- Opowiadanie: RogerRedeye - Przesłona

Przesłona

Parę lat temu opu­bli­ko­wa­łem “Prze­sło­nę” na sta­rym por­ta­lu. Bar­dzo długi  tekst, wła­ści­wie pla­su­ją­cy się bli­sko mi­kro­po­wie­ści, wtedy za­miesz­czo­ny w dwóch czę­ściach. Jakoś za­po­mnia­łem o po­now­nym umiesz­cze­niu tego opo­wia­da­nia w swoim pro­fi­lu. 

Oka­zu­je się, że nie­któ­rzy czy­tel­ni­cy do­brze pa­mię­ta­ją “Prze­sło­nę” – i ją lubią.  Cóż, nie po­zo­sta­wa­ło nic in­ne­go, jak ją przy­po­mnieć, tym razem z ilu­stra­cja­mi.  To je­dy­na zmia­na.

Nie je­stem tego pe­wien, ale chyba w ta­kiej sy­tu­acji jest to tekst pre­mie­ro­wy.

“Prze­sło­na” chro­no­lo­gicz­nie jest da­le­ką kon­ty­nu­acją in­ne­go opo­wia­da­nia, “Prze­isto­cze­nia”, ale po­wsta­ła jako pierw­sza.

Link do “Prze­isto­cze­nia” –  http://esensja.pl/tworczosc/opowiadania/tekst.html?id=19834

Spo­koj­nej lek­tu­ry opo­wie­ści o świe­cie po Wiel­kim Chło­dzie. 

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Przesłona

Geof­frey Banks grał sam ze sobą w sza­chy.

Dawno temu prze­ko­nał się, że od­da­je się trud­ne­mu i mę­czą­ce­mu za­ję­ciu – a jed­nak je uwiel­biał. W tej grze wła­dał bier­ka­mi po obu stro­nach sza­chow­ni­cy, w mil­cze­niu wal­cząc sam ze sobą. Nie­zro­zu­mia­łą dla in­nych grę uzna­wał za świet­ne ćwi­cze­nie in­te­lek­tu­al­ne, wy­kształ­ca­ją­ce umie­jęt­ność oceny dia­me­tral­nie zmie­nia­ją­cej się sy­tu­acji – i zmu­sza­ją­ce do wy­cią­ga­nia wła­ści­wych wnio­sków. Po wy­ko­na­niu ruchu bia­łym pion­kiem lub fi­gu­rą na­tych­miast za­czy­nał roz­wa­żać kontr­po­su­nię­cie z prze­ciw­le­głej stro­ny kwa­dra­tu o sześć­dzie­się­ciu czte­rech po­lach. Szu­kał ri­po­sty na to, co przed chwi­lą za­mie­rzył, cał­ko­wi­cie prze­sta­wia­jąc spo­sób ro­zu­mo­wa­nia.  

Wła­śnie to po­cią­ga­ło Bank­sa – po­je­dy­nek prze­ciw­staw­nych kon­cep­cji, wy­my­śla­nych i cią­gle ko­ry­go­wa­nych przez jego mózg. Cza­sa­mi, chcąc sobie utrud­nić za­da­nie, wy­zna­czał limit cza­so­wy ko­lej­nych ru­chów.

Nigdy nie prze­krę­cał sza­chow­ni­cy – prze­sia­dał się na prze­ciw­le­głe krze­sło. Prze­no­sząc się na drugą stro­nę sto­li­ka, oczy­wi­ście miał w pa­mię­ci ko­lej­ność prze­wi­dy­wa­nych po­su­nięć. To też sta­no­wi­ło wiel­ką za­le­tę, ta ko­niecz­ność, czę­sto wy­si­lo­na, po­szu­ki­wa­nia sła­bych punk­tów w wy­kon­cy­po­wa­nym przed chwi­lą pla­nie.

Przy­naj­mniej na po­cząt­ku gry od­po­wiedź na wła­sne po­su­nię­cie zaj­mo­wa­ło wię­cej czasu, niż wcze­śniej­sze prze­sta­wie­nie jed­nej z bie­rek. Są­dził, że to na­tu­ral­na re­ak­cja – pa­mię­ta­jąc wszyst­ko, co przed chwi­lą za­mie­rzył, wy­szu­ki­wał w tym po­my­śle błędy, luki, ru­ty­no­wy spo­sób ataku i obro­ny.

Do­brze wie­dział, ze znaw­cy sza­chów oce­nia­ją taką grę za bez­sen­sow­ną, nic nie da­ją­cą głu­pią za­ba­wę – ale nie zra­żał się tą opi­nią.  

W tej umy­sło­wej walce ukry­wa­ło się bo­wiem coś jesz­cze.

Geof­frey uwa­żał, że ćwi­czy głę­bo­kie ob­sza­ry pod­świa­do­mo­ści jego umy­słu. Wy­do­by­wa z kory mó­zgo­wej przy­po­mnie­nie tego, czego w ogóle nie pa­mię­tał. Nie miał pew­no­ści, czy wspo­mnie­nia są praw­dzi­we, czy też jego mózg po pro­stu ich nie two­rzy. Za­kła­dał jed­nak, że są rze­czy­wi­ste, bo wszyst­ko świad­czy­ło, że tak jest.

Jego pa­mięć za­czy­na­ła się od chwi­li, kiedy zna­le­zio­no go nie­przy­tom­ne­go i po­ra­nio­ne­go obok jed­nej z dróg po tej stro­nie Prze­sło­ny. Kiedy do­szedł do sie­bie, wie­dział tylko, że na­zy­wa się Geof­frey Banks i ma dwa­dzie­ścia dwa lata. Teraz pa­mię­tał już znacz­nie wię­cej, cho­ciaż, jak oce­niał, jesz­cze nie tak dużo. Nie mógł zwe­ry­fi­ko­wać wspo­mnień, po­wo­li wy­pły­wa­ją­cych z mroku nie­pa­mię­ci, spe­cjal­nie się tym jed­nak nie przej­mo­wał.

Przy­pusz­czał, że w obec­nej chwi­li jest to nie­moż­li­we.

Są­dził, cho­ciaż nie po­sia­dał na to żad­nych do­wo­dów, że po­wol­ne od­ra­dza­nie się ob­ra­zów z prze­szło­ści, czę­sto jed­nak już wy­ra­zi­stych, ich opie­sza­ły, lecz stały na­pływ, jest mię­dzy in­ny­mi efek­tem tego, że re­gu­lar­nie grywa sam ze sobą w sza­chy. Zmu­sza umysł do wy­sił­ku my­ślo­we­go, wkła­da­ne­go w każdą par­tię.

Dzi­siaj jed­nak Bank­so­wi nie szło – nie po­tra­fił się skon­cen­tro­wać. W końcu ostroż­nie od­su­nął sza­chow­ni­cę na bok. Dla od­po­czyn­ku po­ło­żył nogi na bla­cie.  

Sku­pił się na tym, co unie­moż­li­wia­ło od­da­nie się grze.

Mę­czy­ła go myśl o ko­niecz­no­ści po­rzu­ce­nia Ad­rie­na Sa­vi­gny i prze­nie­sie­nia się w od­le­głe miej­sce. Do­sko­na­le wie­dział, że pod­jął­by trud­ne i ry­zy­kow­ne przed­się­wzię­cie – jego wynik sta­no­wił nie­wia­do­mą. Mu­siał­by prze­pro­wa­dzić jak naj­bar­dziej do­kład­ne roz­po­zna­nie, oczy­wi­ście skry­te, ale re­ko­ne­sans nie dawał żad­nej gwa­ran­cji, że do­ko­na wła­ści­we­go wy­bo­ru. Poza tym, odej­ście z klanu Ad­rie­na ozna­cza­ło krok wstecz.

Ozna­cza­ło osta­tecz­ne okre­śle­nie spo­so­bu dal­sze­go życia.

Wła­śnie to mier­zi­ło Bank­sa. Wie­dział, że lubi żyć tak, jak do­tych­czas – i lubi Ad­rie­na Sa­vi­gny. Z przy­jem­no­ścią bu­dził się rano w willi, w któ­rej miesz­kał wraz z nim i jego ludź­mi.

Nie wi­dział też ni­cze­go złego w tym, że jest jed­nym z pod­wład­nych Ad­rie­na. Nie­za­leż­nie od wszyst­kie­go, to Sa­vi­gny go zna­lazł, a potem się nim zajął – i za­trud­nił. Tak na­praw­dę za­wdzię­czał mu życie.

Duża we­ran­da domu, tam, gdzie sie­dział, była zwró­co­na pra­wie do­kład­nie na po­łu­dnie. Po­wo­li za­czy­na­ła się zmierz­chać. W tym miej­scu, ocie­nio­nym pę­da­mi wi­no­ro­śli, już czuło się chłód.

Szyb­kim ru­chem zsu­nął nogi ze stołu. Wstał na­tych­miast, samą siłą mię­śni nóg pro­stu­jąc wy­so­ką, szczu­płą po­stać. Wła­sna spraw­ność fi­zycz­na spra­wia­ła mu za­do­wo­le­nie – i lubił ją kon­tro­lo­wać.

Ad­rien Sa­vi­gny też przy­wią­zy­wał do niej dużą wagę. Sam dawał przy­kład, tre­nu­jąc co­dzien­nie naj­mniej czter­dzie­ści minut, cho­ciaż, jako przy­wód­ca klanu i wła­ści­ciel Do­me­ny Nad Po­to­kiem, nie mu­siał tego robić. Rów­nież za to Geof­frey cenił Ad­rie­na – za re­spek­to­wa­nie tra­dy­cyj­ne­go, dawno ukształ­to­wa­ne­go prze­świad­cze­nia, że zwierzch­nik wy­peł­nia po­wsze­dnie obo­wiąz­ki, ważne dla spraw­ne­go funk­cjo­no­wa­nia klanu.  

Banks wy­rzu­cił z umy­słu wszyst­kie kom­bi­na­cje sza­cho­we. Po­świę­cił im przed chwi­lą wiele uwagi, ale ro­zu­miał, że nur­tu­ją­ca go spra­wa po­sia­da znacz­nie więk­sze zna­cze­nie. Spo­koj­nie i sys­te­ma­tycz­nie roz­wa­żał, co się sta­nie, kiedy po­rzu­ci klan.

 Wła­ści­wie to zde­zer­te­ru­ję.

Uznał, że zna­lazł dobre okre­śle­nie dla swo­ich za­mie­rzeń – od­da­wa­ło isto­tę spra­wy.

Opusz­cze­nie klanu ozna­cza­ło, że pew­nie zo­stał­by na­jem­nym żoł­nie­rzem u kogoś z tych nie­licz­nych moż­nych panów. Albo po pro­stu sługą.

Skon­sta­to­wał, że chyba nie ry­su­je się inna moż­li­wość. Bez pro­ble­mów za­trud­nił­by się jako sprze­daw­ca, pa­ro­bek na far­mie albo ro­bot­nik. Pew­nie nawet do­chra­pał­by się sta­no­wi­ska maj­stra w ja­kieś wy­twór­ni lub fa­brycz­ce. Wsta­wał­by wtedy rano, pra­co­wał do pią­tej po po­łu­dniu, a co dwa ty­go­dnie od­bie­rał wy­pła­tę. Pew­nie w końcu oże­nił­by się i mar­twił o przy­szłość dzie­ci.

Nawet przez mi­nu­tę nie roz­wa­żał tej moż­li­wo­ści.

Gdyby zdą­żył za­brać ze sobą więk­szy zasób go­tów­ki, miał­by moż­li­wość ku­pie­nia farmy. Ale bank, de­po­nu­ją­cy wszyst­ko, co otrzy­my­wał z fun­du­szów klanu, kon­tro­lo­wa­li za­ufa­ni pod­wład­ni Ad­rie­na.

W każ­dym przy­pad­ku mu­siał­by prze­nieść się do hrab­stwa, gdzie nie znano Sa­vi­gny’ ego, co ozna­cza­ło do­dat­ko­we kom­pli­ka­cje.

Prze­nie­sie­nie się do in­ne­go klanu Geof­frey od­rzu­cał. Na pewno na po­cząt­ku stał­by się ostat­nim w hie­rar­chii – i kimś mocno po­dej­rza­nym. Pew­nie łatwo i bez żalu szyb­ko zo­stał­by zdra­dzo­ny – i za niską cenę wy­da­ny Ad­rie­no­wi Sa­vi­gny’emu.  

Coraz czę­ściej Banks miał jed­nak po­czu­cie, że jego odej­ście jest ko­niecz­ne. Nigdy nie lek­ce­wa­żył swo­ich prze­czuć. Nie po­tra­fił do­kład­nie ich spre­cy­zo­wać, bo opie­ra­ły się na ulot­nych wra­że­niach i spo­strze­że­niach. Czę­sto na ana­li­zach  ra­bun­ków, i tego, co na­stę­po­wa­ło potem, ale do tej pory nie­zmien­nie spraw­dza­ły się. Pre­cy­zyj­ny umysł Geof­freya nie znaj­do­wał żad­nych ar­gu­men­tów prze­ma­wia­ją­cych za tym, żeby i tym razem nie stało się tak samo.

Do­brze urzą­dzo­na willa, zaj­mo­wa­na przez Ad­rie­na Sa­vi­gny’ego i jego ludzi zaj­mo­wa­ła znacz­ną prze­strzeń. Kuch­nia mie­ści­ła się po prze­ciw­le­głej, pół­noc­nej stro­nie.

Banks po­sta­no­wił wypić fi­li­żan­kę kawy i wy­pa­lić pa­pie­ro­sa, Mu­siał teraz przejść przez cały dom. Idąc w kie­run­ku kuch­ni, za­sta­na­wiał się, czy życie po dru­giej stro­nie Prze­sło­ny wy­glą­da tak, jak w Do­me­nie Nad Po­to­kiem.

In­try­go­wa­ła go myśl, czy za­wsze, kiedy tem­pe­ra­tu­ra po­wie­trza za­czy­na na dłu­żej spa­dać, lu­dzie tam miesz­ka­ją­cy drżą z obawy przed po­wro­tem Wiel­kie­go Chło­du, okre­śla­ne­go też Wiel­kim Zim­nem. Cza­sa­mi roz­wa­żał, czy tam, po­dob­nie jak tutaj, po pół­noc­nej stro­nie Prze­sło­ny, wszy­scy piszą te nazwy dużą li­te­rą.

Przy­pusz­czał, że w tej spra­wie obie czę­ści ludz­kie­go świa­ta ni­czym od sie­bie się nie róż­nią.

 

***  

 

Jo­na­than Pryde z obrzy­dze­niem stwier­dził, że za­czy­na cuch­nąć potem.

Pryde nie zno­sił potu. Nie mógł jed­nak po­szu­kać miski z wodą, żeby umyć twarz i ręce. Miał trzech klien­tów, z wy­glą­du far­me­rów, z za­cie­ka­wie­niem oglą­da­ją­cych wy­sta­wio­ne gar­ni­tu­ry, ma­ry­nar­ki i spodnie. Przy­mie­rza­li, ba­da­li ja­kość tka­nin. Wy­glą­da­ło, że in­te­re­su­ją się tym, co roz­ło­żył.

Oce­nił, ze dwóch przy­szło zo­ba­czyć, co sprze­da­je. Jed­nak­że trze­ci, bar­dzo wy­so­ki, chudy męż­czy­zna, za­cho­wy­wał się tak, jakby za­mie­rzał coś nabyć. Pryde z uśmie­chem po­da­wał mu ko­lej­ne sztu­ki odzie­ży. Tak po­stę­po­wał­by ob­woź­ny han­dlarz w sto­sun­ku do za­in­te­re­so­wa­ne­go to­wa­rem na­byw­cy, więc Pryde za­cho­wy­wał się tak samo. Prze­szu­kał nawet kufer, sto­ją­cy na dwu­ko­ło­wej brycz­ce, żeby zna­leźć dłu­gie ma­ry­nar­ki, wą­skie w ra­mio­nach, od­po­wia­da­ją­ce po­stu­rze wy­bred­ne­go klien­ta.

Wła­śnie taką ko­la­ską Jo­na­than przy­je­chał do mia­stecz­ka o dziw­nej na­zwie Osada nad Po­to­kiem.

Szyję wy­so­kie­go męż­czy­zny szpe­ci­ła dawno już za­go­jo­na rana, może ślad po opa­rze­niu, wy­raź­nie wi­docz­na za roz­pię­tym koł­nie­rzy­kiem sfa­ty­go­wa­nej ko­szu­li.

Wy­glą­da, jakby ktoś przy­pa­lał go że­laz­kiem i przy­piekł – po­my­ślał Pryde.

– Cze­góż pan szuka? – za­py­tał w końcu, nie ukry­wa­jąc zło­ści. Znie­cier­pli­wi­ło go, że męż­czy­zna z bli­zną nie może się zde­cy­do­wać.

– Po­trze­bu­ję po­rząd­ne­go gar­ni­tu­ru. Musi do­brze na mnie leżeć, żebym do­brze wy­glą­dał w trum­nie – oświad­czył spo­koj­nie szpa­ko­wa­ty far­mer.

Pryde żach­nął się, ale nic nie po­wie­dział. Sły­szał wiele dziw­nych dow­ci­pów, zro­zu­mia­łych tylko dla ludzi je opo­wia­da­ją­cych. Męż­czy­zna po­now­nie za­kła­dał oglą­da­ne już ma­ry­nar­ki, prze­glą­da­jąc się w lu­strze, przy­mo­co­wa­nym do boku wozu.

 Ci lu­dzie mo­gli­by za­wie­sić tutaj mar­ki­zę – z nie­chę­cią po­my­ślał Jo­na­than.

Kątem oka ob­ser­wo­wał plac. Śro­dek zaj­mo­wa­ło parę wozów. Po­cią­go­we konie wsa­dzi­ły łby w worki z paszą i cier­pli­wie ją żuły. Dwa spo­rej wiel­ko­ści oso­bo­we auta za­par­ko­wa­no w cie­niu li­sto­wia kilku klo­nów, oka­la­ją­cych że­liw­ną pompę wodną. Tutaj, na Pół­no­cy, auta nadal rzad­ko wi­dy­wa­no i świad­czy­ły o wiel­kiej za­moż­no­ści wła­ści­cie­li. Pryde miał ocho­tę obej­rzeć je do­kład­nie, ale wie­dział, że chwi­la nie jest od­po­wied­nia.

Trzy spo­rej wiel­ko­ści psy po­ło­ży­ły się pod wo­za­mi. Dy­sząc cięż­ko, le­ni­wie ob­ser­wo­wa­ły oto­cze­nie.

Albo po­wi­nie­nem wy­na­jąć cie­ni­sty pokój w ja­kimś do­mo­stwie i tam pro­wa­dzić sprze­daż – uzu­peł­nił myśl, po­da­jąc star­sze­mu męż­czyź­nie ko­lej­ną ma­ry­nar­kę, mo­gą­cą na niego pa­so­wać.

Pryde czuł znu­że­nie i znie­chę­ce­nie.

Przy ta­kiej upal­nej, bez­wietrz­nej po­go­dzie tam, skąd przy­był, zwy­kle brał prysz­nic dwa razy dzien­nie. Cza­sa­mi nawet trzy razy. Gdyby zda­rzy­ło się, że miał­by wolny dzień, sie­dział­by nad ba­se­nem.

Tutaj prysz­ni­ce i wanny sta­no­wi­ły rzad­kość. Lu­dzie ką­pa­li się raz na dwa ty­go­dnie, uzna­jąc to za zu­peł­nie wy­star­cza­ją­ce. Pryde do­brze wie­dział, że nie może wy­na­jąć cie­ni­ste­go po­miesz­cze­nia i tam sprze­da­wać towar. Wę­drow­ni sprze­daw­cy tak nie po­stę­po­wa­li – byłby to zbyt duży wy­da­tek.

W tych stro­nach nigdy nie wi­dział ba­se­nu.

Wszyst­ko jest takie pro­stac­kie. Czę­sto śmier­dzą­ce mo­czem – po­my­ślał. – Tak za­py­zia­łe, że do­pro­wa­dza czło­wie­ka do furii. Ale nic na to nie po­ra­dzę…

Mu­siał stać w miej­scu wy­zna­czo­nym do han­dlu i zno­sić pot ście­ka­ją­cy po ple­cach. Roz­cią­gać wargi, uśmie­cha­jąc się do każ­de­go męż­czy­zny, prze­ja­wia­ją­ce­go nawet cień za­in­te­re­so­wa­nia jego ka­le­so­na­mi, spodnia­mi i gar­ni­tu­ra­mi.

Jeden z psów pod­niósł się z ziemi. Wol­nym kro­kiem, mer­da­jąc ogo­nem, pod­szedł do pompy. Łap­czy­wie chłep­tał wodę z ka­łu­ży, a potem ob­si­kał fun­da­ment. .

Wszyst­ko to do­pro­wa­dza­ło Jo­na­tha­na do wście­kło­ści. Na­ra­sta­ją­cą, nie­na­wist­ną złość też sta­ran­nie ukry­wał.

Jo­na­than Pryde, czło­wiek zza Prze­sło­ny, pra­gnął zre­ali­zo­wać po­wie­rzo­ną misję. Za­mie­rzał od­na­leźć Geof­freya Ste­phe­na Bank­sa i spro­wa­dzić z po­wro­tem do domu.

War­kot sil­ni­ków prze­rwał ciszę skwar­ne­go przed­po­łu­dnia – jak zwy­kle o tej porze, nad­la­ty­wał zwia­dow­czy sa­mo­lot Po­łu­dnia. Pra­wie nikt z ludzi na placu nie pod­niósł głowy, ale wszy­scy splu­nę­li na zie­mię – a naj­bar­dziej ja­do­wi­cie splu­nął Pryde. 

 

***

 

Ad­rien Sa­vi­gny, wy­so­ki męż­czy­zna o gło­wie po­kry­tej gęstą czu­pry­ną si­wie­ją­cych wło­sów, dawno prze­kro­czył pięć­dzie­sią­ty rok życia. Nadal jed­nak im­po­no­wał szczu­płą talią i mu­sku­la­tu­rą.

Sa­vi­gny ko­chał wy­si­łek fi­zycz­ny. Co­dzien­nie jeź­dził konno, a raz w ty­go­dniu z wiel­ką ma­estrią ude­rzeń rąbał bier­wio­na. Banks lubił przy­glą­dać się przy­wód­cy klanu, jak jedną ręką wzno­si na ostrzu sie­kie­ry sę­ka­te po­la­no, płyn­nie ob­ra­ca w po­wie­trzu, po czym roz­ci­na ude­rze­niem w pień. Banks, pierw­szy raz wi­dząc ry­tu­ał ka­wał­ko­wa­nia drew­na, z cie­ka­wo­ści za­py­tał Ad­rie­na, czemu tym się zaj­mu­je. Sa­vi­gny bez na­my­słu od­po­wie­dział, że nie zna lep­sze­go spo­so­bu na zwięk­sze­nie ob­ję­to­ści płuc i na­tu­ral­nej siły ścię­gien i mię­sni.

– Poza tym – dodał z po­wa­gą – tak czy­ni­li moi przod­ko­wie, kiedy stwo­rzy­li tutaj osadę, w trak­cie Wiel­kie­go Zimna wal­cząc o prze­trwa­nie. Ja też tak po­stę­pu­ję, choć już nie muszę. Opał nie­spo­dzie­wa­nie może się bar­dzo przy­dać.

W po­miesz­cze­niu pach­nia­ło świe­żo zmie­lo­ną kawą. Banks po­my­ślał, że Sa­vi­gny za­pra­gnął wypić fi­li­żan­kę ciem­ne­go na­pa­ru. Spró­bo­wać smaku praw­dzi­wej kawy, trud­nej w upra­wie, na którą mogli po­zwo­lić sobie tylko nie­licz­ni, a nie na­miast­ki uzy­ski­wa­nej ze zboża, jed­nym z po­wszech­nie uży­wa­nych na­po­jów.

Ad­rien Sa­vi­gny nie zaj­mo­wał się przy­go­to­wa­nia­mi do co­ty­go­dnio­we­go po­ka­zu rą­ba­nia kłód. W jed­nej ręce trzy­mał por­ce­la­no­wą fi­li­żan­kę, po­kry­tą de­li­kat­nym ry­sun­kiem drzew, ugi­na­ją­cych się pod na­po­rem wia­tru. W dru­giej me­ta­lo­we łoże krót­kiej broni, za­koń­czo­ne z jed­nej stro­ny lufą, z dru­giej trój­kąt­ną kolbą. Wąska po­kry­wa zo­sta­ła od­chy­lo­na do góry. Przy­wód­ca klanu uważ­nie za­glą­dał do środ­ka. Przed Sa­vi­gnym na ku­chen­nym stole le­ża­ło kil­ka­na­ście me­ta­lo­wych ele­men­tów.

Ktoś za­po­bie­gli­we za­ło­żył róg pięk­nej ser­we­ty z ko­ron­ki, okry­wa­ją­cej stół.

Ko­bie­ta w czar­nej spód­ni­cy i bia­łym czep­ku, czysz­czą­ca do tej pory oku­cia dużej chło­dziar­ki, na widok Bank­sa uprzej­mie dy­gnę­ła i szyb­ko wy­szła. Geof­frey nie zwró­cił na nią uwagi. Nigdy nie zwra­cał uwagi na słu­żą­cych.

Sa­vi­gny odło­żył szkie­let broni. Przy­bli­żył fi­li­żan­kę do ust.

Banks w mil­cze­niu stał przy drzwiach. Nie było przy­ję­te w domu Ad­rie­na, żeby kto­kol­wiek zwra­cał się do niego pierw­szy.

Sa­vi­gny nosił nie­wiel­ką, gęstą bród­kę, też mocno już szpa­ko­wa­tą. Wolną dło­nią za­czął za­krę­cać si­wie­ją­ce pukle za­ro­stu.

– Nalej sobie kawy, Geof­frey. – Ręką wska­zał im­bryk, sto­ją­cy na małym sto­li­ku. – Świe­żo pa­rzo­na. Star­czy dla cie­bie.

Sa­vi­gny miał mocny, miło brzmią­cy dla ucha głos. To, że po­chło­nię­ty oglą­da­niem broni do­sko­na­le wie­dział, że Geof­frey bez­sze­lest­nie wszedł do kuch­ni, sta­no­wi­ło tylko jedną z wielu cech cha­rak­te­ry­zu­ją­cych wło­da­rza Do­me­ny Nad Po­to­kiem. Cech, zda­niem Bank­sa umoż­li­wia­ją­cych prze­wo­dze­nie kla­no­wi, cią­gle zwięk­sza­nie wpły­wów – i w końcu po­zwa­la­ją­cych na utwo­rze­nie do­me­ny.

Geof­frey są­dził jed­nak, że in­stynk­tow­na czuj­ność Ad­rie­na w tym pro­ce­sie nie miała pra­wie żad­ne­go zna­cze­nia.

Banks ro­zu­miał, że wiele spraw widzi znacz­nie ostrzej. Przy­bysz z ze­wnątrz mu­siał je zro­zu­mieć, żeby eg­zy­sto­wać w nie­zna­nym spo­łe­czeń­stwie. Cza­sa­mi Geof­frey są­dził, że le­piej poj­mu­je źró­dła cią­gle ro­sną­cej po­zy­cji Ad­rie­na Sa­vi­gny, niż sam na­czel­nik klanu.

Za Sa­vi­gnym i in­ny­mi przy­wód­ca­mi rodów stała wiel­ka, do­mi­nu­ją­ca i cią­gle żywa siła tra­dy­cji. Opie­ra­ła się na do­świad­cze­niach sze­re­gu ludz­kich po­ko­leń, zmu­szo­nych po okre­sie po­now­ne­go zlo­do­wa­ce­nia do współ­dzia­ła­nia. Słu­cha­nia ludzi, umie­ją­cych wska­zy­wać spo­so­by od­bu­do­wy prze­szło­ści, osią­ga­ją­cych suk­ce­sy, bę­dą­ce pod­sta­wą po­lep­sza­nia wa­run­ków życia. Oni w na­tu­ral­ny spo­sób obej­mo­wa­li przy­wódz­two. Zdej­mo­wa­li z in­nych cię­żar po­dej­mo­wa­nia de­cy­zji, za­ra­zem dając po­czu­cie pew­no­ści eg­zy­sten­cji, zni­we­czo­ne na­dej­ściem epoki okrut­nych mro­zów.

Zna­cze­nie rodu Ad­rie­na wzmac­nia­ło po­wszech­ne prze­świad­cze­nie, opar­te na hi­sto­rycz­nych do­świad­cze­niach, że lu­dzie prze­trwa­ją tylko zjed­no­cze­ni. Dla wszyst­kich ten ak­sjo­mat, nie­ogra­ni­cza­ją­cy sa­mo­dziel­no­ści jed­nost­ki, sta­no­wił pod­sta­wę spo­łecz­nej więzi. W na­tu­ral­ny spo­sób ziom­ko­wie na­czel­ni­ka two­rzy­li wiel­ką, wspie­ra­ją­cą się ro­dzi­nę. Na tym fun­da­men­cie przod­ko­wie Ad­rie­na zbu­do­wa­li nie­kwe­stio­no­wa­ną po­zy­cję.

Siłę prze­wod­ni­ka klanu wzmac­nia­ło coś jesz­cze – dą­że­nie do przy­wró­ce­nia daw­ne­go, ale nigdy nie­za­po­mnia­ne­go spo­so­bu życia. Od­bu­do­wa­nia tego, co w okre­sie Wiel­kie­go Zimna znisz­czy­ły zwały lodu.

