszczący w słońcu element. Przy następnej szopie nadal sterczała pokryta płatami rdzy wąska budowla z rur.

– Ogniwo słoneczne działa? – uprzejmie zapytał Heritage.

– Bez zarzutu… – W głosie inżyniera zabrzmiało zadowolenie. – Mieliśmy kłopoty z kablem zasilającym, ale znaleźliśmy podobny w resztkach zapasów z czasów pierwszego pokolenia. Wystarczy na bardzo długo.

– Radiostacja? – Heritage, wskazując palcem na rurowatą konstrukcję, zadał drugie z trzech pytań, zadawanych zawsze, ilekroć tu przybywał.

Zapiski mędrców podawały, że na początku okresu bohaterskiego działalo jeszcze kilka radiostacji – kolejno jednak milkły. Scarron zawsze podkreślał, ze uruchomienie starego nadajnika przyniosłoby wielkie korzyści. Twierdził, że na południu istnieją nieznane jeszcze osady, może dysponujące, jak to określał z uśmiechem, urządzeniami dalekomówiącymi.  

– Niestety, nie. – Inżynier pokręcił głową. – Brak części zamiennych. Tego urządzenia chyba już nie uruchomimy.

Coś w wyglądzie jednej z szop zwróciło uwagę Jeana. Wyglądała inaczej niż poprzednio, ale Heritage nie potrafił określić zmiany.

Spojrzał uważniej.

Dach wieńczyła metalowa rura. Co parę minut wydobywały się z niej siwawe obłoczki.

Nagle rozległ się wysoki dźwięk, przytłumiony przez ściany, ale wyraźny, przypominający przeraźliwy gwizd.

– Cóż to jest, Paul? –  wrzasnął Heritage, wstając gwałtownie. – Na Boga, co to jest!?

– Maszyna parowa Watta. – Inżynier zatarł dłonie.

W odruchu niekontrolowanej radości plasnął czapką o ławkę.

– Parowy gwizdek jest zwykłą zabawką, połączoną z zaworem bezpieczeństwa – Scarron z rozbawieniem prychnął. – Nie zdajesz sobie sprawy, jakie ten zawór sprawił kłopoty, a jest konieczny. Jeszcze go nie dopracowaliśmy, ale to tylko kwestia czasu.

– Wiek pary… – Heritage wolno usiadł. – Doczekałem ery pary. Niebywałe! Teraz wszystko pójdzie szybciej.

Też z rozmachem uderzył kapeluszem o stół.

– Lodowiec nieznacznie, ale stale cofa się – Scarron sam odpowiedział na niezadane trzecie pytanie. – Tak wynika z raportów wszystkich wypraw. I opinii mędrców.

Przeraźliwy gwizd ponownie przeszył powietrze.

– Temperatura kwartalna i roczna – kontynuował inżynier – nieznacznie wzrosła. Na pewno sytuacja się nie pogarsza.  

Ze znanych Jeanowi siedliszcz ludzi Osada nad Potokiem leżała najdalej na północ. Scarron przekazał dobrą informację, ale ona blaknęła wobec króciutkiej wzmianki o odtworzeniu maszyny Watta.

– Wiek pary! – Heritage nadal nie mógł uwierzyć w usłyszane słowa. –  Za mojego życia. Teraz wszystko pójdzie do przodu. 

– Tak, choć oczywiście nie od razu – ostrożnie przytaknął Scarron.  

– Kiedyż nastanie wiek elektryczności? – zapytał Jean z nadzieją w głosie. – Doczekamy?

– Nie wiem – odpowiedział inżynier z namysłem. – Przypuszczam, że nie w tym pokoleniu. Posiadane ogniwo fotoelektryczne jest dla nas zagadką. Wiemy, jak je stosować i wykorzystywać, nie mamy jednak pojęcia, jak je zbudować.

Heritage zamyślił się. Inżynierowie i mędrcy nigdy nie mówili wprost o postępie technicznym. Unikali wyraźnych odpowiedzi na pytania, co opracowali. Jeżeli ktoś znał daną sprawę i umiał wyciągać wnioski, chętnie dyskutowali, ale też ostrożnie. Stosowali jedną z zasad planu – nigdy nie rozbudzać zbędnych nadziei.

Charles dość głośno kaszlnął.

– Chłopcze, niebawem pojedziemy. – Heritage rozprostowywał kapelusz. –  Jeszcze coś, Scarron. Zostaniesz mędrcem?

Rozmówca zastanawiał się przez chwilę.

– Myślę, że nie. – W głosie brzmiał smutek. – Za bardzo cieszy mnie możliwość tworzenia nowych rzeczy… Wiele jest niepotrzebnych albo nawet groźnych. Mędrzec musi wiedzieć, dokąd mamy zmierzać, co opracować, a czego fabrykacji nie podejmować. Widzisz, sama idea kotła parowego jest prosta i łatwa w realizacji. Po co je jednak fabrykować, kiedy możemy od razu wytworzyć silnik parowy? Efekt będzie zupełnie inny. Mędrzec musi dużo wiedzieć o postępie społecznym, nie tylko technicznym. Mnie, Heritage, najzwyczajniej w świecie cieszy wszystko, co nowe. Mędrzec umie wybierać, a ja się tego nie nauczyłem.

Zamilkł na chwilę. 

– Dobrze wiesz – ciągnął wolno – że za pierwszego pokolenia ludzie, nazywani teraz mędrcami, stanowili grupę naukowców, ocalałych z Wielkiego Zimna. Opracowali plan, jak wrócić do czasów przed uderzeniem tej asteroidy i jak wszystko odbudować. Większość z nich doskonale znała się na wielu zagadnieniach technicznych, a pozostali rozumieli inne sprawy. Ale wszyscy w końcu umarli. Zastąpili ich inżynierowie, pojmujący, w jakim kierunku mamy podążać. Wiedzieli więcej, nie tylko to, jak uzyskać surówkę z rudy i ją obrabiać. Jestem nadal człowiekiem, cieszącym się każdą możliwością fabrykacji czegoś, co wytwarzano dawno temu, przed Wielkim Chłodem.

Uśmiechnął się z widocznym przymusem.

– Może jednak w końcu nauczę się wybierać i eliminować – rzucił.

Heritage pomyślał, że Paul Scarron, oczekujący już nadejścia starości, nie ma szans, aby posiąść wiedzę wymaganą od mędrca. On sam, Jean Heritage, też zastanawiał się nad nieuchronnym zaprzestaniem wypraw.

Charles ponownie chrząknął, tym razem głośniej.

– Powiedz mi jeszcze – Jean wstał – o co chodzi z tym hrabstwem?

Nadal ostrożnie wymawiał nieznane do tej pory słowo.

– Dowiesz się na pewno od rady – oschle odparł inżynier. Jego ton głosu się zmienił. Mówił wolno, jakby ważył słowa. – Nasi mędrcy zastanawiają się nad tym. Myślę jednak, że hrabstwo to nic dobrego. Mieszkańcy osady zarzucają nam, że należało przewidzieć narodzenie takiej idei. Ale w żadnym osiedlu jej nie przewidzino.

Jean pragnął dowiedzieć się jeszcze czegoś, o czym myślał od dawna, ale zawsze sądził, że na to pytanie nie uzyska odpowiedzi. Dobry nastrój Scarrona spowodował, że zdecydował się je zadać:

– Jak otwieracie przesyłki?

– We wszystkich stacjach jednakowo. – Inżynier uśmiechnął się szeroko. – Mamy uniwersalny klucz, a nawet kilka. Zachowały się.

– Cóż to za klucz? – dociekał Jean.

Scarron pokręcił głową.

– Nie powiem. Kiedyś wszyscy się o tym dowiedzą, ale nie teraz.  Jeszcze za wcześnie.

Jadąc z powrotem, Heritage poczuł, że opuszcza go dobre samopoczucie. Zamierzał wypytać Scarrona o wiele spraw, ale zabrakło na to czasu.

To spostrzeżenie spowodowało przypływ złego nastroju.

Pomyślał, że każdy rok jest do siebie tak bardzo podobny. Teraz wszyscy cieszyli się ciepłym końcem lipca. Został jeszcze jakiś miesiąc dobrej pogody, ale podjął chyba ostatnią wyprawę. Może poprowadzi jeszcze jedną, jednak nie więcej. Trzeba zebrać zbiory, zwieść do spichrzy, przewieźć snopki słomy. Skosić łąki i myśleć o sianie, przygotowywać pasze, wywieźć nawóz i użyźnić pola. We wrześniu nadal nieodmiennie zaczynały padać deszcze i nadchodziło zimno. W pierwszej dekadzie październiku już gęsto prószył śnieg – do końca tego miesiąca gruba na ponad metr warstwa lodowych płatków utrzyma się ponad pół roku. Zacznie się czas zarzynania dużej części bydła, bo siana, owsa i jęczmienia nadal nie wystarczało do utrzymania stad przez długi okres mrozu. Mężczyźni będą polować na sarny, jelenie i dziki, bo nawet mędrcy nie wiedzieli, czy okres palącego skórę zimna nie przedłuży się i czy wystarczy żywności. A potem wiosną, może nawet w maju, znowu obsiać zagony. I rozpocząć pierwszą wyprawę, kiedy nocami jeźdźcy przestaną dygotać z chłodu.  

Mało czasu – myślał posępnie. – Tak naprawdę pozostaje niewiele dni w roku na postęp. To cud, że doszliśmy już do wieku pary. Cud…

 Schylił się i poklepał deresza po grzywie.

– Ciebie nie zarżnę – mruknął pod nosem. – Zabija się tylko młode konie: są znacznie smaczniejsze. Miałeś szczęście, że wiernie mi służyłeś i cię polubiłem. Wielkie szczęście… My, ludzie, też.

 

***

 

Dojeżdżali do rynku.

Montfort rozłożył już wszystko na stołach przed budynkiem rady. Teraz sumował coś na jednym z liczydeł. Jego palce szybko przesuwały drewniane krążki. Towary na wymianę starannie ułożono pod ścianą.

Heritage zauważył, że gromadzi się sporo mieszkańców, a wielu dopytuje się o ceny.

Sprzedaż szła sprawnie. Kusze oglądano z uwagą: miały kilka drobnych ulepszeń, ale cena się nie zmieniła, więc szybko znajdowały nabywców. Nie kosztowały wiele, a w osadach fabrykacja bełtów od dawna nie stanowiła problemu. Przebierano w wystawionych siekierach, piłach, dłutach, przecinakach i świdrach. Badano różne rodzaje gwoździ, śrub, młotków i szczypiec. Kilku mieszkańców ważyło w ręku rapiery i sprawdzało giętkość kling.

Luc Perrault i Charles na balu o kwadratowym przekroju demonstrowali działanie piły dwuręcznej, osadzonej w wygiętym kabłąku. W ciągu kilku minut przerznęli pokaźną belkę, z dumą pokazując gładź cięcia, pasującą jak ulał do drewnianej kątownicy.

Heritage pomyślał, że mędrcy mają rację twierdząc, że łuki i kusze przestanie się wytwarzać, kiedy mieszkańcy osad nie będą stale polowali jesienią i zimą. Stanowiły tanie i skuteczne narzędzia do łowów i obrony osiedli. Strzelby skałkowe miały znacznie większą moc rażenia, ale ich cena wielu odstraszała.

