Zapatrzyła się na łunę bijącą od Warszawy. Znowu coś płonęło, jakby ktoś specjalnie co jakiś czas podpalał kolejny budynek. Tylko po co? A może to jakiś psychol? Na Bielanach smród spalenizny towarzyszył na każdym kroku. Nawet w budynkach i na zapleczach magazynów, które plądrowała w poszukiwaniu zapasów. Zapuszczała się coraz dalej. Zdawała sobie sprawę, że każda wyprawa może okazać się ostatnią, ale nie miała wyjścia. Była z tym pogodzona. Nie sądziła tylko, że śmierć dopadnie ją na własnym terenie, poza miastem. Kilka kilometrów od domu.
Słyszała ich. Otaczali ją od strony Mościsk. Tym razem nie zadziałał u niej instynkt. Może spowodowała to euforia, że zgarnęła tyle puszek, aż trudno je było udźwignąć? Nieważne. Jeszcze mogła próbować uciec, ale czuła się zbyt zmęczona. Dopadliby ją w ciągu pół minuty. Wiedziała, że i tak zginie. Pomyślała o dzieciach. Jak sobie bez niej poradzą? Było jej przykro, że nie przyniesie im żywności, zdobytej z takim trudem. Zastanawiała się, czy Emilka bardzo będzie płakała? Czy dobrze, że kazała im szukać Schronu? Czy Mirkowi uda się ich w ogóle doprowadzić do miasta? Tyle razy obiecywała sobie, że zejdzie do metra i sprawdzi, czy Schron rzeczywiście istnieje? Czy tam znalazłaby miejsce do życia dla siebie i dzieci? Ale ciągle odkładała tę wycieczkę, zawsze na drodze stawało coś ważniejszego. A teraz było za późno.
Z rozmysłem nie odwracała się do nich. Nie chciała widzieć twarzy, które kiedyś należały do ludzi. Wbiła spojrzenie w fioletowosine niebo, a po chwili przetarła zaczerwienione od kurzu powieki. Wiatr gwałtownie uniósł pył; chmura przez chwilę tańczyła niczym baletnica, by zaraz opaść szarą spódnicą na jałową ziemię. Zanim kobieta poczuła pierwszy cios, pomyślała jeszcze, że oni nie zadowolą się tylko puszkami. Ją również zeżrą.
Ból stłumił odrazę.
***
– Mirek, opowiedz mi jeszcze raz!
– Emi, daj spokój. Znasz to już na pamięć. Sama sobie opowiedz!
– Ale ty robisz to lepiej. A mnie się nudzi.
– No dobra. Dawno, dawno temu żyło się spokojnie i dostatnio. Nie brakowało jedzenia, rosły rośliny, które dawały owoce. Świeciło słońce i padał deszcz.
– Deszcz jest niedobry – powiedziała dziewczynka.
– Nie – zaprzeczył jej brat – tamten był dobry. Spłukiwał kurz z drzew i domów, nawilżał ziemię.
– Ale nie zatapiał miast?
– Nie, skąd. Ale słuchasz, czy nie? No więc, było super. Ale potem ludzie zaczęli się kłócić. I zrobiła się z tego awantura.
– Jak między Kubą i Jarkiem, tak?
– Tak, tylko jeszcze gorsza. Niektórym udało się schronić pod ziemią, w kopalniach, jaskiniach, a ci, co mieszkali w Warszawie, skryli się w metrze. Mieszkali tam bardzo, bardzo długo. Wychodzili czasem, ale nic nie wyglądało tak jak przedtem.
– Ziemia była już taka jak teraz?
– Tak. – Chłopak zamyślił się. I ludzi było coraz mniej. I jedzenia. Tylko dziwolągów przybywało.
– Jestem głodna – zajęczała mała.
– Weź sobie sucharów, chyba jeszcze trochę zostało.
– Kiedy wróci mama?
– Nie wiem.
– Przyniesie jedzenie?
– Nie wiem.
Chłopak schował twarz w dłonie. Wiedział, jakie będzie kolejne pytanie, bo zawsze o to pytała. Tylko że teraz bał się odpowiedzi. Matka powinna być już dawno. Każda kolejna godzina upewniała go, że dziś jest inaczej. Przygotowywała go na taką chwilę. Ale co innego słuchać pouczeń, a co innego wprowadzić je w życie.
– Ale mama wróci?