 Banks są­dził, że Ad­rien Sa­vi­gny nie­zwy­kle umie­jęt­nie umac­nia i pie­lę­gnu­je spo­łecz­ną spu­ści­znę okre­su, wy­wo­łu­ją­ce­go nadal trwo­gę.

– Nowa broń? –  za­py­tał, do­le­wa­jąc do kawy nieco śmie­tan­ki.

– Tak, Geof­frey – od­po­wie­dział na­czel­nik, bio­rąc do ręki pi­sto­let z uchy­lo­ną po­kry­wą. Za­trza­snął ją na­ci­śnię­ciem dłoni. – Nadal się roz­wi­ja­my, choć oczy­wi­ście nie tak szyb­ko, jak­by­śmy pra­gnę­li. Te nowe pi­sto­le­ty ma­szy­no­we – cią­gnął – strze­la­ją na­bo­ja­mi wa­go­mia­ru, jaki sto­su­je­my w na­szych re­wol­we­rach i pi­sto­le­tach. Sam pro­po­no­wa­łeś takie roz­wią­za­nie.  

Uśmiech­nął się lekko.

– Więk­sze­go wa­go­mia­ru, za­pew­nia­ją­ce­go lep­szą sku­tecz­ność. Uży­je­my ich do prze­ję­cia prze­sył­ki srebr­nych monet i bank­no­tów z banku, po­ło­żo­ne­go w do­me­nie na­sze­go sza­cow­ne­go są­sia­da. Za­pla­nu­jesz atak. Zwy­kły spo­sób po­stę­po­wa­nia wy­star­czy. Znowu klan od­no­tu­je suk­ces…

Uśmiech Ad­rie­na stał się kor­dial­ny.

– Trans­port bę­dzie się prze­miesz­czał w przy­szłym ty­go­dniu. – Znowu po­gła­dził się po bro­dzie. – Dużo czasu na do­sko­na­łe, jak za­wsze, opra­co­wa­nie planu.

– Muszę prze­strze­lać te ma­szyn­ki. – Banks od­sta­wił fi­li­żan­kę na stół.

– Przy­go­to­wał je zbroj­mistrz – ła­god­nym tonem za­uwa­żył Sa­vi­gny. – Po­wiem ci jesz­cze, że na­zwał je eg­ze­ku­to­ra­mi. Za­baw­nie, praw­da? Je­stem pe­wien, że dzia­ła­ją nie­za­wod­nie.

– Nie w tym rzecz, Ad­rie­nie. – Geof­frey wzru­szył ra­mio­na­mi.

Po­pu­kał pal­cem w osło­nę spu­stu. Mówił pew­nym sie­bie tonem:

– Chce­my ich użyć, więc muszę wie­dzieć, czego mo­że­my od nich wy­ma­gać. Od­le­głość strza­łu, wiel­kość se­kwen­cji ognia, sku­pie­nie. Cel­ność, nie­za­wod­ność… Czymś innym jest usły­szeć o tym nawet od zbroj­mi­strza, czymś innym spraw­dzić sa­me­mu.

Sa­vi­gny po­ki­wał głową.

– Słusz­ność jest po two­jej stro­nie, Geof­frey.

W gło­sie przy­wód­cy klanu za­brzmia­ła nuta apro­ba­ty.

– Przez chwi­lę nie pa­mię­ta­łem, jak do­kład­nie wszyst­ko ob­my­ślasz – dodał po se­kun­dzie na­my­słu.

– Jak chcesz to prze­pro­wa­dzić? – za­py­tał Banks.

Świe­ża kawa sma­ko­wa­ła wspa­nia­le. Geof­frey pił ją ma­ły­mi łycz­ka­mi. Pra­gnął dłu­żej roz­ko­szo­wać się aro­ma­tem dro­gie­go spe­cja­łu.

– Tak, jak zwy­kle – po­waż­nie od­po­wie­dział Sa­vi­gny.

Mył teraz sta­ran­nie ręce w lśnią­cym zle­wie, w któ­rym mógł się przej­rzeć.

– Oczy­wi­ście, wpro­wadź ja­kieś mo­dy­fi­ka­cje. Wszyst­kie dane poda ci zbroj­mistrz – dodał po chwi­li za­sta­no­wie­nia.

– Nie mo­że­my tego prze­pro­wa­dzić tak jak zwy­kle – sta­now­czym tonem od­po­wie­dział Banks. – Mu­si­my zmie­nić sche­mat dzia­ła­nia.

Sa­vi­gny sta­ran­nie wy­cie­rał ręce dużym ręcz­ni­kiem.

– Dla­cze­góż to?

Ton głosu Sa­vi­gne­go zmie­nił się. Brzmiał czuj­nie, jak głos osoby, orien­tu­ją­cej się, że obok czai się nie­kre­ślo­ne nie­bez­pie­czeń­stwo.

– Prze­cież jesz­cze nic nie wiesz… – dodał z na­my­słem.

Ba­daw­czo przy­glą­dał się Bank­so­wi.  

– Wiem jed­nak – spo­koj­nie od­po­wie­dział Geof­frey, od­sta­wia­jąc pustą fi­li­żan­kę – że od dłuż­sze­go czasu ra­bu­je­my trans­por­ty pie­nię­dzy w ten sam spo­sób. Ktoś by­stry może prze­wi­dzieć, że i ta prze­sył­ka sta­nie się na­szym celem, a przy jej prze­ję­ciu po­stą­pi­my tak, jak zwy­kle… Chcę unik­nąć po­peł­nie­nia pro­ste­go błędu sche­ma­ty­zmu dzia­ła­nia.

Sa­vi­gny pod­niósł do góry dwa palce pra­wej dłoni. Po­ru­szył nimi kilka razy w po­wie­trzu obok nosa.  Czę­sto uży­wał tego gestu, kiedy o czymś in­ten­syw­nie my­ślał.

– Mo­żesz mieć rację, Geof­frey.

Wolno po­ki­wał głową.

– Opra­cuj plan. – Sa­vi­gny za­ło­żył sur­du­to­wą ma­ry­nar­kę, wi­szą­cą na opar­ciu krze­sła. –  Wiem, że zro­bisz to do­brze.

Sta­ran­nie prze­cze­sał włosy grze­by­kiem.

– W dal­szym ciągu masz po­czu­cie, że ktoś cię śle­dzi? – Spoj­rzał Bank­so­wi pro­sto w oczy. – Ktoś pró­bu­je się cze­goś do­wie­dzieć? In­te­re­su­je się tobą?

Zadał py­ta­nia uprzej­mym tonem, jakby chciał kon­wen­cjo­nal­ny­mi zwro­ta­mi za­koń­czyć po­ga­węd­kę. Nadal ba­daw­czo wpa­try­wał się w twarz Bank­sa.

Jedną z róż­no­ra­kich cech cha­rak­te­ru Ad­rie­na Sa­vi­gny, cza­sa­mi ana­li­zo­wa­nych przez Bank­sa, sta­no­wi­ła wiara w bli­skich mu to­wa­rzy­szy. Nigdy dotąd się nie za­wiódł. Nie trak­to­wał ich jak pod­wład­nych, a oni też nie uwa­ża­li się za na­jem­ni­ków przy­wód­cy klanu. Two­rzy­li grupę, pro­wa­dzo­ną i kie­ro­wa­ną przez Ad­rie­na. Sa­vi­gny im ufał – a oni ufali jemu. Jed­nym z tych ludzi stał się Banks. Ale to wcale nie ozna­cza­ło, że Sa­vi­gny ich nie spraw­dzał. Na każde py­ta­nie Ad­rie­na za­wsze na­le­ża­ło od­po­wia­dać szcze­rze. Sa­vi­gny przy­kła­dał do tego wiel­ką wagę.

Banks przez chwi­lę prze­szu­ki­wał swoją pa­mięć. Od­po­wiedź mogła być tylko jedna.

– Nie mam ta­kie­go po­czu­cia. Swego czasu od­nio­słem takie wra­że­nie. Opo­wia­da­łem ci o tym – jakiś czło­wiek do­py­ty­wał się o mnie, inny, a może ten sam, ob­ser­wo­wał. Przy­naj­mniej tak mi się zda­wa­ło. Ale to się już skoń­czy­ło.

– Nadal my­ślisz, że śle­dzi­li cię lu­dzie zza Prze­sło­ny? – Sa­vi­gny swoim ni­skim, cie­płym gło­sem nadal wy­raź­nie wy­ma­wiał słowa, po­mi­mo tego, że jadł teraz spore jabł­ko o ape­tycz­nie wy­glą­da­ją­cej skór­ce.

– Tak – bez na­my­słu od­po­wie­dział Banks. – Tak sądzę, cho­ciaż nigdy nie spo­tka­łem czło­wie­ka zza Prze­sło­ny. To jest je­dy­ne lo­gicz­ne wy­tłu­ma­cze­nie.  Jed­nak­że są to tylko…

Za­wa­hał się, chcąc pre­cy­zyj­nie sfor­mu­ło­wać zda­nie.

 – Są to tylko od­czu­cia… Nic bar­dziej kon­kret­ne­go.

Za­sta­no­wił się przez chwi­lę.

– Jed­nak teraz już ich nie mam – stwier­dził zde­cy­do­wa­nie.

Coś jesz­cze przy­szło mu na myśl – coś zu­peł­nie nie­zwią­za­ne­go z wąt­kiem le­ni­wej roz­mo­wy.

– Praw­dą jed­nak jest, że cią­gle za­sta­na­wia mnie jedna spra­wa. – Za­śmiał się. – Nie po­tra­fię do­ciec, czemu uży­wa­my an­glo­sa­skich miar. Jar­dów, stóp, mil, ga­lo­nów i busz­li. Ży­je­my na te­re­nie daw­nej Fran­cji, w miej­scu, na­zy­wa­nym nadal Ar­deń­skim Lasem. Sys­tem me­trycz­ny byłby znacz­nie bar­dziej wy­god­ny.  

– Być może, pierw­si na­ukow­cy, od­twa­rza­ją­cy dawne zdo­by­cze tech­nicz­ne, po­cho­dzi­li z An­glii. – Sa­vi­gny po­ki­wał głową. – Schro­ni­li się tutaj przed nad­cią­ga­ją­cym lą­do­lo­dem. Może to oni prze­wo­dzi­li po­zo­sta­łym. Noszę dawne fran­cu­skie na­zwi­sko, a ty, Geof­frey, an­giel­skie, a przy­by­łeś z Po­łu­dnia. Roz­ma­wia­my w ję­zy­ku an­giel­skim, tylko nie wiemy, czy jest praw­dzi­wym an­giel­skim. Wiemy tylko, że kiedy w końcu udało się opra­co­wać sil­nik ben­zy­no­wy – cią­gnął ze sły­szal­nym roz­ba­wie­niem w gło­sie – pierw­sze po­jaz­dy na­zwa­no au­to­mo­bi­la­mi, bo w ni­czym nie przy­po­mi­na­ły tego, czego uży­wa­li lu­dzie przed zlo­do­wa­ce­niem. A potem stara nazwa zo­sta­ła za­po­mnia­na, przy­naj­mniej tu, na Pół­no­cy… Pew­nie po­dob­nie stało się z po­zo­sta­ły­mi okre­śle­nia­mi.  

Przez chwi­lę mil­cze­li. Obaj wie­dzie­li, że chyba nikt już nie wy­ja­śni tej spra­wy. I wielu in­nych.

– Moż­li­we, że nigdy tego nie po­zna­my – cią­gnął z uśmie­chem Sa­vi­gny, jakby pod­su­mo­wu­jąc nie­wy­po­wie­dzia­ne, wspól­ne spo­strze­że­nie. – To już nie ma zna­cze­nia… Ale prze­my­śli­my to razem po prze­ję­ciu tego trans­por­tu  

Głos Ad­rie­na Sa­vi­gny za­brzmiał nie­zwy­kle cie­pło.

 

***

 

Banks szyb­kim kro­kiem zmie­rzał w stro­nę we­ran­dy.

Chciał od razu za­brać się za opra­co­wy­wa­nie planu na­pa­du. Przed­tem za­mie­rzał jed­nak scho­wać sza­chow­ni­cę z roz­sta­wio­ny­mi fi­gu­ra­mi, bo gra za­po­wia­da­ła się cie­ka­wie. Wy­ko­nał już pierw­sze po­su­nię­cia bia­ły­mi bier­ka­mi, po­wta­rza­jąc jedno z ofen­syw­nych otwarć czło­wie­ka z okre­su przed Wiel­kie­go Zimna, Jose Ca­pa­blan­ki – tego spo­so­bu otwar­cia par­tii do­tych­czas nie znał. Już przy trze­cim i czwar­tym ruchu z dru­giej stro­ny długo na­my­ślał się nad wła­ści­wą od­po­wie­dzią.

Ostroż­nie uło­żył drew­nia­ny kwa­drat w szaf­ce, sto­ją­cej przy drzwiach. Spraw­dził, czy w środ­ku jest książ­ka z opi­sa­mi naj­cie­kaw­szych gier daw­nych mi­strzów. Na jed­nej z kart, prze­zna­czo­nych na no­tat­ki, ołów­kiem za­zna­czył, że teraz czas na ruch bia­ły­mi. Szyb­ko wpi­sał pro­jek­to­wa­ną se­kwen­cję po­su­nięć.

Wie­dział, że po prze­czy­ta­niu za­pi­sków jego pa­mięć przy­wo­ła to, co za­mie­rzał zre­ali­zo­wać.  

Geof­frey za­sta­na­wiał się przez chwi­lę.

Po­wi­nien za­cząć pra­co­wać nad kon­cep­cją planu ra­bun­ku. De­li­be­ro­wać nad do­ko­na­niem na­pa­du w inny spo­sób. Zwy­kle jego umysł ocho­czo przy­stę­po­wał do wy­pra­co­wy­wa­nia wstęp­nych za­ło­żeń, roz­pa­try­wa­nia ko­lej­nych wa­rian­tów, eli­mi­no­wa­nia roz­wią­zań za­wie­ra­ją­cych ry­zy­ko nie­po­wo­dze­nia. Znowu jed­nak nie mógł się sku­pić, po­dob­nie jak nie­daw­no nie po­tra­fił skon­cen­tro­wać się na grze.

Mę­czy­ło go, że nie po­wie­dział Ad­rie­no­wi rze­czy naj­waż­niej­szej.

Nie prze­ka­zał Ad­rie­no­wi, że stra­cił po­czu­cie pro­por­cji. Ta wła­śnie myśl wcze­śniej nur­to­wa­ła umysł Bank­sa. Po­czu­cie, nie do końca zde­fi­nio­wa­ne, bę­dą­ce nie­spre­cy­zo­wa­nym prze­świad­cze­niem, nagle, w tej chwi­li, przy­bie­ra­ją­cym wy­miar osta­tecz­nej kon­klu­zji.

Sa­vi­gny wśród zna­nych Bank­so­wi przy­wód­ców kla­no­wych miał bar­dzo silną po­zy­cję. Osią­gał spore do­cho­dy, a ich źró­deł nie kwe­stio­no­wa­no – i nikt nie pró­bo­wał nimi za­wład­nąć. Ad­rien nie mu­siał or­ga­ni­zo­wać na­pa­dów na trans­port pie­nię­dzy – po­wi­nien, jak są­dził Banks, umac­niać swoje zdo­by­cze. Szu­kać no­wych spo­so­bów zwięk­sza­nia pro­fi­tów klanu, przej­mu­jąc pod kon­tro­lę ko­lej­ne ho­te­le, wy­twor­nie chło­dzia­rek, au­to­mo­bi­lów i ro­we­rów, może nawet linię ko­le­jo­wą. W dłuż­szej per­spek­ty­wie na pewno da­ły­by po­kaź­ne i pewne zyski.

Sa­vi­gny – my­ślał Banks – jest zbyt pewny sie­bie. Sądzi, że ze wszyst­kim sobie po­ra­dzi. Nie ro­zu­mie, że ko­lej­ne na­pa­dy spo­wo­du­ją prze­ciw­dzia­ła­nie. To skoń­czy się wojną. Sa­vi­gny może ją prze­grać, i my prze­gra­my razem z nim.

Ze­rwał doj­rza­łą kiść wi­no­gron. Wy­bie­rał naj­do­rod­niej­sze owoce i sta­ran­nie roz­gry­zał, czu­jąc wy­śmie­ni­ty, słod­ki smak.

Je­że­li nawet ura­tu­je­my życie, pój­dzie­my w roz­syp­kę. Stra­ci­my wszyst­ko, nasze udzia­ły, do­cho­dy, wpły­wy. Wille. Na­szych słu­żą­cych, ogrod­ni­ków i me­cha­ni­ków – skon­sta­to­wał ze spo­ko­jem. – Naj­istot­niej­sze jest to, że lu­dzie się od nas od­wró­cą. Zro­zu­mie­ją, że Ad­rien nie dzia­ła w ich in­te­re­sie, tylko myśli o sobie. Sa­vi­gny utra­ci po­par­cie i za­ufa­nie fun­da­men­ty jego wła­dzy. Wspie­ra­ją­ca się ro­dzi­na, utwo­rzo­na po okre­sie Wiel­kie­go Zimna, za­cznie się po­wo­li kru­szyć.  Prze­isto­czy­my się w zwy­kłą bandę. Tra­ci­my dawne po­czu­cie pro­por­cji…

Sta­ran­nie wy­brał na­stęp­ne grono.

 Jed­nak teraz muszę spraw­dzić te nowe, wie­lo­strza­ło­we pi­sto­le­ty – po­my­ślał, po­rzu­ca­jąc po­przed­nie roz­wa­ża­nia.

Wie­dział, że jesz­cze do nich po­wró­ci – i znaj­dzie wła­ści­we roz­wią­za­nie. Jego umysł nigdy go nie za­wiódł.  

Po­je­dzie­my au­to­mo­bi­lem – po­sta­no­wił. –  Przy oka­zji też go spraw­dzę.  

Szyb­kim kro­kiem skie­ro­wał się do po­ko­jów, zaj­mo­wa­nych przez Ke­ma­la Ho­ver­cra­fta, zbroj­mi­strza klanu.

Czuł ra­dość, że może zająć się jedną ze spraw, spra­wu­ją­cych mu wiel­ką sa­tys­fak­cję. Wie­dział, że je po pro­stu lubi – a może nawet kocha.

 

***

 

– Kupię ten. – Star­szy czło­wiek nagle zde­cy­do­wał się. – Dobry gar­ni­tur – będę w nim przy­zwo­icie wy­glą­dał. Niech pan jesz­cze sprze­da jakąś grubą derkę. Nie musi być spe­cjal­nie duża. To dla mo­je­go psa.

– Wy­śmie­ni­ty wybór. – Pryde uśmiech­nął się kur­tu­azyj­nie. – Z kim mam przy­jem­ność?

– Grant. Na­zy­wam się Elmer Grant.

Far­mer wy­cią­gnął z kie­sze­ni kurt­ki znisz­czo­ny port­fel.

– Ile płacę? – za­py­tał, wyj­mu­jąc kilka bank­no­tów.  

Pryde, spraw­nie skła­da­jąc gar­ni­tur i owi­ja­jąc go pa­pie­rem pa­ko­wym, wy­mie­nił cenę. Wie­dział, że jest umiar­ko­wa­na. Taka, jaką po­da­no na szko­le­niu. Prze­szedł je, zanim wy­ru­szył w po­dróż do ludzi, ży­ją­cych po dru­giej stro­nie Prze­sło­ny.

– Mogę osta­tecz­nie, panie Grant, sprze­dać derkę do przy­kry­wa­nia koni.

Przy­po­mniał sobie o do­dat­ko­wej proś­bie far­me­ra. Ob­woź­ny han­dlarz wy­ko­rzy­sty­wał każdą nada­rza­ją­cą się oka­zję wci­śnię­cia klien­to­wi po­sia­da­ne­go to­wa­ru – Jo­na­than pa­mię­tał o tym.

– Mało jej uży­wam – z oży­wie­niem za­chwa­lał zakup. – Mocna i cie­pła. Z jed­nej stro­ny na­szy­to nawet wy­pra­wio­ną skórę. Razem bę­dzie dwa­dzie­ścia fun­tów.

– Do­brze. – Far­mer po­ki­wał głową. – Wła­śnie o to mi cho­dzi­ło.

Podał wy­ję­te z port­fe­la dwa duże bank­no­ty.

– Na cóż panu gar­ni­tur, na we­se­le syna albo wnuka? – uprzej­mie rzu­cił Pryde.

Czuł, że coraz bar­dziej się poci. Spły­wa­ją­ca po ple­cach wil­goć mie­sza­ła się z wszech­ogar­nia­ją­cym po­czu­ciem nudy. Wszyst­ko tutaj było takie pro­stac­kie. Takie wiej­skie, śla­ma­zar­ne i po­wol­ne. Tak samo nie­ru­cha­we, jak ten star­szy czło­wiek, z za­do­wo­le­niem i bły­skiem ra­do­ści w oczach oglą­da­ją­cy nowe ubra­nie. Po dru­giej stro­nie Prze­sło­ny nikt od dawna go nie nosił – wzbu­dził­by śmiech.

– Nie, wspo­mi­na­łem już o tym – Grant ze spo­ko­jem na­wią­zał do wcze­śniej wy­po­wie­dzia­nych słów, sta­ran­nie cho­wa­jąc port­fel. – Po­wie­dzia­łem, że po­trzeb­ny mi jest do trum­ny. Widzi pan, panie…

– Pryde. Je­stem Jo­na­than Pryde.

Czło­wiek zza Prze­sło­ny w osłu­pie­niu przy­glą­dał się Gran­to­wi.

– Wy­bie­ram się w da­le­ką drogę. – Far­mer uśmiech­nął się skąpo, ale dziw­nie ra­do­śnie. – Chcę przed­tem po­za­my­kać wszyst­kie spra­wy – to jedna z ostat­nich. W tym zwy­kłym stro­ju – mówił we­so­łym tonem, kry­tycz­nym wzro­kiem spo­glą­da­jąc na od­bi­cie w lu­strze – w trum­nie nie wy­glą­dał­bym do­brze. A teraz już nikt nie powie, że nie stać mnie było na po­rząd­ny przy­odzie­wek. Wezmę tę derkę.

Pryde, jesz­cze nieco oszo­ło­mio­ny, ż sie­dzi­ska brycz­ki wy­cią­gnął koń­skie okry­cie.

Od­kry­ty sa­mo­chód z długą i niską maską sil­ni­ka wje­chał na plac. Pięk­ne auto po­kry­wał czer­wo­ny la­kier. Po­jazd błysz­czał wy­po­le­ro­wa­ny­mi do po­ły­sku mo­sięż­ny­mi oku­cia­mi przed­niej szyby i re­flek­to­rów. Dwa razy ra­do­śnie za­brzmiał sy­gnał klak­so­nu, umo­co­wa­ne­go z boku drzwi­czek kie­row­cy.

Sa­mo­chód zręcz­nie i pew­nie omi­jał sku­pi­sko kon­nych wozów, sto­ją­cych po dru­giej stro­nie placu, zmie­rza­jąc w kie­run­ku dwu­kół­ki Jo­na­tha­na.

Pryde z za­wo­do­wą cie­ka­wo­ścią przyj­rzał się wiel­kiej li­mu­zy­nie.  

Opony sta­no­wi­ły jed­no­li­ty, gu­mo­wy odlew. Z boków zdo­bi­ły je białe pasy, ale wóz twar­do pod­ska­ki­wał na nie­rów­no­ściach grun­tu.

Nadal nie umie­ją pro­du­ko­wać pneu­ma­ty­ków – ko­no­to­wał w pa­mię­ci ważne spo­strze­że­nia. – Jesz­cze nie po­tra­fią giąć szyb. To na pewno nie jest pla­styk, tylko wy­twór po­cho­dzą­cy z huty szkła.

Sie­dzą­cy obok kie­row­cy męż­czy­zna wy­sta­wił do góry twarz, pod­da­jąc się piesz­czo­cie pro­mie­ni słoń­ca. Miał ostro za­ry­so­wa­ny nos i wy­so­kie czoło. Pukle ja­snych wło­sów roz­wie­wa­ły teraz po­dmu­chy wia­tru. Dłu­gi­mi i kształt­ny­mi pal­ca­mi, opar­ty­mi na ran­cie drzwi­czek, ude­rzał w oku­cie, może wy­bi­ja­jąc takt ja­kiejś me­lo­dii.

To był Geof­frey Banks – Pryde nie miał wąt­pli­wo­ści. Do­brze za­pa­mię­tał jego wy­gląd, stu­diu­jąc zdję­cia pod­czas przy­go­to­wań do wy­pra­wy. Długo wpa­try­wał się por­tre­to­wą fo­to­gra­fię Bank­sa, wy­ko­na­ną, kiedy z pierw­szą lo­ka­tą ukoń­czył wy­dział fi­zy­ki teo­re­tycz­nej. Do­kład­nie za­pa­mię­tał twarz.

Geof­frey nieco się zmie­nił. Ob­li­cze mło­de­go męż­czy­zny stało się bar­dziej mę­skie. Na czole Pryde spo­strzegł wy­raź­nie ry­su­ją­ce się dwie dłu­gie zmarszcz­ki.

Jed­nak na pewno w sa­mo­cho­dzie sie­dział od dawna po­szu­ki­wa­ny czło­wiek.

W końcu zna­la­złem tego ge­niu­sza nauki. Resz­ta pój­dzie gład­ko – z sa­tys­fak­cją po­my­ślał Jo­na­than, za­wią­zu­jąc sznu­rek na pacz­ce z ubra­niem.

 

***

 

Elmer Grant, po­gwiz­du­jąc, sta­ran­nie spraw­dzał ekwi­pu­nek. Po po­wro­cie po­now­nie obej­rzał nowy gar­ni­tur. Jesz­cze raz go przy­mie­rzył. Cie­szył się z za­ku­pu – strój świet­nie na nim leżał.

Elmer prze­glą­dał teraz spis wszyst­kie­go, co przy­go­to­wał. Jego pies, Rufus, leżał z łbem wtu­lo­nym w przed­nie łapy, dając w ten spo­sób wyraz za­nie­po­ko­je­niu.

Far­mer chciał nie­ba­wem wy­ru­szyć w drogę – za­mie­rzał przejść przez Prze­sło­nę.

Był już star­szym męż­czy­zną, ale nie aż tak sta­rym, aby, jak są­dził, nie dał rady tego do­ko­nać. Cale życie, z wy­jąt­kiem okre­su wojny z Po­łu­dniem, spę­dził na far­mie. Dwaj sy­no­wie dawno już do­ro­śli. Miesz­ka­li w mia­stecz­ku, kil­ka­na­ście mil od domu El­me­ra. Mieli ro­dzi­ny, za­ję­cia i spra­wy.

Rzad­ko ich wi­dy­wał.

Do­szedł do wnio­sku, że ze­brał wszyst­ko, czego po­trze­bo­wa­li on i pies. Za­pla­no­wał wy­ru­szyć swoją dwu­kół­ką. Zgro­ma­dził w niej za­pa­sy żyw­no­ści, worki z ob­ro­kiem, czte­ry koce i płaszcz. Do tego do­cho­dzi­ła nie­daw­no za­ku­pio­na derka. Miał kor­de­las, sie­kie­rę, szpa­del, zwój liny. We wnę­trzu sze­ro­kie­go sie­dzi­ska dwu­kół­ki umie­ścił na­bo­je do strzel­by i re­wol­we­ru, lampę naf­to­wą, ko­szu­le i ka­le­so­ny na zmia­nę, zapas za­pa­łek, cu­kier, sól, kawę, po­jem­nik na wodę, ka­ni­ster z naftą, miski, sztuć­ce, na­rzę­dzia do pod­ku­wa­nia koni i na­pra­wy wozu. Wsa­dził tam nawet po­jem­nik z nićmi, igła­mi, gu­zi­ka­mi i ban­da­ża­mi. Znał drogę do Prze­sło­ny i wie­dział, ile czasu zaj­mie jej po­ko­na­nie. Sta­ran­nie też ob­li­czył, ile kon­serw po­wi­nien za­brać. Miał pew­ność, ze w trak­cie mar­szu ustrze­li sporo ku­ro­patw – i wzbo­ga­ci po­sia­da­ne wik­tu­ały. Konie w cza­sie po­pa­su ja­dły­by trawę, więc oszczę­dzał­by obrok.

Uło­żył za sie­dze­niem kilka nie­wiel­kich ba­ry­łek pro­chu, sta­ran­nie za­bez­pie­cza­jąc be­czu­łecz­ki przed wil­go­cią. Po­wia­do­mił też dwóch pa­rob­ków, że muszą sami do­glą­dać domu i upraw pod­czas jego nie­obec­no­ści.

Pro­ble­mem stał się pies. Elmer przy­zwy­cza­ił się do niego, a w głębi duszy przy­zna­wał, że bar­dzo go lubi. Grant nie są­dził, żeby Rufus wy­trzy­mał długą drogę bie­gnąc obok za­przę­gu, ale nie chciał go zo­sta­wić. Pies mógł jed­nak je­chać z nim, uło­żyw­szy się na kilku wor­kach z ob­ro­kiem, po­ło­żo­nych z tyłu. Grant uznał, że je­że­li umie­ści tam do­dat­ko­wą derkę, Rufus bę­dzie za­do­wo­lo­ny. Zbie­ra­jąc za­pa­sy, Grant do­szedł do wnio­sku, że i on spę­dzi noce na tych mięk­kich wor­kach. Unik­nął­by kło­po­tli­wej ko­niecz­no­ści przy­go­to­wy­wa­nia noc­le­gów w wil­got­nej tra­wie.