Poklepał z uznaniem Montforta po ramieniu. Skinął na Charlesa i Luca, pokazując, aby zabrali towary przeznaczone dla rady osiedla. Sam ze sporym wysiłkiem włożył na ramię worek, zawierający nasiona lucerny.  

Dwóch członków zarządu osady i jeden z mędrców już czekali. Mędrzec, Johann Miller, korpulentny mężczyzna średniego wzrostu oznaczał się tym, że nosił okrągłe okulary w oprawie w metalu, przedmiot bardzo rzadki, spuścizna czasów przed Wielkim Zimnem.

Rozmawiali o czymś przyciszonymi głosami, machając rękoma i kręcąc głowami.

Worek z nasionami lucerny przerwał dyskusję. Miller studiował spisany na kilku kartach papieru sposób ich fabrykacji, wysiewu i zalet stosowania. Przewodniczący rady, Hendrik Velde, wyraźnie się skrzywił, widząc cenę, żądaną przez Osiedle na Wzgórzu za miech niepokaźnych nasionek.

– W liście zamieściliśmy pouczenie, jak hodować tę roślinę – Heritage z uśmiechem uprzedził jego protest. – Szybko staniecie się w tej mierze samowystarczalni. Przywieźliśmy lucernę wieloletnią. Wystarczy ją raz na kilka lat dosiewać. Ilość bydła i owiec po zimie wydatnie wzrośnie.

– To prawda – drugi z mędrców osiedla, Julien Vernon, pilnie wezwany na spotkanie, potwierdził słowa Jeana. – W przesyłkach otrzymałem list w tej sprawie.

Z błogim uśmiechem przesypywał zarodki lucerny.

– Karmienie i utrzymanie trzody stanie się łatwiejsze. – Vernon kiwał głową. – Znowu oddalimy wciąż czające się widmo głodu. Nasiona wytworzymy później sami.

Jego zdanie zadecydowało.

Zakup pozostałej reszty towarów, choć nie wszystkich, prędko został  zaakceptowany. Kilkanaście luf do strzelb skałkowych, mocnych i mających jednakowy przekrój, zakupiono bez targowania się. Bez wahania nabyto komplet trzech świdrów do dokładnego wiercenia luf z dołączonym opisem fabrykacji broni.

Nowa głowica do tokarki i kute młotami noże skrawające wywołały poruszenie.

Heritage z satysfakcją patrzył, jak mędrcy i członkowie rady czytają kolejne pismo inżynierów jego osady.

– Ten przyrząd między innymi służy do fabrykacji różnorakich trybów –  zauważył z uśmiechem. – One umożliwią wytwarzanie nowych maszyn. W przyszłym przyjedziemy do was z elementami kosiarki – to jeden z kilku projektów.

Głowicę i noże skrawające nabyto natychmiast, z nieukrywaną radością.

Listę potrzeb dla Osady na Wzgórzu załatwiono prędko. Koce, kaftany, spodnie, płaszcze, suknie, wygarbowana skóra, ryzy papieru Heritage zawsze kupował tutaj. Rada jego osiedla nakazała mu nabyć poziomy warsztat tkacki wraz z opisem konstrukcji – przyrząd miał stanowić równoważnik głowicy tokarskiej.

Propozycje zakupów nie wzbudziły sprzeciwu. Heritage polecił Charlesowi, aby wezwał Herberta Montforta z jego liczydłem. Drugi członek rady starannie, podobnie jak Montfort, przesuwał drewniane krążki po drutach.

– Mamy zgodne wyniki. – Montfort z uśmiechem podniósł głowę znad abaka. 

– Sakwę z należnością niebawem przygotujemy. – Velde szeroko rozłożył ręce. – Sporo nas wszystko kosztowało.

– Podobnie jak moją osadę, kiedy przybywacie do nas. – Heritage skłonił się. –  Dzięki wyprawom postęp następuje szybciej. Realizujemy plan, a to najważniejsze.

Po twarzy Hendrika Velde przeleciał dziwny grymas. 

– Nie wiem, czy w przyszłym roku wyruszymy do was – stwierdził sucho. – Nie mam pojęcia, Heritage, czy wyprawisz się do nas. Chyba coś się kończy.

Przetarł dłonią twarz.  

– Sądzę, że nastąpią duże zmiany – dodał z namysłem. – Porozmawiamy o tym przy wieczerzy – przywódca rady uprzedził pytania Jeana. – Teraz jednak powiem, o co chodzi.

Zabębnił palcami w stół.

– Osada Centralna chce utworzyć hrabstwo. Zamierza skupić wszystkie siedliska ludzkie w jedną całość. Stworzy u siebie dużą stację inżynierów i mędrców, pozostałe zlikwiduje. Zorganizuje wymianę handlową, ale bez wypraw. Dzięki temu, jak twierdzą, postęp stałby się jeszcze szybszy. Moglibyśmy wtedy płynnie przejść od fazy fabrykacji do etapu produkcji, już w manufakturach.  

Miller wydał z siebie odgłos, przypominający zgrzytanie zębami.

– Jak utrzymają stację i jak opłacą mędrców? – Jean wypowiedział pierwszą sformułowaną w mózgu myśl. Wyglądało na to, że straci zajęcie.

Nagle zrozumiał, że prawie je kochał. 

– Z podatków, panie Heritage. – Velde potarł kciukiem czubek nosa. – Wymiana pomiędzy osiedlami hrabstwa byłaby podobna do takiej, jaką mamy. Ale towary kupowaliby mieszkańcy – na targach – a osady już nie. Każde zgrupowanie ludzkich domostw płaciłoby hrabstwu podatek. Mędrców i inżynierów utrzymywano by z tych danin. Szybko realizowaliby dalekosiężne projekty.

Velde uśmiechnął się.  

– Początkowo nie chcieliśmy się zgodzić – kontynuował, machinalnie grzebiąc ręką w worku z nasionami. – Zaczęliśmy wznosić wał. Ale są różne głosy w tej sprawie. Wymaga ona przemyślenia, bo budowa umocnień pochłania niewyobrażalnie dużo czasu – w sumie zaś niczego nie przynosi.

Vernon zaczął kręcić głową. Parsknął niczym koń.  

– Dalekosiężne projekty powstania i umocnienia władzy – zauważył oschle. – Dzisiaj stworzycie hrabstwo, niebawem zjawią się hrabiowie – i jakaś wojna. Plan odrodzenia nic nie mówi – kontynuował – o powstaniu hrabstwa. Heritage, nic jeszcze nie zostało przesądzone – podkreślił z naciskiem. – Porozmawiamy o tym w czasie kolacji: w imieniu rady zapraszam na nią członków wyprawy.

Velde potwierdzająco skłonił się głęboko.

Jego uśmiech się pogłębił. Patrzył na Vernona tak, jak ojciec patrzy na małe dziecko, nie wiedzące, co mówi.

Pierwszy raz w życiu Heritage widział, ze ktoś tak spogląda na mędrca.

 

***

 

Wchodząc do pokoju z przygotowaną wieczerzą, Jean instynktownie schylił głowę. Zawsze cieszył się, oglądając nowe domy ze ścianami wyższymi o dwie, czasami nawet o trzy belki. To  jednak nie stanowiło reguły, bo zimą taką budowlę trudniej było ogrzać. Budynek rady wzniesiono w czasach, kiedy powałę umieszczano tylko nieznacznie wyżej od wzrostu wysokiego mężczyzny.

Zauważył, że przyniesiono sporo lichtarzy i świec. Wyniesiono kaganki, zawsze kopcące i dające mało światła. Zza ściany dobiegały dźwięki kilku instrumentów: ktoś stroił skrzypce i gitarę przy wtórze trąbki i bębenka.

Młoda dziewczyna w szarawarach wniosła do pokoju duże naczynie z przykrywką. Jean pomyślał z radością, że zawiera zupę. Zupy przyrządzano nieczęsto.

Velde wziął do ręki łyżkę wazową. Zapach zupy Heritage ocenił jako cudowny.

– Wytwarzamy struny z jelit baranich. – Przewodniczący rady, starannie rozlewający zawiesisty płyn, mylnie odczytał zaciekawienie na twarzy Jeana. – Całkiem dobrze brzmią, chociaż pewnie dawniejsze dźwięczały o niebo lepiej.

Velde zaśmiał się.

– Któż to wie, jeżeli już nie istnieją? – Siedzący naprzeciwko Scarron pogładził się po łysinie. – Tej sprawy już nie rozstrzygniemy.

Głos brzmiał dziwnie chrypliwie, jakby inżynier tłumił w sobie złość. Jean przyjrzał mu się uważnie. Scarron chyba myślał o czymś zupełnie innym, bo rozpinał i z powrotem zapinał rogowe guziczki koszuli albo zagryzał mocno wargi, głośno pukając przy tym palcami po stole.

Wspaniały zapach zupy odwrócił uwagę Jeana. Nie umiał się powstrzymać i pierwszy zaczął łakomie jeść.

Velde wskazywał półmiski z potrawami w parujących sosach.

– Mamy wołowinę, koninę, sarninę i koźlinę. Gotowaną kaszę, bób, kapustę i trochę innych warzyw. Mamy też – tryumfalnym gestem odkrył pokrywkę garnka – gotowane ziemniaki. Chowamy je na zimę, ale dla was odkryliśmy kopiec.

Heanowi mignęła myśl, że kolacj jest niezwykle wystawna. Zaeaz ją porzucił. Starał się jeść zupę wolno, ale przychodziło to z trudem. Z rozkoszą rozgryzał dobrze wygotowane kawałki mięsa o niebiańskim smaku.

Zauważył, że Luc Perrault wylizał nie tylko łyżkę, ale i talerz.

– Mam, Heritage, jeszcze jedną przesyłkę. Niewielką. – Głos Vernona zmusił Jeana do zatrzymania sztućca w powietrzu. – Jest lekka.

Podał niewielki walec ze srebrzystego metalu z wąskimi otworami w płaskich zwieńczeniach korpusu.

– Z przeznaczeniem dla mędrców Osady na Wzgórzu – zaznaczył z naciskiem. – Ważna.

Heritage poczuł zdziwienie. Vernon łamał zasady: przesyłki skrupulatnie rozliczano, suto za nie płacąc. Pierwszy raz w życiu spotkał się z taką sytuacją.  

Wziął jednak walec i położył na ławie.

Dziewczyna w szarawarach uchyliła drzwi wiodące do sąsiedniej izby i ze zniecierpliwieniem machnęła ręką. Teraz Heritage słyszał wyraźnie skoczną melodię, wygrywaną przez kapelę.

– Nie zatrzymujemy młodych ludzi, Heritage. – Ręka przewodniczącego rady wykonała szeroki gest. – Mogą iść, jeżeli się najedli.

Luc Perrault, Charles i sześciu pozostałych członków wyprawy zerwało się natychmiast. Jeden z nich, Omar Savigny, starał się gwałtownie przełknąć duży kęs mięsa i zaczął się krztusić. Montfort z rozmachem klepnął go  kilka razy po plecach.

– Zdecydowaliśmy, że przystąpimy do hrabstwa.

Ton głosu Hendrika Velde brzmiał beznamiętnie. Postukał widelcem w stół.  