Zacisnął pięści. Kobiety nie powinny wychodzić ani do lasu, ani do miasta. To mężczyźni wyprawiali się po żywność. Ale nie mieli wyjścia. Trzy lata temu ojciec nie wrócił. Żeby przeżyć, matka musiała go zastąpić.
– Mirek, boję się – powiedziała Emilka i przysunęła się do brata.
Otoczył ją ramieniem i przytulił mocno.
– Śpij, Emi, śpij!
***
Obudzili się późno. Matki nie było, a Mirek nabrał pewności, że nigdy więcej jej nie zobaczą. Chciało mu się wyć. Poczuł się jak małe dziecko. Miał czternaście lat i został sam. No nie, nie sam – z siostrą. Był młody, ale nie głupi. Często, gdy Emilka zasnęła, rozmawiali z mamą. O dawnym świecie i o tym teraz. O przyjaźni, zaufaniu, pomocy. Dla Mirka były to już tylko nic nie znaczące słowa, ciepłe i nieprawdziwe jak bajki, których Emi słuchała przed zaśnięciem. Dla niego istniała siostra, matka i ojciec. Pierwszy zniknął tata, jak wymazany gumką nieudany rysunek. Teraz nie wróciła mama. Na razie postanowił nic nie mówić małej. Podgrzał puszkę i dosypał makaronu. To musiało im starczyć na cały dzień. Do wieczora siedzieli w ziemiance. Nie poprosili o pomoc sąsiadów. Każdy dbał o siebie i rodzinę. Jedzenia brakowało i było tak trudne do zdobycia, że nie mogli liczyć na wsparcie. Emilka co jakiś czas pytała o mamę. Wreszcie zrozumiał, że nie ma wyjścia.
– Emi, mama nie wróci – powiedział i czekał na reakcję. Obawiał się, że siostra zacznie krzyczeć i szlochać. Ale ona siedziała spokojnie, tylko po dłuższej chwili z jej oczu wypłynęły łzy i żłobiąc wąską dróżkę na brudnej twarzy spłynęły na brodę, a potem skapnęły na zaciśnięte dłonie.
– I co zrobimy? – spytała Emilka cicho, patrząc z ufnością w oczy brata.
– To, co mówiła mama.
– Będziemy szukać Schronu?
– Tak. Ale musimy się do tego przygotować.
– Jak?
– Przejrzymy nasze rzeczy. Spakujemy to, co uznamy za potrzebne. I całą żywność.
– A kiedy pójdziemy?
– Jutro rano, bo wtedy jest najbezpieczniej.
W ciągu kilkunastu minut wyciągnęli z półek ubrania. Swoje i matki. Mirek wcisnął do plecaka ciepłe swetry. Włożył też nożyczki, śrubokręt i dwa spore noże. Dopakował jeszcze kufajkę mamy, a widząc spojrzenie Emi, podał jej cieniutką, kolorową chustę.
Dziewczynka przycisnęła do piersi fatałaszek, jedyną ładną rzecz, jaką posiadali. Mama mówiła, że uciekli z Warszawy, niemal tak jak stali. Bali się bandytów, którzy się rozpanoszyli i atakowali nawet spore wspólnoty. Uratowali tylko życie. Wszystko, co posiadali, znaleźli tutaj, w Laskach. Nie było tego wiele – wcześniej kolejne fale uchodźców skutecznie ograbiały wioskę.
– Zawinę w chustkę moją lalę!
Chciał powiedzieć, że szmaciana lalka to zbędny balast, ale nie miał serca.
– Dobrze. Jeszcze tylko jedzenie.
Mirek zmarszczył czoło – pożywienia zostało zastraszająco niewiele, tylko kilka puszek.
– Ty niesiesz zapasy – poinformował siostrę. – To bardzo ważne, pamiętaj, bo mamy mało.
– Jasne. – Dziewczynka uśmiechnęła się z radości. – Ale jak spotkamy mamę, to damy jej trochę, prawda?
– Prawda – powiedział cicho przez ściśnięte żalem gardło.
***
Wyszli przed ziemiankę. Gdzieniegdzie stały jeszcze domy, ale nie nadawały się do użytku – dachy zapadły się, ściany zawaliły, a w ogóle większość chałup została spalona lub rozebrana. Nikt ich nie naprawiał. Sterczące, zwęglone dechy wyglądały jak żebra prehistorycznego potwora, który skonał na środku pustego pola, a wichury nie zdążyły go jeszcze przysypać piachem.