Ty­dzień temu zbił dwie drew­nia­ne pod­pór­ki w kształ­cie trój­ką­ta. Teraz mógł unie­ru­cha­miać dwu­kół­kę w po­zy­cji po­zio­mej. Kupił też duży na­miot. Na małym wozie umie­ścił trzy pręty, od­po­wied­nio wy­gię­te, słu­żą­ce do roz­pi­na­nia opoń­czy.

Grant, po­ru­sza­jąc war­ga­mi, uważ­nie stu­dio­wał długą listę po­zy­cji, wy­pi­sa­nych na kar­cie pa­pie­ru. Za­sta­na­wiał się, co jesz­cze przy­da­ło­by się w dro­dze.

Nic nie przy­cho­dzi­ło mu na myśl.

Stwier­dził, że po za­ku­pie gar­ni­tu­ru do­sta­tecz­nie się przy­go­to­wał. Po­zo­sta­wa­ło tylko wy­pu­ścić bydło, sprząt­nąć i tak czy­ste po­ko­je, po­zo­sta­wić na stole wia­do­mość o pod­ję­tej de­cy­zji i po­sta­no­wie­niach w spra­wie ma­jąt­ku, gdyby nie po­wró­cił.

Zło­żył pa­pier i wsa­dził do kie­sze­ni. Do­szedł do wnio­sku, że nie warto go wy­rzu­cać – przy­da się do roz­pa­la­nia ogni­ska.

Po­sta­no­wił wy­ru­szyć jutro, o brza­sku.

Rufus prze­cią­gnął się i po­ma­chał ogo­nem, dając znak, że czas na spa­cer.

Stary far­mer uznał to za dobry znak.

 

***

 

Coś jed­nak się nie zga­dza – za­sta­na­wiał się Ra­spens. Coś jest cał­ko­wi­cie ina­czej, niż po­win­no być.

Tim Ra­spens tłu­mił w sobie dziw­ne uczu­cie za­nie­po­ko­je­nia.

Nie za bar­dzo wie­dział, co go gnębi. Miał wra­że­nie, że w funk­cjo­no­wa­niu zapór Prze­sło­ny kryje się dziw­na ta­jem­ni­ca. Wszyst­ko wy­da­wa­ło się być w po­rząd­ku: in­spek­cja szła spraw­nie, za­nie­dba­nia oka­za­ły się drob­ne i łatwe do na­pra­wie­nia.

Wła­ści­we po­wi­nien za­cząć już opra­co­wy­wać wstęp­ny szkic ra­por­tu. Ra­spen­sa mę­czy­ło jed­nak po­czu­cie, że jakiś istot­ny ele­ment umyka jego uwa­dze. Czuł, że nie do­strze­ga waż­ne­go pro­ble­mu, pro­ste­go i oczy­wi­ste­go – i nie po­tra­fi go okre­ślić.

Od dwóch ty­go­dni spraw­dzał urzą­dze­nia Prze­sło­ny.

Mała ko­lum­na te­re­no­wych sa­mo­cho­dów je­cha­ła teraz wzdłuż ostat­niej z pię­ciu linii zapór, szczy­tem wzgó­rza po­ro­śnię­te­go knie­ją. Wąska dróż­ka unie­moż­li­wia­ła szyb­sze po­su­wa­nie się w stro­nę ko­lej­nej sta­cji dys­po­zy­cyj­nej.

– Za­trzy­maj­my się na chwi­lę. – Ra­spens do­strzegł coś, co wi­dy­wał już wie­lo­krot­nie. – Cóż to za otwo­ry?

Wska­zał pal­cem na sze­reg dziur, wid­nie­ją­cych kilka me­trów me­trów za słu­pem emi­te­ra ra­dia­cji, za czar­nym pasem spa­lo­nej do cna ziemi, cią­gną­cej się aż po ho­ry­zont i wy­glą­da­ją­cej jak war­stwa czar­nej skały.

– Wy­lo­ty nór zwie­rząt, zwa­nych nor­ni­ca­mi. – Szef od­cin­ka, Ben­ja­min Beer, prze­cią­gnął ręką po twa­rzy. Może chciał ukryć uśmiech. – Jest tego mnó­stwo.  Prze­sło­na za­pew­nia im spo­kój, więc się roz­mna­ża­ją – za­uwa­żył po­waż­nym tonem. – Kopią wy­kro­ty w za­stra­sza­ją­cym tem­pie. Mamy tez za­trzę­sie­nie lisów.

Palec Beera skie­ro­wał się w stro­nę znacz­nie więk­sze­go otwo­ru u pod­nó­ża spo­rej fałdy grun­tu.

– Żywią się nor­ni­ca­mi, ale nie tylko… – Uśmiech­nął się nad­zor­ca. – Chyba nie na­rze­ka­ją na brak po­kar­mu.

Wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Jed­nak nor­nic i tak przy­by­wa – dodał po chwi­li.  

– Sys­tem pod­ziem­nej pe­ne­tra­cji te­re­nu oczy­wi­ście dzia­ła? – Ra­spens za­nie­po­ko­ił się. Czuł złość – pod­czas in­spek­cji po­przed­nich seg­men­tów Prze­sło­ny nie zwró­cił na to uwagi.

– Tak. – Beer po­ki­wał głową. – Choć nie re­agu­je na ruchy  bor­su­ków, lisów i je­no­tów oraz ko­pa­nie przez zwie­rza­ki pod­ziem­nych sie­dlisk. Ży­li­by­śmy wtedy w sta­nie nie­prze­rwa­ne­go alar­mu.

– A więk­sze zwie­rzę­ta – dziki, wilki, je­le­nie? Jak się za­cho­wu­ją?

Za­in­try­go­wa­ny Ra­spens pra­gnął uzy­skać wię­cej in­for­ma­cji. Nie miał wra­że­nia, że Beer z niego kpi. Każdy ele­ment dzia­ła­nia Prze­sło­ny po­sia­dał zna­cze­nie, a szef od­cin­ka od­po­wia­dał na py­ta­nia.

Ten od­ci­nek for­ty­fi­ka­cji prze­ci­nał pa­gór­ko­wa­ty teren po­ro­sły wy­jąt­ko­wo gę­stym borem. Ra­spens po­my­ślał, że chyba jest tak samo zwar­ty i trud­ny do prze­by­cia jak pusz­cza, wy­ro­sła po ustą­pie­niu lą­do­lo­du. Chciał po­znać wy­ja­śnie­nie pro­ble­mów, wy­ni­ka­ją­cych z usy­tu­owa­nia Prze­sło­ny na zbo­czach wy­so­kich i le­si­stych wzgórz.

Kątem oka do­strzegł, że kie­row­cy i pra­cow­ni­cy sta­cji wy­sie­dli z sa­mo­cho­dów i kręcą się w kółko. Spra­wia­li wra­że­nie, jakby cze­goś szu­ka­li.

– Dawno przy­zwy­cza­iły się już do na­szych zapór – spo­koj­nym tonem od­po­wie­dział Beer. Po­dra­pał się po gło­wie. – Kie­dyś, jak wy­ni­ka z ra­por­tów – cią­gnął z na­my­słem – więk­sze zwie­rzę­ta ma­so­wo gi­nę­ły na li­niach Prze­sło­ny. Teraz już nie: po pro­stu je omi­ja­ją. Nie prze­cho­dzą na drugą stro­nę. I na od­wrót, zwie­rzę­ta z pół­no­cy nie mi­gru­ją na po­łu­dnie. Oczy­wi­ście nie do­ty­czy to pta­ków.

Ra­spens w mil­cze­niu prze­tra­wiał prze­ka­za­ne in­for­ma­cje.

– Zwie­rzę­ta na­uczy­ły się współ­żyć z urzą­dze­nia­mi chro­nią­cy­mi nas przed dzi­ku­sa­mi z Pół­no­cy. – Beer uśmiech­nął się. – Nawet się do nich nie zbli­ża­ją, to zna­czy nie zbli­ża­ją się do zapór… Młode sztu­ki szyb­ko się tego uczą.

– Czy oni cze­goś szu­ka­ją? – Ra­spen­sa zi­ry­to­wa­ło krę­ce­nie się w kółko straż­ni­ków kil­ka­na­ście me­trów dalej.

– Chyba grzy­bów… – Twarz Beera miała nie­pew­ny wyraz. – Myślę, że zna­leź­li grzy­by. Dużo ich tutaj ro­śnie. Wła­ści­we rosną wszę­dzie.

Kie­row­ca z grupy krę­cą­cej się w kółko po­ma­chał ręką w ich kie­run­ku.

Beer wy­cią­gnął chu­s­tecz­kę z kie­sze­ni. Wy­tarł twarz.

– Tro­chę jed­nak czuje się cie­pło – stwier­dził prze­pra­sza­ją­cym tonem.

Ra­spens po­krę­cił głową. Nie ro­zu­miał na­głe­go za­in­te­re­so­wa­nia zbie­ra­niem grzy­bów, je­że­li rosły w każ­dym miej­scu. Po­my­ślał, że jed­nak w tym od­le­głych, gra­nicz­nych pla­ców­kach lu­dzie szyb­ko dzi­wa­cze­ją.

Prze­szedł do spra­wy, bez­po­śred­nio zwią­za­nej z funk­cjo­no­wa­niem Prze­sło­ny. 

– Beer, ma pan na swoim te­re­nie za­in­sta­lo­wa­ne przej­ście? Sys­tem furt, umoż­li­wia­ją­cy prze­by­cie Prze­sło­ny?

Z cie­ka­wo­ścią ocze­ki­wał od­po­wie­dzi. Nie każdy kon­tro­ler mógł in­spek­cjo­no­wać tajny sys­tem – wielu w ogóle nie wie­dzia­ło o jego ist­nie­niu. Ale on po­sia­dał takie upraw­nie­nia – peł­nił urząd kon­tro­le­ra sta­no­we­go pierw­szej rangi.

– Wiem, ze nie dzia­łał spraw­nie – kon­ty­nu­ował. – Świad­czą o tym przy­pad­ki ran, a nawet śmier­ci na­szych wy­słan­ni­ków. Ostat­nio ktoś znowu przy­piekł się pra­wie na grzan­kę… Wsku­tek ja­kie­goś błędu.

Za­milkł na chwi­lę.

– Muszę to także zba­dać – dodał, cze­ka­jąc na re­ak­cję Beera.

Wy­ja­śnie­nie tego przy­pad­ku sta­no­wi­ło spe­cjal­ne za­da­nie – zwra­ca­no na nie  uwagę, wy­sy­ła­jąc go na in­spek­cję. Ra­spens za­mie­rzał szcze­gó­ło­wo zba­dać wszyst­kie oko­licz­no­ści jutro. Teraz chciał uzy­skać wstęp­ną od­po­wiedź.  

Beer nie dał się zła­pać na pod­chwy­tli­we py­ta­nie.

Przez chwi­lę się za­sta­na­wiał, po czym się­gnął do skó­rza­ne­go ne­se­se­ra. Prze­cho­wy­wał w nim służ­bo­we do­ku­men­ty i czę­sto do nich się­gał, od­po­wia­da­jąc na py­ta­nia. Przez chwi­lę stu­dio­wał jeden z nich.

– Ma pan prawo badać tę spra­wę – stwier­dził z po­wa­gą.

Zde­cy­do­wa­nym ru­chem za­mknął tecz­kę.

– Sys­tem furt przej­ścio­wych dzia­ła do­brze – mówił pew­nym sie­bie, sucho brzmią­cym gło­sem. – Jed­nak­że al­go­rytm sche­ma­tu przej­ścia, prze­strze­ga­nia trasy mar­szru­ty, wy­łą­cza­nia i włą­cza­nia zapór jest skom­pli­ko­wa­ny. Wy­ma­ga od wy­słan­ni­ka zde­cy­do­wa­nia i pre­cy­zji: in­ter­wa­ły cza­so­we są krót­kie. Je­że­li się tego prze­strze­ga, nie wy­stę­pu­ją żadne pro­ble­my.  

– A więc czemu wy­da­rzył się ko­lej­ny wy­pa­dek? – Ra­spens su­ro­wym tonem zadał ko­lej­ne py­ta­nie. – Coś jed­nak za­wio­dło…  

Beer po­trzą­snął głową.

– Emi­sa­riu­szo­wi tuż za furtą noga wpa­dła do wy­kro­tu. Nie mógł dać kroku. Po upły­wie wy­zna­czo­ne­go czasu włą­czy­ło się pro­mie­nio­wa­nie mi­kro­fa­lo­we na trze­ciej linii za­po­ry. Aku­rat ją po­ko­ny­wał… Resz­tę pan zna. Jed­nak wy­słan­nik prze­żył. Dy­żur­ny ob­ser­wo­wał ekran i spo­strzegł, co się stało. Wy­łą­czył za­si­la­nie tego sze­re­gu.

Szef od­cin­ka pew­nym sie­bie wzro­kiem spoj­rzał na Ra­spen­sa.

– Po­nad­to – za­uwa­żył obo­jęt­nym tonem – to nie­szczę­śli­we zda­rze­nie przy­tra­fi­ło się, kiedy ktoś inny kie­ro­wał od­cin­kiem. Nie można mnie za nie winić.

Ra­spens po­czuł, że ogar­nia go wście­kłość.

Emi­sa­riu­szo­wi noga ugrzę­zła w wy­kro­cie – po­my­ślał. – O czym ten czło­wiek opo­wia­da?

– Niech pan się za­sta­no­wi, co pan mówi, Beer! – wrza­snął. – Prze­sło­na jest zbio­rem naj­lep­szych osią­gnięć tech­no­lo­gicz­nych, sta­no­wiąc za­po­rę dla ludzi z Pół­no­cy, a pan mi baje o wy­kro­tach lisów albo bor­su­ków!

– Tutaj jest tak, jak było jesz­cze nie tak cał­kiem dawno – spo­koj­nie od­parł Beer. – Na tym od­cin­ku je­ste­śmy w dużej mie­rze uza­leż­nie­ni od przy­ro­dy, czy pan tego chce, czy nie chce. Ten szcze­gół po­ka­zu­je, jak kru­cha jest obec­na faza po­stę­pu. Pan, sie­dząc w urzę­dzie sta­no­wym i kon­tro­lu­jąc roz­wój tech­nicz­ny, za­po­mi­nał o tym pro­stym fak­cie.  

Obaj męż­czyź­ni pa­trzy­li na sie­bie w mil­cze­niu. Twarz Beera nie wy­ra­ża­ła żad­nych uczuć.

Cie­nie roz­ło­ży­stych drzew po­tę­go­wa­ły uczu­cie chło­du. Ra­spens wstrzą­snął ra­mio­na­mi – prze­biegł go dreszcz zimna.

Może to po­czu­cie zro­dzi­ło w jego umy­śle przy­po­mnie­nie celu kon­tro­li, prze­ka­za­ne­go przez Alana Har­ri­so­na, se­kre­ta­rza sta­no­we­go. 

Je­że­li znowu wróci strasz­li­wy chłód, lu­dzie z tam­tej stro­ny wy­ru­szą na Po­łu­dnie, ucie­ka­jąc przed lą­do­lo­dem tak jak kie­dyś. Mu­si­my ich kon­tro­lo­wać. Naj­waż­niej­sza jest Prze­sło­na i jej spraw­ne dzia­ła­nie. Od niej może za­le­żeć nasza przy­szłość – po­wta­rzał w my­ślach naj­waż­niej­sze wy­tycz­ne. – Pas wzgórz na długo po­wstrzy­ma lą­do­lód. Prze­sło­na – ludzi.

Wolno po­ki­wał głową.  

– Prze­pra­szam… Nie­po­trzeb­nie się unio­słem. Pewne spra­wy ro­zu­mie pan le­piej. – Ra­spens wy­ko­nał ręką nie­zo­bo­wią­zu­ją­cy gest. Zdą­żył się już uspo­ko­ić. – Dzi­wią mnie jed­nak słowa o funk­cjo­na­riu­szu, peł­nią­cym wartę przy mo­ni­to­rze – za­uwa­żył sucho. Nie mógł od­mó­wić sobie tej przy­jem­no­ści. –  Jesz­cze tylko tego bra­ko­wa­ło, żeby straż­nik nie ob­ser­wo­wał ekra­nu. Do­kład­nie spraw­dzę wszyst­ko.

– Tak jest. – Szef od­cin­ka ski­nął głową. – Speł­nia pan tylko swój obo­wią­zek.

– Beer, chciał­bym jesz­cze coś wie­dzieć. – Ra­spens pra­gnął uzy­skać jesz­cze jedną in­for­ma­cję. – No­tu­je­cie próby sfor­so­wa­nia Prze­sło­ny? Jest oczy­wi­ste – uprze­dził pro­test Beera – że macie obo­wią­zek ra­por­to­wać o ta­kich przy­pad­kach. Od bar­dzo dłu­gie­go czasu w spra­woz­da­niach nie ma o tym nawet słó­wecz­ka. Może ktoś zbli­żał się do Prze­sło­ny, grupa ludzi, po czym po pro­stu za­wró­ci­li? Ktoś spraw­dzał dzia­ła­nie linii zapór, nie udało mu się i uciekł? Od­da­li­ście kie­dyś strza­ły ostrze­gaw­cze? O drob­nych in­cy­den­tach czę­sto się w ogóle nie wspo­mi­na.

– W isto­cie… – Nad­zor­ca po­ki­wał głową. – Lu­dzie z Pół­no­cy nie­zbyt chęt­nie zbli­ża­ją się do zapór – nasze linie nadal od­stra­sza­ją. In­cy­den­tal­ne przy­pad­ki, czę­sto nie­war­te wzmian­ki, ale wcale nie takie rzad­kie. Kli­mat usta­bi­li­zo­wał się już dawno temu, więc nie muszą tego robić, ale nadal pró­bu­ją.

Ra­spens za­sta­no­wił się nad tym, co usły­szał.

– Niech pan no­tu­je w spra­woz­da­niach wszyst­kie zda­rze­nia. – Za­de­cy­do­wał. –  Od­po­wied­nie po­le­ce­nie wydam zaraz po za­koń­cze­niu kon­tro­li.

– Panie kon­tro­le­rze, je­że­li mogę coś za­su­ge­ro­wać… – Beer uśmiech­nął się pro­mien­nie. – Pro­po­nu­ję prze­rwę na obiad. Dzi­siaj mamy pią­tek. – Twarz Beera przy­bra­ła ma­rzy­ciel­ski wyraz, jakby my­ślał o czymś nie­zwy­kle przy­jem­nym. – W sto­łów­ce zjemy pie­czeń z dzika z tru­fla­mi.

Nie­spo­dzie­wa­nie za­tarł dło­nie.

– Mięso z dzika jest smacz­ne, ale dość twar­de. – W sło­wach Beera wy­raź­nie dźwię­cza­ło roz­ma­rze­nie. – Ale u nas okaże się mię­ciut­kie. Śmiem twier­dzić, że jest to nie­mal nie­biań­ski przy­smak. Nas ku­charz jest mi­strzem w swoim fachu.

Twarz Beera przy­bra­ła wyraz ra­do­sne­go unie­sie­nia.

Ra­spens uznał, że pro­po­zy­cja Beera jest roz­sąd­na. Ro­zej­rzał się.

Słoń­ce przy­grze­wa­ło, ale mimo bla­sku ostat­nia linia zapór Prze­sło­ny, ja­kieś sto pięć­dzie­siąt jar­dów od nich, wy­raź­nie opa­li­zo­wa­ła pro­mie­nio­wa­niem mi­kro­fa­lo­wym.

Ulot­ny cień prze­su­nął się po twa­rzy Ra­spen­sa. Pod­niósł głowę.

Dwa wiel­kie ptaki szy­bo­wa­ły spo­koj­nie nad lasem, za­ta­cza­jąc re­gu­lar­ne koła. Ich sze­ro­ko roz­po­star­te skrzy­dła nawet nie drgnę­ły, kiedy płyn­nie roz­po­czę­ły lot po ko­lej­nym, wno­szą­cym się do góry łuku.

To chyba my­szo­ło­wy – po­my­ślał – wyko­rzy­stu­ją­ce ter­mi­kę po­wie­trza. Tak kie­dyś za­czy­na­li­śmy re­kon­stru­owa­nie sa­mo­lo­tów od przy­po­mnie­nia bu­do­wy szy­bow­ców, a szło kiep­sko.

Tim Ra­spens nadal czuł dziw­ne, ale coraz bar­dziej do­mi­nu­ją­ce prze­świad­cze­nie, że w tym wszyst­kim, co spraw­dzał, coś jest mocno nie tak.

Ro­zej­rzał się uważ­nie. Ni­g­dzie nie mógł do­strzec grzy­bów, a po­win­ny prze­cież ro­snąć wszę­dzie. Rzu­cił okiem na sa­do­wią­cych się w te­re­nów­kach straż­ni­ków –  żaden nie niósł oka­zów le­śne­go runa.

Po­my­ślał, ze ist­nie­ją dwie moż­li­wo­ści. Mogli je zo­sta­wić, ale nie po­tra­fił zro­zu­mieć, po co je wcze­śniej zbie­ra­li. Druga wy­da­wał się oczy­wi­sta: Beer kła­mał, chcąc coś ukryć. Wy­my­ślił wy­ssa­ną z palca hi­sto­rię, trak­tu­jąc roz­mów­cę jak głup­ca. 

To coś nadal umyka mojej uwa­dze – stwier­dził Ra­spens, sa­do­wiąc się w fo­te­lu sa­mo­cho­du. – Coś tak oczy­wi­ste­go, że znaj­du­je się na wy­cią­gnię­cie dłoni

 

***

 

Napad musi się udać – skon­sta­to­wał Banks, otwie­ra­jąc drzwicz­ki szaf­ki. – Opra­co­wa­łem wy­śmie­ni­ty plan. Jed­nak­że suk­ces za­ostrzy pro­blem pod­sy­ci pychę Ad­rie­na i przy­śpie­szy roz­pad.

Ostroż­nie usta­wił sza­chow­ni­cę na stole. Książ­kę z opi­sem naj­cie­kaw­szych par­tii po­ło­żył na sto­li­ku w rogu we­ran­dy. Nie pa­mię­tał, czy teraz ko­lej­ny ruch wy­ko­nu­ją białe, czy czar­ne fi­gu­ry. Spraw­dził to.

Ma­chi­nal­nie prze­gła­dza­jąc dło­nią włosy, ana­li­zo­wał stan gry.

Przez chwi­lę my­ślał o tych za­pa­leń­cach, po­świę­ca­ją­cych tyle czasu na wy­szu­ki­wa­nie opi­sów par­tii sza­cho­wych z okre­su przed Wiel­kim Chło­dem. Ze­bra­li potem wszyst­ko, co zna­leź­li, opa­trzy­li ob­szer­ny­mi ko­men­ta­rza­mi i wy­da­li w nie­wiel­kim na­kła­dzie. Po­dzi­wiał ich upór, do­kład­ność i cier­pli­wość. Wie­dział, że nigdy nie po­świę­cił­by wielu lat życia na od­twa­rza­nie ma­leń­kiej cząst­ki tego, co przy­da­rzy­ło się, kiedy nikt nie prze­wi­dy­wał, że znowu za­pa­nu­je wiecz­na zima.

Przy­po­mniał sobie, że wspo­mógł to­wa­rzy­stwo sza­cho­we hoj­nym dat­kiem i jak uni­że­nie mu dzię­ko­wa­no. Po­czuł przy­pływ za­do­wo­le­nia.

Wziął ołó­wek do ręki. Na wol­nej od za­pi­sków stro­nie, za­czął wy­pi­sy­wać ko­lej­ne ruchy bia­łych pion­ków i figur. Z boku na­no­sił moż­li­we od­po­wie­dzi. Za­sta­na­wiał się nad każ­dym po­su­nię­ciem. Pra­co­wał jak ma­szy­na. Mózg for­mu­ło­wał ko­lej­ne wa­rian­ty gry.

Przyj­rzał się no­tat­kom, chcąc je prze­ana­li­zo­wać.

Nie wi­dział przed oczy­ma kil­ku­zna­ko­wych sym­bo­li ko­lej­nych prze­miesz­czeń bie­rek na sześć­dzie­się­ciocz­te­ro­po­lo­wym kwa­dra­cie. Zo­ba­czył ma­te­ma­tycz­ne wzory, nie­któ­re krót­kie, inne roz­bu­do­wa­ne. Pa­trzył na nie z nie­do­wie­rza­niem.

Go­rącz­ko­wo za­czął no­to­wać ko­lej­ne wzory, wy­pły­wa­ją­ce z głę­bin pa­mię­ci, tak szyb­ko, że zła­mał koń­ców­kę ołów­ka.

Nie po­trze­bo­wał już ry­si­ka. Nie mu­siał nic robić, żeby przy­po­mnieć sobie dłu­gie sze­re­gi ozna­czeń, ze­bra­nych w pra­wi­dła fi­zycz­nych pro­ce­sów. Pa­mię­tał je.

Z ra­do­ścią od­krył, że po­ja­wia­ją się w jego umy­śle, kiedy tylko tego chce. Wi­dział je przed oczy­ma i do­sko­na­le ro­zu­miał, co ob­ra­zu­ją.

Przyj­rzał się kart­ce książ­ki, po­gię­tej od szyb­kie­go no­to­wa­nia. Do­szedł do wnio­sku, że jeden z wzo­rów na­le­ży po­pra­wić: nie uwzględ­niał wek­to­ra przy­ło­żo­nej siły. Ta war­tość mogła zmie­niać prze­bieg pro­ce­su, któ­re­go wzór sta­no­wił od­zwier­cie­dle­nie.

Przez chwi­lę my­ślał o tym, czy po­wie­dzieć Ad­rie­no­wi, że ma dru­gie imię – Ste­phen. Wy­chy­nę­ło gdzieś z pod­świa­do­mo­ści wraz z wi­do­kiem dy­plo­mu z na­zwi­skiem – Geof­frey Ste­phen Banks.

Do­szedł do wnio­sku, że ta spra­wa nie ma dla Ad­rie­na Sa­vi­gny więk­sze­go zna­cze­nia – i że wła­ści­wie nie ma zna­cze­nia dla żad­nej ze zna­nych mu osób.

 

***

 

Stary far­mer z za­do­wo­le­niem wspo­mi­nał prze­by­tą drogę.  

Chrząk­nął gło­śno, a potem sta­ran­nie wy­smar­kał nos w chu­s­tecz­kę. Od­czu­wał po­trze­bę po­dzie­le­nia się swo­imi spo­strze­że­nia­mi, więc zwró­cił się do psa.

 – Wszyst­ko idzie jak po maśle – mruk­nął, rzu­ca­jąc Ru­fu­so­wi ka­wa­łek mięsa. – Je­ste­śmy już, przy­ja­cie­lu, da­le­ko od domu, lecz cał­kiem nie­da­le­ko od na­sze­go celu.

Grant sie­dział przy ogni­sku. Sta­ran­nie ob­ja­dał pie­czo­ną nogę jed­nej z ku­ro­patw, ustrze­lo­nych rano. Kęsy mięsa za­gry­zał mocno już czer­stwym chle­bem, po­sma­ro­wa­nym smal­cem. Grant miał nadal mocne zęby, więc nie spra­wia­ło mu trud­no­ści żucie twar­dej pajdy chle­ba, bę­dą­cej w do­dat­ku koń­ców­ką bo­chen­ka.

Pies sie­dział przed nim. Cier­pli­wie cze­kał, aż Elmer ci­śnie ko­lej­ny ka­wa­łek zwie­rzę­cej kości. Ury­wa­nie szcze­kał, kiedy ocze­ki­wa­nie zbyt­nio się wy­dłu­ża­ło.

Wszyst­ko prze­bie­ga­ło tak, jak za­pla­no­wał Grant. Po­ru­sza­li się w kie­run­ku na po­łu­dnie, szla­kiem, do­brze za­pa­mię­ta­nym w cza­sach, kiedy nosił ozna­kę człon­ka od­dzia­łu sztur­mo­we­go swo­je­go hrab­stwa, jed­nej z wielu grup, de­spe­rac­ko pró­bu­ją­cych sfor­so­wać Prze­sło­nę. Pies biegł obok dwu­kół­ki, ra­do­śnie pod­nie­co­ny, wę­sząc i szu­ka­jąc no­wych śla­dów. Je­że­li za­czął prze­ja­wiać ob­ja­wy zmę­cze­nia, Grant za­trzy­my­wał wóz, przy­wo­ły­wał wil­czu­ra i po­ma­gał mu wdra­pać się do góry. Dal­szą drogę od­by­wa­li razem, do czasu, kiedy pies od­po­czął i za­czy­nał prze­ja­wiać ocho­tę do bie­ga­nia. Wtedy Grant po­zwa­lał mu ze­sko­czyć, ba­cząc, żeby Rufus za­nad­to się nie zmę­czył, po po­łu­dniu mocno ogra­ni­cza­jąc chwi­le swo­bo­dy. W cza­sie po­po­łu­dnio­we­go po­pa­su konie za­ja­da­ły trawę, a pies od­sy­piał zmę­cze­nie. W nocy Grant i wil­czur zgod­nie spali we wnę­trzu dwu­kół­ki, choć Grant uwa­żał, że zwie­rzę zaj­mu­je za dużo miej­sca i bar­dzo się roz­py­cha.

Znaj­do­wa­li się bli­sko Prze­sło­ny. Gran­ta nieco dzi­wi­ło, że wie­czo­rem nie widzi lekko opa­li­zu­ją­ce­go, ale wy­raź­ne­go świa­tła pro­mie­nio­wa­nia na li­niach zapór. Pa­mię­tał, że on i inni ob­ser­wo­wa­li to zja­wi­sko, kiedy dawno temu zbli­ża­li się do Prze­sło­ny. Za­chwy­ca­li się pięk­nem tej łuny. Coś mogło się jed­nak prze­cież zmie­nić.