– Dzisiejsza wieczerza jest spotkaniem pożegnalnym – kontynuował. – Może się już nie zobaczymy… Chcieliśmy, abyście mieli dobre wspomnienia. Zdecydowaliśmy przyjąć warunki Osady Centralnej godzinę temu.

 Nie patrzył na nikogo – spoglądał na półkę nad głową Jeana, zapełnioną starannie wyczyszczonymi przedmiotami, używanymi przed Wielkim Zimnem. Określano je bardzo różnie, jako monitory, radioodbiorniki, czujniki, pochłaniacze dymu, odbiorniki plazmowe. Na wielu leżały serwetki i stały dzbanuszki z kwiatami.

Jean nie zwracał uwagi na zbiór pamiątek okresu przed zlodowaceniem. W każdym domostwie ustawiano takie przedmioty, używane w okresie pierwszego pokolenia, teraz bezużyteczne. Czyniono tak, jak sądził, ze względów sentymentalnych.

Heritage powoli dojadał kaszę z kawałkami soczystej koniny.  

– Velde, mógłbyś wyjaśnić powody tej decyzji? – zapytał ostrożnie. –  I powiedzieć, jak teraz będzie wszystko wyglądało?

Velde stanowczym ruchem odsunął od siebie pusty talerz.

– Jest pan mądrym człowiekiem, Heritage – odpowiedział, wyciągając z kieszeni spodni szmatkę i wycierając usta. – Wie pan, tak samo jak ja, że nieustanne zmiany technologiczne są ułudą.

Oglądał spłacheć tkaniny, jakby dostrzegł w nim coś ważnego.

– Ułudą! – powtórzył grzmiącym głosem. – Czy żyje się nam źle? – ciągnął. – Nie, żyjemy całkiem dobrze.

– Na poziomie dawnego siedemnastego wieku – sarkastycznym tonem zauważył Vernon. – Z pewnymi odchyleniami w jedną albo drugą stronę osi czasu. 

– A kiedyż osiągniemy poziom dziewiętnastowieczny i kto z nas tego doczeka?

Velde zadał pytanie podniesionym tonem.

– Nikt – odpowiedział sam sobie, kręcąc głową. – Nie wydobywamy miedzi, wykorzystujemy tylko topniejące zapasy – kontynuował. – Metal zwany niklem znamy z opisów. Nie umiemy pozyskiwać rtęci. Nie wiemy, jak wygląda ruda ołowiu. Czego jeszcze nie posiadamy? Gumy, plastyku, ropy naftowej, wielkiej fury surowców.

– Guma nie jest surowcem! – Scarron prychnął pogardliwie.

– Wiem. – W głosie przewodniczącego rady zabrzmiało zniecierpliwienie. – Podałem przykład. Twierdzę, że propozycja Osady Centralnej brzmi rozsądnie. Nie musimy całe życie gonić za postępem, bo i tak jest nieunikniony. Nie musimy czynić z niego sensu i konieczności życia. Spokojnie pozostawmy dalsze zmiany czasowi.

Mocno uderzył pięścią w stół, może chcąc podkreślić znaczenie słów.

– Vernon oponował przeciwko uchwale, bo będzie musiał na starość stać się zwykłym farmerem, a tego nie zdążył się nauczyć – sarkastycznym tonem stwierdził drugi z członków rady, siedzący obok Hendrika Velde.

Chudy mężczyzna o siwiejących włosach i wystającym z kołnierzyka koszuli wielkim jabłku Adama do tej pory milczał. Przez ramię przewiesił pendent do rapiera. Nagle zaczął się spazmatycznie śmiać, jakby jego własne stwierdzenie go rozbawiło.

– Nauczyć się orać, siać, rozkładać gnój. Przyjmować porody cielaków i jagniąt, szlachtować świnie, a nie tylko myśleć, co i jak udoskonalić. – Przetarł dłonią załzawione ze śmiechu oczy. – Nowe doświadczenie, co, Vernon? Przestaniecie zżerać owoce naszej pracy i żyć jak pączki w maśle. Przestaniecie dyktować, jak mamy postępować. W końcu poznacie smak codzienności, dowiecie się, co znaczy liczyć każdy grosz, funt mąki i torbę ziarna. Pogrubieją wam dłonie, pasibrzuchy.  

W jego głosie zabrzmiało szyderstwo.

Heritage przypomniał sobie jego nazwisko: Walther Wald. Zapamiętał je, bo Wald zawsze najbardziej zdecydowanie żądał obniżania cen towarów, przywożonych przez wyprawy Jeana. Ciągle narzekał, że wszystko jest takie drogie.

– To, że żyjesz teraz tak, jak żyjesz, zawdzięczasz mędrcom i inżynierom. – W glosie Vernona brzmiała złość. – Zapasy żywności, leków, odzieży i surowców po okresie Wielkiego Zimna szybko się skończyły. Odtwarzaliśmy krok po kroku spuściznę dawnych czasów – nie zapominaj o tym!

– Pamiętam… – Wald głęboko skłonił się nad stołem. – Ale skończyliśmy z tym. Jesteśmy już samowystarczalni. Dalszy rozwój pójdzie swoją drogą – szybciej, wolniej, ale nastąpi.

W izbie zrobiło się duszno od dymu wielu świec.

– Pójdzie swoją drogą… – Vernon odsunął talerz. – Najpierw utworzycie hrabstwo, później okaże się, że tam, gdzie żyją nieznani nam ludzie, powstało też coś podobnego, a oba twory zamierzają korzystać ze wspólnego źródła surowców. Rozpocznie się rywalizacja o dostęp, będą potrzebni wodzowie, baronowie, hrabiowie czy jak ich tam zwano. Rozgorzeje walka, niektórzy się wzbogacą, inni polegną.

– O tak, rozwój pójdzie swoją drogą – powtórzył po chwili milczenia. – Nic tak nie przyspiesza postępu technicznego, jak piękna wojenka. Szybko się jej doczekacie.

Zgrzytnął zębami

– Czy ty wiesz, Wald – Scarron uderzył pięścią w stół – że przed uderzeniem tej planetoidy działała baza na Księżycu, produkująca materiały, niemożliwe do wytworzenia na naszym globie? Zabierały je statki kosmiczne bez załóg ludzkich, kierowane przez automatyczne systemy nawigacyjne. Wiesz, czym są automatyczne systemy nawigacyjne?

– Orać, kosić i podrzynać świniom gardła. – Velde znów zaśmiał się zjadliwie. – Przy okazji możecie stworzyć coś nowego. Byliście kiedyś potrzebni, przyznaję to, ale teraz już nie. Wystarczy to, co mamy.

Teraz z kolei Wald huknął z całej siły zaciśniętą dłonią w obrus.

– Banda pasożytów, wykorzystująca pracę innych! – krzyczał. – Nie nierobów, tego nie powiem, ale pasożytów. Dość tego! Za parę lat będziemy mieli maszynę Watta! Nastanie wiek pary! On i tak nadejdzie, może za dziesięć, może za piętnaście lat, albo później. Ale do tego nie potrzeba waszej kasty, na którą pracował mój dziadek, ojciec, a i ja tyrałem całe życie. 

Z widoczną pogardą splunął na podłogę.

– Nie żyjesz w ziemiance i nie podcierasz liściem dupska dzięki nam, mędrcom i inżynierom. I dzięki planowi, tłusty, bezrozumny wieprzu.

Vernon jednym ruchem zmiótł ze stołu na podłogę wszystko, co znajdowało się w zasięgu jego ręki.

– Posłuchaj, śmierdzący własnym moczem capie – ciągnął. – Nie chcę wstawać rano i kłaść się spać o zmierzchu, bo nadal dysponujemy tylko kagankami i świecami. Jeżeli już muszę tak żyć, to pragnę mieć pewność, że moje dzieci tak żyć nie będą. A wam sprawia przyjemność wysypianie się zimą i poza ciepłym kocem i rżnięciem żony w nocy nie widzicie dalej niż koniec własnego nosa. Zastanów się, głupcze, skąd te koce się wzięły. Kto opracował krosna? Kto wymyślił wytwarzanie kondomów z jelit baranich? Dzięki nim nie otacza was wianuszek dzieci. Chcecie po prostu wyrzucić inżynierów i mędrców, bo jesteście niedoukami. Zwykłymi wieprzami, zadowolonymi, że żrą codzienną porcję strawy. Nikim więcej. I tak możecie żyć jeszcze długo, bezrozumne barany, śmierdząc gnojem.

Wald zerwał się na równe nogi. Jego chuda twarz spurpurowiała. Starał się wyciągnąć rapier z pochwy, lecz końcówka jelca zaplątała się w dziurkę pasa. Rozjuszony mężczyzna dziwacznie podskakiwał, bez skutku starając się dobyć broń.

Heritage wsunął dłoń pod połę kaftana i położył na rękojeści dużego kordelasa. Zawsze go nosił, bo często się przydawał.

To ta nawęglana stal – pomyślał – opracowana jeszcze w minionym pokoleniu. Wielki postęp.

Myśl go zdziwiła, bo nie miała żadnego związku z kłótnią Vernona i Walda.

– Dość tego! – Velde zerwał się gwałtownie. Krzesło z hukiem uderzyło o ścianę. – Jeszcze się pozabijacie! Przestańcie!

Doskoczył do skrzyni pod ścianą, uniósł wieko i wyciągnął pistolet z długą lufą i profilowanym uchwytem.

Pistolety, rewolwery i karabiny z czasów przed Wielkim Zimnem zdobiły ściany wielu domów, ale od co najmniej dwóch pokoleń nikt nie miał do nich amunicji.

– To broń na naboje ze spalającą się łuską, załadowana. – Ochrypły głos przewodniczącego wypełnił izbę. – Moja rodzina jest zapobiegliwa: mamy jeszcze takie pociski. Nie wiem, czy wszystkie okażą się sprawne, ale część na pewno tak.

Wycelował pistolet gdzieś w przestrzeń pomiędzy Vernonem a Waldem.

-– Rozstajemy się w spokoju i zgodzie, głupcy – kontynuował. – Idźcie do swoich domów!

Jeanowi skonstatował, że nie ma pojęcia, czym jest spalająca się łuska. Sądził, że Velde też tego nie wie.

– Chodź, Julien. – Scarron, blady na twarzy, położył rękę na ramieniu mędrca. W drugiej dłoni trzymał nóż. – Nic tu po nas.

Wald wyplątał w końcu jelec z dziurki pasa, lecz lufa zwróciła się w jego kierunku. Scarron i Vernon wyszli, łukiem omijając nieruchomą postać Walda.

Ten powoli otarł dłonią usta.

– W końcu powiedziałem, co o nich myślę – w imieniu wielu innych. Lepiej niech nie wchodzą nam w drogę, jeżeli nadal chcą tu żyć.

Przeciągnął dłonią po siwych włosach i wyszedł.

Heritage patrzył, jak Hendrik Velde wkłada broń do skrzyni, przekręca klucz w zamku i wsuwa do kieszeni.

– Naprawdę jest nabita? – zapytał z ciekawością.

– Naturalnie – odpowiedział spokojnie Velde. – Vernon i Wald wiedzieli o tym – dlatego tak się to skończyło. Moja rodzina mieszka w tym domu od kilku pokoleń. Powiedziałem już, że jesteśmy zaradni. Idźcie i wy, panowie.