Ludzie, którzy przetrwali albo przywędrowali z pobliskiej Warszawy, wykorzystywali stare piwnice. Szalowali ściany deskami rozbiórkowymi, robili z nich podłogi i półki. Cieplej i bezpieczniej mieszkało się pod ziemią. I nie wciskał się wszędobylski pył unoszony wiatrem.
Było cicho i spokojnie. Ciszę zakłócały tylko pokrzykiwania mężczyzn trzymających wartę na palisadzie otaczającej wioskę.
– Co będzie, jak oni zasną?
– Nie zasną – powiedział Mirek ze złością. – Są dorośli, wiedzą, że od nich zależy nasze bezpieczeństwo.
– A jeśli zasną? – nie odpuszczała Emi.
– Wtedy oni tu wlezą i będzie finito! – Usłyszeli za plecami.
Odwrócili się i powiedzieli grzeczne „dzień dobry” sąsiadowi, panu Sobczakowi.
– Odchodzicie? – spytał, ale chyba nie czekał na potwierdzenie. Zdaje się, że już wszyscy wiedzieli, że ich matka nie wróciła. – Może to i racja. Dokąd zamierzacie się udać?
– Do Schronu! – wykrzyknęła Emi, zanim Mirek zdołał ją powstrzymać.
– No jasne! – Mężczyzna wybuchnął śmiechem. – Idźcie, idźcie! Powodzenia. Ale chyba nie macie zamiaru wędrować szosą?
– Nie, oczywiście, że nie! – Chłopak pokręcił głową.
Chwycił siostrę za rękę i pociągnął za sobą.
– Do widzenia!
– Więc jak macie zamiar dostać się do miasta? – spytał Sobczak bardziej przez ciekawość niż przez współczucie. Miał dość swoich gąb do wykarmienia, żeby się jeszcze martwić o cudze.
– Przefruniemy – powiedział ironicznie Mirek.
– Naprawdę przefruniemy nad szosą? – spytała szeptem mała, kiedy odeszli kilka kroków.
– Nie. To by się nie udało. Prześliźniemy się pod nią.
– Aha – odpowiedziała i podskoczyła kilka razy na jednej nodze.
***
– Cholera, gdzie to było?
– Mirek, tak nie wolno mówić. Mama nie pozwala!
Chciał ryknąć na nią, że matka już nigdy niczego im nie zabroni, ale opanował się.
– Masz rację. Ale nie mogę znaleźć włazu.
– To poszukajmy jeszcze raz!
– Dobra – zgodził się i zaczął rozgarniać patykiem starą, zeschłą trawę, kawałki gruzu i śmieci.
Kiedy mama pierwszy raz pokazała mu to miejsce, miał dziesięć lat. Potem przychodzili jeszcze kilkukrotnie, ale tylko z daleka wskazywała zamaskowany właz do kanalizacji. Nigdy o tym odkryciu nikomu nie powiedziała. Najpierw dlatego, że zapomniała, a jeszcze później pomyślała, że kiedyś może się to przydać. I przydało się. Jej dzieciom.
– Czy to to? – Usłyszał cichy głos Emi, która dziobała patykiem ziemię kilka metrów dalej.
– Moja dzielna siostrzyczka – pochwalił małą, a jej buzia rozjaśniła się uśmiechem.
Z trudem odgrzebywali metalową pokrywę, a potem musieli użyć drąga do poważenia – tak była ciężka.
– Daj mi rękę, bo tu jest ciemno!
Poczuł się okropnie ważny, kiedy mała wsunęła mu rączkę w dłoń i z ufnością pozwoliła się prowadzić. Na początku pod stopami chrzęścił żwir, ale potem grunt zaczął ciamkać jak bezzębna starucha. Po kilku minutach brodzili w ciepłej, śmierdzącej brei. Chłopak wolał się nie zastanawiać, jakie paskudztwo mogło obrać tę maź za siedzibę. Liczył jednak, że wszystko, co tu mieszka, jest mniejsze od nich i ucieknie na odgłos kroków. Emilka z trudem wyciągała buty z błota.
– Długo jeszcze? – jęczała.
– Jeszcze trochę – powiedział Mirek, choć sam nie miał pojęcia. Miał tylko nadzieję, że nawierzchnia będzie jedyną trudnością, z jaką przyjdzie im się zmierzyć.