Uwa­żał, że bę­dzie miał do­sta­tecz­nie dużo czasu, żeby wszyst­ko zba­dać na miej­scu.

Jesz­cze nie wy­kon­cy­po­wał, jak po­ko­na trzy ostat­nie linie zapór Prze­sło­ny, cho­ciaż miał wstęp­ny plan. Do­brze wie­dział na­to­miast, jak przej­dzie dwie pierw­sze.

Wstał, żeby roz­pro­sto­wać kości. Wy­rzu­cił nie­do­je­dzo­ną kość i resz­tę chle­ba.

Rufus za­szcze­kał ra­do­śnie.

Z wnę­trza sie­dzi­ska Grant wy­cią­gnął pil­nik i so­lid­ne szczyp­ce, z bar­dzo dłu­gi­mi ra­mio­na­mi osło­nię­ty­mi grubą war­stwą gumy. Miał pew­ność, że dzia­ła­jąc spo­koj­nie i roz­waż­nie, tymi cę­ga­mi prze­tnie za­sie­ki z drutu kol­cza­ste­go. Mu­siał uwa­żać, bo przez druty pły­nął prąd elek­trycz­ny o dużym na­pię­ciu.

Na­le­ża­ło tylko do­brze na­ostrzyć koń­ców­ki.

Pies gor­li­wie szpe­rał w tra­wie w po­szu­ki­wa­niu resz­tek ko­la­cji Gran­ta.

Elmer po­sie­kał pierś ku­ro­pa­twy i parę kro­mek chle­ba, aby Rufus najadł się do syta i nie ma­ru­dził.

Raźno przy­stą­pił do pracy.

 

***

 

– Oczy­wi­ście, mo­że­my zjeść obiad – za­de­cy­do­wał Ra­spens. Ze zdzi­wie­niem spo­strzegł, że od­czu­wa głód. – Za­wró­ci­my do po­przed­niej sta­cji czy tez prze­mie­ści­my się do na­stęp­nej? – za­py­tał, po­pra­wia­jąc uło­że­nie ciała w fo­te­lu.

– Nie. – Beer po­krę­cił głową. – Kil­ka­set me­trów dalej mamy nowy bu­dy­nek. Wła­ści­wie nawet małe osie­dle dla funk­cjo­na­riu­szy Prze­sło­ny. Skrę­ci­my nieco w bok.

Ra­spens zdzi­wił się.

– Przed roz­po­czę­ciem in­spek­cji prze­glą­da­łem plan usy­tu­owa­nia wszyst­kich sta­cji, po­ste­run­ków i bu­dyn­ków po­moc­ni­czych – za­uwa­żył, przy­po­mi­na­jąc sobie to­po­gra­fię od­cin­ka. – Na­nio­słem zmia­ny. Tam do­pie­ro pro­jek­tu­je się bu­do­wę.

– Nasze osie­dle już po­wsta­ło. – Beer uśmiech­nął się sze­ro­ko. – Rada Sta­no­wa przy­śpie­szy­ła prace. Mógł pan o tym nie wie­dzieć.

– Chyba tak – ostroż­nie przy­tak­nął Ra­spens.

Wy­sta­wił głowę nad opusz­czo­ną szybę drzwi­czek. Chciał jesz­cze raz spoj­rzeć na ma­je­sta­tycz­ny lot my­szo­ło­wów.

W miej­scu, gdzie nie­daw­no krę­ci­li się funk­cjo­na­riu­sze Prze­sło­ny w po­szu­ki­wa­niu grzy­bów, zo­ba­czył pas udep­ta­nej trawy, do­bie­ga­ją­cy aż do pierw­szych drzew. Tak do­kład­nie i sys­te­ma­tycz­nie udep­ta­nej, jakby ukry­to zdra­dza­ją­ce jakąś ta­jem­ni­cę ślady.

W mil­cze­niu za­ci­snął zęby. Chcia­no coś przed nim ukryć – miał już pew­ność.  

Po­my­ślał, że jutro tutaj po­wró­ci.

 

***

 

Jo­na­than Pryde ra­do­śnie uśmiech­nął się. Prze­wi­dy­wał, że za­koń­cze­nie misji jest na wy­cią­gnię­cie ręki.

Po­wo­li pla­no­wał już po­wrót do domu. Nie są­dził, żeby on i Banks na­po­tka­li ja­kieś trud­no­ści. Geof­frey zaj­mo­wał wy­so­ką po­zy­cję w hie­rar­chii klanu i na pewno wie­dział, jak po­stę­pu­je się w sy­tu­acji za­gro­że­nia. Pryde są­dził, że zna się na tym znacz­nie le­piej od niego.  

Wy­słan­nik zza Prze­sło­ny w za­my­śle­niu spo­glą­dał na bocz­ny wjazd do wiel­kiej willi tego miej­sco­we­go przy­wód­cy, Ad­rie­na Sa­vi­gny’ego. Cier­pli­wie cze­kał, aż ktoś otwo­rzy nie­wiel­ką bramę. Zo­stał umó­wio­ny – i sta­wił się o wy­zna­czo­nej go­dzi­nie. Miał kufer pełen gar­ni­tu­rów, ma­ry­na­rek i spodni na­praw­dę do­brych marek.

Bramę wy­ko­na­no ze sta­ran­nie wy­ku­tych sta­lo­wych prę­tów, ozdo­bio­nych mo­sięż­ny­mi od­le­wa­mi w kształ­cie liści. Przez prze­świ­ty po­mię­dzy nimi Pryde wi­dział skrę­ca­ją­cą w bok żwi­ro­wa­ną dróż­kę, oko­lo­ną szpa­le­rem drzew o ga­łę­ziach przy­cię­tych w kształ­cie stoż­ka i po­bie­lo­nych pniach. Sta­ran­nie utrzy­ma­ny gazon pła­wił się w pro­mie­niach słoń­ca.

Męż­czy­zna w czap­ce ści­nał trawę nie­wiel­ką ko­siar­ką. Ostrza ogrod­ni­cze­go na­rzę­dzia po­ru­szał ruch kół. Dwóch in­nych ludzi stało w cie­niu pierw­szej pary drzew, przy­glą­da­jąc się Jo­na­tha­no­wi. Wy­glą­da­ło, że nie mają nic szcze­gól­ne­go do ro­bo­ty.

Pryde po­my­ślał, że przed­mio­ty i rze­czy zdra­dza­ją wła­ści­cie­li. Tak oka­za­ły sa­mo­chód, w któ­rym wi­dział Bank­sa, mógł po­sia­dać tylko ktoś na­praw­dę ma­jęt­ny. Usta­le­nie, kim jest, za­ję­ło kil­ka­na­ście minut. Resz­ta oka­za­ła się pro­sta.

 Au­to­mo­bil – po­pra­wił się – sto­suj takie wy­ra­zy, jakie oni sto­su­ją. Nadal tak okre­śla­ją sa­mo­chód, nie wia­do­mo, dla­cze­go. Może od­zy­ska­li stare słow­ni­ki… Do okre­śla­nia od­le­gło­ści uży­waj mil i jar­dów, przy ob­ję­to­ści po­słu­guj się ga­lo­na­mi i busz­la­mi, bo uży­wa­ją ta­kich miar. Ina­czej mo­żesz się zdra­dzić. Pa­mię­taj o tym.  

Jesz­cze raz po­cią­gnął z sznur dzwon­ka. Przy głów­nej bra­mie umiesz­czo­no przy­cisk elek­trycz­ne­go dzwon­ka,  ale nie tutaj.

Tutaj nie muszą po­pi­sy­wać się za­moż­no­ścią – cią­gnął myśl. – Nawet oni oszczę­dza­ją ener­gię. Słusz­nie.  

Za­pa­mię­tał ko­lej­ne spo­strze­że­nie, zresz­tą nie pierw­sze. Mogło świad­czyć o trud­no­ściach w do­stę­pie do źró­deł su­row­ców albo o ni­skim sta­nie roz­wo­ju bar­dziej wy­ra­fi­no­wa­ne­go prze­my­słu. Po­wi­nien je za­wrzeć w ra­por­cie koń­co­wym.  

Pryde miał ocho­tę za­trzeć dło­nie. Jego umysł prze­ni­ka­ło prze­świad­cze­nie, że nie na­po­tka kło­po­tów z prze­ko­na­niem Geof­freya do po­wro­tu. Nie bę­dzie z tym żad­nych trud­no­ści, oce­niał Pryde, kiedy tylko Banks dowie się, kim jest. Usły­szy, jakie cze­ka­ją go per­spek­ty­wy.

Pryde prze­by­wał na Pół­no­cy już czte­ry razy. Za każ­dym nosił to samo na­zwi­sko – i zdą­żył się do niego przy­zwy­cza­ić. Za­wsze pra­co­wał jako do­mo­krąż­ca, ale za to prze­by­wał w od­le­głych od sie­bie miej­scach. Nie wi­dział w tym cze­goś spe­cjal­nie ry­zy­kow­ne­go, bo za­wsze mógł po­wie­dzieć, że szuka no­wych klien­tów.

Wy­cią­gnął rękę, chcąc znowu po­cią­gnąć za sznur, ale zre­zy­gno­wał. Wę­drow­ny han­dlarz, nawet o do­brej po­zy­cji, nie po­wi­nien być zbyt na­tręt­ny.

Nie­ba­wem cze­kał go kil­ku­let­ni okres od­po­czyn­ku. Bę­dzie mógł zająć się dwie­ma ma­ły­mi có­recz­ka­mi – może nawet opo­wie im, jak wy­glą­da życie na Pół­no­cy, oczy­wi­ście nie zdra­dza­jąc, skąd wszyst­ko wie. Z pew­no­ścią wpad­ną w za­chwyt.

Na­pa­wał się myślą, że bę­dzie też kąpał się rano i wie­czo­rem i prze­sia­dy­wał nad ba­se­nem, ze szklan­ką chłod­ne­go piwa w dłoni.

Jo­na­than Pryde wie­dział, że jego ma­rze­nia wy­glą­da­ją po­spo­li­cie,  są naj­zwy­klej­sze z moż­li­wych, ale znowu ra­do­śnie się uśmięch­nął.

 

***

 

Ad­rien Sa­vi­gny w sku­pie­niu stu­dio­wał dłu­gie sze­re­gi cyfr. Spraw­dzał wy­li­cze­nie kosz­tów i zy­sków Do­me­ny nad Po­to­kiem i ca­łe­go klanu.

Uznał, że ze­sta­wie­nie jest za­do­wa­la­ją­ce.

Prze­my­śla­ny i wie­lo­wąt­ko­wy plan, po­wo­li wcie­la­ny już w życie, wy­ma­gał po­sia­da­nia znacz­nych za­so­bów fi­nan­so­wych. Przy­wód­ca wiel­kiej fa­mi­lii pra­gnął też ze­brać sporą re­zer­wę na wy­dat­ki, trud­ne teraz do prze­wi­dze­nia.

Ad­rien za­wsze do­sko­na­le wie­dział, jaką ilo­ścią go­tów­ki dys­po­nu­je. Miał jej jed­nak za mało na kon­ty­nu­owa­nie pla­no­wa­ne­go przed­się­wzię­cia.

Prze­ję­cie trans­por­tu pie­nię­dzy, przy­naj­mniej na razie, roz­wią­zy­wa­ło pro­ble­my. Ro­dzi­ło też okre­ślo­ne skut­ki. Ich wy­wo­ła­nie sta­no­wi­ło jeden z celów dzia­ła­nia na­czel­ni­ka rodu – do­pro­wa­dze­nie do wojny dwóch kla­nów, a póź­niej pew­nie kilku.

Sa­vi­gny za­mie­rzał wy­grać krwa­we star­cie, za­pew­nia­jąc sobie pierw­szo­pla­no­wą po­zy­cję. Zwy­cię­stwo miało stać się pierw­szym kro­kiem w dłu­giej se­kwen­cji szcze­gó­ło­wo ob­my­ślo­nych dzia­łań, zu­peł­nie od­mie­nia­ją­cych życie człon­ków klanu i prze­ista­cza­ją­cej spo­łecz­ność do­me­ny – i całej Pół­no­cy.

Życie na na­szych te­re­nach zu­peł­nie się zmie­ni – my­ślał Sa­vi­gny. – Od­zy­ska­my impet. Wdro­ży­my nowe tech­no­lo­gie i przy­spie­szy­my roz­wój. Koń­cem dzia­łań sta­nie się ro­ze­bra­nie Prze­sło­ny to uczy­ni mój syn. Ale na po­cząt­ku ja po­pro­wa­dzę klany Pół­no­cy ku innej przy­szło­ści.

To była druga, jesz­cze nieco mgli­sta część planu Ad­rie­na. Do jej wy­ko­na­nia po­trze­bo­wał Geof­freya Bank­sa. Ale nie tylko – wie­dział, że musi zna­leźć jesz­cze kil­ku­na­stu, a może kil­ku­dzie­się­ciu ludzi, umie­ją­cych roz­po­znać tech­no­lo­gie Po­łu­dnia. Sa­vi­gny pra­gnął je wy­ko­rzy­stać na te­re­nach do­me­ny, znacz­nie po­więk­szo­nej po za­koń­cze­niu wojny.

Na razie jed­nak naj­waż­niej­szą osobą sta­wał się Banks. Mógł po­wró­cić na Po­łu­dnie, nie wy­wo­łu­jąc po­dejrz­li­wo­ści – i wy­ko­rzy­stać wszyst­ko, czym bę­dzie dys­po­no­wał. Sys­te­ma­tycz­nie prze­ka­zy­wać zdo­by­tą wie­dzę, nie­zwłocz­nie wpro­wa­dza­ną w życie. Sa­vi­gny prze­wi­dy­wał, że pierw­sze efek­ty przyj­dą pręd­ko.

Wszy­scy na­praw­dę będą z tego za­do­wo­le­ni – po­my­ślał z sa­tys­fak­cją.

Ad­rien Sa­vi­gny sie­dział w swoim ga­bi­ne­cie. Rano słu­żą­ca za­cią­gnę­ła drew­nia­ne ża­lu­zje na oknach, więc w po­ko­ju pa­no­wał przy­jem­ny pół­mrok. Na prze­ciw­le­głej od biur­ka ścia­nie wi­siał duży por­tret, przed­sta­wia­ją­cy sto­ją­ce­go w dum­nej pozie męż­czy­znę, odzia­ne­go w skó­rza­ny ka­ftan i sze­ro­kie spodnie. Czło­wiek z ob­ra­zu trzy­mał za cugle wierz­chow­ca o po­tęż­nej grzy­wie, dłu­gim ogo­nie i wiel­kich ko­py­tach. W dru­giej dłoni dzier­żył ka­pe­lusz, ozdo­bio­ny pięk­nym pió­ro­pu­szem.

Szczu­płą twarz po­kry­wa­ły zmarszcz­ki, a bujne i gęste włosy oszro­ni­ła już si­wi­zna. Wargi ukła­da­ły się w pewny sie­bie, dumny uśmiech czło­wie­ka, który wiele prze­szedł i bar­dzo dużo do­ko­nał. Ma­larz z boku por­tre­tu od­two­rzył kilka mniej­szych po­sta­ci, także sto­ją­cych w dum­nych po­zach.

Był to por­tret Omara Sa­vi­gny’ego, da­le­kie­go przod­ka Ad­rie­na, i jego naj­bar­dziej zna­nych to­wa­rzy­szy.

Gła­dząc się po bro­dzie, w za­my­śle­niu przy­glą­dał się po­sta­ci Omara.  

Są­dził, że jego pro­to­pla­sta, mimo wszyst­kich na­po­ty­ka­nych nie­bez­pie­czeństw i trud­no­ści, miał prost­sze życie niż on.

Kil­ka­set lat temu w Zie­mię ude­rzy­ła spora aste­ro­ida. Jej or­bi­tę dia­me­tral­nie mie­ni­ło ze­tknię­cie się z po­zo­sta­ło­ścia­mi po­tęż­nej sta­cji ko­smicz­nej. Zmia­ny kli­ma­tycz­ne za­czę­ły się na­tych­miast. Na­stał okres zlo­do­wa­ce­nia, po­wszech­nie na­zy­wa­ny Wiel­kim Chło­dem lub Wiel­kim Zim­nem. Tę nazwę za­wsze pi­sa­no du­ży­mi li­te­ra­mi. Zmie­ni­ło się wszyst­ko – peł­za­ją­cy na po­łu­dnie lą­do­lód od­wró­cił bieg rzek, usy­pał nowe wy­ży­ny, nisz­cząc po dro­dze mia­sta. Póź­niej kon­ty­nent po­ro­sły lasy, szyb­ko prze­ra­dza­ją­ce się w pusz­czę.

Po­cząt­ko­wo lu­dzie de­spe­rac­ko wy­dzie­ra­li sobie oca­la­łe reszt­ki, wal­cząc o prze­trwa­nie. Potem, krok po kroku, za­czę­li od­twa­rzać osią­gnię­cia przed na­sta­niem Wiel­kie­go Chło­du, coraz szyb­ciej i szyb­ciej. Sku­pia­li się w osa­dach, także w tej, gdzie teraz żył Ad­rien Sa­vi­gny i jego klan. Ten ob­szar nadal zwano Ar­deń­skim Lasem.

Omar Sa­vi­gny pierw­szy po­pro­wa­dził wy­pra­wy zwia­dow­cze na po­łu­dnie. Lu­dzie za­czę­li tam two­rzyć nowe, duże sie­dli­ska. Dzię­ki nim przy­wra­ca­nie stanu roz­wo­ju, ist­nie­ją­ce­go przed Wiel­kim Chło­dem na­bra­ło roz­pę­du.

Omar, do­wo­dząc licz­ny­mi wy­pra­wa­mi, zwe­ry­fi­ko­wał do­my­sły, snute w osa­dach Lasu Ar­deń­skie­go. On i jego to­wa­rzy­sze prze­ko­na­li się, że na po­łu­dniu lu­dzie znacz­nie szyb­ciej po­wra­ca­li do stanu przed Wiel­kim Chło­dem. Tam znisz­cze­nia spo­wo­do­wa­ne przez za­mróz i lą­do­lód nie oka­za­ły się aż tak wiel­kie, a do­stęp do su­row­ców, oca­la­łych ma­ga­zy­nów i urzą­dzeń o niebo lep­szy. Na pół­no­cy do­pie­ro po­wsta­wa­ły hrab­stwa, kiedy na po­łu­dniu urzą­dza­no już stany. Pier­wo­wzór po­sta­ci z por­tre­tu spraw­dził też, że lą­do­lód usy­pał w po­przek kon­ty­nen­tu wy­so­kie i stro­me wznie­sie­nia, trud­ne do prze­by­cia, po­ro­słe bujną knie­ją.  

Omar Sa­vi­gny stał się le­gen­dą Pół­no­cy jesz­cze za życia.

Ad­rien uwa­żał, że je­że­li zre­ali­zu­je swój za­mysł, zo­sta­nie jego god­nym na­stęp­cą. To był jeden z po­wo­dów, dla któ­rych za­mie­rzał wcie­lić w życie swój plan. W głębi ducha przy­zna­wał, że chyba głów­ny.

Naj­pierw jed­nak za­ła­twi­my ra­bu­nek. Uczy­ni­my ze spra­wy ko­niecz­nej spra­wę oczy­wi­stą dla moich ludzi, a za­ra­zem po­ży­tecz­ną – po­my­ślał Sa­vi­gny, po­now­nie czy­ta­jąc kar­te­lu­szek pa­pie­ru. Ktoś wy­pi­sał na nim ilo­ści i ro­dza­je bank­no­tów i monet.

Sta­ran­nie zło­żył ją na pół i wsa­dził do kie­szon­ki ko­szu­li.

Mu­siał roz­strzy­gnąć teraz dwa do­dat­ko­we pro­ble­my: pro­blem Geof­freya Bank­sa i spra­wę wy­słan­ni­ków, ba­da­ją­cych tech­no­lo­gie ludzi z Po­łu­dnia.

Uznał, że te spra­wy mogą jesz­cze po­cze­kać.

Na razie po­sta­no­wił, że zleci wy­ko­na­nie swo­je­go por­tre­tu, ta­kiej samej wiel­ko­ści jak po­do­bi­zna Omara. Je­że­li pierw­sza część planu po­wie­dzie się, w co nie wąt­pił, na­tych­miast na­ka­że re­ali­zo­wa­nie dru­giej.

Wtedy po­le­cę prze­nieść mój por­tret z sy­pial­ni i po­wie­sić w ga­bi­ne­cie, na dru­giej ścia­nie – po­my­ślał z za­do­wo­le­niem.

Ostroż­nie wziął do ręki książ­kę, le­żą­cą na biur­ku – otrzy­mał ją parę lat temu w pre­zen­cie na uro­dzi­ny. Sta­no­wi­ła cenną rzad­kość. Gruby tom w skór­ko­wej opra­wie wy­da­no parę wie­ków przed na­sta­niem Wiel­kie­go Zimna. Sta­ran­nie od­no­wio­ny, z po­zło­co­ny­mi na­zwi­skiem au­to­ra i ty­tu­łem, stał się wła­sno­ścią przy­wód­cy klanu. Po­mi­mo tego, że do kom­ple­tu bra­ko­wa­ło kilku czę­ści, sta­no­wił nie­by­wa­ły ra­ry­tas.

Sa­vi­gny przej­rzał kie­dyś wo­lu­men. Za­czął nawet czy­tać, nie spo­dzie­wa­jąc się ni­cze­go in­te­re­su­ją­ce­go. Teraz sta­ran­nie stu­dio­wał dzie­ło stro­na po stro­nie, ko­rzy­sta­jąc z po­mo­cy słow­ni­ka. Nie ro­zu­miał zna­cze­nia wielu wy­ra­zów, ale szyb­ko je po­zna­wał. Zle­cił także od­szu­ka­nie bra­ku­ją­cych czę­ści dzie­ła.

Zro­dzo­ny w umy­śle Ad­rie­na plan po­wstał pod­czas lek­tu­ry wy­da­nej w cza­sach uzna­wa­nych już za za­mierz­chłe na­uko­wej pracy z za­kre­su hi­sto­rii sta­ro­żyt­nej.

Teraz stu­dio­wa­nie tej po­zy­cji, zbli­ża­ją­ce się już do końca, coraz bar­dziej fa­scy­no­wa­ło po­tom­ka Omara.

Bar­dzo czę­sto znaj­dy­wał w niej na­tchnie­nie do no­wych po­my­słów.  

 

***

 

Ra­spens z nie­do­wie­rza­niem przy­pa­try­wał się wspa­nia­łe­mu wi­do­ko­wi.  

Kil­ka­dzie­siąt minut wcze­śniej ko­lum­na sa­mo­cho­dów skrę­ci­ła w krętą, leśną drogę. Wąską prze­cin­kę za­cie­nia­ły wy­ro­śnię­te ga­łę­zie drzew, a głę­bo­kie ko­le­iny po­ra­sta­ła trawa. Ra­spens czuł, jak jest tutaj wil­got­no i dusz­no. Dwa razy kie­row­cy mu­sie­li za­trzy­mać sa­mo­cho­dy, aby usu­nąć zwa­lo­ne pnie.

Trud­no prze­jezd­ny od­ci­nek szyb­ko się jed­nak za­koń­czył.

Nagle prze­cin­ka za­czę­ła się po­sze­rzać, za­mie­nia­jąc w drogę. Grunt stal się rów­niej­szy, a potem po­ja­wi­ła się gruba war­stwa szu­tru. Na końcu trak­tu Ra­spens uj­rzał dużą ko­lo­nię pięk­nych domów, roz­rzu­co­nych po­śród kęp drzew. Róż­no­ko­lo­ro­we ścia­ny i stro­me dachy sta­no­wi­ły kon­tra­punkt do ma­je­sta­tycz­nych dębów, sosen i klo­nów, wy­cią­ga­ją­cych na boki roz­ło­ży­ste ko­na­ry. Pięk­no i ma­je­stat osie­dla za­pie­ra­ło od­dech w pier­si.

To nie była zwy­kła sta­cja kon­tro­l­na z pa­ro­ma ra­chi­tycz­ny­mi bu­dyn­ka­mi go­spo­dar­czy­mi. Ra­spens z po­dzi­wem oglą­dał duże sku­pi­sko do­mostw, prze­dzie­lo­nych spo­ry­mi ogro­da­mi, zbu­do­wa­nych wzdłuż wy­ty­czo­nych już ulic.  

Na końcu drogi ter­ko­tał trak­tor, cią­gną­cy po­jem­nik na ko­łach. Wy­le­wa­no as­falt.

– Cóż to wła­ści­wie jest? – Ra­spens nie po­tra­fił sfor­mu­ło­wać in­ne­go py­ta­nia.

Beer uśmiech­nął się sze­ro­ko.

-– Praw­da, że wspa­nia­le wy­glą­da? – od­po­wie­dział z nie­ukry­wa­ną sa­tys­fak­cją. – A to jesz­cze nawet nie po­ło­wa tego, co za­mie­rza­my wznieść. Stwo­rzy­li­śmy mia­stecz­ko zgod­nie z de­cy­zja­mi Rady Sta­no­wej – cią­gnął, ma­cha­jąc ręką. – Cząst­ko­wy­mi, to praw­da, ale Rada za­ak­cep­to­wa­ła każdy etap roz­bu­do­wy. Wie pan, panie kon­tro­le­rze sta­no­wy, jak nudno i cięż­ko tutaj się żyje.  

W gło­sie nad­zor­cy za­brzmia­ła nuta skar­gi.

– Ten pro­jekt umoż­li­wia w końcu to, co inni w na­szym sta­nie dawno już po­sia­da­ją – dodał z tym samym sze­ro­kim uśmie­chem. – Nie mo­że­my prze­cież cią­gle zaj­mo­wać się spra­wa­mi Prze­sło­ny.

Uśmiech sta­wał się coraz bar­dziej ra­do­sny.

– Zgo­dzi się pan, że i my mamy prawo po­sia­dać to, co mają inni.

 

***

 

Muszę wie­rzyć w to, co robię i wie­rzę. Słusz­ność jest po na­szej stro­nie. Cie­ka­we, że na Pół­no­cy, tak jak i u nas, cią­gle uży­wa­ją tego po­wie­dze­nia o słusz­no­ści. Nie wiemy, dla­cze­go tak mó­wi­my.

Ocze­ki­wa­nia prze­dłu­ży­ło się, więc Pryde oce­niał wszyst­ko, czego do tej pory do­ko­nał. Utwier­dził się w prze­ko­na­niu, że do­brze po­stę­pu­je.

Wie­rzył w ko­niecz­ność sta­łe­go spraw­dza­nia, co dzie­je się w hrab­stwach Pół­no­cy – ro­zu­miał też i ak­cep­to­wał po­wo­dy pod­ję­cia de­cy­zji o wy­bu­do­wa­niu Prze­sło­ny. Wąt­pił, czy ja­ki­kol­wiek mo­ra­li­sta z tych dziw­nych, no­wych krę­gów fi­lo­zo­ficz­nych w jego sta­nie po­tra­fił­by prze­ko­ny­wu­ją­co uza­sad­nić po­wsta­nie za­po­ry. On tez nie umiał­by tego uczy­nić. Wy­star­cza­ło jed­nak, że przy­po­mniał sobie, co dzia­ło się po okre­sie Wiel­kie­go Zimna, żeby uspra­wie­dli­wił jej ist­nie­nie.

Hi­sto­rię po­wsta­nia Prze­sło­ny znał do­sko­na­le. Je­że­li w coś za­czy­nał wąt­pić, przy­po­mi­nał ją sobie – tak jak teraz.

Wiele dzie­siąt­ków lat temu wszyst­ko znowu za­czy­na­ło wska­zy­wać, że okres zlo­do­wa­ce­nia po­wtó­rzy się. Nagły po­wrót po­tęż­ne­go ozię­bie­nia ro­dził wiel­kie obawy. Lu­dzie ży­ją­cy na te­re­nach Lasu Ar­deń­skie­go i dalej na pół­noc, w uciecz­ce przed po­now­nie na­cie­ra­ją­cym lą­do­lo­dem szy­ko­wa­li się do mar­szu na po­łu­dnie. Nie­któ­rzy roz­po­czę­li wę­drów­kę, a kilka sta­nów pod­ję­ło walkę z przy­by­sza­mi.

Pryde po raz któ­ryś z rzędu przy­po­mniał sobie, że wtedy wszy­scy w pa­rok­sy­zmie trwo­gi po­łą­czy­li wy­sił­ki i zbu­do­wa­li Prze­sło­nę, wy­ko­rzy­stu­jąc naj­now­sze zdo­by­cze tech­nicz­ne, bę­dą­ce w dys­po­zy­cji sta­nów Po­łu­dnia.

Dla Jo­na­tha­na mo­ty­wy zbu­do­wa­nia wiel­kiej za­po­ry nigdy nie bu­dzi­ły wąt­pli­wo­ści. Nie uspra­wie­dli­wiał ich, uwa­ża­jąc za nie­mo­ral­ne, ale ro­zu­miał.

Nie wi­dział żad­nej sprzecz­no­ści po­mię­dzy wiarą w słusz­ność za­mknię­cia Prze­sło­ną drogi na po­łu­dnie a tym, że nie­jed­no­krot­nie za­sta­na­wiał się, czy dal­sze funk­cjo­no­wa­nie linii zapór jest na­praw­dę ce­lo­we.

Uwa­żał, że ist­nie­nie Prze­sło­ny nie ma już sensu. Jej utrzy­my­wa­nie i kon­ser­wo­wa­nie po­chła­nia­ło kro­cie, o czym wie­dział. Naj­waż­niej­sze dla Jo­na­tha­na było jed­nak to, że Prze­sło­na prze­gra­dza­ła dwa od­ręb­ne, ludz­kie świa­ty.