Montfort wstał od stołu. Do tej pory, nie zważając na kłótnię, spokojnie wyjadał z półmiska cebulki w gęstym sosie.

– Szkoda, że nie doszło do walki – zauważył z nutą melancholii w głosie. –  Byłem ciekaw, jak poradziłby sobie wasz mędrzec. Tęgi ma umysł, przyznaję. Walka twarzą w twarz jest jednak czymś zupełnie innym, niż opracowywanie nowych produktów. Mogłaby być całkiem niezła siekanina.

– Szkoda – powtórzył, wkładając do ust ostatnią cebulkę.

Heritage pamiętał, że Montfort, dopóki się nie ożenił, słynął jako niezły zabijaka. Miedzy innymi z tego powodu uczestniczył w wyprawach – doświadczenie w walce przydawało się w starciach z mieszkańcami dzikich osad.

– Kiedyż wyjeżdżacie, jutro?

Velde zadał pytanie od niechcenia, lecz nacisk w jego słowach świadczył, że zależy mu na uzyskaniu odpowiedzi.

– Nie, pojutrze – odpowiedział Jean, patrząc mu prosto w oczy. –  Zgodnie z dotychczasowymi zwyczajami my i nasze konie jutro odpoczniemy.

– Dobrze. – Velde pokiwał głową.

Przez chwilę głęboko się nad czymś zastanawiał.

– W naszym osiedlu wybierają radę raz na dwa lata – stwierdził z lekkim uśmiechem. – Chcę zaproponować powołanie dożywotniego przewodniczącego: siebie. Herbercie, mógłbyś uczynić tak samo. Albo przejąć kierowanie targiem w Osadzie na Wzgórzu. Masz przecież wiernych ludzi… Czemu nie spróbować? Teraz wreszcie będziemy mieli dla siebie czas…

Uśmiech Hendrika Velde się pogłębił.

 

***

 

Rankiem następnego dnia Jean ze zdumieniem stwierdził, że nie może wstać z rozkosznie wygodnego lóżka. Ledwo się zwlókł z pościeli. Nie potrafił wyprostować pleców, jak dziecko ostrożnie stawiając krok za krokiem. Wreszcie wyszedł przed chatę.

Herbert Montfort siedział na ławie. Ze zmarszczonymi brwiami wysłuchał opowieści Jeana.

– Musisz odwiedzić lekarza osiedla – zawyrokował. – Szczęście, że ta przypadłość nie złapała cię w drodze.

– Cóż mogło się stać? – zapytał Heritage, wyciągając przed siebie nogę.  Mięśnie kończyny natychmiast zaczęły rwać, kiedy usiadł.

– To samo, co mnie i wielu innym. – Montfort westchnął. – Masz uszkodzone kręgi. Ja wcześnie to zauważyłem i dbam o siebie. Z tego powodu kończę wyprawy. Ciebie czeka to samo.

Patrzyli na siebie w milczeniu.  

– Przed Wielkim Zimnem – w głosie Montforta brzmiał smutek – znano sposoby uzyskania obrazów ciała. Teraz lekarz cię obmaca i obejrzy język – niewiele osiągnęliśmy.

– Trudno, żeby postąpił inaczej. – Heritage potrząsnął głową. – Widoki środka naszego organizmu zaczęto wykonywać w erze elektryczności. Jedź ze mną, mogę potrzebować pomocy.

Czekając na powrót Jeana, Montfort z ulgą usiadł na jednym z krzeseł, ustawionych na werandzie domostwa lekarza, położonym wewnątrz stacji. Starał się jak najwięcej siedzieć, a jak najmniej chodzić albo jeździć.

Na dziedzińcu panował ruch. Obok wejścia do długiej szopy stały duże wozy. Na dwóch z nich kilku mężczyzn układało skrzynie. Czterech ludzi, stękając z wysiłku, wynosiło stalowy walec, ustawiony na drewnianej kratownicy. Mężczyźni przy furach porzucili swoje zajęcie, aby pomóc w przenoszeniu wielkiego korpusu z metalu.

– Mam wysunięte trzy kręgi w odcinku lędźwiowym, a może nawet cztery.

Heritage przysiadł na zydlu.

– Muszę na siebie uważać. Nie jeździć konno, nie pracować ciężko, równomiernie obciążać kręgosłup, wykonywać jakieś ćwiczenia, takie, jak na rysunkach, pić ziółka na uśmierzenie bólów. Powinienem używać laski!

Głos Jeana kipiał gniewem.

– Tak ma postępować człowiek, prawie całe życie odbywający wyprawy – ciągnął z furią. – Na Boga, popatrz na te rysuneczki!

Wetknął w dłoń towarzysza cztery karty papieru.

– Nie wzywaj imienia boskiego nadaremno…  

Głuchy głos Montforta zabrzmiał groźnie.

– Nie jest wykluczone – kontynuował – że to za jego sprawą ta bezimienna planetoida zmieniła trajektorię, jak opisują źródła, po czym uderzyła w Ziemię – jako kara za naszą pychę i grzechy. Nigdy więcej nie wzywaj imienia boskiego bez potrzeby.

Przerwał na chwilę. Spoglądał teraz w niebo, jakby czegoś szukał. 

– Liczymy pokolenia po okresie zlodowacenia – ciągnął tym samym niskim i surowo brzmiącym tonem. – Wyliczamy sukcesy każdego z nich. Nazywamy okres zlodowacenia Wielkim Chłodem albo Wielkim Zimnem i piszemy dużymi literami, bo nadal się go lękamy. Wielu z nas, aby odciąć się od przeszłości, pozbyło się starych nazwisk, przybierając nazwy wykonywanych profesji, jak ojciec Luca, albo tylko imię ojca, jak Charles. Niektórzy do nich wracają, tak jak Perrault. Ale wszyscy drżymy ze strachu, żeby nie powtórzył się reb okrutny zamróz. Nie wiem, czy istota boska, nieważne, jak ją nazywamy, nie urządziła nam czyśćca za życia – jako kary za grzechy setek pokoleń. Nigdy nie wzywaj jego imienia bez potrzeby!

– To się już nie zdarzy. – Jean ze skruchą pokiwał głową.  

Zapomniał, że towarzysz, tak jak wielu innych, jest głęboko religijny. Sam też często myślał o przyczynach katastrofy, która zapoczątkowała okres zlodowacenia. Jednak krzątanina przy organizowaniu wypraw odsuwała te rozważania na dalszy plan. W końcu przestały zajmować jego umysł.

– Dobrze, ale pamiętaj o tym. – Głos Montforta złagodniał. – Nie zapomnij, bo Wielki Chłód może wrócić.

Herbert rozparł się wygodnie. Odpiął od pasa metalowy bukłak.

– Na pewno zalecono ci picie takiego samego naparu, co mnie. Mikstura w manierce jest bardziej wzbogacona. Kilka dobrych łyków i co najmniej przez dwa dni poczujesz tylko słaby ból.

Pełen złości piskliwy głos kobiecy przepełnił dziedziniec.

– Z czegóż będziemy tam żyli, mądralo? Ułóż się z radą osiedla, a dumę schowaj do kieszeni twoich starych spodni, wielki mędrcu!

Obaj zwrócili wzrok w stronę Millera, przemierzającego plac w towarzystwie kobiety w spodniach, butach na wysokich obcasach i czarnym kapeluszu.

– Tłumaczyłem to już!

Głos mędrca brzmiał równie piskliwie. I niepewnie, jakby się usprawiedliwiał.

– Zaoferujemy radzie Osady Centralnej kupno najnowszych wynalazków. Tego jest sporo, a na pewno nie mają maszyny Watta. Zaproponujemy, że podejmiemy dla nich pracę. Jeżeli okaże się, że nic z tego nie wyjdzie, wrócimy.

Miller nie zważał na przybyszów z obcej osady.

– Nikt przecież nie zabierze nam ziemi! – krzyknął z pasją, tupiąc nogą. – W ostateczności złożymy wszystko z powrotem do szop. Jeżeli ktoś będzie miał czas i chęć, to może sobie przy tym dłubać. Ten pawian Wald tego nam nie zabroni!  

– Myśl o zapasach na zimę, nie o wynalazkach! – Kobieta wzniosła ręce. – To, do czego się przyzwyczailiśmy, właśnie się kończy!

Wymachując dłońmi, weszła do baraku, z hukiem zatrzaskując skrzydło wrót.  

Miller wolnym krokiem skierował się stronę werandy. Uśmiechał się niepewnie.

– Słyszeliście słowa, wypowiedziane przez moją żonę, słowa wyrzeczone w gniewie, pewnie uzasadnionym? – zapytał cicho.

Ściągnięta i szara twarz wyrażała zmęczenie. Wyglądał na osobę, mającą za sobą nieprzespaną noc.

Heritage w milczeniu kiwnął głową.

– Więc właściwie wiecie wszystko… Żona zarzuciła mi niezwrócenie uwagi na stan rozwoju społecznego – dziwnie spokojnym tonem ciągnął mędrzec. – Zdaje się, że słusznie. Pierwsza udana próba założenia dzikiej osady powinna nas ostrzec, ale w swoim samozadowoleniu z osiąganego postępu ją zignorowaliśmy. Spróbujemy kontynuować dotychczasowe prace – kontynuował – chociaż w sposób na pewno trudniejszy. Może się uda, bo mamy maszynę Watta.

Wolno przetarł dłonią policzki.

– I nie tylko ją – dodał po chwili namysłu. – Sporo interesujących rzeczy.

– W Osadzie Centralnej? – Heritage chciał się upewnić. – W nowej stacji?

– Kocioł ułożony płasko, zaklinowany krawędziakami i gotów do drogi.

Niezauważony przez nikogo Scarron otrzepywał rękawice. Wyglądał na człowieka zadowolonego ze sprawnie przeprowadzonego działania.  

– Oczywiście, że tam – niecierpliwie odrzekł Miller. – Wydrążyli szyb, próbując wydobywać węgiel, więc silnik Watta na pewno ich zainteresuje. Z ośmiu starych osad ta jest najbardziej ekspansywna. Może i my tam się pomieścimy… Do widzenia, Jeanie Heritage i panie Montfort. – Miller zdjął czapkę i skłonił się. – Zajmę się naszymi sprawami. Może niebawem się zobaczymy.

Usta naczelnego inżyniera rozciągnął niepewny uśmiech.

– Miło mi się z wami współpracowało – zakończył ceremonialnie. –  Doręczcie list Vernona mędrcom waszej osady.

Heritage poczuł, że teraz może uzyskać odpowiedź na pytanie, męczące jego umysł od wielu lat. Położył dłoń na ramieniu Scarrona.

– Paul, powiedz, co pakowaliście do tych srebrzystych pudeł? Co rozwoziliśmy przez całe nasze życie?

Scarron po chwili namysłu zaczął mówić, machając przy tym ręką.

– Mogę ci powiedzieć, w czym to woziliście. To naprawdę są tylko opakowania – nic innego. Kiedyś przewożono w nich to, co wyprodukowano w bazie na Księżycu. Wyobrażasz to sobie, Jeanie Heritage? Wszystko fabrykowano w warunkach idealnej próżni.

– Prawie doskonałej próżni – poprawił Scarrona Miller. Nadal słuchał rozmowy.