Jednak okazało się, że nie miał racji. W tunelu brakowało powietrza, wkrótce zaczęło ich dusić. Mirek wyciągnął dwie koszule z plecaka i obwiązał im twarze. Teraz było trochę lepiej. Chłopak zastanawiał się, jak długo dadzą radę tak iść. Po pół godzinie spływali potem, a płuca domagały się tlenu. Emi zaczęła popłakiwać. Do tego wszystkiego bolały ją nogi. Mirek postanowił, że będą szli jeszcze dziesięć minut. Jeśli nic się nie zmieni, muszą przynajmniej odpocząć. Po kilkudziesięciu krokach poczuł jednak powiew świeżego powietrza. Ściągnęli koszule z twarzy i odetchnęli głęboko.
Problem polegał na tym, że korytarz rozwidlał się. Chłopakowi zdawało się, że powinni iść w prawo. Nie bardzo orientował się w kierunkach, a tu, pod ziemią, było jeszcze gorzej. Wahał się, bo od tego wyboru mogło zależeć ich życie. Ale nie potrafił racjonalnie uzasadnić decyzji. Równie dobrze mógł się posłużyć dziecinną wyliczanką:
Entliczek, pętliczek, czerwony stoliczek,
Na kogo wypadnie, na tego bęc!
– Dasz radę jeszcze trochę? – spytał z niepokojem siostrę.
– Długo?
– Nie, jeszcze tylko kawałeczek – skłamał.
– Dam radę. – Emilka pokiwała poważnie głową.
– Dzielna dziewczynka.
Ten kawałeczek przeciągnął się i to mocno. Mała nie dawała rady iść, więc Mirek przełożył plecak na piersi i wziął siostrę na barana. Wiedział, że długo jej nie uniesie. A tunel ciągnął się w nieskończoność. Dobrze chociaż, że dopływ świeżego powietrza nie ustawał. Wreszcie dotarli do końca. Okrągłe betonowe kręgi kanałów kończyły się kratą, której nie dało się wypchnąć. Była częściowo przyciśnięta ogromnym drzewem.
***
Mirek usiadł i ukrył twarz w dłoniach. Miał ochotę wyć albo wrzeszczeć. Najchętniej położyłby się tu i zasnął na zawsze. Mamo, dlaczego mi to zrobiłaś? Nie chciał martwić małej, ale nie widział wyjścia z sytuacji. Na rozwidleniu źle wybrał. Tunel wprawdzie wyprowadził ich poza odsłoniętą szosę, ale będą musieli wracać. Chłopak był zmęczony i wściekły na siebie, z drugiej strony uważał, że tamta odnoga kanałów wyrzuciłaby ich za daleko od miasta.
Emilka przysiadła obok, zadowolona, że nie musi dalej iść, i dłubała patykiem w mokrej ziemi. Robiła to tak intensywnie, że strzelała plackami błota na przeciwległą ścianę.
– Przestań, proszę – zaczął Mirek i urwał. Działanie siostry podsunęło mu jednak pomysł.
Sięgnął ręką do plecaka i wygrzebał śrubokręt i noże.
– Ta krata chyba jest bardzo stara – tłumaczył Emi i jednocześnie sobie. Musiała przerdzewieć. Może uda się wywalić parę prętów, żebyśmy się przecisnęli.
– A po co w ogóle jest ten tunel?
– Podobno kiedyś płynęła tędy woda. Albo ścieki z miasta. Nie, chyba odwrotnie, do Warszawy. Nie pamiętam. Mama o tym opowiadała.
Dłubanie nie było takie łatwe, jak mu się na początku wydawało. Po kilkunastu minutach obluzował jeden pręt. Uchwycił go obiema rękoma, zaparł się nogą o beton tunelu i szarpnął z całej siły. Nie przewidział, że dźwignia zadziała na tyle sprawnie, iż za pierwszym razem uda mu się wyrwać przerdzewiały drąg. Z rozpędu przewrócił się na plecy, rozbryzgując na wszystkie strony błoto, czym wywołał salwę śmiechu siostry.
– Cicho, głupia! – uciszył ją trochę przestraszony. – Jeszcze nas usłyszą!
Ale sam zaczął chichotać.