Jakiś męż­czy­zna szedł szyb­ko w stro­nę bramy. Ge­stem ręki przy­wo­łał ogrod­ni­ka i wska­zał na dwu­kół­kę. Ogrod­nik wy­cią­gnął z kie­sze­ni spory klucz.

Pryde są­dził, ze w dłuż­szym od­stę­pie czasu nie da się utrzy­mać ist­nie­ją­ce­go stanu. Już teraz wielu ludzi na Po­łu­dniu nie wi­dzia­ło nic złego w tym, że miesz­kań­cy Pół­no­cy osie­dlą się po dru­giej stro­nie Prze­sło­ny. Przy­pusz­czał, że li­kwi­do­wa­nie zapór po­win­no odbyć się czę­ścia­mi, me­to­dycz­nie i spo­koj­nie. Na­le­ża­ło unik­nąć na­głej fali mi­gra­cji, ale lu­dzie z pół­noc­nej stro­ny ba­rie­ry po­win­ni mieć moż­li­wość asy­mi­la­cji.

Jed­nak­że nie wąt­pił w ko­niecz­ność spraw­dza­nia, czy taka mi­gra­cja jest moż­li­wa i czego można się po niej spo­dzie­wać. To ważne za­da­nie wy­ko­ny­wa­li tacy lu­dzie jak on. Pryde czuł dumę, kiedy przy­po­mi­nał sobie es­ty­mę, z jaką spo­ty­kał się po po­wro­cie z ko­lej­nej misji.

Nie grze­szy­my pychą i po­czu­ciem wyż­szo­ści – my­ślał. – Nie je­ste­śmy winni tego, że roz­wi­ja­li­śmy się szyb­ciej, sko­ko­wo prę­dzej niż ci tutaj. Nie wińmy ludzi dawno zmar­łych, że trwo­ży­li się per­spek­ty­wą za­la­nia falą uchodź­ców. Za­ci­ska­li pię­ści i zęby na myśl o nowym cha­osie, mor­der­czych wal­kach, nisz­cze­nia wszyst­kie­go… Nie jest na­szym grze­chem, że wy­ko­rzy­sta­li­śmy po­sia­da­ną wie­dzę i zasób umie­jęt­no­ści dla za­po­bie­że­nia mi­gra­cji. Nie wińmy się za stwo­rze­nie tej wiel­kiej za­po­ry.

Jo­na­than w swoim mie­ście, w prze­rwach po­mię­dzy wy­ko­ny­wa­niem misji, czę­sto od­wie­dzał świą­ty­nię wszyst­kich re­li­gii i mo­dlił się żar­li­wie. Uwa­żał, ze czę­ste zwra­ca­nie się do isto­ty bo­skiej umac­nia go.

Pisk nie­na­oli­wio­nych za­wia­sów wy­rwał z za­my­śle­nia czło­wie­ka zza Prze­sło­ny. Ude­rzył pal­ca­mi w obu­do­wę kozła. Miał jesz­cze chwi­lę, żeby skoń­czyć myśl.

W sumie prze­cież nic się nie stało. Zlo­do­wa­ce­nie ustą­pi­ło, po­wrót fali mrozu nie na­stą­pił, a lu­dzie tutaj dają sobie radę – osą­dził.

Jeden z koni par­sk­nął.  

Cho­ciaż na pewno mo­gli­by myć się znacz­nie czę­ściej – za­koń­czył kon­sta­ta­cję.

Ogrod­nik otwo­rzył bramę. Wy­słan­nik z Po­łu­dnia trzep­nął wo­dza­mi konie po grzbie­tach. Znu­dzo­ne cze­ka­niem szpar­ko ru­szy­ły na­przód.

 

***

 

– Brise, wy­łą­czysz za­si­la­nie zapór. –  Beer po­sta­wił na sto­li­ku nie­do­pi­tą szklan­kę piwa.

Brise wziął bu­tel­kę i dolał do pełna. Beer z przy­jem­no­ścią pił zimne i bar­dzo smacz­ne piwo.

– Ra­spens i jego asy­sten­ci zo­sta­ją na noc. – Otarł wargi. – Nie je­dzie­my dalej.

– Z ja­kie­goż to po­wo­du? – Brise po­trzą­snął głową.

Jo­hann Brise pia­sto­wał sta­no­wi­sko nad­zor­cy nowej sta­cji i osie­dla funk­cjo­na­riu­szy Prze­sło­ny. Służ­bo­wo pod­le­gał jed­nak wła­dzy Ben­ja­mi­na Beera.

– Mu­sisz to zro­bić, Jo­hann. I zro­bisz. – Beer po­cią­gnął ły­czek chłod­ne­go na­po­ju. – Prze­cież do­brze wiesz, że trze­ba wie­czo­rem wy­łą­czać do­pływ ener­gii do osie­dla, żeby za­pew­nić funk­cjo­no­wa­nie zapór nocą. Tego oczy­wi­ście nie ro­bi­my…  

Znowu otarł wargi.

– Ra­spens po­wie­dział, że zo­sta­nie do rana – cią­gnął cicho. –  Za­mie­rza za­cząć opra­co­wy­wać zarys ra­por­tu. Jego asy­sten­ci wezmą się za kom­ple­to­wa­nie i se­gre­go­wa­nie da­nych. Ra­spens jest pe­dan­tem – kon­ty­nu­ował, przy­pa­tru­jąc się za­war­to­ści szklan­ki. – Po­dob­nie jak jego lu­dzie: będą pra­co­wa­li nawet do świtu, aż nie skoń­czą. Je­że­li osie­dle nie bę­dzie miało prądu, ten cały za­pa­trzo­ny w sie­bie kon­tro­ler za­sta­no­wi się, co się dzie­je – i ła­ska­wie ze­chce wy­ja­śnić ten pro­blem. Asy­sten­ci tego buca też się zdzi­wią, i to bar­dzo… Szyb­ko zo­rien­tu­ją się, o co na­praw­dę w tym wszyst­kim cho­dzi.

Brise po­pra­wił węzeł służ­bo­we­go kra­wa­ta. Po­krę­cił głową.

– Wszyst­ko wy­bu­do­wa­li­śmy za zgodą Rady Sta­no­wej.

W jego glo­sie brzmia­ła pew­ność sie­bie.

Pa­trzy­li na sie­bie w mil­cze­niu. Brise gło­śno prze­łknął ślinę, za­czął jed­nak mówić dalej.  

– Praw­dą jest, że Rada wy­ra­ża­ła zgodę czę­ścia­mi, czę­sto po fak­cie, ale wy­ra­ża­ła. – Ton głosu brzmiał hardo. Wzru­sza­jąc ra­mio­na­mi, otwo­rzył ko­lej­ną bu­tel­kę. – Kon­tro­ler sta­no­wy nie za­kwe­stio­nu­je de­cy­zji Rady, wiesz o tym – za­koń­czył, uśmie­cha­jąc się kpią­co.

Beer wes­tchnął. Je­dy­nym hau­stem dopił piwo.

– Brise, nie mo­żesz prze­cież być aż tak głupi…

Po­sta­wił szklan­kę na stole.

– Wiem, że wy­ra­zi­ła! – pod­niósł głos. – Ale nie wy­ra­ża­ła zgody na bu­do­wę pry­wat­nych domów. Je­że­li w końcu wy­ra­zi­ła, choć nie za darmo, stwier­dzi­ła, że za­si­la­nie w ener­gię i po­zo­sta­łe spra­wy za­ła­twią wła­ści­cie­le. Na swój koszt, Jo­hann.

Splu­nął na pod­ło­gę.

– Za­bra­łeś się za to w swoim pięk­nym, nowym do­mecz­ku? – w glo­sie Beera za­brzmia­ło szy­der­stwo.

– Chyba będę mu­siał za­cząć. – Głos Jo­han­na Brise brzmiał teraz nie­pew­nie.

– Tak… – Beer bęb­nił pal­ca­mi po stole. – Bę­dzie­my mu­sie­li za­cząć, i to pręd­ko. Ja, ty, po­zo­sta­li. Za­sta­no­wi­my się też nad wpi­sa­mi do dzien­ni­ków zu­ży­cia ener­gii. Jed­nak­że dzi­siaj – Beer pa­trzył pro­sto w oczy nad­zor­cy sta­cji – wszyst­ko musi grać. Ra­spen­so­wi żadne dziw­ne spo­strze­że­nia nie mogą przyjść do głowy.

– Dobra. – Zde­cy­do­wał się Brise. – Masz rację, Ben. I tak przy tej całej Prze­sło­nie od dawna nie wi­dzia­łem nawet psa z ku­la­wą nogą. Nie wiem, po co to jesz­cze utrzy­mu­je­my. To nie ma sensu.

Za­ło­żył czap­kę na głowę.

– Na wszel­ki wy­pa­dek prze­łą­czę linę za­si­la­nia od razu. Moż­li­we, że ten gnój za­żą­da jesz­cze jakiś wy­ja­śnień. Mogę nie dys­po­no­wać cza­sem.

– Czy ist­nie­nie Prze­sło­ny ma sens, za­le­ży od tego, jak do tego po­dejść. – Szef od­cin­ka przyj­rzał się uważ­nie nad­zor­cy. – Dla nas, do­staw­ców sprzę­tu, róż­nych firm i wielu człon­ków Rady jej ist­nie­nie jest jak naj­bar­dziej uza­sad­nio­ne. Czło­wie­ku, pa­mię­taj o tym. I za­kar­buj w swo­jej pu­stej gło­wie, że po­trze­bu­je­my mel­dun­ków o pró­bach sfor­so­wa­nia zapór.

Także wstał. Sta­ran­nie ob­cią­gnął mun­dur.

– Mu­sia­łem tro­chę na­kła­mać – stwier­dził lek­kim tonem w od­po­wie­dzi na py­ta­ją­ce spoj­rze­nie Jo­han­na Brise.

 

***

 

Elmer bez trud­no­ści do­tarł do Prze­sło­ny.

Bar­dzo nie­wie­le się zmie­ni­ło, co po­cząt­ko­wo go zdzi­wi­ło. Szyb­ko zro­zu­miał, że straż­ni­cy Prze­sło­ny, a są­dził, że tacy nadal są, wy­ci­na­ją drze­wa i krze­wy, żeby za bar­dzo się nie roz­ro­sły. Nie­któ­re druty pierw­szej linii zapór mocno już prze­rdze­wia­ły, inne na­to­miast lśni­ły bla­skiem no­wo­ści. Grant osią­gnął cel wcze­snym po­po­łu­dniem i do zmierz­chu po­zo­sta­wa­ło jesz­cze sporo czasu.

Sta­re­go far­me­ra tro­chę mar­twił pies. Rufus do­brze zno­sił trudy po­dró­ży. Bie­gał, je­że­li chciał, a potem prze­mie­rzał szlak leżąc we wnę­trzu dwu­kół­ki, z za­cie­ka­wie­niem wszyst­ko ob­ser­wu­jąc. Teraz stal się nie­spo­koj­ny – Grant są­dził, że pod­nie­cał się zu­peł­nie no­wy­mi za­pa­cha­mi, śla­da­mi i tro­pa­mi zwie­rząt. W trak­cie po­sto­jów Elmer mu­siał przy­wią­zy­wać zwie­rza­ka do szpry­chy koła.

Grant za­trzy­mał się ja­kieś sto jar­dów od wy­so­kiej za­po­ry z drutu kol­cza­ste­go. Wy­raź­nie wi­dział izo­la­to­ry na pio­no­wych słu­pach. Wie­dział, że przez tę plą­ta­ni­nę stali pły­nie prąd elek­trycz­ny.

Na pewno jed­nak mógł ją prze­ciąć. Są­dził, że bez trud­no­ści – je­że­li tylko bę­dzie uwa­żał.

Ścią­gnął cugle. Konie po­słusz­nie sta­nę­ły. Schwy­cił psa za ob­ro­żę i zmu­sił do ze­sko­cze­nia na zie­mię. Za­ło­żył długą smycz i sta­ran­nie prze­wią­zał przez obej­mę dy­sz­la. Wy­cią­gnął szczyp­ce i rę­ka­wi­ce po­wle­czo­ne grubą war­stwą gumy.

Pra­co­wał szyb­ko. Przy cię­ciu dru­tów nie wi­dział drob­nych, cha­rak­te­ry­stycz­nych iskier. Nie czuł ła­sko­czą­ce­go mię­śnie prze­ni­ka­nia im­pul­sów prądu. Do­szedł do wnio­sku, ze chyba jed­nak metal nie jest pod na­pię­ciem.

Śmia­ło prze­szedł przez wyrwę i za­brał się do pracy przy dru­giej za­po­rze. Czul się bar­dziej pew­nie, wiec po­szło mu znacz­nie szyb­ciej.

Wol­nym kro­kiem prze­kro­czył na­stęp­ny wyłom.

Po­my­ślał, że to na razie wy­star­czy. Chciał spo­koj­nie przyj­rzeć się ko­lej­nej li­niii za­sta­no­wić się, jak ją po­ko­nać – pew­nie przez wy­sa­dze­nie słupa przy po­mo­cy ła­dun­ku pro­cho­we­go, przy­mo­co­wa­ne­go do bar­dzo dłu­gie­go drąga.  Mu­siał to zro­bić sam, bez to­wa­rzy­stwa Ru­fu­sa.

Wró­cił do brycz­ki. Na ostat­nim od­cin­ku szla­ku, w od­le­gło­ści za­le­d­wie dwu­stu jar­dów za­pa­mię­tał dobre miej­sce na urzą­dze­nie obo­zo­wi­ska. Wsa­dził psa do wnę­trza dwu­kół­ki, mocno trzy­ma­jąc smycz. Za­wró­cił wóz. Po prze­je­cha­niu kil­ku­dzie­się­ciu jar­dów uznał, że wil­czur, tak jak zwy­kle, bę­dzie truch­tał przed za­przę­giem.

Rufus miał zu­peł­nie inne zda­nie.

Kiedy zna­lazł się na ziemi, od­wró­cił się i żwawo po­biegł w stro­nę Prze­sło­ny. Wy­gię­ty w łuk, buj­nie owło­sio­ny ogon fa­lo­wał na lewo i prawo. Pies szcze­kał ury­wa­nie, jakby dając znać, ze ma do za­ła­twie­nia coś nie­zwy­kle pil­ne­go.

Grant wście­kle szarp­nął wo­dza­mi, za­wra­ca­jąc w miej­scu dwu­kół­kę i zmu­sza­jąc konie pra­wie do cwału. Krzy­czał ochry­ple, chcąc, żeby pies się za­trzy­mał. Nie mógł znieść myśli, że za parę minut Rufus zmie­ni się w kawał pie­czo­ne­go mięsa i śmier­dzą­cej sier­ści. Puls far­me­ra bił jak osza­la­ły.

Zwie­rzę nie zwra­ca­ło na niego uwagi. Bie­gło pro­sto jak strza­ła, aby zo­ba­czyć i ob­wą­chać coś, co przy­cią­gnę­ło jego uwagę. Za­le­d­wie raz Rufus od­wró­cił łeb,  spraw­dza­jąc, cze­goż chce Elmer. Coraz to wol­niej­szym, ale nadal szyb­kim kłu­sem minął po­zo­sta­łe linie zapór. W końcu za­trzy­mał się przed kępą wy­ro­śnię­tych traw.

Grant, za­ci­na­jąc batem konie, w ogóle nie za­sta­na­wiał się, co robi – po pro­stu gonił swo­je­go psa. Ści­gał wiel­kie­go, wy­ro­śnię­te­go mie­szań­ca wielu ras, o gę­stym fu­trze w róż­nych od­cie­niach brązu, żółci i sza­ro­ści. Do­pie­ro teraz zdał sobie spra­wę, jak bar­dzo go lubi i jak mocno przy­zwy­cza­ił się do obec­no­ści zwie­rzę­ce­go to­wa­rzy­sza.

W głębi umy­słu Gran­ta prze­wi­ja­ła się wątła myśl, do­da­ją­ca jed­nak od­wa­gi, że je­że­li Ru­fu­so­wi nic się nie stało, tak samo bę­dzie w jego przy­pad­ku. El­me­ra nę­ka­ło też pod­świa­do­me py­ta­nie, czego wła­ści­wie tak za­wzię­cie szuka wil­czur, cho­ciaż zda­wa­ło mu się, że zna od­po­wiedź.

Sześć­set jar­dów dalej, raz za razem so­czy­ście splu­wa­jąc na zie­mię, stwier­dził, że prze­czu­cie go nie my­li­ło.

Przy­czy­ną uciecz­ki Ru­fu­sa stał się jeż – dawno temu mu­siał go wy­czuć. Psi­sko uwiel­bia­ło wy­szu­ki­wać w lesie kol­cza­ste, żwawo po­ru­sza­ją­ce się kłę­busz­ki igieł. Rufus stał teraz przed szarą, małą brył­ką na­je­żo­nych we wszyst­kich kie­run­kach dłu­gich kol­ców. Chry­pli­wie po­szcze­ku­jąc, nie­pew­nie wy­cią­gał do przo­du łapę, jakby chciał się bawić, lecz zaraz ją cofał.

Grant otarł mokre od potu czoło. Ode­tchnął głę­bo­ko. Za­kła­da­jąc smycz po­my­ślał, że przej­ście przez Prze­sło­nę jed­nak wcale nie przed­sta­wia­ło spe­cjal­nych trud­no­ści.

Czule po­gła­skał psa po karku.

 

***

 

– Przy­nio­słem do po­ka­za­nia trzy na­praw­dę dobre gar­ni­tu­ry, panie Banks.

– Tak? – w gło­sie wy­so­kie­go męż­czy­zny nie za­brzmia­ło za­cie­ka­wie­nie. Wpa­try­wał się w sza­chow­ni­cę, umiesz­czo­ną po­środ­ku kwa­dra­to­we­go stołu.

Pryde zo­ba­czył, jak z wi­docz­nym wa­ha­niem pod­no­si jedną z figur – gońca.

Osą­dził, że Banks nie jest do końca zde­cy­do­wa­ny, czy ruch lau­frem bę­dzie do­brym po­su­nię­ciem.

– Zwy­kle zle­cam szy­cie gar­ni­tu­rów na miarę. – Banks ze znie­cier­pli­wie­niem mach­nął ręką, jakby opę­dzał się od na­tręt­ne­go owada. Nie od­wró­cił głowy.

Z wy­ra­zem sku­pie­nia na twa­rzy, trzy­ma­jąc w górze wzię­tą przed chwi­lą fi­gu­rę, wpa­try­wał się w czar­ne i białe pola.

– To dobry i wy­god­ny spo­sób – dodał po chwi­li. – Ma się to, czego chce.

Po­krę­cił głową. Po­sta­wił gońca tam, gdzie stal po­przed­nio.

– Te gar­ni­tu­ry mogą cię za­in­te­re­so­wać, Geof­frey – ga­wę­dziar­skim tonem stwier­dził Pryde. – Bo prze­cież jest praw­dą, że na­zy­wasz się Geof­frey Ste­phen Banks?

Banks szyb­kim ru­chem od­wró­cił się w stro­nę Jo­na­tha­na.

Pryde za­uwa­żył, ze Banks ma duże oczy o zie­lo­nych tę­czów­kach.

– Kimże je­steś? – za­py­tał Geof­frey, uważ­nie przy­glą­da­jąc się czło­wie­ko­wi po dru­giej stro­nie sza­chow­ni­cy.

– Tutaj noszę na­zwi­sko Pryde. Jo­na­than Pryde. – Przy­bysz z Po­łu­dnia uśmiech­nął się lekko. – Je­stem czło­wie­kiem zza Prze­sło­ny.

Zręcz­nym ru­chem po­wie­sił na uchy­lo­nych drzwiach od we­ran­dy przy­nie­sio­ne gar­ni­tu­ry i usiadł na­prze­ciw­ko Bank­sa.

– Zgłę­biam na Pół­no­cy taj­ni­ki za­wo­du do­mo­krąż­cy i ob­woź­ne­go han­dla­rza – dodał po chwi­li za­sta­no­wie­nia. – Nie­źle mi idzie.

Banks pa­trzył na niego w mil­cze­niu. Szczu­pła, nadal mło­dzień­cza twarz nie wy­ra­ża­ła żad­nych uczuć.

– W rze­czy­wi­sto­ści je­stem praw­ni­kiem. Po dru­giej stro­nie za­trud­ni­li mnie w urzę­dzie sta­no­wym – rze­czo­wym tonem stwier­dził Jo­na­than. – Nie­ste­ty, na dość mier­nym sta­no­wi­sku. Po­cie­szam się myślą, że jesz­cze wszyst­ko przede mną.  

Po­ło­żył ręce na stole.

Banks za­uwa­żył, że Pryde ma duże, czy­ste dło­nie o sta­ran­nie utrzy­ma­nych pa­znok­ciach. Nadal przy­glą­dał się uważ­nie czło­wie­ko­wi, który jako je­dy­ny, obok niego sa­me­go, znal jego dru­gie imię.

Po­my­ślał, że Pryde jest pra­wie tak wy­so­ki jak on, ale chyba chud­szy. Gład­kie, ciem­ne włosy za­cze­sy­wał na bok. Szczu­płą, sta­ran­nie ogo­lo­ną twarz wy­dłu­ża­ły spo­rej dłu­go­ści gęste bacz­ki. Nosił okrą­głe oku­la­ry w me­ta­lo­wej opra­wie.

– Przy­ją­łem pro­po­zy­cję prze­pro­wa­dze­nia kilku misji. – Pryde rów­nież uważ­nie wpa­try­wał się w Bank­sa. – Na­praw­dę do­brze za nie płacą, a ja mam ro­dzi­nę na utrzy­ma­niu. Żonę bar­dzo ucie­szył przy­pływ znacz­nej ilo­ści go­tów­ki.

Po­ki­wał głową.

Banks wpa­try­wał się w mil­cze­niu w nie­ocze­ki­wa­ne­go go­ścia.

– Poza tym – Pryde nie­spo­dzie­wa­nie się uśmiech­nął – chyba po­lu­bi­łem to nowe za­ję­cie.

Za­czął lekko pukać pal­ca­mi w blat.

– Do­dat­ko­we za­ję­cie – dodał po chwi­li za­sta­no­wie­nia.

– Cze­góż chcesz? – Banks wziął do ręki bier­kę sza­cho­wą: pion­ka. Zde­cy­do­wa­nym ru­chem prze­su­nął go o dwa pola. – Jutro za­ła­twia­my ważną spra­wę, więc nie mam czasu na dłu­gie po­ga­węd­ki.

W gło­sie za­brzmia­ła nuta znie­cier­pli­wie­nia.

– Chce­my, żebyś wró­cił do domu, Geof­frey. – Pryde po­pra­wił oku­la­ry.

– Kimże tam byłem? – Banks za­ło­żył dłu­gie ręce z tylu głowy.

Znowu uważ­nie wpa­try­wał się w twarz Jo­na­tha­na Pryde’a.

– Fi­zy­kiem. –  Głos Pryde’a brzmiał bez­na­mięt­nie.  – Bar­dzo zdol­nym fi­zy­kiem.  Spe­cjal­nie nie znam się na tej ga­łę­zi nauki, ale wiem, że mia­łeś wiel­kie per­spek­ty­wy.

Za­tarł dło­nie.

– Nadal je po­sia­dasz – stwier­dził z na­ci­skiem. – Wielu twier­dzi, że mo­żesz stać się gwiaz­dą nauki. Wiel­ką gwiaz­dą, z na­leż­ny­mi apa­na­ża­mi i za­szczy­ta­mi.

–  Wiem – Banks po­ki­wał głową.

Prze­niósł wzrok na sza­chow­ni­cę.

–  To zna­czy, wiem, że kie­dyś byłem fi­zy­kiem – dodał, po­cie­ra­jąc czu­bek nosa. – Nie­daw­no przy­po­mnia­łem sobie różne wzory. Teraz przy­cho­dzi mi to bez wy­sił­ku. Przy­po­mnia­łem tez sobie, że na dru­gie imię mam Ste­phen. Z tego po­wo­du roz­ma­wiam z tobą.

Za­milkł na chwi­lę.

– Kim stanę się tam, na Po­łu­dniu, je­że­li po­wró­cę? – Banks nadal uważ­nie wpa­try­wał się w fi­gu­ry sza­cho­we.  

Pryde od­ru­cho­wo znowu za­bęb­nił pal­ca­mi po stole. Prze­rwał na­tych­miast, wie­dząc, że nie jest to wła­ści­wy gest – mógł zo­stać od­czy­ta­ny jako wyraz nie­pew­no­ści albo znie­cier­pli­wie­nia.  

Po­my­ślał, że jak na razie, wszyst­ko idzie do­brze. Za­cho­wy­wał się spo­sób wpo­jo­ny pod­czas szko­le­nia przed pierw­szą misją. Mówił spo­koj­nym, ci­chym, ale zde­cy­do­wa­nym gło­sem. Po­ło­żył ręce na stole, aby Banks wi­dział je wy­raź­nie – le­żą­ce, nie­ru­cho­me dło­nie uspo­ka­ja­ły roz­mów­cę. Sta­no­wi­ły ozna­kę po­ko­jo­wych za­mia­rów, wzbu­dza­ją­cą za­ufa­nie. Pryde nie mu­siał uży­wać oku­la­rów, lecz tutaj czę­sto je nosił. Nie po­lep­sza­ły ostro­ści wi­dze­nia, bo­wiem za­miast so­cze­wek w opraw­ce umiesz­czo­no zwy­kle szkło. Lu­dzie, przy­go­to­wu­ją­cy misję uwa­ża­li, że no­sze­nie oku­la­rów uła­twia na­wią­zy­wa­nie kon­tak­tów.

Naj­waż­niej­sze było coś in­ne­go – wcią­gnął Bank­sa do roz­mo­wy. Za­in­te­re­so­wał, co mogło oka­zać się nie­ła­twe. Pryde spo­dzie­wał się, że teraz wszyst­ko pój­dzie gład­ko.  

Uśmiech­nął się w głębi ducha na przy­po­mnie­nie wcze­śniej­szych przy­pusz­czeń – chyba się po­twier­dza­ły.

–  Bę­dziesz pra­co­wał w jed­nym ze sta­no­wych kon­glo­me­ra­tów na­uko­wych.

Znowu po­pra­wił okrą­głe bi­no­kle ge­stem, su­ge­ru­ją­cym na­mysł i sku­pie­nie. Przed misją kilka razy tre­no­wał przed lu­strem nie­pew­ne po­ru­sza­nie oku­la­ra­mi, żeby wy­pa­da­ło prze­ko­ny­wu­ją­co.

– Nie­wie­lu tam za­trud­nia­ją – kon­ty­nu­ował cicho, jakby zwie­rzał się z ja­kiejś ta­jem­ni­cy. – Trze­ba być kimś na­praw­dę zdol­nym, żeby tra­fić do kon­glo­me­ra­tu. Wielu się stara o takie za­ję­cie i nic im nie wy­cho­dzi. A mnie, po­myśl tylko, spe­cjal­nie wy­sła­no, żeby cie­bie tam ścią­gnąć.

Oce­nił, że idzie mu coraz le­piej. 

–  Wiel­ki pre­stiż i wiel­kie per­spek­ty­wy, Geof­frey – dodał z na­ci­skiem.

Nie ak­cen­to­wał spe­cjal­nie zgło­sek – wy­po­wie­dział słowa szcze­rej praw­dy.

– Może zaj­miesz się ba­da­nia­mi nad ra­dia­cją – cią­gnął ostroż­nie. – Wiesz, w tej aku­rat dzie­dzi­nie już dawno wy­prze­dzi­li­śmy do­ko­na­nia ludzi przed Wiel­kim Chło­dem. Ich dawne ku­chen­ki mi­kro­fa­lo­we są ni­czym w po­rów­na­niu do tego, czym teraz dys­po­nuj­my. Są jak pło­myk świe­cy przy żarze hut­ni­cze­go pieca.

Przy­bysz z Po­łu­dnia nie zdra­dzał żad­nych se­kre­tów, bo na Pół­no­cy wszy­scy do­sko­na­le znali mor­der­czą moc zapór Prze­sło­ny. Szczu­pły czło­wiek z okrą­gły­mi bi­no­kla­mi są­dził jed­nak, że ten pro­blem po­wi­nien za­in­try­go­wać umysł Bank­sa – i po­bu­dzić jego cie­ka­wość. 

Pryde przy­go­to­wy­wał się do roz­mo­wy z mło­dym fi­zy­kiem. Użyte po­rów­na­nie wpa­dło mu kie­dyś do głowy, a teraz czuł za­do­wo­le­nie, że tak zręcz­nie je sfor­mu­ło­wał.

Banks bez­dź­więcz­nie po­ru­szył kilka razy war­ga­mi. Nie­spo­dzie­wa­nie prze­mó­wił sil­nym i pew­nym gło­sem: 

– Za­sto­so­wa­łem gam­bit het­mań­ski La­ske­ra, użyty w grze prze­ciw­ko Ca­sa­blan­ce. – Uśmiech­nął się. – Nigdy o tym nie czy­ta­łem: po pro­stu już go pa­mię­tam.

Czu­łym ge­stem prze­tarł pal­cem rant sza­chow­ni­cy.

– Nie. – Ton głosu za­brzmiał tak samo sta­now­czo. – Nie wrócę tam. Nie wrócę z tobą, Pryde, na Po­łu­dnie. Muszę opo­wie­dzieć Ad­rie­no­wi Sa­vi­gny’emu o tej roz­mo­wie. Dzi­siaj go tu nie ma, ale zro­bię tak jutro. Bę­dzie więc le­piej, Jo­na­tha­nie – czło­wiek gra­ją­cy sam ze sobą w sza­chy wes­tchnął – je­że­li jesz­cze dzi­siaj, i to szyb­ko, wy­ru­szysz w po­wrot­ną drogę.