– Tak. – Scarron pokiwał głową. – Ale doskonalszej próżni niż w kosmosie chyba nie ma. Przewoziły je automatyczne statki kosmiczne. Wkładano je właśnie do tych opakowań. W tych największych przewożono elementy, przeznaczone do budowy naprawdę ultrasuperszybkich pociągów kontynentalnych, biegnących przez całą Eurazję. Podjęto ją tuz przed Wielkim Chłodem. Wyobrażasz to sobie?

– Napędzanych nowymi rodzajami maszyny Watta? – z ciekawością zapytał Jean.

Heritage w szkółce Osady na Wzgórzu dowiedział się trochę o pociągach, ale miał o nich niejasne pojęcie.

– Sami tego nie rozumiemy… – Scarron uśmiechnął się smętnie.

Włożył rękawice za pas.  

-– Cóż w nich przesyłano za naszych czasów? – Inżynier zastanawiał się przez chwilę. – Różnie w kolejnych pokoleniach. Na początku rzadkie materiały, narzędzia, sprzęt. Wszystkiego zaczynało brakować, a jeżeli jakaś osada miała dostęp do magazynów, uzupełniano zapasy. Później przewożono coraz więcej innych rzeczy – kontynuował. – Pierwsze prototypy urządzeń i maszyn, części do poprawy, bo z ich konstrukcją nie radzono sobie. Albo od razu przeznaczone do udoskonalenia, bo wiedziano, że inni inżynierowie o właściwej specjalizacji opracują je lepiej. Modele. Sporo opisów technologii wytwarzania. 

Stukot butów na wysokich obcasach przerwał jego słowa.

– Wysyłaliśmy też sobie zapasy żywności, jeżeli czegoś brakowało, zabawki dla dzieci, suknie dla żon mędrców. I puste pudła, żeby ciągle sprawiać wrażenie, że się rozwijamy. Wtedy kładziono do środka sztaby żelaza lub kłody drewna, upychając sianem, żeby nie łomotały. Sporo gąsiorów z okowitą ze śliwek. Powiedz im, że zawartości niektórych przesyłek z pierwszego pokolenia, spoczywających w magazynie, nie potrafimy określić. Po prostu nie wiemy, co to jest.

Żona Millera trzymała w dłoniach dwie niewielkie skrzynki z uchwytami z grubych pasów materiału.

– Często ekspediowaliśmy też prezenty. Wykrztuś z siebie, że szło o wywołanie nadziei, ale głównie o dostatnie życie. Powiedz tym patałachom całą prawdę!  

Twarz Millera zsiniała ze złości.

– To zdarzało się sporadycznie! – wrzasnął. – Tylko wtedy, kiedy zgromadziliśmy większą ilość dostaw! Kobieto, dzięki przesyłkom osiągnęliśmy taki postęp techniczny, jaki mamy! Inaczej ciągle babralibyśmy się w gnoju!

– Jedźmy już. – Montfort położył rękę na ramieniu Jeana. – Kiedyś może dowiemy się więcej, chociaż pewnie lepiej o nic nie pytać.

Końskie kopyta uderzały miarowo w niedawno wybrukowaną drogę.  

 – Mogłeś jeszcze zapytać o ten klucz… – zauważył Montfort, przerywając milczenie. –  Scarron dzisiaj mógłby nawet go dać. Raz w życiu dowiedzielibyśmy się, co przewoziliśmy. Klucz może się jeszcze przydać.  

– Nie pomyślałem o tym. – Jean potrząsnął głową. – Widzisz sam, Herbercie, że ciągle mamy tak mało czasu na postęp. Oddaliśmy mu życie, a zdaje się, że prawie nikogo on już nie interesuje. Nasze istnienie niepostrzeżenie się przeistoczyło, i chyba stanęliśmy w miejscu…

 

***

 

– Wracamy obok jęzora lądolodu. – Heritage mocniej osadził kapelusz na głowie.

Białe plamy twarzy ludzi jego oddziału wyglądały w półmroku wczesnego poranka niemal tak samo, jak przymglone światełka okienek okolicznych domostw. Prawie wszyscy jeźdźcy przeraźliwie ziewali.

Wstali najwcześniej z całej osady, grubo przed brzaskiem.

Wsiadając na konia, Heritage poczuł tylko lekki ból barków. Niepokoił się o swoje zdrowie, ale obawa nie utrudniała koncentracji umysłu.

– Krótsza, lecz trudniejsza trasa. – Jean poprawił ułożenia ciała w siodle. – Będziemy mieli tylko jedno marne schronisko na nocleg. Ale wędrujemy z mniejszym obciążeniem. Sprawdzimy też tyczki. Jeżeli utrzyma się dobra pogoda, wszystko pójdzie gracko.

Luc Perrault, Omar Savigny i Charles, pochyleni w kulbakach, gorączkowo rozmawiali z trzema dziewczynami. W coraz bardziej rozświetlającym się promieniami słońca poranku Heritage widział gwałtowne ruchy rąk i głów, poprawianie rozwiewających się włosów, prędkie i niecierpliwe gesty dłoni.

Koguty zaczynały przeraźliwie piać.

Heritage sprawdził godzinę. Wyjeżdżając o tak wczesnej porze i poruszając się stępa, powinni przed południem osiągnąć punkt traktu, zaznaczony palem. Tam należało skręcić na południowy wschód i zanurzyć się w krzaczasty bór, pokrywający długi pas wzgórz, uformowanych przez nadciągające z północy zwały lodu.

Starannie nakręcił czasomierz.

– Ruszamy! – zakomenderował.

Wierzchowce zaczęły parskać. Jean się ucieszył: wszyscy wierzyli, że to dobry znak.  

Wolno jechali drogą wiodącą do Osady Centralnej, wąskim, lecz mocno ubitym szlakiem.

– Dziewczyny opowiadały, że nie będzie już takiej wymiany pomiędzy osadami, jak dotychczas…

Młodzieńczy głos wyrwał Jeana ze stanu półsnu.  

Omar Savigny, cały czas rozmawiający z synem Andre i młodym Montfortem, podjechał do niego.  W jego głosie brzmiała dziwna niepewność.

– Twierdziły, że szybko powstanie hrabstwo – kpno mijały godzin jednostajnego, uciążliwego mardzu.ontynuował. – Wyprawy staną się niepotrzebne. Powiedziały, że możemy się już nigdy nie zobaczyć. Żałowały tego.  Panie Heritage, mówiły prawdę?

– Miały rację – z roztargnieniem odpowiedział Jean. – Możecie się już w ogóle nie zobaczyć: w naszym życiu często tak bywa.  

Zbliżało się południe, gdy przypomniał sobie o busoli. Niedawno skręcili w knieję i ruszyli na południowy wschód. On, Montfwort i jeszcze dwóch członków oddziału umiało wytyczać kierunek, orientując się położeniem słońca, a w nocy gwiazd. Ale i wtedy kompas okazywał się bardzo przydatny, żeby nie zboczyć zanadto z trasy, bo to nieraz przedłużało wyprawę o kilka dni.

Poczekał, aż Perrault wyminie kępę dębów i zrówna się z nim.

–  Luc, będziesz sprawdzał, czy zmierzamy prosto do naszej osady.

Heritage wręczył chłopakowi kompas, wyjęty z sakwy.

– Nasz kierunek poruszania się to południowy wschód ku wschodowi.

– Ja? – Perrault z niedowierzaniem odebrał kwadratowy przedmiot. – Nigdy tego nie robiłem.

– Uczyłeś się tego w szkółce – uciął Heritage. – To nie jest takie trudne. Inaczej całe życie siedziałbyś w osadzie, bo zgubiłbyś się w puszczy po przebyciu kilku mil. Dasz radę.

Poruszył cuglami i jego deresz ruszył naprzód. Wolno mijały godziny uciążliwego i jednostajnego marszu.

 

***

 

Do czoła odnogi lądolodu dotarli następnego dnia przed południem. Wszyscy odczuwali zmęczenie trudną podróżą przez zalesione pagóry, tworzące galimatias kamienistych fałd terenu, urywających się nagle stromymi skarpami. Drzewa i krzaki rosły tutaj pod różnymi kątami, często prawie poziomo, tworząc rozległe gęstwiny niemożliwe do przebycia konno. Jeden z mędrców Osady na Wzgórzu wytłumaczył niegdyś Jeanowi, że lądolód, przesuwając się na południe i napotykając dawne wzniesienia, formował i wypiętrzał nowe wzgórza, tworzące poszarpaną sieć ziemnych fałd, porosłych potem knieją bez ścieżek, nieprzerwanym i niezbadanym pasmem grubych pni, zdradliwych moczarów i wybujałych krzewów.  

Wszystko podtapiała woda. Końskie kopyta mocno zagłębiały się w wilgotny grunt. Wierzchowce szły z widocznym wysiłkiem, a z ich nozdrzy zaczęła unosić się para, sygnalizująca zmęczenie.

Teraz jednak widzieli wyraźnie czoło lądolodu. Przeszedł swobodnie dawną doliną, niwelując ją całkowicie, wypiętrzając się, aż w końcu zatrzymał się w swoim niszczycielskim pełzaniu na południe.  

Tyczkami nazywano długie okrąglaki głęboko wbite w stromy stok – koniec tego odcinka piaszczystego wału. W każdym palu wycięto w pięćdziesięciocentymetrowych odstępach poziome znaki, zaczernione smołą, z głęboko wypalonymi kolejnymi cyframi. Spróchniałe kłody wymieniano na nowe.

 Heritage wiedział, że służyły do sprawdzania, czy lądolód nie zmierza naprzód.

Od kilku dni utrzymywała się ładna pogoda, ale z podstawy stoku szparko sączyła się woda.

Jean zabrał się do zapisywania, do jakiego poziomu przy każdej z tyczek dochodzi ziemia. Montfort odczytywał liczby na każdej z kolejnych tyczek.

Obaj uważali tę czynność za pozbawioną sensu. Wystarczało tylko uważnie rzucić okiem na pale i pojechać dalej. Ale mędrcy przywiązywali do odczytów sporą wagę, twierdząc, ze dają pewność ustabilizowania się klimatu.

– Nie jestem pewien – z wahaniem zauważył Montfort – ale ten pagór chyba się spłaszczył i jest niższy, niż wiosną tego roku, kiedy też sprawdzaliśmy tyczki.

– Coś wystaje u góry, tak w połowie stoku! – Omar wyciągnął rękę. – Proszę spojrzeć wyżej!

Heritage podniósł głowę. Wysoko nad nim, w miejscu pokrytym piaskiem zmieszanym ze żwirem, sterczał róg metalowego przedmiotu. Błysnął, oślepiając oczy Jeana, kiedy promień słońca przedarł się zza zasłony chmur.

– Zeszliśmy z podanego kursu. – Luc Perrault podszedł bliżej, trzymając kompas w wyciągniętej dłoni. – Utrzymywaliśmy dobry kierunek, ale od jakiegoś czasu już nie.

Heritage miał ochotę zakląć. Perrault nie mógł być aż tak głupi, żeby nie wiedzieć, że podana marszruta nie oznacza wcale, że tyczki leżą idealnie na jej osi. Po prostu przed tym miejscem należało skręcić. Powstrzymał się jednak: Luc wykonywał zlecone zadanie i mocno się do niego przykładał.