Jeszcze jeden pręt i mimo powalonego drzewa zdołali przecisnąć się na zewnątrz. Pierwszy wyszedł Mirek. Rozejrzał się, czy nie dostrzeże zagrożenia, a potem wyciągnął rękę, aby pomóc siostrze.
***
Pierwszy raz w życiu byli sami w lesie. Dzieciom nie wolno było wychodzić z osady. Tylko dorośli zbieracze wyprawiali się po żywność.
– Tędy mama wędrowała do miasta? upewniła się Emi i rozejrzała po okolicy.
Drzewa wyciągały bezlistne konary ku niebu, jakby wygrażając Bogu, który tam podobno mieszkał. Za daleko od ludzi i od ich problemów. Przy każdym kroku trzeszczały drobne gałązki i resztki uschniętej ściółki. Stopy dzieci ścierały wszystko, co jeszcze miało jakikolwiek kształt, na pył.
– Chyba tak.
– I tutaj są oni?
– Tak. Właśnie tu jest ich najwięcej – wyjaśnił siostrze. – Jeśli uda się nam niepostrzeżenie przebyć ze trzy, cztery kilometry, potem będzie łatwiej. Mama mówiła, że oni zgromadzili się wokół miasta, żeby polować na ludzi.
– Ale my jesteśmy mali – powiedziała dziewczynka ze strachem. – Nas nie zauważą, prawda?
– Masz rację – uspokoił ją Mirek. – Wiesz co? Zanocujemy tutaj, w tunelu. Tak będzie bezpieczniej. Rano ruszymy dalej. A teraz śpij!
***
Noc poza bezpieczną palisadą wioski, na wilgotnej ziemi kanałów nie należała do przyjemnych. Emilka zasnęła jednak szybko, zmęczona trudami wędrówki. Natomiast Mirek zapadał w niespokojną drzemkę. Bał się odpowiedzialności i tego, co ich otaczało. Budził go każdy szelest, każdy szmer wywoływał ciarki na skórze, każdy trzask jeżył włosy na głowie. Ranek powitał z ulgą. Ruszyli, jak tylko słońce przebiło się przez zakurzone obłoki. Chłopak zabrał ze sobą pręt z kraty. Uznał, że będzie to lepszy oręż niż śrubokręt czy nóż.
– Jak tam jest? – spytała Emi.
– Gdzie? W Schronie?
– Aha.
– Tam są ludzie. I jest jedzenie. A grube ściany i mocne bramy chronią przed nimi.
Emilka spojrzała na starszego brata pełnym uwielbienia wzrokiem.
– Mama tak mówiła. A ona chyba wie. A teraz bądź cicho, bo mogą nas usłyszeć.
Mała posłusznie zamilkła. Rozglądała się trwożliwie na boki. Wreszcie nie wytrzymała i schwyciła Mirka za rękę. Poruszali się najciszej, jak potrafili. A chłopak powtarzał w duchu słowa modlitwy, której dawno temu nauczyła go matka. Nie wierzył w istnienie tej Najwyższej Istoty. Żaden bóg nie dopuściłby do tego, co się stało. Jeśli, oczywiście, był taki miłosierny, jak mówiła mama. Ale znajome słowa dodawały otuchy, zawracały myśli z niebezpiecznych rejonów gdybania, co się stanie, jeśli ich spotkają.
Do wieczora pokonali niewiele trasy. Pył wzbijany własnymi nogami dusił, a przeświecające przez brunatne obłoki słońce prażyło niemiłosiernie. Musieli odpoczywać kilkukrotnie, ponieważ Emilka nie dawała rady. Noc zastała ich w okaleczonym lesie. Bali się zapadającej ciemności i tego, co może z niej wyleźć.
***
Zdawało się, że najgorsze mają za sobą. Mirek sądził, że mimo iż poruszają się bardzo wolno, zdołali pokonać najniebezpieczniejszą część drogi. Odetchnął głęboko i szturchnął lekko siostrę.
– No jak, mała? Podoba ci się?
Dziewczynka uśmiechnęła się.
– Daleko jeszcze?
– Nie. Już chyba nie. Widzisz tamte budynki? – Wskazał ręką widoczne w oddali bloki. – Tam gdzieś powinien być Schron. Jak dojdziemy do miasta, zapytamy kogoś.