Od­chy­lił się na krze­śle i skrzy­żo­wał ręce na pier­siach.

– Na pewno Sa­vi­gny ze­chce z tobą po­roz­ma­wiać. – Banks lekko się uśmiech­nął. – Dla cie­bie ta roz­mo­wa może oka­zać się trud­na.

Pryde otwo­rzył usta. Chciał roz­wi­nąć za­czę­tą przed chwi­lą myśl. Za­mie­rzał opo­wie­dzieć, jak żyje się na Po­łu­dniu – po­in­for­mo­wać, jak wszyst­ko tam różni się od życia po dru­giej stro­nie Prze­sło­ny. Przy­po­mnieć spra­wy oczy­wi­ste i wy­do­być je z mroku utra­ty pa­mię­ci.

Nawet nie za­czął. Banks prze­rwał pierw­sze słowa zde­cy­do­wa­nym, prze­czą­cym ge­stem dłoni tuż przed nosem Jo­na­tha­na.

Przez chwi­lę Pryde’a ogar­nę­ło po­czu­cie lęku. Ręce Bank­sa wró­ci­ły jed­nak z po­wro­tem do skrzy­żo­wa­nej po­zy­cji na tor­sie.

Roz­po­czął jesz­cze raz.

– Geof­frey, mu­sisz i po­wi­nie­neś po­wró­cić na Po­łu­dnie. Róż­ni­my się od was znacz­nie, wy­prze­dza­jąc o kilka po­ko­leń. Czte­ry, może nawet pięć… Ponad sto lat róż­ni­cy, a ona po­głę­bia się w na­tu­ral­ny spo­sób. Nasze życie jest nie­po­rów­ny­wal­ne z tym, co czeka cie­bie tutaj – zro­zum to.

Banks za­czął się śmiać. Jego śmiech brzmiał dźwięcz­nie, bez­tro­sko, wy­ra­ża­jąc głę­bo­kie uczu­cie roz­ba­wie­nia.

– Muszę wró­cić? Sta­wiasz ja­kieś wa­run­ki? Ty, wę­drow­ny han­dlarz, czło­wiek, nie ma­ją­cy nawet klanu?

Prze­tarł za­łza­wio­ne od śmie­chu oczy.

– Opa­mię­taj się. – Banks znowu za­śmiał się szy­der­czo. – Nie ka­za­łem cię zwią­zać, bo mo­żesz być moim ziom­kiem. Prze­strze­ga­my tego tutaj, więc roz­ma­wiam uprzej­mie.

W gło­sie Bank­sa za­brzmiał wy­raź­ny ton po­gar­dy.

– Po­wiedz, czemu chcesz tutaj zo­stać? – po chwi­li mil­cze­nia za­py­tał Jo­na­than.

W jed­nej chwi­li zro­zu­miał, że jego sta­ra­nia są da­rem­ne. Mło­de­go fi­zy­ka po pro­stu nie in­te­re­so­wa­ło to, co chciał po­wie­dzieć.

Nie czuł roz­cza­ro­wa­nia. Wy­ko­nał po­wie­rzo­ne za­da­nie i do­tarł do Bank­sa. Za­pro­po­no­wał, co miał do za­ofe­ro­wa­nia. Są­dził, że Geof­frey bę­dzie chciał wie­dzieć, jak żyje się na po­łu­dniu, a on mu to przed­sta­wi – i prze­ko­na do po­wro­tu.

Stało się ina­czej. Banks za­de­cy­do­wał o tym w oka­mgnie­niu.

Pryde jed­nak pra­gnął zro­zu­mieć, dla­cze­go młody fizyk pod­jął taką de­cy­zję.

– Żyję tutaj, Pryde – od­po­wie­dział z na­ci­skiem Banks. – Znam i ro­zu­miem to życie. Lubię je…

Ma­rzy­ciel­sko się uśmiech­nął.  

– Całe moje świa­do­me ist­nie­nie – mówił teraz z wi­docz­nym na­my­słem – upły­nę­ło na Pół­no­cy. Pra­gnę po­znać swoją prze­szłość i czy­nię sporo, żeby wró­ci­ła mi pa­mięć, ale dla­te­go, że ta ułom­ność mnie draż­ni. Po dru­giej stro­nie mu­siał­bym za­czy­nać od po­cząt­ku. Znowu uczyć się wszyst­kie­go – oby­cza­jów, hi­sto­rii, spo­so­bu po­stę­po­wa­nia. Był­bym, myślę, kimś obcym. To prze­cież jest takie oczy­wi­ste… Nie wiem nawet, czy bycie na­ukow­cem w tym kon­glo­me­ra­cie mnie in­te­re­su­je.

Po­trzą­snął głową.

– Chyba nie. Nie czuję do tego żad­nej chęci.

Widać było, że za­sta­na­wia się nad dal­szy­mi sło­wa­mi.

– Zro­zum, Jo­na­tha­nie – po pro­stu nie mam punk­tu od­nie­sie­nia. Per­spek­ty­wa, którą przed­sta­wiasz, jest dla mnie ciem­ną licz­bą, nie do osza­co­wa­nia. To tylko za­klę­cie… Po wtóre, wiesz chyba, że mam ści­śle lo­gicz­ny umysł. Wszyst­ko, co sobie przy­po­mnę, wy­ko­rzy­stam tutaj – w isto­cie rze­czy, to pra­wie to samo.

Pryde i Banks przy­glą­da­li się sobie w mil­cze­niu. 

– Po­wiedz jesz­cze, jak to się stało, że stra­ci­łem pa­mięć. Co wła­ści­wie mia­łem tutaj robić? – Banks szyb­kim ru­chem wstał z krze­sła.

– Wy­pa­dek… – Pryde także się pod­niósł. – Coś za­dzia­ła­ło nie tak. Może sam po­peł­ni­łeś jakiś błąd. Prze­ży­łeś, ale stra­ci­łeś pa­mięć: tak są­dzi­my. Mia­łeś tutaj ro­zej­rzeć się i oce­nić moż­li­wo­ści roz­wo­ju tech­nicz­ne­go. Chyba pro­po­zy­cja wy­pra­wy spodo­ba­ła ci się, bo wcale nie mu­sia­łeś tego robić. Nie mu­sia­łeś tego czy­nić, Geof­frey – dodał z na­ci­skiem – z twoim umy­słem i wie­dzą.

Pryde zdjął oku­la­ry z nosa. Wło­żył do me­ta­lo­we­go pu­deł­ka, wy­ję­te­go z kie­sze­ni ma­ry­nar­ki. Nie lubił nosić bi­no­kli – tak okre­śla­no na Pół­no­cy oku­la­ry i Jo­na­than o tym pa­mię­tał. Teraz stały się nie­po­trzeb­ne.

– Zaj­mo­wa­łeś się tylko moją spra­wą, ziom­ku z Po­łu­dnia? – Banks prze­siadł się na drugą stro­nę stołu, w miej­sce, gdzie przed chwi­lą sie­dział przy­bysz.

– Oczy­wi­ście, że nie. – Pryde po­trzą­snął głową.

Wie­dział, że po­wi­nien za­koń­czyć roz­mo­wę. Na­strój Bank­sa mógł się zmie­nić, co ro­dzi­ło po­ten­cjal­ne nie­bez­pie­czeń­stwo. Mu­siał jed­nak prze­rwać wy­mia­nę zdań w spo­sób na­tu­ral­ny.

Pod­szedł do drzwi we­ran­dy. Zdjął wi­szą­ce gar­ni­tu­ry.

 – Głów­nie badam struk­tu­rę kla­no­wą. Oce­niam też po­stęp tech­nicz­ny. Po­wią­za­nia spo­łecz­ne są jed­nak dla nas bar­dziej istot­ne. Wiesz, wa­run­ku­ją ludz­kie za­cho­wa­nia.

Stał już bli­sko wyj­ścia z po­ko­ju.

– Na Po­łu­dniu, na samym po­cząt­ku, hi­sto­ria to­czy­ła się tak samo. –  Pryde otwo­rzył drzwi. – Lu­dzie wspie­ra­li się wza­jem­nie. Czuli się bez­piecz­nie, mając ro­dzi­nę, coraz roz­le­glej­szą – wielu ziom­ków, po­wią­za­nych ze sobą. To się jed­nak szyb­ko skoń­czy­ło. Myślę… – Pryde za­wa­hał się – że klany ha­mu­ją tutaj po­stęp. Jest to jed­nak tylko hi­po­te­za.

– Jest wielu ta­kich wy­słan­ni­ków jak ty? – z cie­ka­wo­ścią za­py­tał Banks.

Pryde po­my­ślał, że jed­nak Geof­frey pró­bu­je do­wie­dzieć się cze­goś wię­cej o lu­dziach i spra­wach świa­ta, do któ­re­go nie chciał po­wró­cić.

Jo­na­than nie są­dził, aby jesz­cze raz po­ja­wił się na Pół­no­cy. Banks wie­dział, kim jest. Jutro, a może nawet dzi­siaj, dowie się o tym znacz­nie wię­cej osób. Ozna­cza­ło to, że koń­czy ostat­nie za­da­nie.

Może z tego po­wo­du od­po­wie­dział szcze­rze:

– Wcale nie. Jest nas nie­wie­lu – po pro­stu nie ma chęt­nych. Nie mamy armii, tak jak i u was, na Pół­no­cy. Są strasz­nie dro­gie w utrzy­ma­niu. Mamy za to Prze­sło­nę. Mu­si­my jed­nak wie­dzieć, co się tutaj dzie­je, więc ba­da­ją to lu­dzie tacy jak ja.

Coś nagle przy­szło mu do głowy: dziw­na za­chcian­ka, może, jak oce­nił, objaw sym­pa­tii do czło­wie­ka, wpa­tru­ją­ce­go się w sza­chow­ni­cę.

– Weź to, pro­szę. – Pryde po­ło­żył na stole jeden z trzy­ma­nych na ra­mie­niu gar­ni­tu­rów. – Na­praw­dę bę­dziesz w nim do­brze wy­glą­dał: znam się na tym. Pa­miąt­ka po spo­tka­niu z czło­wie­kiem z dru­giej stro­ny tego sa­me­go świa­ta…  

Uśmiech­nął się lekko w od­po­wie­dzi na zdzi­wio­ne spoj­rze­nia Bank­sa.

Wy­cho­dząc z po­ko­ju, Pryde czuł prze­peł­nia­ją­ce go uczu­cie za­do­wo­le­nia. Teraz do­pie­ro w pełni uświa­do­mił sobie, że chcąc czy nie chcąc, musi ucie­kać na Po­łu­dnie –i to jak naj­szyb­ciej.

To prze­cież jest takie oczy­wi­ste – stwier­dził. – Tak samo oczy­wi­ste jak po­wo­dy, dla któ­rych Banks nie chciał po­wró­cić do domu.

Uznał, ze może wła­śnie ta wcze­śniej­sza, nie do końca spre­cy­zo­wa­na myśl spo­wo­do­wa­ła, że po­da­ro­wał jeden z gar­ni­tu­rów.  

Po pro­stu Banks – my­ślał Pryde – sam o tym nie wie­dząc, wy­świad­czył mi wiel­ką przy­słu­gę.

 

***

 

Gąszcz da­nych – za­sta­na­wiał się Ra­spens. – Nie­prze­bra­ny bez­miar da­nych…

Jego trzej asy­sten­ci, sto­jąc przy te­re­no­wym sa­mo­cho­dzie, nadal se­gre­go­wa­li pa­kie­ty ze­sta­wów in­for­ma­cji. Tak jak Ra­spens, pra­co­wa­li do późna w nocy.

Mnó­stwo od­czy­tów wskaź­ni­ków, wie­lość ze­sta­wów i wy­ka­zów. Trud­na do ogar­nię­cia pi­ra­mi­da wie­dzy – kon­ty­nu­ował roz­wa­ża­nia. – Po pro­stu swoim ogro­mem kryje naj­waż­niej­szy pro­blem. Oszu­ku­ją mnie…  

Do­szedł do wnio­sku, że to spo­strze­że­nie jest klu­czem do wy­ja­śnie­nia nur­tu­ją­cych go po­dej­rzeń.

– Za­cznie­my od miej­sca, w któ­rym skoń­czy­li­śmy wczo­raj?

Głos Beera brzmiał rześ­ko.  Miał wy­po­czę­tą, świe­żo wy­go­lo­ną twarz.

– Tak. – Ra­spens po­ki­wał głową. -– Dla po­rząd­ku tak zro­bi­my: za­mie­rzam jesz­cze coś wy­ja­śnić. Obiad rze­czy­wi­ście oka­zał się wspa­nia­ły.

– Dość czę­sto po­lu­je­my na dziki… – Beer sze­ro­ko się uśmiech­nął. – Tak jak po­wie­dzia­łem, omi­ja­ją Prze­sło­nę sze­ro­kim lu­kiem. Mają stałe sie­dli­ska, wiec łatwo je ustrze­lić.

Ra­spens nie­zo­bo­wią­zu­ją­co chrząk­nął. Po­lo­wa­nia na odyń­ce nie in­te­re­so­wa­ły go – nie cier­piał za­bi­ja­nia zwie­rząt. Nadal my­ślał o tym, że może ta wie­lość in­for­ma­cji, tak ocho­czo do­star­cza­nych, kryje w sobie wy­ja­śnie­nie na­ra­sta­ją­ce­go w nim prze­świad­cze­nia, że funk­cjo­no­wa­nie Prze­sło­ny wcale nie jest takie, jakim być po­win­no.

Po­czuł się raź­niej. Miał na­dzie­ję, że do­trze do praw­dy.

Nie za­uwa­żył, że Beer znacz­nie wcze­śniej dał znak głową Jo­han­no­wi Brise, wska­zu­jąc dło­nią miej­sce, do któ­re­go mieli się udać.

 

***

 

Stary far­mer nie za bar­dzo wie­dział, gdzie teraz je­chać. Nie­pew­ność spo­wo­do­wa­ła przy­pływ złego na­stro­ju. W do­dat­ku pia­sty dwu­kół­ki pisz­cza­ły na nie­rów­nym te­re­nie i wy­glą­da­ło, że koła mogą stra­cić sta­bil­ność, a to ozna­cza­ło pra­co­chłon­ną ko­niecz­ność wy­mia­ny ło­żysk.

Grant za­ko­no­to­wał w pa­mię­ci, że pod­czas po­łu­dnio­we­go po­pa­su musi zdjąć koła i je prze­sma­ro­wać.

Z tru­dem prze­je­chał nie­rów­ny teren za ostat­nią linią zapór. Parę razy zsia­dał i po­py­chał dwu­kół­kę, grzę­zną­cą w jakiś dziu­rach i wy­ko­pach. Są­dził, że sta­no­wi­ły po­zo­sta­ło­ści daw­nych dołów i rowów, chro­nią­cych strzel­ców Po­łu­dnia, od­pie­ra­ją­cych ataki ludzi Pół­no­cy.

Z lę­kiem, pro­wa­dząc zyg­za­kiem dwu­kół­kę, mijał roz­sia­ne po całym te­re­nie grupy lej­ko­wa­tych urzą­dzeń, po­kry­tych na­lo­tem mchu. Ich otwar­te wy­lo­ty ster­cza­ły nisko nad zie­mią. Z trwo­gą spo­glą­dał na pi­ra­mi­dal­ne w kształ­cie, me­ta­lo­we kon­struk­cje, ster­czą­ce parę jar­dów nad zie­mią – za­po­mniał, że ist­nie­ją. Ich widok przy­po­mniał mu, jak da­le­ko po­tra­fią wy­rzu­cać stru­gi pło­mie­nia. Albo wiąz­ki prze­raź­li­wie ja­sne­go świa­tła, jak chi­rur­gicz­ny skal­pel, tną­ce­go ciało na ka­wał­ki. Prze­jeż­dżał obok ze stra­chem, za­sta­na­wia­jąc się, czy i teraz ktoś ich nie uru­cho­mi.

Jed­nak nic się nie stało.

Po­wi­nien o nich pa­mię­tać, ale mi­ja­jąc w po­go­ni za psem ko­lej­ne linie zapór, nie przy­po­mniał sobie, ze mogą go zmie­nić w pło­ną­cy szczą­tek czło­wie­ka.  

Ja­do­wi­cie splu­nął, wi­dząc ciem­ne otwo­ry strzel­nic w za­ro­śnię­tych ziel­skiem ni­skich bu­dow­lach, le­d­wie wy­sta­ją­cych ponad grunt. Do­brze pa­mię­tał róż­no­ko­lo­ro­we stru­mie­nie po­ci­sków, wy­plu­wa­nych przez au­to­ma­tycz­ne ka­ra­bi­ny. Prze­szy­wa­ły ciała to­wa­rzy­szy na wylot, zbie­ra­jąc w jed­no­staj­nym ter­ko­cie żniwo śmier­ci. Bał się, czy nagle znowu się nie ode­zwą,

Pies wy­czu­wał kiep­ski humor pana. Po­tul­nie sie­dział z tyłu dwu­kół­ki, pil­nie ob­wą­chu­jąc przed­nie łapy. Wiel­kie kły i ró­żo­wy jęzor sta­ran­nie usu­wa­ły z sier­ści coś, co Ru­fu­so­wi nie­spe­cjal­nie się po­do­ba­ło. W końcu mie­sza­niec dwa razy ziew­nął i wy­cią­gnął się wy­god­nie. Za­snął, po­chra­pu­jąc do­no­śnie.

Utru­dzo­ny pod­no­sze­niem i po­py­cha­niem wozu Grant do­tarł wresz­cie do wą­skie­go duktu. Za­trzy­mał dwu­kół­kę obok trzech me­ta­lo­wych skrzyń, osa­dzo­nych na ce­gla­nych słu­pach. Po­my­ślał, że we wnę­trzu kryją pew­nie ja­kieś urzą­dze­nia po­mia­ro­we.

Roz­glą­dał się, ale nie po­tra­fił okre­ślić kie­run­ku, wio­dą­ce­go do ludz­kich sie­dzib.  Po pro­stu przy­glą­dał się le­śnej dro­dze z głę­bo­ko od­ci­śnię­ty­mi śla­da­mi opon. Spo­strzegł tylko, że są znacz­nie szer­sze od tych, które wi­dy­wał w ro­dzin­nych stro­nach.

Pies obu­dził się, ze­sko­czył i skrę­cił w prawo. Raź­nym truch­tem po­biegł przed sie­bie.

Grant ru­szył za nim. Uznał, że je­że­li Rufus zmie­rza w tę stro­nę, wie, że pro­wa­dzi do ludz­kich sie­dzib.

Po­czuł, że opusz­cza go zły na­strój. Za­czął po­gwiz­dy­wać me­lo­dię, czę­sto śpie­wa­ną w cza­sach mło­do­ści – nucił ją przed sztur­mem od­dzia­łu ro­dzin­ne­go klanu na Prze­sło­nę.

Wie­dział, że ktoś, kto ją tutaj usły­szy, pew­nie od razu zro­zu­mie, kim jest, ale się tym w ogóle nie przej­mo­wał.  

 

***

 

Jo­na­than Pryde osą­dził, że zbli­ża się do gra­ni­cy ko­lej­ne­go hrab­stwa. Miał pew­ność, że opu­ścił już Do­me­nę Nad Po­to­kiem.

Je­chał po­lny­mi dro­ga­mi, umoż­li­wia­ją­cy­mi do­jazd do pól, łą­czą­cy­mi i krzy­żu­ją­cy­mi się ze sobą. Bie­gły w różne stro­ny – je­że­li jed­nak ktoś wie­dział, jak się nimi po­ru­szać, mógł do­je­chać tam, gdzie chciał, omi­ja­jąc ubite szu­trem trak­ty i po­kry­te smo­łów­ką drogi.

Wczo­raj, przed uda­niem się do do­mo­stwa Ad­rie­na Sa­vi­gny, od­wie­dził mia­stecz­ko­wą łaź­nię. Wy­ką­pał się, więc czuł się cał­kiem do­brze.

Po­wi­nien teraz tra­fić na skrzy­żo­wa­nie z sze­ro­kim szla­kiem, skrę­cić w naj­bliż­szy polny go­ści­niec i znowu zmie­rzać na po­łu­dnie.

Za­brał nie­wiel­ki zapas żyw­no­ści. Wziął też na pa­miąt­kę dwa ostat­nie gar­ni­tu­ry. Resz­tę rze­czy za­ko­pał po dro­dze, a ło­pa­tę ci­snął do stawu.

Dwu­krot­nie prze­czy­tał kart­kę pa­pie­ru w gu­mo­wa­nym po­krow­cu, za­szy­tą pod pod­szew­ką ma­ry­nar­ki, choć do­brze pa­mię­tał, co na niej za­pi­sa­no. Za­wie­ra­ła spis kilku miejsc, w któ­rych ukry­to race sy­gna­ło­we i pi­sto­le­ty słu­żą­ce do ich wy­strze­li­wa­nia, a także opi­sy­wał pro­ces przej­ścia Prze­sło­ny i za­sa­dy bez­pie­czeń­stwa. W nie­któ­rych z tych miejsc do­dat­ko­wo jesz­cze umiesz­czo­no ra­dio­sta­cje. Teraz jed­nak Pryde nie uży­wał na­daj­ni­ka i nie mu­siał go za­bez­pie­czać dla na­stęp­nych emi­sa­riu­szy.

Na wy­bra­nym od­cin­ku o okre­ślo­nej go­dzi­nie po­wi­nien wy­strze­lić we wła­ści­wej ko­lej­no­ści trzy ra­kie­ty i cze­kać, aż przy­bę­dą straż­ni­cy. Gdyby się spóź­nia­li, mu­siał w go­dzin­nych od­stę­pach po­wta­rzać od­pa­la­nie rac. Trzy po­wtó­rze­nia da­wa­ły gwa­ran­cję, że ob­ser­wa­to­rzy po dru­giej stro­nie je za­uwa­żą.

Kart­kę spa­lił, a po­kro­wiec wy­rzu­cił. Za­szył z po­wro­tem ma­ry­nar­kę, żeby roz­pru­ta pod­szew­ka nie wpra­wia­ła go w zły na­strój.

Znał drogę, bo po­ko­ny­wał ją już kilka razy. Wie­dział, że sa­mo­cho­dem prze­był­by ją znacz­nie szyb­ciej, ale jego uży­cie ro­dzi­ło kło­po­ty – auto zwra­ca­ło uwagę. Zbli­ża­jąc się do Prze­sło­ny, mu­siał­by je po­zo­sta­wić, a na pewno wzbu­dzi­ło­by za­in­te­re­so­wa­nie. Po­szu­ki­wa­no by też wła­ści­cie­la, co mogło w dłuż­szej per­spek­ty­wie oka­zać się nie­bez­piecz­ne.

Dwu­ko­ło­wy wóz Pryde za­mie­rzał po­rzu­cić gdzieś pod drze­wem – sto­ją­ca na polu dwu­kół­ka nie po­win­na wzbu­dzić za­in­te­re­so­wa­nia. Jo­na­than czę­sto wi­dy­wał drew­nia­ne fury, tkwią­ce po­środ­ku rę­dzin ziemi: nikt nie zwra­cał na nie uwagi. Pusz­czo­ne wolno konie da­wa­ły sobie radę same, bez ludz­kiej po­mo­cy.  

Au­to­mo­bi­lu – po­my­ślał. – Au­to­mo­bi­lu. Po­słu­guj się sło­wa­mi tutaj uży­wa­ny­mi.  

Po chwi­li przy­po­mniał sobie, że nie musi już się tym przej­mo­wać.

Wzdłuż po­lnej drogi gęsto rosły drze­wa owo­co­we. Prze­wa­ża­ły ja­bło­nie, prze­dzie­lo­ne gru­bo­pien­ny­mi cze­re­śnia­mi. Po owo­cach cze­re­śni po­zo­sta­ły tylko le­żą­ce na ziemi pest­ki, ale wi­sia­ło jesz­cze mnó­stwo ja­błek o de­li­kat­nym, słod­kim miąż­szu.

Pryde rano ze­rwał kil­ka­na­ście owo­ców. Prze­tarł je sta­ran­nie chu­s­tecz­ką i co pe­wien czas zja­dał, roz­ko­szu­jąc się ich sma­kiem.

Serie strza­łów za­brzmia­ły ogłu­sza­ją­co.

Skrzy­żo­wa­nie za­ta­ra­so­wa­ły trzy sa­mo­cho­dy i trak­tor z przy­cze­pą. Jo­na­than wstał, chcąc do­kład­nie zo­ba­czyć, co się dzie­je.

Cią­gnik naj­wi­docz­niej wje­chał na roz­jazd, unie­moż­li­wia­jąc prze­jazd spo­re­mu fur­go­no­wi to­wa­ro­we­mu. Inny sa­mo­chód, ja­dą­cy z tyłu, sta­nął w po­przek drogi, za­my­ka­jąc klesz­cze pu­łap­ki, a trze­cie auto od­cię­ło małej cię­ża­rów­ce moż­li­wość skrę­ce­nia w bok. Spo­rej wiel­ko­ści dra­bi­nia­sty wóz, za­ła­do­wa­ny be­la­mi słomy, za­my­kał drogę uciecz­ki przez pole.

Kilku męż­czyzn w czap­kach stało z boku fur­go­nu, opie­ra­jąc wy­so­ko unie­sio­ne ręce o wy­so­ką burtę. Kilku in­nych, po­ru­sza­jąc się żwawo, wy­no­si­ło z wnę­trza cię­ża­rów­ki ja­kieś skrzyn­ki i worki. Na ziemi, tuż obok sze­ro­ko otwar­tych tyl­nych drzwi, leżał nie­ru­cho­mo męż­czy­zna z ręką wy­cią­gnię­tą w bok.

Nie ru­szał się.

Jeden z ludzi, prze­no­szą­cych nie­wiel­ką skrzyn­kę, po­ło­żył ją na ciele czło­wie­ka le­żą­ce­go w pia­chu. Mówił coś do wy­so­kie­go, szczu­płe­go męż­czy­zny o nieco zbyt dłu­gich, ja­snych wło­sach.

Pryde bez trudu roz­po­znał wy­spor­to­wa­ną syl­wet­kę i i mło­dzień­czą twarz Geof­freya Bank­sa.  Wie­dział także, kim jest roz­mów­ca, bo kie­dyś sprze­dał mu gu­stow­ną ma­ry­nar­kę i chwi­lę z nim roz­ma­wiał – pa­trzył na Ke­ma­la Ho­ver­cra­fta, zbroj­mi­strza klanu.

Do­pie­ro teraz Jo­na­than zdał sobie spra­wę, że jego za­przęg spo­koj­nie zmie­rza na­przód. Konie nie prze­stra­szy­ły się strza­łów i lek­kim kłu­sem kro­czy­ły przed sie­bie. Znaj­do­wał się bar­dzo bli­sko skrzy­żo­wa­nia.

Ho­ver­craft od­wró­cił się na pię­cie, sły­sząc rże­nie per­sze­ro­na, teraz za­nie­po­ko­jo­ne­go dziw­nym ru­chem na dro­dze. Mie­rzył spo­koj­nie. Czte­ry kule z ma­szy­no­we­go pi­sto­le­tu z sier­po­wym ma­ga­zyn­kiem tra­fi­ły Jo­na­tha­na pro­sto w pierś.

Pryde zwa­lił się na zie­mię jak kłoda. Nie mógł się ru­szyć, cho­ciaż bar­dzo tego chciał. Mógł zro­bić tylko jedno – pa­trzeć w górę, na roz­ło­ży­stą gałąź ja­bło­ni i zwi­sa­ją­ce owoce. 

Wi­dział, jak ciem­no­czer­wo­ne jabł­ko spada na drogę, tra­fia­jąc w ka­mień. Z zdzi­wie­niem ob­ser­wo­wał, jak doj­rza­ły owoc za­mie­nia się w bez­kształt­ny, roz­ka­wał­ko­wa­ny ka­wa­łek mię­ki­szu.

Kiedy Banks i Ho­ver­craft pod­bie­gli do brycz­ki, Pryde jesz­cze żył. Szep­tał coś cicho. W jego oczach ma­lo­wa­ło się zdzi­wie­nie.

Geof­frey Banks na­chy­lił się nad nim. Usły­szał, że Jo­na­than po­wta­rza parę zdań:  

– Byłem prze­cież taki ostroż­ny. Hrab­stwa, ga­lo­ny, mile, jardy, busz­le, au­to­mo­bil. Hrab­stwa, ga­lo­ny, mile, jardy, busz­le, au­to­mo­bil. Byłem za­wsze taki ostroż­ny…  

Banks nie mógł zro­zu­mieć, co wła­ści­wie chciał po­wie­dzieć Jo­na­than Pryde.

Szkli­ste już oczy czło­wie­ka zza Prze­sło­ny nadal od­bi­ja­ły widok ga­łę­zi, ob­cią­żo­nych pięk­ny­mi oka­za­mi ja­błek.

 

***

 

Elmer nie po­tra­fił jasno okre­ślić, dla­cze­go wy­ru­szył w po­dróż za Prze­sło­nę. Za­sta­na­wiał się nad tym, jadąc leśną drogą, pro­wa­dzą­cą nie wia­do­mo gdzie. Nie przej­mo­wał się – w końcu gdzieś mu­siał do­trzeć, a on miał czas.

Pies truch­tał kilka me­trów przed końmi, ma­cha­jąc ogo­nem.