– Perrault, dobrze ci idzie. – Z uznaniem pokiwał głową. –  Musieliśmy nieco zboczyć, żeby tutaj dotrzeć. Podaj kierunek, kiedy ruszymy – uwzględnię zalecenie.  

Perrault przeczesał palcami długie loki.

– Oczywiście, panie Heritage, oczywiście – mruknął. – Na pewno tak zrobię.

Stanął z boku, z wyciągniętą dłonią, ciągle dzierżącą busolę. Marszcząc nos, szeptał coś do siebie, poruszając wargami.

– Górny poziom ziemi obniżył się, i to znacznie, bo w końcu stopniały bryły lodu w środku. To tłumaczy ciągłe wypływanie wody u podstawy.

Omar Savigny z uwagą wpatrywał się w górujący nad nimi wał ziemi.

Heritage uznał, że wytłumaczenie jest zaskakująco proste i racjonalne.

– To mogłoby oznaczać, że jednak zaczyna się bardziej ocieplać, niż sądziliśmy. – Montfort ostrożnie zanurzył but w strumyczku wody, omywającym kolejną tyczkę. – Wszędzie jest sporo wilgoci – kontynuował z namysłem. – Ziemia osiada, woda szuka ujścia, więc wypchnęła pakę na światło dzienne.

Podniesione głosy młodych członków wyprawy odwróciły ich uwagę.

– Jeżeli jest potomkiem Lewantów, a jego przodkowie tylko wygrzewali się na plażach, zauważył, że coś sterczy u góry. – Głos Perrault brzmiał zgryźliwie. – Ma czas na gapienie się, a ja mam poważne zadanie. 

– Nie Lewantem, tylko Turkiem – odpowiedział ze złością Omar. – Moi przodkowie przed Wielkim Chłodem przybyli z Turcji. Żebym ci zaraz nie powiedział, kim ty jesteś, nadęty ćwoku z brudnymi włosami.

Luc schwycił za rękojeść szabli. Montfort okazał się szybszy. Obiema rękoma schwycił Perraulta za dłoń, zaciskającą się na broni.

– W osadzie wyjaśnicie sobie nieporozumienia…

Podstarzała już twarz skurczyła się gniewnie.

– A jeżeli nie, mogę zaraz posiekać was obu. Pamiętajcie, że wszyscy jesteśmy  potomkami ludzi, ocalałych z Wielkiego Zimna – nikim innym.

Heritage machał kartą z zapisanymi danymi, aby inkaust szybciej wysechł.

– To powinno wystarczyć mędrcom – zauważył, zwijając papier w zgrabny rulonik. – Lepiej sprawdźmy, co tam wystaje z ziemi.

Kłótnie i walki między młodymi ludźmi zdarzały się często. Jeżeli, tak jak teraz, nie miały dalszych konsekwencji, nie zaprzątał sobie nimi głowy.

– To przecież przesyłka! – Charles ze zdziwieniem wpatrywał się w odkopany przedmiot. Otarty z piachu lśnił srebrzyście. –  Ciekawe, co zawiera?  

– Tego teraz się nie dowiemy – Heritage delikatnie przetarł rękawicą mokrą powierzchnię. – Nasi inżynierowie ją otworzą. Tkwiła cały czas tutaj, a więc pochodzi z czasów sprzed Wielkiego Chłodu. Zabierzemy ją.

Ścięli kilka młodych drzew, aby zrobić z nich nosidła – paka nie należała do najmniejszych. Za to okazała się dość lekka. Bez większego wysiłku mogły ją przenosić dwa konie, ustawione w rzędzie.

Ruszyli wolno, zważając cały czas na wałachy, obarczone nowym pakunkiem i szukając dla nich wygodnych przejść.

Do Jeana podjechali Charles, Luc i Omar.

– Panie Heritage, dlaczego zawsze wyruszamy do tych samych osad? – nieśmiało zapytał Omar. – Nie ma innych? 

Heritage zastanowił się nad odpowiedzią. On sam często o tym myślał.

– Nic nie wiemy o ich istnieniu – stwierdził z namysłem. – Rok to akurat tyle, aby od wiosny do jesieni objechać znane nam siedziby. Ludzie z innych osiedli robią tak samo, zapewniając przyspieszenie rozwoju. Od północy mamy lądolód i niezbadaną puszczę, od strony południowej odcina nas boczna odnoga lodowca, trudna do przebycia.

Heritage szukał słowa, kiedyś usłyszanego w rozmowie mędrców. Jego znaczenia nie do końca rozumiał, ale teraz wydawało się odpowiednie.

Przypomniał sobie. 

– Żyjemy w enklawie. Do tej pory nam to wystarczało.

– Na południe od nas muszą istnieć osady! – Charles przecząco pokręcił głową. – Może nawet na północy!

– Na południu na pewno – przytaknął Jean. – Jednak postęp nie może być tam większy, bo już by nas odnaleźli. Kiedyś tam dotrzemy… Może w następnym pokoleniu…

Huk wystrzału z muszkietu odbił się gromkim echem od drzew. Strzelono zza linii drzew i krzaków porastających jedno z bocznych pagórków. Potem zagrzmiały raz za razem trzy kolejne odpalenia. Jeana ogłuszył boleśnie świdrujący uszy potężny hałas, tworzony opętańczym wrzaskiem kilkunastu gardeł, przeraźliwym rykiem trąbek i donośnym waleniem w metalowe bębenki.  

– Pilnujcie jucznych koni! Trzymajcie konie juczne! – Heritage krzyczał najgłośniej, jak mógł. – Atakują towary, a nie nas! Trzymajcie perszerony!  

Ale komenda nic nie dała. Przestraszone wałachy już stawały dęba. Wyrwały długie lejce z rąk przewodników i rozbiegły się. W panice galopowały w różne strony, a trzy z nich zmierzały tam, gdzie jeszcze wolno rozwiewały się obłoczki spalonego prochu. Konie, przenoszące srebrzyście lśniącą przesyłkę, też poderwały się szaleńczego cwału – każdy w inną stronę. Metalowe pudło przechyliło się i zwaliło na ziemię, osadzając je w miejscu. Szarpały się, próbując zerwać wiążącą je uprząż.

Kakofonia wrzasków, ochrypłe dźwięki trąbek i huk uderzeń w wibrujący metal natychmiast ustały. Sześciu albo ośmiu jeźdźców, pochylonych w siodłach, wynurzyło się zza wysokich krzaków i cwałem zmierzało w ich stronę.

– To ludzie z dzikich osad! – Heritage widział, jak jeden z nacierających zręcznie chwyta wodze jucznego wałacha i zawraca w stronę lasu. – Odpierajcie ich!

W końcu poskromił deresza. Wyciągnął rapier i ruszył w stronę napastników.

Przed nim galopowali Montfort, Savigny, Perrault, Charles i jeszcze ktoś, wysoki i chudy – Jean rozpoznał syna Herberta – przeraźliwie wrzeszcząc i wymachując szablami. Ale ludzie z dzikich osad już uchodzili w stronę gęstwy drzew. Płazami białej broni popędzali dwa złapane juczne konie, dobrze obładowane.

Błysnęły ogniki dalszych wystrzałów. Heritage zobaczył, że coś kreśli w powietrzu czarne rysy, jakby niewidoczny człowiek szybko przeciągał przed jego oczyma koniec patyka unurzany w smole. Wiedział dobrze, co dostrzegł: strzały z łuków, wbijające się w ziemię parę kroków przed klaczą Montforta.

Herbert zawrócił konia. Nisko schylony nad łękiem siodła, krzykiem i gwałtownymi gestami wstrzymywał towarzyszących mu jeźdźców.

– Nie damy rady – sapnął do nadjeżdżającego Jeana, chowając rapier do pochwy. – Wystrzelają nas z łuków i strzelb, jeżeli będziemy nadal szturmować. Znają teren i w razie pościgu przygotują zasadzkę.

– Czekali na nas? – Heritage także osadził wierzchowca.

– Myślę, że nie. – Montfort pokręcił głową. –  Wracali z jakieś wyprawy albo odpoczywali. Zobaczyli nas i postanowili jeszcze coś zdobyć. Porwali konia z zapasami żywności i tylko jednego z towarami – dodał po chwili. – W sumie niewielka strata.

Jego twarz, nienaturalnie ściągnięta i blada, spływała potem. Herbert położył dłonie na łęku kulbaki, jakby instynktownie szukał oparcia.

Napastnicy z dzikiej osady chowali się już wśród pni. Ostatni z jeźdźców odwrócił się w siodle i radośnie pomachał ręką.

– Cieszcie się życiem, a nie marnujcie go dla głupiego postępu! – wrzasnął. Echo powtórzyło słowa. – Barany!

Zza krzewów dobiegło pogardliwe beczenie. Ludzie z dzikich osad często okazywali w ten sposób swój stosunek do mieszkańców starych siedliszcz.

Montfort wolno wyciągnął bukłak z torby przywiązanej obok olstra.

– Od tego cwału zaschło mi w gardle. – Jego głos brzmiał niewyraźnie, jakby mówienie przychodziło mu z trudem. – Odświeżę sobie przełyk.

Wszyscy zaczęli ocierać rękawami kaftanów pot z twarzy – wszyscy, oprócz Omara Savigny. Chłopak tak długo próbował podnieść prawą dłoń, ze zdziwieniem przyglądając się brukającej rękaw czerwonej plamie, aż zwalił się z konia na ziemię.

Dłoń Omara zacisnęła się na rozłożystym krzaczku jagód, a krew coraz mocniej zmieniała barwę przejrzałych już owoców.  

 

***

 

Dziewięć miesięcy później Jean Heritage, popijając napar z ziół, siedział na werandzie swojego domostwa. Oglądał z uwagą nowy typ siekiery – wytwarzania narzędzia podjął się niedawno Herbert Montfort.

Topór miał esowato wygięte stylisko, nasączone wywarem lnianym. Świetnie leżał w ręku, a kształt rękojeści i jakość wielokrotnie przekuwanego ostrza powodowały, że siła uderzenia znacznie wzrosła.

Heritage doskonale się czuł. Całą zimę wykonywał ćwiczenia zalecone przez lekarza. Unikał ciężkiej pracy, a kręglarz osady nastawił mu wysunięte dyski. Wtedy zaczął stosować różne ćwiczenia, a jedna z kobiet osiedla masowała mu plecy. Początkowo pił jeszcze wywar uśmierzający ból. Okazało się, że wcale nie musi. Wychylał tylko codziennie kubek mikstury, służącej poprawianiu ogólnych funkcji organizmu.

Heritage pomyślał, że nadszedł czas, kiedy powinien zacząć zbierać towary na pierwszą wiosenną wyprawę.

Sposępniał.

Tego dnia, kiedy wrócili z ostatniej podróży, z ledwie trzymającym się na koniu Omarem – przestrzelona ręka ciągle sprawiała mu nieznośny ból – rozpoczęły się obrady mieszkańców Osiedla na Wzgórzu. Wysłannicy Osady Centralnej nakłaniali do utworzenia hrabstwa.

Jean gorzko się uśmiechnął. Spodziewał się wyedy długiego dyskursu i odrzucenia propozycji. Przyjęto ją bez zbędnych ceregieli.