Chłopak wiedział jednak, że w mieście również nie będzie łatwo. Mama ostrzegała ich przed obcymi, nawet przed sąsiadami w wiosce. Wiedziała, co mówi. Przetrwali z ojcem w warszawskim metrze ładnych parę lat. Z kilkunastoma innymi rodzinami zajęli niewielki wycinek tunelu. Mieli szczęście i nauczyli się walczyć. Później ktoś powiedział, że opad radioaktywny wcale nie był tak duży, jak się spodziewano; inny dodał, że wiatr przewiał całe świństwo na drugą stronę Wisły, a oni uwierzyli i postanowili opuścić to miejsce, bo ciężko się tam żyło. Jednak właśnie tu matka kazała im szukać pomocy. Podobno najgorzej było zaraz po, ale jakiś czas temu część ludzi znowu zorganizowała się we wspólnotę – Schron. Razem mieszkali, zdobywali żywność, bronili się przed bandytami. I opiekowali się własnymi i cudzymi dziećmi. Takie wieści przynosili czasem ci, którzy opuszczali Warszawę, żeby po krótkim postoju w ich malutkich Laskach zniknąć w puszczy Kampinoskiej i pójść jeszcze dalej w poszukiwaniu normalnego świata. Ostatnio zdarzało się to coraz rzadziej.
Podniesieni na duchu bliskością kresu wędrówki, ruszyli żwawo. Może właśnie dlatego, że cel był prawie w zasięgu ręki, Mirek stracił czujność.
Poprowadził ich do małego wgłębienia między pagórkami. To miał być ostatni postój przed wkroczeniem do miasta. Ułożyli się na ziemi, a Mirek opowiadał Emilce, jak będzie w Schronie.
– Może mama tam na nas czeka? – zastanawiała się dziewczynka.
– Może. Ale na pewno będzie ciepło. I nie zabraknie nam jedzenia. Może zobaczysz kota?
– Takiego, jak opowiadała mama? Z miękkim futerkiem?
– No! – Mirek połaskotał siostrę i odwrócił się na bok.
I wtedy ich zobaczył. Zbliżyli się bezszelestnie i stali w odległości kilkunastu metrów, gapiąc się na nich swoimi okrągłymi oczami i poruszając niecierpliwie szczękami.
– Emi – wyszeptał dziewczynce wprost do ucha i przycisnął jej drobne ciałko do ziemi – nie ruszaj się. Znaleźli nas.
Mała zamarła. Tylko źrenice jej niebieskich oczu rozszerzyły się przerażeniem. Oboje trwali w bezruchu, mając nadzieję, że mutanci potraktują ich jak część suchych zarośli. Niestety, największy zrobił krok. Za nim ruszyła reszta. Mirek podniósł się i błyskawicznie chwycił za metalowy pręt z kraty.
– Emilko, spróbuję ich powstrzymać, a ty uciekaj w tamtą stronę! – Wskazał jej kierunek. – A potem pędź dalej, do miasta. Nie zatrzymuj się i nie oglądaj.
– A ty? – spytała płaczliwie.
– Dogonię cię później. Kiedy dam ci znak – biegnij najszybciej, jak dasz radę.
Dwunożne potwory zacieśniły wokół nich krąg. Największy wyciągnął rękę w kierunku dzieci i zatrzymał się. Kiedy poczuł uderzenie metalowego drąga, wydał odgłos podobny do skrzypienia drzwi. Adrenalina dodała Mirkowi sił. I odwagi. Wywijając prętem niczym mieczem, torował drogę dla siostry. Stwory w pierwszej chwili cofnęły się zaskoczone gwałtownością ataku. Chłopak skierował się na tego, który zagradzał drogę ku miastu. Dźgał i siekł po nogach, a kiedy mutant odsunął się, krzyknął:
– Uciekaj, Emi, uciekaj!
Mała schwyciła lalkę zawiniętą w kolorową chustkę i pognała w stronę miasta. I wtedy Mirek zwalił się na ziemię pod ciosem potężnej pięści. Sekundę trwało nim poczuł dźgnięcie w brzuch. Jeszcze widział, jak jego mała siostrzyczka niknie za niskimi, suchymi krzakami. Na jego ustach zagościł tryumfalny uśmiech.
Ale jakie szanse ma siedmioletnia dziewczynka, uciekająca przed zmutowanym mordercą, przewyższającym wzrostem przeciętnego dorosłego mężczyznę? Wiatr porwał kolorową chustę i uniósł ją w górę jak strzępek siedmiobarwnej tęczy.