Teraz też Grant nie po­tra­fił spre­cy­zo­wać, dla­cze­go się zde­cy­do­wał na wy­pra­wę. Dawno temu, kiedy jako młody chło­piec wraz z in­ny­mi sztur­mo­wał Prze­sło­nę, uwa­żał, że lu­dzie jego klanu od­nio­są suk­ces, je­że­li tylko będą wy­trwa­li, cier­pli­wi i kon­se­kwent­ni. Od­dział Gran­ta szyb­ko po­szedł w roz­syp­kę. Elmer nie po­tra­fił tego zro­zu­mieć.

Grant, wtedy jesz­cze nie­do­ro­stek, uciekł z domu, za­bie­ra­jąc świa­dec­two uro­dze­nia star­sze­go brata, dawno zmar­łe­go. Nikt nie spraw­dzał do­kład­nie me­try­ki chrztu, tym bar­dziej, że Grant był wy­ro­śnię­ty i silny jak na swój wiek.

Może teraz chcia­łem udo­wod­nić, że to ja mia­łem rację? – za­sta­na­wiał się, na prze­mian to ścią­ga­jąc, to po­pusz­cza­jąc lejce, aby konie szły środ­kiem duktu.

W pa­mię­ci El­me­ra cią­gle ko­ła­ta­ło się też wspo­mnie­nie dwóch ku­zy­nów, za­le­d­wie o kilka lat star­szych. Opie­ko­wa­li się nim pod­czas mar­szu i przy­go­to­wań do ataku. Grant dawno za­po­mniał, jak wy­glą­da­li. Przy­po­mi­nał sobie tylko, że jeden miał pu­cu­ło­wa­tą twarz, a drugi bar­dzo jasne, za­cze­sa­ne na bok włosy. Wtedy i teraz stary far­mer nie wie­dział, w jaki spo­sób byli z nim spo­krew­nie­ni. Jed­nak­że do­brze pa­mię­tał, że tro­skli­wie się nim zaj­mo­wa­li, da­wa­li do­dat­ko­we racje chle­ba, okry­wa­li pod­czas snu zdo­by­tym płasz­czem. Jeden ofia­ro­wał nawet pusz­kę dżemu, kiedy za­czę­ły się koń­czyć za­pa­sy żyw­no­ści. Nie ską­pi­li pa­pie­ro­sów, bę­dą­cych ra­ry­ta­sem. Obaj, tak jak wszy­scy, mieli pew­ność, że po­ko­na­ją Prze­sło­nę – uciek­ną przed nad­cią­ga­ją­cym zlo­do­wa­ce­niem, a przed­tem otwo­rzą drogę dla in­nych. Spa­le­ni żyw­cem, zgi­nę­li pod­czas ataku na pierw­szą linię zapór.

Grant uwa­żał, że jest im coś wi­nien. Mi­nę­ło pra­wie pół wieku od chwi­li, kiedy wspól­nie pod­no­si­li się z chłod­nej ziemi na sy­gnał do sztur­mu, lecz męż­czy­zna z bli­zną na szyi nadal o nich pa­mię­tał. Byli prze­cież jego ziom­ka­mi. 

Rufus nagle sta­nął w miej­scu. Ob­cho­dził wolno jedno miej­sce, sta­ran­nie je ob­wą­chu­jąc. Za­cho­wy­wał się nie­pew­nie, jakby na­po­tkał coś, co na­pa­wa­ło go lę­kiem.

W tym miej­scu bór był wy­raź­nie rzad­szy. W luce mię­dzy drze­wa­mi Grant wi­dział słupy ostat­niej linii zapór Prze­sło­ny.

Pies wy­wę­szył ślady stada dzi­ków.

Tropy prze­ci­na­ły dukt, a potem, pro­sto jak strze­lił, zmie­rza­ły w stro­nę Prze­sło­ny.

 

***

 

Ra­spens przy­glą­dał się lekko opa­li­zu­ją­ce­mu bla­sko­wi pasma for­ty­fi­ka­cji. Nie mu­siał wy­tę­żać wzro­ku: linie pro­mie­nio­wa­ły wy­raź­nie do­strze­gal­ną łuną.  

Sie­dzą­cy na tyl­nym sie­dze­niu Beer chrząk­nął z za­do­wo­le­niem.

– Fa­scy­nu­ją­cy widok, praw­da, panie Ra­spens? Pra­cu­ję tutaj już kilka ład­nych lat, a jesz­cze nie przy­zwy­cza­iłem się do cu­dow­nej po­świa­ty pro­mie­nio­wa­nia. Jest jed­nak praw­dą – dodał po chwi­li – że do­brze ją widać tylko wcze­snym ran­kiem, wie­czo­rem i w nocy. Dzien­ne świa­tło mocno ją tłumi.

Tim Ra­spens nie słu­chał słów Beera.

Jego sa­mo­chód je­chał pierw­szy. Przez przed­nią szybę, kil­ka­dzie­siąt me­trów dalej, Ra­spens zo­ba­czył coś, co wpra­wi­ło go w osłu­pie­nie.

Leśną drogą w stro­nę ko­lum­ny te­re­nó­wek zmie­rzał nie­wiel­ki wóz, za­przę­żo­ny w dwa konie. Nie­zbyt wy­so­kie, lecz mocno zbu­do­wa­ne per­sze­ro­ny, z gru­by­mi no­ga­mi i dłu­gi­mi grzy­wa­mi, mia­ro­wo prze­no­si­ły do przo­du wiel­kie ko­py­ta. Z przo­du biegł nie­zwy­kle wy­ro­śnię­ty, chudy pies o dłu­gim, wą­skim pysku. Na wozie sie­dział wy­so­ki  męż­czy­zna. Wła­śnie po­pra­wiał uło­że­nie po­gię­te­go i zde­fa­so­no­wa­ne­go ka­pe­lu­sza. Ra­spens nie po­tra­fił okre­ślić jego ko­lo­ru.

Przez chwi­lę Ra­spens za­sta­na­wiał się, do czego może słu­żyć wy­so­ki pręt, ster­czą­cy z boku.  Po­my­ślał, że może jest drzew­cem ja­kiejś flagi, zaraz jed­nak zro­zu­miał, że to po pro­stu bat. Tył wozu okry­wa­ła tka­ni­na, wy­glą­da­ją­ca jak na­miot.

Grant usły­szał war­kot sil­ni­ków sa­mo­cho­do­wych znacz­nie wcze­śniej. Przez chwi­lę za­sta­na­wiał się, czy nie ukryć się w lesie: po­my­ślał jed­nak, że w końcu musi kogoś na­po­tkać. Za­mie­rzał prze­ko­nać się, jak wy­glą­da­ją i żyją lu­dzie zza Prze­sło­ny. Teraz miał rów­nie dobrą oka­zję, jak każda inna, do ze­tknię­cia się z nimi. Poza tym po­wi­nien uzu­peł­nić za­pa­sy żyw­no­ści, je­że­li chciał bez po­śpie­chu wró­cić na farmę.

To, co zo­ba­czył, wpra­wi­ło go w osłu­pie­nie. Ze zdu­mie­niem pa­trzył na sze­ro­kie po­jaz­dy o spłasz­czo­nych, gład­kich syl­wet­kach, błysz­czą­ce po­ły­skiem wy­gię­tych w łuk szyb, z wy­so­ki­mi i sze­ro­ki­mi opo­na­mi, po­kry­ty­mi dziw­ny­mi wy­pu­kło­ścia­mi. Jed­no­li­te, gład­kie po­wierzch­nie przy­po­mi­na­ły mi­ster­nie wy­ku­te, cien­kie pan­ce­rze. Nie do­strzegł  przy­mo­co­wa­nych z boków okrą­głych re­flek­to­rów, stop­ni uła­twia­ją­cych wsia­da­nie, ster­czą­cych uchwy­tów.

Syl­wet­ka pierw­sze­go po­jaz­du przy­po­mi­na­ła mu sprę­żo­ne­go, wy­cią­gnię­te­go w skoku rysia. Kie­dyś wi­dział to zwie­rzę, ska­czą­ce z ga­łę­zi – i do­brze za­pa­mię­tał.

Wes­tchnął głę­bo­ko. Widok sa­mo­cho­dów ludzi Po­łu­dnia za­chwy­cił go. Czuł po­dziw, pod­szy­ty onie­śmie­le­niem, pa­trząc na coś, czego nawet sobie nie wy­obra­żał.

Czuł też na­ra­sta­ją­cą złość, że dawno temu lu­dziom jego klanu za­mknię­to drogę do in­ne­go świa­ta. Złość prze­ra­dza­ła się w gniew.

Syn Gran­ta użył kie­dyś słowa „Eden”. Elmer spraw­dził zna­cze­nie nie­zna­ne­go wy­ra­zu. Stary far­mer cięż­ko pra­co­wał całe życie, a teraz zdał sobie spra­wę, jak wiele go omi­nę­ło. Omi­nę­ło go coś, co znaj­do­wa­ło się na wy­cią­gnię­cie ręki.  

Krzy­ki kilku męż­czyzn zmu­si­ły go do od­wró­ce­nia wzro­ku.  

Z po­to­ku wrza­sków zro­zu­miał słowa naj­bli­żej sto­ją­cej osoby.

– Czło­wie­ku, kim je­steś i co tutaj, do cho­le­ry, ro­bisz?

Męż­czy­zna w mun­du­rze mówił po an­giel­sku. Po­zo­sta­li gwał­tow­nie ma­cha­li rę­ko­ma. Ich twa­rze wy­ra­ża­ły zdu­mie­nie, jakby Grant, wóz, konie i pies sta­no­wi­li ja­kieś nie­zro­zu­mia­łe i nie­wy­tłu­ma­czal­ne zja­wi­sko.

– Na­zy­wam się Grant. Elmer Grant. Przy­je­cha­łem z tam­tej stro­ny.

Ge­stem dłoni wska­zał kie­ru­nek.

– Chyba te wasze urzą­dze­nia nie dzia­ła­ją – dodał po chwi­li na­my­słu.

– Człe­ku, o czym ty ga­dasz? – wrza­snął Beer.

Szef od­cin­ka po­czuł, że jego po­cząt­ko­we uczu­cia zdzi­wie­nia i za­sko­cze­nia wi­do­kiem Gran­ta prze­ra­dza­ją się w wście­kłość.

– Nie dzia­ła­ją? – Na war­gach nad­zor­cy po­ja­wi­ła się ślina. – Sły­szy­cie, o czym pie­przy ten wie­śniak?

Od­wró­cił się w stro­nę Ra­spen­sa. Pod­niósł ręce i po­trzą­sał nimi, wi­docz­nie chcąc dra­ma­tycz­nym ge­stem wska­zać na nie­do­rzecz­ność usły­sza­nych słów.

Tim Ra­spens w mil­cze­niu, przy­glą­dał się przy­by­szo­wi.

– Tak, nie dzia­ła­ją. – Grant po­pra­wił wy­pło­wia­ły ka­pe­lusz. – Spoj­rzyj na to. 

Batem wska­zał wy­raź­ne ślady racic na ziemi i splu­nął na zie­mię.

– Jak wy­tłu­ma­czysz, że dziki nie boją się zapór i łażą w tamtą stro­nę, hę?

Pierw­szy po broń się­gnął Jo­hann Brise.

– Trze­ba tego chłop­ka za­trzy­mać. – Słowa kie­row­ni­ka sta­cji brzmia­ły twar­do. –  Spraw­dzić, w jaki spo­sób się tutaj do­stał. Nawet siłą.

Wy­cią­gnął z wnę­trza te­re­nów­ki ka­ra­bin i wy­ce­lo­wał w stro­nę Gran­ta.

Elmer przed wy­jaz­dem obok sie­dzi­ska przy­mo­co­wał drew­nia­ną skrzy­necz­kę. Trzy­mał tam brzy­twę, ro­go­wy grze­bień, lu­ster­ko, pę­dzel do go­le­nia, mydło – i stary re­wol­wer. Na­bi­tą dwu­rur­kę, opar­tą o bok wozu, miał tuż przy nodze.

Osą­dził, że je­że­li za­strze­li czło­wie­ka z ka­ra­bi­nem, da potem radę wybić paru pod­nie­co­nych ludzi przy dziw­nych, wspa­nia­łych au­to­mo­bi­lach. Rufus na pewno zaj­mie się przy­naj­mniej jed­nym z po­zo­sta­łych. Resz­ta po pro­stu uciek­nie. Nie za­sta­na­wiał się, co bę­dzie póź­niej.

Świerz­bi­ły go dło­nie. Sztur­mu­jąc Prze­sło­nę, wy­strze­lił za­le­d­wie pięć razy. Miał pew­ność, że ni­ko­go nie tra­fił. Są­dził, że może nad­szedł czas na­pra­wić dawne nie­do­pa­trze­nie, po­mścić śmierć ku­zy­nów, a potem wró­cić na Pół­noc.  

– Spo­koj­nie, lu­dzie. – Ra­spens pod­niósł ręce.

Wy­glą­dał, jakby się pod­da­wał.

– Spo­koj­nie… – Kon­tro­ler od­wró­cił się twa­rzą w stro­nę funk­cjo­na­riu­szy Prze­sło­ny. – Po­roz­ma­wiaj­my bez gnie­wu z na­szym go­ściem, panem Gran­tem.

Ob­ró­cił się i wol­nym kro­kiem za­czął iść w stro­nę dwu­kół­ki. Nadal trzy­mał dło­nie na wy­so­ko­ści głowy.

Pies od­wró­cił łeb w stro­nę pana.

– Dobry pie­sek. – Grant odło­żył strzel­bę na miej­sce. – Prze­puść tego czło­wie­ka.

Po­my­ślał z żalem, że jed­nak nie do­szło do walki. Był cie­kaw, czy on i Rufus da­li­by sobie radę.

 

***

 

Geof­frey Banks ze zdzi­wie­niem przy­pa­try­wał się sza­chow­ni­cy – białe zwy­cię­ża­ły w czte­rech po­su­nię­ciach. Kil­ka­krot­nie już ana­li­zo­wał moż­li­we wa­rian­ty ru­chów. Ich wynik nie bu­dził wąt­pli­wo­ści: nie wi­dział szans obro­ny przed matem.

Gdzieś wcze­śniej po­peł­nił błąd. Do tej pory par­tie, które to­czył sam ze sobą, za­wsze koń­czy­ły się re­mi­sem.

Z na­my­słem przy­glą­dał się bia­łym i czar­nym fi­gu­rom. Je­że­li pod­czas ulu­bio­nej gry cze­goś nie prze­wi­dział, mógł po­my­lić się w in­nych spra­wach. Mylne mogły też oka­zać się prze­czu­cia. Ufał im, ale tez mogły za­wieść.

Do­szedł do wnio­sku, że może mylić się we wszyst­kim. To, w co tak wie­rzył – pre­cy­zja myśli i wnio­sków – nagle oka­za­ła się ułudą.

Po­wi­nien teraz po­sta­no­wić, w jaki spo­sób roz­wią­zać pro­blem Ad­rie­na.  

Napad się udał i wszy­scy cie­szy­li się z ob­fi­te­go łupu. Może nawet spo­dzie­wa­no się ra­bun­ku, ale nie aż tak da­le­ko od gra­nic do­me­ny Ad­rie­na Sa­vi­gny’ego. Nikt nie ocze­ki­wał za­ska­ku­ją­ce­go ude­rze­nia, ła­mią­ce­go wszyst­kie do­tych­cza­so­we oby­cza­je, prze­pro­wa­dzo­ne­go w ten spo­sób.

Banks uśmiech­nął się. Przy­po­mniał sobie, jaką ra­dość, jakie wspa­nia­łe po­czu­cie za­do­wo­le­nia spra­wi­ło mu strze­la­nie do po­kry­te­go grubą bla­chą fur­go­nu. Czuł wtedy eks­ta­zę, unie­sie­nie dzia­ła­niem, o zna­nym z góry wy­ni­ku – wie­dział, że od sa­me­go po­cząt­ku jest prze­są­dzo­ny.

Ogłu­sze­ni hu­kiem strza­łów i grzmo­tem ude­rzeń kul o burty lu­dzie, eskor­tu­ją­cy trans­port, pod­da­li się bez walki. Jeden z nich pró­bo­wał póź­niej się­gnąć po broń, ale Kemal Ho­ver­craft za­strze­lił go na­tych­miast.

Lecz i to uczu­cie teraz prze­mi­nę­ło.

Może – my­ślał Banks – nie ist­nie­je tez pro­blem Ad­rie­na Sa­vi­gny’ego. Może nie mam wy­star­cza­ją­cej ilo­ści da­nych albo po­my­li­łem się w ich oce­nie. Tak jak nie­daw­no nie roz­pa­trzy­łem wszyst­kich moż­li­wo­ści w grze w sza­chy. Może, po pro­stu, tak jak go­niec po­ru­sza się po prze­kąt­nych, a wieża po li­niach pro­stych, ja też po­ru­szan się zgod­nie z re­gu­ła­mi gry, w któ­rej uczest­ni­czę. I nie ma żad­nej innej moż­li­wo­ści… Bo i tak nie prze­kro­czę rantu sza­chow­ni­cy, choć­bym naj­bar­dziej tego pra­gnął.

 

***

 

Ad­rien Sa­vi­gny mu­siał sie­dzieć bez ruchu, trzy­mać głowę nie­ru­cho­mo i nie zmie­niać uło­że­nia rąk. Tego żądał Jo­shua Ro­berts – znany ma­larz ma­lo­wał por­tret przy­wód­cy klanu.

Ro­berts wy­so­ko cenił swoje umie­jęt­no­ści. Je­że­li pró­bo­wa­no tar­go­wać się o ho­no­ra­rium, nie­zmien­nie od­po­wia­dał, że każdy może mieć da­ge­ro­typ, ale sztu­ka musi kosz­to­wać.

Sa­vi­gny bez wa­ha­nia za­ak­cep­to­wał wa­run­ki Ro­bert­sa. Wi­dział kilka jego prac, przy­cią­ga­ją­cych uwagę. Chciał, żeby jego po­do­bi­zna stała się naj­lep­szym z do­tych­cza­so­wych dzieł mi­strza. Po­kor­nie zno­sił bez­ruch po­zo­wa­nia.

Na po­cząt­ku ma­larz pra­co­wał w mil­cze­niu, są­dząc, że Sa­vi­gny nie bę­dzie za­in­te­re­so­wa­ny roz­mo­wą. Wy­star­czy­ła pierw­sza sesja, żeby zmie­nił zda­nie.

Sa­vi­gny za­wsze roz­ma­wiał z tymi, z któ­ry­mi się spo­ty­kał. Ad­rien znał pra­wie wszyst­kie pro­ble­my ludzi, two­rzą­cych wiel­ką sieć ro­dzin­nych po­wią­zań. Wy­słu­chi­wał cier­pli­wie zwie­rzeń, za­pa­mię­ty­wał, a je­że­li za­cho­dzi­ła ko­niecz­ność, po­ma­gał roz­wią­zy­wać pro­ble­my – albo sam je roz­wią­zy­wał. Por­tre­ci­sta nawet nie spo­strzegł, kiedy opo­wie­dział o swoim życiu i ro­dzi­nie. Na­czel­nik rodu słu­chał z uwagą.

Jed­nak­że dzi­siaj Sa­vi­gny nie miał chęci na po­ga­węd­kę.

Ro­berts pra­co­wał bez słowa, spo­glą­da­jąc na po­stać przy­wód­cy klanu przez siat­kę cien­kich prę­tów. Miała po­ma­gać w pro­por­cjo­nal­nym od­da­niu po­sta­ci.

Por­tre­ci­stę kor­ci­ło, aby opo­wie­dzieć o pew­nym zda­rze­niu. In­te­re­so­wa­ła go opi­nia Ad­rie­na Sa­vi­gny, czło­wie­ka zna­mie­ni­te­go i zna­ne­go. Mógł­by póź­niej ją za­cy­to­wać, z uśmie­chem czło­wie­ka ma­ją­ce­go coraz bar­dziej wy­bit­nych klien­tów.

W końcu się zde­cy­do­wał.

– Może za­in­te­re­su­je pana, panie Sa­vi­gny, zda­rze­nie zwią­za­ne z moim dal­szym ku­zy­nem, Gran­tem – za­czął nie­śpie­sze­nie. – Jeden z jego synów od­wie­dził ro­dzi­cie­la.  

Ro­berts cier­pli­wie mie­szał na pa­le­cie kilka farb celem uzy­ska­nia ta­kie­go od­cie­nia brązu, ja­kie­go chciał użyć.

– Sadzę – kon­ty­nu­ował – że za­mie­rzał uzy­skać po­życz­kę od ojca. Za­stał na far­mie list: Grant na­pi­sał, że za­mie­rza przejść na drugą stro­nę Prze­sło­ny. Ten Grant to star­szy już czło­wiek, dawny sztur­mo­wiec. Wsze­la­ko nadal do­brze daje sobie radę. Oczy­wi­ście, syn na­tych­miast za­czął go po­szu­ki­wać.

Ro­berts na­ło­żył smugę farby na płót­no. Uznał, że barwa tego od­cie­nia nie jest za­da­wa­la­ją­ca. Na­le­ża­ło jed­nak dodać nieco cy­no­bru.

– Syn Gran­ta ści­gał ojca aż do Prze­sło­ny. Tam na­tknął się na pierw­sze linie zapór. Zo­sta­ły prze­cię­te, lecz nadal nie zna­lazł żad­ne­go śladu.

Sa­vi­gny gwał­tow­nie się po­ru­szył. Ro­berts pod­niósł pę­dzel w ge­ście pro­te­stu.

– Prze­pra­szam… – w gło­sie Ad­rie­na za­brzmia­ła skru­cha. – In­te­re­su­ją­ca opo­wiast­ka, więc chcia­łem o coś za­py­tać. Je­stem już panu po­słusz­ny.

– Dal­sze linie funk­cjo­no­wa­ły – cią­gnął Ro­berts. – Biła od nich ta prze­klę­ta po­świa­ta.

Znowu moc­ny­mi ru­cha­mi pędz­la mie­szał farby.

 – Syn ni­ko­go i ni­cze­go nie zna­lazł. A Elmer Grant, jak opo­wia­dał, za­brał ze sobą wóz, dwa konie i psa. Znik­nę­li bez śladu.

Sa­vi­gny zmru­żył oczy.

– Pana kuzyn nie wró­cił jesz­cze do domu? – za­py­tał cicho.

– Nie – od­po­wie­dział Ro­berts. – Syn przy­pusz­cza, że wszy­scy po pro­stu wy­pa­ro­wa­li. Ja sądzę, że spło­nę­li. Prze­klę­ta Prze­sło­na! Pew­nie znowu udo­sko­na­li­li jej dzia­ła­nie o coś, czego nie znamy. Szko­da tego czło­wie­ka.

– Być może tak było… – Głos Ad­rie­na za­brzmiał dziw­nie ma­rzy­ciel­sko. – Może też pana kuzyn zo­stał tylko ranny. Może stra­cił pa­mięć, po­je­chał z po­wro­tem w nie­wła­ści­wym kie­run­ku – i jesz­cze się błąka. Pa­mię­taj, Jo­shua, że nie zna­le­zio­no ciała, wozu, koni i psa. Po­win­ny zo­stać na li­niach zapór. Może też – oczy męż­czy­zny sie­dzą­ce­go w fo­te­lu nagle roz­bły­sły – ja­kimś dziw­nym przy­pad­kiem udało się mu przejść na drugą stro­nę.

– To ra­czej nie­moż­li­we. – Ro­berts po­krę­cił głową. – Ci z Po­łu­dnia dbają o to, że­by­śmy sie­dzie­li tutaj, nie ko­rzy­sta­jąc z tego, czym dys­po­nu­ją. Praw­dę po­wie­dziaw­szy, nie za bar­dzo to ro­zu­miem.

Kry­tycz­nym wzro­kiem przyj­rzał się efek­to­wi swo­jej pracy. Uzy­skał do­kład­nie taki od­cień, ja­kie­go za­mie­rzał użyć.

Za­czął za­ma­lo­wy­wać smugę brązu, nie­daw­no po­ło­żo­ną na płót­nie, przy­po­mi­na­ją­cą stro­my, wy­so­ki i nie­do­stęp­ny wał. Zni­ka­ła bez śladu, po­kry­wa­na nową płasz­czy­zną farby.  

– Chyba jed­nak masz rację… – Sa­vi­gny pa­trzył teraz na obraz Omara. – Nikt nie jest w sta­nie po­ko­nać Prze­sło­ny – pew­nie Grant stał się stra­wą dla zwie­rząt.

 

***

 

Ho­ver­craft kor­dial­nie po­kle­pał Bank­sa po ra­mie­niu.

– Na­praw­dę, Geof­frey, świet­nie się spi­sa­łeś pod­czas na­pa­du.

W gło­sie zbroj­mi­strza za­brzmia­ła nie­kła­ma­na nuta po­dzi­wu. Cią­gnął z uśmie­chem:

– Ad­rien prosi, że­by­śmy spo­tka­li się z nim. To chyba coś bar­dzo waż­ne­go.

Banks wstał z po­czu­ciem ulgi. Nie mu­siał roz­wa­żać dal­szych im­pli­ka­cji zwy­cię­stwa w grze sa­me­mu prze­ciw­ko sobie. Wie­dział, że bę­dzie to skom­pli­ko­wa­ny wzór z kil­ko­ma nie­wia­do­my­mi – i osą­dził, że ma jesz­cze na to czas.

Sa­vi­gny szyb­ki­mi kro­ka­mi prze­mie­rzał pokój.

Drew­nia­ne ża­lu­zje w oknach pod­cią­gnię­to do góry. W rogu stała szta­lu­ga, prze­sło­nię­ta tka­ni­ną, prze­wie­szo­ną przez ramę.

– Nie pod­noś! Sam nie wiem, jak będę wy­glą­dał! – krzyk­nął Sa­vi­gny.

Po­ma­chał dło­nią, wi­dząc, że Kemal chce uchy­lić płót­no.

– To ma być nie­spo­dzian­ka… – dodał z uśmie­chem.

Banks przyj­rzał się me­ta­lo­wej ramce, opar­tą o sto­jak. Wziął ją do ręki.

– To prze­cież siat­ka do ma­lo­wa­nia pej­za­ży, a nie por­tre­tów… – stwier­dził ze zdzi­wie­niem.

– Teraz służy do stwo­rze­nia mo­je­go wi­ze­run­ku – roz­ba­wio­nym tonem za­uwa­żył Sa­vi­gny. – Rze­czy zmie­nia­ją przy­pi­sa­ne im prze­zna­cze­nie, tak jak my zmie­nia­my nasze.

Nadal się uśmie­chał. Widać było, że jest w do­sko­na­łym na­stro­ju.  

– Po­cho­wa­li­ście ciało czło­wie­ka, przy­pad­ko­wej ofia­ry na­pa­du, ciało tego Jo­na­tha­na Pryde’a?  

Glos Ad­rie­na Sa­vi­gny za­brzmiał po­waż­nie. Ba­daw­czo przy­glą­dał się sto­ją­cym przed nim męż­czy­znom.

– Z całym na­le­ży­tym sza­cun­kiem. – Geof­frey po­ki­wał głową – Opła­ci­łem kosz­ty, w tym utrzy­my­wa­nie kwa­te­ry na cmen­ta­rzu. Ja i Kemal uczest­ni­czy­li­śmy w po­grze­bie. Po tam­tej stro­nie mógł być moim ziom­kiem – dodał po chwi­li. – To mu się na­le­ża­ło. Pra­co­wał dla żony i dzie­ci, jak praw­dzi­wy męż­czy­zna.

– Słusz­nie po­stą­pi­łeś. – Sa­vi­gny ręką wska­zał krze­sła. Ho­ver­craft i Banks usie­dli. – Tak samo, jak wła­ści­wie uczy­ni­łeś – cią­gnął – opo­wia­da­jąc o spo­tka­niu z tym czło­wie­kiem. Bar­dzo przy­dał­by się kla­no­wi, jed­nak­że rze­czy­wi­ście mógł być twoim ziom­kiem. Pu­ści­łeś go wolno. Wielu uczy­ni­ło­by tak samo jak ty…

Z wi­docz­nym na­my­słem po­krę­cił głową.  

– Nie wiem, jak po­stą­pił­bym na twoim miej­scu – wolno cią­gnął dalej. – Za­wi­ła spra­wa. Tutaj, na Pół­no­cy, łączy nas wiele więzi. Są naszą siłą, cho­ciaż czę­sto spra­wia­ją kło­pot. Nie myśl­my już o tym.

Słowa Ad­rie­na za­my­ka­ły spra­wę Jo­na­tha­na Pryde’a.

– Geof­frey uczy­nił spra­wie­dli­wie. – Kemal Ho­ver­craft mach­nął ręką, naj­wi­docz­niej pra­gnąc pod­kre­ślić wagę wy­po­wia­da­nych słów. – Pryde mógł być człon­kiem jego klanu, choć tam, na Po­łu­dniu, pew­nie już nie pa­mię­ta­ją, co to zna­czy.

Ra­do­sna twarz Ho­ver­cra­fta świad­czy­ła o tym, jak bar­dzo cie­szy się ze słów na­czel­ni­ka rodu.

Sa­vi­gny uważ­nie wpa­try­wał się w Bank­sa.

– Przy­po­mi­nasz sobie coraz wię­cej?

– O, tak… – Geof­frey uśmiech­nął się lekko. – Z każ­dym dniem coś od­twa­rzam. Na razie frag­men­ty wspo­mnień nie łączą się jesz­cze w ca­łość, ale wkrót­ce to na­stą­pi.