Znaleziona na wzgórzu z tyczkami przesyłka nie wzbudziła zainteresowania inżynierów. Powiedzieli Jeanowi, że zaraz ją otworzą i zbadają niewątpliwie cenną zawartość. Ale Jean widział, że ich myśli już zaprzątają zupełnie inne sprawy.

List Vernona w srebrzystej tulei Jean wręczył Igorowi Wintersowi, jednemu z mędrców.

Winters wiedział już o planie utworzenia hrabstwa. Poprosił Jeana, żeby chwilę poczekał na otwarcie metalowego walca.

Heritage zaśmiał się w duchu, przypominając sobie, jakim szybkim krokiem zmierzał Winters w stronę swego domostwa, wymachując przesyłką Vernona.

– Vernon żyje jeszcze czasem przeszłym – skwitował mędrzec pytanie Jeana o treść listu, przegładzając palcami rudą brodę, okalającą pucułowatą twarz.

Tęgawy Winters zawsze nieco się pocił. Idąc albo rozmawiając, stale machał rękoma. Jego gęsta, pofalowana czupryna łączyła się z równie pokaźną brodą, przez co głowa wydawała się nieproporcjonalnie duża.

Heritage go lubił, bo Winters nie stronił od rozmowy. Nieraz obszernie wyjaśniał Jeanowi sprawy, zdawkowo zbywane przez pozostałych mędrców. I teraz rudobrody mężczyzna wcale nie ukrywał treści pisma.

– Proponuje połączenie źródeł, archiwów i bieżących projektów technicznych.  Ten krok ma przyspieszyć podjęcie fabrykacji produktów przynoszących największe korzyści – a teraz i zyski. Sugeruje połączenie prac, stworzenie wspólnej stacji. Szybkie zmodyfikowanie planu. Ale plan wydaje już ostatnie tchnienie.

Winters przesuwał między palcami okrągły przedmiot, bacznie mu się przyglądając.

– Vernon żyje czasem przeszłym. – Prychnął. – W sumie pisze o koncentracji, ale Osada Centralna poszła o dwa kroki dalej, jeżeli nie trzy. Julien próbuje ratować to, co złożyliśmy do mogiły. A oto i grabarz.

Mędrzec położył trzymaną w dłoni rzecz na stole.

Na blacie leżała mała, ale dość gruba moneta ze srebra, wcale nie wytarta i matowa, jak większość krążków ze szlachetnego kruszcu. Lśniła blaskiem nowości.

– Klucz całego problemu. – Winters ponownie wziął pieniążek w palce. Uważnie się mu przyglądał. – Od samego początku istnienia Osada Centralna dysponowała znacznym zapasem przemysłowego srebra, wykorzystywanym do fabrykacji monet. – Winters założył za ucho niesforny pukiel rudych włosów. – To kapitalnie przyspieszyło rozwój.

– Tego nie przewidywał plan? – z ciekawością zapytał Heritage.

– Plan to przewidywał – spokojnie odpowiedział mędrzec, podając monetę Jeanowi. – Wiedzieliśmy, że wprowadzenie pieniądza jest konieczne. Upraszczało i rozwiązywało wiele spraw, głównie rozliczenia. Ale nie tylko… Już od początku drugiego pokolenia stacje poczęły odlewać monety. Dlatego zawsze dysponowaliśmy sporą ilością srebrnych, brązowych i miedzianych krążków – i wprowadzaliśmy je do obiegu. Teraz chyba z tego samego miejsca wyciągnięto kolejną część zapasu, a może znaleziono nowy.

Moneta na jednej stronie miała napis „Hrabstwo Ardeny”, okolony przy brzegu ośmioma małymi podobiznami ludzkich domostw.

– Przy okazji Osada Centralna rozwijała się o wiele szybciej – gawędziarskim tonem ciągnął Winters. – Więcej kupowali, korzystali z większej liczby wynalazków, tworzyli nowe osady. Okazuje się, że nabywali nawet bydło, skóry i zboże, nie mówiąc o surówce.

Heritage odwrócił krążek. Po drugiej stronie wybito cyfrę dziesięć, a przy rancie niewyraźne zdobienie z przeplatających się kłosów zboża.

– Stale wykorzystywali ten zapas kruszcu. – Winters odebrał monetę z rąk Jeana. – Teraz fabrykują nowe, bo wznieśli mennicę. Niestaranny wyrób – mędrzec przyjrzał się z uwagą krążkowi. – Nie ma to jednak znaczenia, bo i tak przeszliśmy do wieku pieniądza, mimo, że chcieliśmy tę chwilę maksymalnie opóźnić.  

Wspomnienia napływały. Jean dobrze pamiętał, jak przyglądał się mędrcowi, nie rozumiejąc, o czym właściwie mówi. Nie zapomniał kolejnego swojego pytania:

– Cóż to zmienia? Sam powiedziałeś, że pieniądze już wcześniej fabrykowaliście.

Pamiętał odpowiedź mędrca, wypowiedzianą z naciskiem:  

– Nie zwróciłeś uwagi na moje słowa: dzięki Osadzie Centralnej weszliśmy w wiek pieniądza. To wszystko zmienia i rodzi nowe implikacje. Niebawem wejdziemy w wiek wojny, a także hrabiów, a może książąt. Historia zatoczy koło i ponownie odrobimy jej lekcję. Pragnęliśmy temu zapobiec. Pewnie i my, mędrcy i inżynierowie, daliśmy do tego asumpt, zachowując się tak, a nie inaczej.

– Wyślesz odpowiedź do Osady nad Potokiem?

Heritage wstał, bo zauważył, że mędrzec szykuje się do wyjścia.

Winters spojrzał na niego uważnie.

– Nie wyślę, bo nie będzie już takich wypraw – odpowiedział spokojnie. –  Zastąpi je wymiana rynkowa. Zrozum: na początku Osada Centralna zbuduje drogi. Najmie ludzi, może z dzikich osad, i suto opłaci. Potem wprowadzą myto. Po cóż przeciskać się przez knieję, kiedy możesz jechać gościńcem z własnymi towarami? Mając dostateczną ilość krążków kruszcu, wynajmiesz nawet inżyniera… Wielu tak zrobi. Właśnie taki jest wiek pieniądza. Ten list jest już świstkiem papieru. Mamy inne sprawy na głowie.

Włożył monetę do kieszeni szarawarów.

 – Znacznie ważniejsze sprawy – ciągnął z namysłem. – Plan rozwoju wszystkich osad legł w gruzach, ale każda osada jakoś będzie się rozwijała. My, inżynierowie i mędrcy, chcemy wkomponować się w ten proces.

– A Scarron, Vernon, Miller, pozostali inżynierowie Osady nad Potokiem? Cóż się z nimi stanie? – z ciekawością drążył Heritage.

– Nie wiem – ze zniecierpliwieniem odpowiedział Winters. – Bardzo możliwe, że zostaną rolnikami, przeżuwającymi do końca dni gorycz porażki.

Heritage wypił kolejny łyk chłodnego już naparu.

Winters trafnie przewidywał przyszłość: niezadługo miały ruszyć prace przy budowie gościńca do Osady Centralnej. Szykowano się na wspólną wyprawę przeciwko dwóm dzikim osadom, sprawiającym najwięcej kłopotów. Wybrano dowódcę, a ten nakazał tytułować się kapitanem i zażądał sporej zapłaty.  

Srebrne pudła z otwartymi wiekami leżały porzucone obok nieczynnej stacji. Początkowo nikt się nimi nie interesował. Potem ktoś wziął jedną sztukę o większych rozmiarach i zamocował na wozie, wykorzystując jako skrzynię do przewożenia gnoju. Pozostałych używano do mieszania karmy dla świń. Wąskie i długie opakowanie kobiety zaniosły do domu wspólnych modlitw – potrzebowały postumentu dla emblematów religii, wyznawanych przez mieszkańców osady. Jean przyznawał, ze wygląda niezwykle majestatycznie.

Kilka srebrzystych pojemników jeszcze leżało obok drogi, porastając zielskiem. Heritage sądził, że mieszkańcy i dla nich znajdą pożyteczne zastosowanie.

W młodości Jean omal nie utonął. Pluskał się w rzece, niekiedy nurkując, i nagle wir wciągnął go w toń. Desperacko walczył o wydostanie się na powierzchnię, lecz kręcący się wodny lej nieubłaganie popychał ciało w głębinę. Wydostał się w ostatniej chwili, a potem bezwolnie legł na piasku, długo dochodząc do siebie.

Teraz czuł się tak samo – coś go krępowało, jednoczenie spychając w ciemny obszar powtarzającej się w nieskończoność codzienności.

Wstał. Powinien już zabrać się do pracy przy krowach, baranach i kozach. Dwaj synowie dobrze dawali sobie radę, ale tylko go wspierali.  

Wziąć się za wynoszenie obornika, pojenie zwierząt, cięcie słomy na sieczkę i wysypianie pod pierzyną. Może dobrze, że jestem wdowcem, bo pewnie też rżnąłbym żonę każdej nocy. I tak dzień w dzień, aż do końca życia – myślał z wściekłością. – Ciągle to samo aż do śmierci… Wszystko się skończyło.

Dobrze już pojmował furię Vernona podczas pożegnalnego wieczoru.

Szukając wideł – zapomniał, gdzie je postawił – usłyszał rżenie konia. Spojrzał w tym kierunku.

Omar Savigny, Charles, Luc Perrault i syn Montforta zsiadali na ziemię.

– Witajcie! – Heritage ucieszył się na ich widok. – Wejdźcie, zapraszam!

Luc Perrault kroczył na czele grupy, trzymając coś w dłoni.

– Jak ręka, Omar? – Jean ostrożnie poklepał drugiego z młodzieńców.

– W końcu doszedłem do siebie. – Savigny wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Dobrze, że kula przeszła na wylot i nie ugrzęzła w kości, bo użyźniłbym leśną glebę. Przydało się, że zaraz mnie pan opatrzył, a Montfort zalał ranę okowitą. Świetnie, że wieźliśmy w jukach zapas szarpi. Dobrze też, że przypaliliście ranę.

Lekko westchnął.  

Jean ocenił, że Omar zmężniał. Dobrze zniósł widok rozgrzanego do czerwoności wyciora do strzelby, wkładanie rękojeści kordelasa między zęby, swąd palonego ciała – i ból, szarpiący tkanki ramienia. Nie krzyczał, jęczał tylko. Zemdlał, tak jak wszyscy w ten sposób chronieni przed gangreną, ale szybko odzyskał przytomność i zaraz zaczął żartować.

– Najlepsze zaś to, że Montfort miał krzepką gorzałkę ze sobą – Jean pokiwał głową. – Wiesz przecież, że nie fabrykujemy jej za dużo. Przydała się: musieliśmy się napić po tym, jak zakończyliśmy zabieg. Ledwo go znieśliśmy.

Goście zgodnie wybuchli śmiechem. 

– Zwracam busolę, panie Heritage. – Luc Perrault przecisnął się do przodu. – Zapomniałem to zrobić.

– Może jeszcze się kiedyś przyda… – Jean włożył pudełko do kieszeni kaftana. – Po wytyczeniu dróg nie będzie już za bardzo potrzebna.

Wiedział, czemu dawni członkowie oddziału przybyli konno: rada osiedla zarządziła rozpoznanie okolic przyszłego traktu wiodącego do Osady Centralnej. Oferowała niewielkie wynagrodzenie. Wielu uległo pokusie. 

– Właśnie. – Savigny przysiadł na poręczy ganku. – Nie poprowadzi pan już dalszych wypraw?

– Siadajcie na ławie. – Jean wskazał siedzisko przy ścianie.

– Nie – odpowiedział, sam sadowiąc się na jego skraju. – Przecież będą jarmarki. Pewnie taka wymiana to dobra rzecz, choć droga długa. Jednak wyprawy się już skończyły – kontynuował po chwili milczenia. – Każdy będzie mógł udać się na targ, musi tylko wnieść opłatę. Wy też pewnie wybierzecie się do Osady nad Potokiem.

Przypominał sobie zainteresowanie młodzieńców dziewczynami, pożegnanie bladym świtem przy wtórze piejących kogutów i parskających wierzchowców.  

– Podczas ostatniej wyprawy wspomniał pan, że żyjemy w enklawie.

Omar Savigny nie podjął tematu targów. Zaczął lekko masować niedawno wygojoną rękę.

– Na to wygląda. – Heritage westchnął.

Z trudem przypomniał sobie rozmowę. Pomyślał ze zdziwieniem, że Omar dobrze ją zapamiętał.  

– Powiedział pan – Charles podniósł palec – że gdyby ludzie z południa osiągnęli lepszy postęp techniczny, już dotarliby do nas.

Jean w milczeniu patrzył na niepewnie uśmiechających się młodzieniaszków.  Już wiedział, że nie przybyli przypadkowo. Czegoś chcieli, ale nie potrafił zrozumieć, o co im idzie. Przygotowali się do rozmowy i bez zająknięcia cytowali jego wypowiedziane niedawno słowa.

– Tak wielu przypuszcza – odpowiedział ostrożnie. – Z drugiej strony, może oni są tak zajęci swoimi sprawami, że nie mają na to czasu?

Teraz w końcu dostrzegł stylisko wideł: oparł je o poręcz ganku, a szukał nie tam, gdzie trzeba. Z dziwną dla niego samego przyjemnością wrócił do rozmowy.  

– Poza tym, nie mamy map – dodał. – Stare są nic niewarte. Okres Wielkiego Chłodu przewrócił wszystko do góry nogami. Żyjemy w innym świecie, niż dawniej.

Charles przeciągnął palcem po wargach.  

Heritage pomyślał, że na pewno szuka w pamięci wcześniej przygotowanych zdań. Czekał na nie, bo gdzieś w głębi umysłu zaczynał rozumieć, do czego dąży syn Andre – chłopak nadal zamiast nazwiska używał tylko imienia ojca.

– Jeżeli stoimy wyżej od tamtych ludzi, to, co przywieziemy, okaże się nowością. Chętnie kupią nasze towary. Jeżeli osiągnęli więcej w fabrykacji, to ich wytwory znajdą nabywców w naszych osadach. Jeżeli zaś jesteśmy na równym poziomie, to i tak mogą nie mieć tego, co my mamy.  

Omar Savigny plasnął dłonią w siedzisko. Teraz on zaczął mówić szybko, prawie połykając niektóre sylaby.

– To może się okazać korzystne dla wszystkich. I dla postępu, tak jak nas uczono w szkółce osady. Wbijano nam do głowy, że postęp jest najistotniejszy.

Uśmiechnął się niepewnie. Wszyscy młodzieńcy, jak na komendę, kiwnęli potwierdzająco głowami.  

– Przyzna pan – uzupełnił Omar – że przecież to wpajaliście nam przez całe życie. Mielibyśmy o tym zapomnieć?

– Proponujecie wyprawę na południe? – Heritage chciał uzyskać wyraźną odpowiedź. Od dobrych paru minut rozumiał cel wizyty. – Przetarcie nowej drogi?

– Tak – odpowiedział spokojnie Charles. – Pod pana dowództwem.  Znajdziemy nowe szlaki do nieznanych jeszcze ludzkich wiosek. Odkryjemy sadyby ludzi z tamtej strony.

Jean z uśmiechem przyjrzał się wyślizganemu od wielokrotnego używania drzewcu wideł. Już nie przywodziło złych myśli. Jak zwykle, powinien załadować zwierzęcy nawóz na wóz i uformować na polu sporą pryzmę – posłuży do użyźniania gruntów. Spokojna praca, a w jej czasie przemyśli szczegóły wyprawy – tak jak dawniej.  

– Zabierzemy kilka przesyłek – zdecydował nagle. – Najlepsze nasze wyroby. Opakowania mędrców uzyskamy bez trudu. Kupię od Wintersa parę tych kluczy, żebyśmy mieli zapas. Sprzeda nam, i to tanio.  

Mędrzec starannie rozliczył ostatnią dostawę z Osady nad Potokiem. Jean dysponował sporą ilością srebrnych krążków, jeszcze dawnej fabrykacji. Winters w najbliższych dniach wybierał się do Osady Centralnej, na zaproszenie zarządu hrabstwa. Z dziwnym uśmiechem wspomniał, że pracuje nad zamkiem strzelby powtarzalnej.  

– Zapakujemy do nich opisy najciekawszych technologii. Wybrane części, wymagające jeszcze dopracowania. Projekty nowych narzędzi, zestawy noży tokarskich i trybów. Dokumentację pieca szybowego ze spustem surówki – a także rozkładany model. Przemyślę wszystko.

Serce Jeana przeszyło dziwne uczucie – znał je, ale nie potrafił teraz dokładnie określić. Kiedy przyjrzał się szczerzącym w milczeniu zęby przybyszom, już wiedział. Po prostu czuł radość. Powstał nowy oddział, bo nie wątpił, że znajdzie jeszcze kilku chętnych.

– Zabierzmy więcej toporów ojca. – Chudy jak tyka młody Montfort radośnie zatarł dłonie. – Spisują się znakomicie, a rodziciel tanio je odstąpi.

Ujął stojącą w rogu nową siekierę i rozglądał się, z miną wskazującą, że niezwłocznie pragnąłby zademonstrować siłę i precyzję uderzeń.

– Jak pojedziemy do Osady nad Potokiem z produktami z odkrytej części ludzkiego świata, to dopiero będzie coś… – Twarz Omara Savigny przybrała marzycielski wyraz. – Wyobrażam już sobie, jak nas przyjmą!

Luc Perrault przegładził palcami tłuste włosy.

– Niech pan także weźmie pod uwagę, panie Heritage, że bardzo dobrze radzę sobie z kompasem.

Z powagą pokiwał głową.

– Dobrze pan wie, że jestem w tym najlepszy. Stanę się… nawigatorem.

Powoli wymówił trudne słowo.

– Może i o mnie kiedyś zaśpiewają pieśń – dodał po chwili namysłu – bo o panu na pewno.

– O tobie też, Luc. O nas wszystkich. – Jean podał chłopakowi busolę. Ten czule ucałował pudełeczko. – Codziennie zapisuj kierunek marszu. Przebytą odległość. Zmiany marszruty. Zobaczycie, dopniemy swego!

Zatarł dłonie. Czuł się tak, jakby nagle ubyło mu sporo lat.

Nie wiadomo dlaczego, wszystkie konie jednocześnie zaczęły radośnie parskać. 

 

12 stycznia 2014 r.  Roger Redeye  

 

Ilustracja – Juliusz Kossak – „Lisowczyk na białym koniu”.  

Źródło ilustracji: https://pl.wikipedia.org/wiki/Lisowczyk_na_bia%C5%82ym_koniu

 

 

Koniec

Komentarze

Dobrze, że skróciłeś, ale IMO jeszcze by się przydało. Niektóre informacje powtarzasz wielokrotnie – że zegarek trzeba nakręcać, że wyprawy przynoszą zyski… Za to mylili mi się bohaterowie; jeden Heritage się wyróżnia, reszta to natłok imion i nazwisk.

Spodobało mi się znaczenie, jakie przywiązujesz do postępu. Ładnie opisana poważna zmiana społeczna.

Dialogi często brzmią sztywno – widać, że te kwestie wygłasza się dla czytelnika, a nie dlatego, że postacie tego potrzebują.

Babska logika rządzi!

Rzeczywiście, w “Przeistoczeniu” występuje chyba z tuzin postaci, jedna pierwszoplanowa, kilka drugoplanowych, pozostali stanowią tło. Omar powinien wystąpić jako główny bohater w kolejnej części.

Pan czasowy opowiadania obejmuje dziesięć miesięcy, z tym, że w ostatnim rozdziale wyraźnie akcentuję przeskok czasowy akcji, bo fabuła pierwszych rozdziałów obejmuje kilka dni.  

Chyba tylko raz Heritage karbuje sobie  w pamięci – ładny czasownik – że musi nakręcić zegarek?

No i ci drugoplanowi mi się mieszali. Pewnie częściowo przez obcość imion i nazwisk.

Z przeskokiem nie miałam problemu – wiadomo, że zima minęła, że w międzyczasie sporo się zmieniło.

Raz karbuje i dwa razy nakręca.

Babska logika rządzi!

Może i ciekawe rzeczy opisujesz, ale wszystko dzieje się tutaj tak monotonnie i ospale, że straciłam wszelką nadzieję, że dalsza część mogłaby nagle okazać się zajmująca. Doczytałam do wizyty Jeana He­ri­ta­ge u lekarza i, setnie znużona, postanowiłam w tym miejscu przerwać lekturę.  

W opowiadaniu jest sporo usterek, głównie literówki i powtórzenia, ale trafiają się też zdania bez kropki i pleonazmy.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

W “Przeistoczeniu” w ogóle, oprócz dwóch scen – rozmowy podczas kolacji i napadu rabusiów – niewiele się dzieje. Jednym czytelnikom ten typ narracji się nie podoba, a innym wręcz przeciwnie. Podobnie  było z odbiorem “Przesłony”. Zobaczę, jakie będą kolejne komentarze, jeżeli będą. 

No i znakomicie, że raz karbuje w pamięci i dwa razy nakręca, bo on bardzo dobrze pamięta, że konieczne musi nakręcić ten zabytek z czasów prze Wielkim Zimnem. To jest ważna czynność, co po prostu podkreślam. 

Czytałem w kawałkach, bo tekst dość długi i “majestatycznie się ciągnie”, jak to mówił mój znajomy o spokojnych filmach :) Ma to swoje plusy, do mnie akurat nie przemawia. Jednak pięknie malujesz obrazy swoimi opisami, naprawdę jestem pod wrażeniem. To te opisy trzymały mnie dalej przy opowiadaniu.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

– dzięki za przeczytanie i komentarz. To prawda, w tym opowiadaniu niewiele się dzieje, jest takie bardziej powieściowe. Na pewno jest mało portalowe. Tak mi się wydaje. Pewnie jako część powieści byłoby bardzo odpowiednie. Chyba.

Dzięki za wysoką ocenę opisów. Miałem obraz tego świata przed oczyma.

Pozdrówka. 

Coś niecoś tam szykuję, chociaż nie wiadomo, czy coś z tego wyjdzie. Skróciłem więc “Przeistoczenie”, i to prawie o dwie i pół strony, chociaż leciutko rozwinąłem samą końcówkę. Jeszcze przejrzę literówki.

Ale nadal jest to długie opowiadanie. Taka jego uroda…

Zapraszam.

Nowa Fantastyka