– Do­brze. – Sa­vi­gny za­tarł dło­nie. – Nie­ba­wem  przy­po­mnisz sobie wszyst­ko.

Wstał. Jego oczy błysz­cza­ły.

– Do­wie­dzia­łem się, że da­le­ki kuzyn Ro­bert­sa, far­mer na­zwi­skiem Grant, prze­do­stał się na drugą stro­nę Prze­sło­ny. Nie wia­do­mo, dla­cze­go tak po­stą­pił. Kie­dyś był okry­tym chwa­łą sztur­mow­cem. Udało mu się, je­stem tego pewny, mimo wąt­pli­wo­ści in­nych. Miał do dys­po­zy­cji tylko wóz i psa. Myślę, że Prze­sło­na jed­nak cza­sa­mi za­wo­dzi. Moż­li­we, że w ogóle nie dzia­ła tak, jak po­win­na. Wła­śnie z tego po­wo­du Gran­to­wi się udało.  

Za­pa­dła chwi­la mil­cze­nia. 

– Lu­dzie z jego klanu sądzą, że zgi­nął. – Sa­vi­gny pod­niósł palec. –  Niech tak po­zo­sta­nie.

Zmru­żył oczy.

– Ho­ver­craft dys­kret­nie zbie­rze jak naj­szyb­ciej in­for­ma­cje o wy­pra­wie Gran­ta – cią­gnął. – Ty zaś, Geof­frey, przej­dziesz jego śla­dem za­po­ry.

Głos Ad­rie­na Sa­vi­gny gwał­tow­nie na­brał siły. Na­czel­nik od­wró­cił głowę i przyj­rzał się wi­szą­ce­mu za ple­ca­mi por­tre­to­wi Omara.

– Grant za­brał tylko wóz i psa. – Uśmiech­nął się Sa­vi­gny. – Geoff, ty nawet tego nie po­trze­bu­jesz. Ważne, abyś zna­lazł się po dru­giej stro­nie i przy­po­mniał sobie wszyst­ko. Zba­dasz tech­ni­kę, jaką dys­po­nu­ją ci lu­dzie i zo­rien­tu­jesz się, co można wy­ko­rzy­stać u nas, teraz i póź­niej. Będą po­trzeb­ne plany i opisy. Zdo­bę­dziesz, spo­rzą­dzisz, ku­pisz. Do­star­czę po­trzeb­ne środ­ki  

Sa­vi­gny strze­lił pal­ca­mi.

– Ty, Ke­ma­lu, wy­szu­kasz do­brych, mil­kli­wych ludzi. Będą re­gu­lar­nie od­wie­dzać Geof­freya w jego nowym domu. Przy­no­sić to, co zgro­ma­dzi. Pa­mię­taj, muszą być pewni. Pierw­szy od­wie­dzisz Geof­freya za Prze­sło­ną i po­wró­cisz z tym, co uzy­ska. I znowu szyb­ko zło­żysz mu wi­zy­tę. Prze­trze­cie nowy szlak, jak za cza­sów Omara.  

Wstał. Sta­nął przed biur­kiem, na­prze­ciw por­tre­tu swo­je­go przod­ka.

– Ja sto­czę i jak naj­szyb­ciej wy­gram ocze­ki­wa­ne star­cie – rzu­cił nie­dba­łym tonem. – Wkrót­ce się roz­pocz­nie.

Pa­trzył znowu z uwagą na obraz, może szu­ka­jąc w nim na­tchnie­nia.

– Potem tu, na Pół­no­cy, za­wrze­my pokój. Może ustą­pię w paru spra­wach. Po­my­śl­cie tylko – kon­ty­nu­ował z unie­sie­niem – nie­ba­wem, choć nie za kilka lat, pra­wie wszyst­ko się zmie­ni. Wy­obra­ża­cie sobie, jak na tym sko­rzy­sta­my? Każdy klan. I nikt nie powie, że ci z Po­łu­dnia gó­ru­ją nad nami.

Białe zęby Ho­ver­cra­fta bły­snę­ły w uśmie­chu. Jego twarz pa­ła­ła pod­nie­ce­niem.

– Mam wiel­ką proś­bę – mówił szyb­ko, po­ły­ka­jąc sy­la­by. – Je­że­li po­wie­dzie się nam, nakaż do­ma­lo­wać po­stać moją i Geof­freya w rogu por­tre­tu. Tak uwiecz­nio­no to­wa­rzy­szy Omara. Za pa­rę­dzie­siąt lat – teraz mówił już skład­niej – kopie two­jej po­do­bi­zny będą wi­sieć w wielu do­mach. Za­pa­mię­ta­ją też nasze na­zwi­ska.

Sa­vi­gny apro­bu­ją­co ski­nął głową.  

Gdy­bym przy­jął pro­po­zy­cję tego han­dla­rza, pew­nie jesz­cze żyłby – my­ślał Banks z dziw­nym dla niego sa­me­go żalem. – Nie mu­siał­by ucie­kać, bo nie mu­siał­by wie­dzieć, dla­cze­go wra­cam z nim do dru­giej stro­ny na­sze­go świa­ta. Gdyby Ad­rien we­zwał mnie i Ho­ver­cra­fta dwa dni wcze­śniej, Pryde cie­szył­by się ży­ciem i wkrót­ce roz­ma­wiał­by z żoną i dzieć­mi.

Nie­ru­cho­ma twarz Geof­freya nie wy­ra­ża­ła żad­nych uczuć. Ana­li­zo­wał, jak zwy­kle spraw­nie, wy­po­wie­dzia­ne przed chwi­lą słowa przy­wód­ca klanu.

Wszyst­kie po­su­nię­cia Ad­rie­na zro­dzą wiele nie­prze­wi­dy­wal­nych skut­ków – skon­sta­to­wał. – Ist­nie­je zbyt wiele nie­wia­do­mych, żeby pró­bo­wać okre­ślić ich kon­se­kwen­cje. Ale, to za­mysł tak samo lo­gicz­ny, jak kom­bi­na­cja sza­cho­wa, ma­ją­ca na celu danie mata. Trze­ba tylko uwzględ­nić moż­li­we od­po­wie­dzi prze­ciw­ni­ka. Jed­nak znowu nie mamy punk­tu od­nie­sie­nia, bo nie znamy ich za­mia­rów. Wiemy jedno – Sa­vi­gny chce wy­kro­czyć poza rant sza­chow­ni­cy. Tego też nie prze­wi­dzia­łem.  

Banks zro­zu­miał nagle, że to wszyst­ko nie ma zna­cze­nia. Ist­niał punkt od­nie­sie­nia. Przy­po­mniał sobie, co po­wie­dział Jo­na­tha­no­wi Pryde. 

Był czło­wie­kiem klanu. Nie znał in­ne­go życia i nie za­mie­rzał go po­znać. Dawno temu, nie zda­jąc sobie z tego spra­wy, do­ko­nał już wy­bo­ru – i mę­czył go tylko zanik pa­mię­ci, od­bie­ra­ny przez niego jako sła­bość.  

Jedna spra­wa wy­ma­ga­ła wy­ja­śnie­nia.

– Kie­dyż po­wró­cę do domu? – za­py­tał ga­wę­dziar­skim tonem. – Życie po dru­giej stro­nie może oka­zać się nudne…

– Myślę, że nie wcze­śniej, niż za parę lat. – Sa­vi­gny strzep­nął pyłek z rę­ka­wa ma­ry­nar­ki. – Za ja­kieś czte­ry lata uro­czy­ście po­wi­ta­my cię w na­szej willi, Geof­frey – po­wtó­rzył. – Oczy­wi­ście, w mię­dzy­cza­sie dys­kret­nie nas od­wie­dzisz – mu­sisz prze­cież po­zo­wać do por­tre­tu.

Wszy­scy trzej za­czę­li się śmiać.

Ad­rien pod­szedł do blejt­ra­mu. Ujął róg tka­ni­ny, jakby chciał od­sło­nić nie­do­koń­czo­ny jesz­cze obraz. Cof­nął jed­nak dłoń.

– Jesz­cze jedno: póź­niej wy­ko­rzy­sta­my to, co opi­su­je autor tej książ­ki. –  Pod­niósł tom w skór­ko­wej opra­wie, le­żą­cy na biur­ku. – Pa­sjo­nu­ją­ce dzie­ło, opo­wia­da­ją­ce o za­mierz­chłej prze­szło­ści. Nie zwra­ca­my na nią uwagi – i ro­bi­my błąd. Tak jak kie­dyś, po­pro­wa­dzi­my ludy wy­ro­słe w pusz­czach i la­sach na po­łu­dnie.

– Cóż to za książ­ka, Ad­rie­nie? – Ho­ver­craft błysz­czą­cy­mi oczy­ma wpa­try­wał się w opa­sły tom.

– „Zmierzch i upa­dek ce­sar­stwa rzym­skie­go” Edwar­da Gib­bo­na – z uśmie­chem od­po­wie­dział Sa­vi­gny. – Wie­rzę, że hi­sto­ria się po­wtó­rzy. Na­uczy­łem się z tego dzie­ła wielu rze­czy, ale jedna jest naj­waż­niej­sza – trze­ba mieć po­czu­cie wła­snej siły. Nie­po­strze­że­nie je stra­ci­li­śmy – Sa­vi­gny otrze­pał rękaw ma­ry­nar­ki – ale znowu je od­zy­ska­my – i Po­łu­dnie nam się już nie oprze.

 

***

 

– Ra­spens, uważa pan, że Prze­sło­na tylko nie­kie­dy funk­cjo­nu­je, a prze­waż­nie w ogóle nie dzia­ła? – Alan Har­ri­son, jeden z se­kre­ta­rzy sta­no­wych, wes­tchnął cięż­ko. – Nie­po­ję­te – dodał po chwi­li za­sta­no­wie­nia. – To jest prze­cież nasze, okre­ślę to tak, ul­ti­ma­tum w sto­sun­ku do dzi­ku­sów z Pół­no­cy. Dawny Wał Ha­dria­na, tylko nie­po­rów­ny­wal­nie bar­dziej sku­tecz­ny.  

Sta­ran­nie ukła­dał na biur­ku ra­port Ra­spen­sa.

– Twier­dzi pan, że nasza nie­zdo­by­ta for­ta­li­cja jest kupą zbu­twia­łych pni, peł­nych dziur? – za­py­tał z nie­ukry­wa­ną zło­ścią. – W do­dat­ku to­czo­nym przez ro­ba­ki?

Har­ri­son, pra­wie zu­peł­nie łysy, miał jesz­cze dość gęste i dłu­gie włosy na po­ty­li­cy i karku. Wią­zał je wstąż­ką w kitkę. Do­bie­ga­ją­cy pięć­dzie­siąt­ki męż­czy­zna pia­sto­wał sta­no­wi­sko człon­ka eg­ze­ku­ty­wy sta­no­wej, wy­bie­ra­nej w wy­bo­rach. Do jego obo­wiąz­ków na­le­ża­ło mię­dzy in­ny­mi nad­zo­ro­wa­nie dzia­ła­nia Prze­sło­ny.

– Tego nie twier­dzę, panie se­kre­ta­rzu sta­no­wy – zde­cy­do­wa­nym tonem od­po­wie­dział Ra­spens. – Opi­su­ję tylko oczy­wi­ste fakty.  

Czuł się pew­nie.  Koń­co­we tezy ra­por­tu zo­sta­ły na­le­ży­cie udo­ku­men­to­wa­ne.

Har­ri­son po­now­nie gło­śno wy­pu­ścił po­wie­trze z płuc. Jesz­cze raz zadał wcze­śniej kilka razy po­sta­wio­ne py­ta­nie:  

– Dzię­ki wy­łą­cza­niu za­si­la­nia ten czło­wiek mógł sfor­so­wać Prze­sło­nę?

– Tak – od­po­wie­dział Ra­spens. – To je­dy­ne lo­gicz­ne wy­tłu­ma­cze­nie. Miał po pro­stu szczę­ście, bo tra­fił na chwi­lę, kiedy spory od­ci­nek unie­ru­cho­mio­no w ca­ło­ści. Po­twier­dza­ją to od­czy­ty przy­rzą­dów kon­tro­l­nych i ze­zna­nia straż­ni­ków.

– Do­brze. – Har­ri­son dwu­krot­nie kiw­nął głową. –  Skąd jed­nak te wy­łą­cze­nia w ogóle się wzię­ły?

– Nie wszyst­ko jesz­cze wiemy – uspo­ka­ja­ją­cym tonem od­po­wie­dział Ra­spens.  

Za­pa­lił i zga­sił pięk­ną elek­trycz­ną lampę z brązu, sto­ją­cą na biur­ku.  

– Prze­pra­szam… – Po­krę­cił głową. – Uczy­ni­łem tak od­ru­cho­wo. Na­praw­dę bar­dzo ładna. Muszę pa­mię­tać o obo­wią­zu­ją­cych nadal oszczęd­no­ściach prądu.  

Przez chwi­lę zbie­rał myśli.

– Nowe bu­dyn­ki, nowe pla­ców­ki, two­rzo­ne obok Prze­sło­ny i w jej po­bli­żu – mówił dalej wolno. – Nowe drogi i nowe domy, a wła­ści­wie małe, ciche osie­dla. Wła­ści­cie­le sami mieli za­pew­nić wszyst­ko, co nie­zbęd­ne do ich funk­cjo­no­wa­nia. Czy­ni­li tak, ale znacz­nie póź­niej. Wcze­śniej bez że­na­dy ko­rzy­sta­li z urzą­dzeń Prze­sło­ny, lek­ce­wa­żąc swoje zo­bo­wią­za­nia. Ko­lej­ne nowe domy, szko­ły, wiel­kie farmy… Znowu to samo.

– Uj­mu­jąc spra­wę pro­sto, pa­so­ży­to­wa­li na urzą­dze­niach Prze­sło­ny? – Har­ri­son uważ­nie słu­chał wy­ja­śnień Ra­spen­sa. – Gnoje.

– Otóż wła­śnie to… – Ra­spens kiw­nął głową.  – Po­wiem wię­cej: ssali Prze­sło­nę jak dojną krowę. To jest isto­tą całej spra­wy. Je­że­li jedni prze­sta­wa­li ko­rzy­stać z mo­du­łów ob­słu­gu­ją­cych za­po­ry, roz­po­czy­na­li to inni. Coraz sze­rzej.

– Gdzie jest teraz ten cały? – Har­ri­son szyb­ko prze­rzu­cił kilka stron spra­woz­da­nia. –  Ten cały Elmer Grant?

Kon­tro­ler mil­czał przez chwi­lę. Wie­dział, że to, co powie, nie spodo­ba się Har­ri­so­no­wi. Jed­nak­że nie mógł i nie chciał kła­mać.

– Uciekł – od­po­wie­dział spo­koj­nym tonem. – On i jego pies.

Har­ri­son, mil­cząc, przy­glą­dał się uważ­nie Ra­spen­so­wi.

– Grant opo­wie­dział do­kład­nie o przy­go­to­wa­niach i prze­bie­gu wy­pra­wy. – Ra­spens za­śmiał się. – O tym, jak udało mu się przejść za­po­ry.

 Mówił teraz szyb­ko, uprze­dza­jąc py­ta­nia Har­ri­so­na.

 – Wtedy zo­rien­to­wa­łem się, o co w tym wszyst­kim cho­dzi. Wcze­śniej mia­łem też inne po­szla­ki. Roz­mo­wa trwa­ła długo – kon­ty­nu­ował. – W końcu po­szli­śmy spać. Rano nie mo­głem zna­leźć ani Gran­ta, ani jego wozu, ani psa. Póź­niej oka­za­ło się, że ze sto­łów­ki ktoś za­brał sporo pro­duk­tów żyw­no­ścio­wych. Grant pod­wę­dził – użyję tego okre­śle­nia – cu­kier, chleb, masło, pusz­ki mięsa, kilka cze­ko­lad.

Kon­tro­ler po­krę­cił głową.

– I piwo – dodał po chwi­li. – Elmer twier­dził, że mamy świet­ne piwo. 

– Po pro­stu, za­miast iść do łóżka, zbiegł. – Har­ri­son wzru­szył ra­mio­na­mi. –  Chciał wró­cić na Pół­noc.

Ra­spens przy­tak­nął ru­chem głowy.  

– Zna­le­zio­no ciała? – Se­kre­tarz pa­trzył ba­daw­czo na Ra­spen­sa.

Tim Ra­spens wes­tchnął.

– Nie – od­po­wie­dział spo­koj­nym tonem. – Po po­łu­dniu wy­kry­li­śmy trzy wy­sa­dzo­ne słupy na ko­lej­nych li­niach zapór, a na dwóch ostat­nich prze­cię­to za­sie­ki. Grant nie­po­trzeb­nie wy­sa­dzał słupy – cią­gnął. – Do­brze jed­nak zro­bił, prze­ci­na­jąc druty: pły­nął przez nie prąd.

Za­milkł na chwi­lę, jakby się nad czymś za­sta­na­wiał. 

– Myślę – Ra­spens spoj­rzał Har­ri­so­no­wi pro­sto w oczy – że Elmer Grant jest teraz w dro­dze na swoją farmę.

Har­ri­son wy­rzu­cił z sie­bie stek wul­gar­nych prze­kleństw. Wstał za biur­ka. Po twa­rzy se­kre­ta­rza spły­wa­ły kro­ple potu.

Po chwi­li usiadł z po­wro­tem.

– Ra­spens, za to pan od­po­wie – stwier­dził sucho. – Za to, że po po­wro­cie Gran­ta po dru­giej stro­nie Prze­sło­ny szyb­ko do­wie­dzą się, jak można ją po­ko­nać.

Z roz­ma­chem huk­nął pię­ścią w biur­ko.

– Po­wie­dzia­łem, panie se­kre­ta­rzu, że Elmer nie­po­trzeb­nie wy­sa­dzał pod­sta­wy pro­mien­ni­ków. – Kon­tro­ler uśmiech­nął się. Znowu za­czął bawić się przy­ci­skiem lampy. – Po jed­nym słu­pie na każ­dej ko­lej­nej linii.

Naj­wy­raź­niej nie prze­stra­szył się groź­bą Har­ri­so­na.

– To i tak nic mu nie da­wa­ło – oznaj­mił z dziw­nym uśmie­chem – bo do wy­ko­na­nia wy­ło­mu trze­ba znisz­czyć dwa są­sia­du­ją­ce ze sobą dźwi­ga­ry. Albo wy­łą­czyć na nich za­si­la­nie. Wy­sa­dze­nie jed­ne­go sta­no­wi­ska nie po­wo­du­je za­ni­ku pro­mie­nio­wa­nia – jest tylko słab­sze, ale nadal sku­tecz­ne. Grant o tym nie wie­dział… Na Pół­no­cy także nie będą o tym wie­dzieć, je­że­li przyj­dzie im do głowy for­so­wa­nie zapór. Tylko, że na tym od­cin­ku znowu od­cię­to do­pływ ener­gii. Nie wiem, dla­cze­go. Muszę to do­pie­ro zba­dać.

Mocne, dłu­gie palce kon­tro­le­ra wy­bi­ja­ły na bla­cie dzi­wacz­nie brzmią­cy rytm.

– Opis spra­wy Gran­ta i no­wych wąt­ków zawrę w uzu­peł­nie­niu do ra­por­tu z kon­tro­li – dodał po chwi­li.  

Obaj męż­czyź­ni w mil­cze­niu pa­trzy­li na sie­bie. Po chwi­li se­kre­tarz spu­ścił wzrok. Też za­czął bęb­nić pal­ca­mi po gład­kim bla­cie. Obaj wie­dzie­li, że Tim Ra­spens wy­grał to star­cie.

– Jed­nak coś mu­si­my zro­bić z tą spra­wą, Ti­mo­thy. – Har­ri­son po­dra­pał się w mał­żo­wi­nę ucha.

– Na pewno tak, cho­ciaż nie jest to moje za­da­nie – sucho stwier­dził kon­tro­ler.

– Nic po tym czło­wie­ku nie po­zo­sta­ło?

Har­ri­son zadał py­ta­nie ci­chym gło­sem, jakby spraw­dzał myśl, przed chwi­lą zro­dzo­ną w jego umy­śle.

– Zo­sta­wił bat. – Ra­spens wzru­szył ra­mio­na­mi. – Grant za­po­mniał za­brać bicz. Sądzę jed­nak, że i bez niego da sobie radę.

Har­ri­son prych­nął. Nie po­wie­dział jed­nak ani słowa. Za to Ra­spens mówił coraz bar­dziej pew­nie.

– Za­rzu­cił mi pan nie­fra­so­bli­wość, je­że­li idzie o uciecz­kę tego far­me­ra.

Za­wa­hał się przez chwi­lę.

– Może to i praw­da, przy­zna­ję. – Kon­tro­ler po­krę­cił głową.  – Po pro­stu tego się nie spo­dzie­wa­łem. Nie wzią­łem pod uwagę, że nadal są in­ny­mi ludź­mi – zu­peł­nie od­mien­ny­mi od nas. Po­sia­da­ją cechy, które my już stra­ci­li­śmy.

Znowu po­ło­żył palec na przy­ci­sku lampy.

– Star­szy czło­wiek po­dej­mu­je taką wy­pra­wę – kon­ty­nu­ował z na­ci­skiem w glo­sie. – Widzi, że nie wi­ta­my go przy­jaź­nie. Od­wra­ca się na pię­cie, nocą prze­jeż­dża wiele mil. Potem po­now­ne for­su­je Prze­sło­nę. To zu­peł­nie inni lu­dzie, panie se­kre­ta­rzu. Cie­ka­we, czy wszy­scy są tacy jak Grant… Nam chyba już coś ucie­kło z cha­rak­te­ru przod­ków, ży­ją­cych po ustą­pie­niu Wiel­kie­go Zimna. Oni nadal dys­po­nu­ją tymi ce­cha­mi.

W gło­sie Tima Ra­spen­sa wy­raź­nie brzmia­ła nuta po­dzi­wu.

– Do­brze – rzu­cił se­kre­tarz.

Wstał. Ra­spens uczy­nił tak samo. Do­my­ślił się, że jego zwierzch­nik chce za­koń­czyć roz­mo­wę.

– Po­wró­ci­my jesz­cze do omó­wie­nia tej bar­dzo przy­krej hi­sto­rii. – Głos Har­ri­so­na brzmiał sucho.

Se­kre­tarz pod­szedł do sto­ją­cej w rogu szafy. Wy­cią­gnął z wnę­trza już za­wią­za­ny, czar­ny kra­wat. Wpraw­nym ru­chem wło­żył go pod koł­nie­rzyk ko­szu­li. Potem za­ło­żył ciem­ną ma­ry­nar­kę, zdję­tą z wie­sza­ka.

– Muszę pana po­że­gnać, Ra­spens. – Kiw­nął głową.  

Spraw­dził swój wy­gląd w lu­strze, przy­mo­co­wa­nym do we­wnętrz­nej stro­ny uchy­lo­nych drzwi. Po­pra­wił koł­nie­rzyk ko­szu­li, węzeł sze­ro­kie­go kra­wa­ta, uło­że­nie ma­ry­nar­ki. Przy­gła­dził włosy na karku.

– Przy­kry obo­wią­zek – nie od­wra­ca­jąc głowy, rzu­cił w stro­nę kon­tro­le­ra. – Jeden z na­szych emi­sa­riu­szy zgi­nął na Pół­no­cy. Miał do wy­ko­na­nia bar­dzo ważną misję. Pan ma do­stęp do ta­kich spraw, więc mogę o tym mówić.

Zręcz­nym ru­chem wy­cią­gnął z wnę­trza szafy szczot­kę. Prze­cią­gnął nią kilka razy po kla­pach i rę­ka­wach ma­ry­nar­ki.

– Tę smut­ną wia­do­mość po­twier­dził nasz ko­lej­ny wy­słan­nik. – Har­ri­son prze­wią­zał kitkę wło­sów nową, czar­ną wstąż­ką. – To już pewne. Za kilka minut spo­ty­kam się z ro­dzi­ną Jeana Le­Blan­ca.

Zaj­rzał do wnę­trza nie­wiel­kie­go pu­deł­ka, wy­ję­te­go z szu­fla­dy biur­ka.

– Tak, na­zy­wał się Le­Blanc. Po­śmiert­nie otrzy­mał od­zna­cze­nie. Na­tu­ral­nie ro­dzi­na emi­sa­riu­sza przez pe­wien czas bę­dzie po­bie­rać upo­sa­że­nie od stanu. Czeka mnie przy­kry obo­wią­zek, na­praw­dę przy­kry.

– Ro­zu­miem. – Tim Ra­spens przy­glą­dał się etui, trzy­ma­ne­mu przez se­kre­ta­rza sta­no­we­go.

Do­szedł do wnio­sku, że wy­glą­da dość nie­po­zor­nie.

– Je­stem do dys­po­zy­cji – stwier­dził ofi­cjal­nym tonem – je­że­li tylko będę po­trzeb­ny. Na pewno wie­lo­krot­nie jesz­cze się spo­tka­my.

Sły­sząc pu­ka­nie do drzwi, Har­ri­son za­czął sta­ran­nie za­pi­nać ma­ry­nar­kę.

Do ga­bi­ne­tu wszedł wy­so­ki i szczu­pły męż­czy­zna. Miał nieco zbyt dłu­gie, lekko fa­lu­ją­ce, jasne włosy i sku­pio­ną, szczu­płą twarz. Świet­nie skro­jo­ny, nieco sta­ro­mod­ny gar­ni­tur uwy­dat­niał wy­spor­to­wa­ną syl­wet­kę.

Ra­spens po­my­ślał, że musi do­wie­dzieć się, gdzie gość Har­ri­so­na kupił ubra­nie – świet­nie w nim wy­glą­dał.

Se­kre­tarz sta­no­wy mach­nął ręka, jakby za coś prze­pra­sza­jąc.

– Nie zna­cie się jesz­cze, pa­no­wie – rzu­cił, zmie­rza­jąc do drzwi. – Przed­sta­wiam mo­je­go no­we­go asy­sten­ta oczy­wi­ście cza­so­wo, Geof­freya Ste­phe­na Bank­sa. Wró­cił nie­daw­no z Pół­no­cy. Za­ry­zy­ko­wał i udało mu się. Jest dla mnie i po­zo­sta­łych se­kre­ta­rzy nie­oce­nio­nym źró­dłem in­for­ma­cji. Mię­dzy in­ny­mi o tym, o czym wspo­mnia­łeś, Ra­spens, nad­mie­nia­jąc, jak bar­dzo lu­dzie zza Prze­sło­ny róż­nią się od nas.

Ra­spens podał dłoń przy­by­szo­wi. Uścisk dłoni no­we­go asy­sten­ta Har­ri­so­na oka­zał się nad­spo­dzie­wa­nie silny, pra­wie miaż­dżą­cy.

– Pan Banks prze­ka­że nam wie­dzę i do­świad­cze­nie z po­by­tu na Pół­no­cy, a potem po­dej­mie pracę w kon­glo­me­ra­cie na­uko­wym. Wią­że­my z nim na­praw­dę wiel­kie na­dzie­je – dodał Har­ri­son, jesz­cze raz po­pra­wia­jąc ma­ry­nar­kę. – Ol­brzy­mie.

Wy­cho­dząc z bu­dyn­ku Rady Sta­no­wej, Tim Ra­spens po­sta­no­wił jak naj­szyb­ciej za­cząć opra­co­wy­wać aneks do ra­por­tu z kon­tro­li.

Miał pew­ność, że jest to ko­niecz­ne.

 

***

 

Alan Har­ri­son prze­ma­wiał z żarem, sta­ran­nie mo­du­lo­wa­nym gło­sem, naj­le­piej, jak tylko umiał. Uwa­żał, że Jean Le­Blanc na to za­słu­gu­je.

Wy­gła­sza­jąc mowę, pa­trzył w oczy żony Le­Blan­ca, szczu­płej, ni­skiej blon­dyn­ki. Obok niej stały dwie małe dziew­czyn­ki w ciem­nych su­kien­kach, z wło­sa­mi my­sie­go ko­lo­ru, upię­ty­mi w war­ko­czy­ki. Wdowa po Je­anie też miała na sobie su­kien­kę z czar­nej krepy.

Se­kre­tarz sta­no­wy za­koń­czył wy­stą­pie­nie. Przez chwi­lę mil­czał.

– Pro­szę przy­jąć od­zna­cze­nie przy­zna­ne mę­żo­wi. – Har­ri­son od­wró­cił się. Ode­brał od sto­ją­ce­go za nim Bank­sa nie­wiel­kie pu­deł­ko. – Pani mąż z nad­dat­kiem za­słu­żył na ten krzyż – stwier­dził z em­fa­zą. – Mam też list pod­pi­sa­ny przez se­kre­ta­rzy, opi­su­ją­cy za­słu­gi Jeana Le­Blan­ca dla na­szej spo­łecz­no­ści.

Córki Le­Blan­ca nie słu­cha­ły słów Har­ri­so­na. Sto­jąc obok ni­skiej ko­bie­ty, pod­no­si­ły oczy, z na­tę­że­niem się w nią wpa­tru­jąc. Miały za­kło­po­ta­ne twa­rze, za­gry­za­ły wargi, dra­piąc się przy tym po po­licz­kach.

Kiedy Har­ri­son wy­cią­gnął przed sie­bie pu­deł­ko, obie w na­głym ge­ście prze­stra­chu uchwy­ci­ły matkę za fałdy su­kien­ki.

– Nadal nie od­na­le­zio­no ciała męża? – Żona Le­Blan­ca z wi­docz­nym wa­ha­niem ode­bra­ła nie­po­kaź­ne etui.  

– Jesz­cze nie… – Har­ri­son po­krę­cił głową.

Dal­sze zda­nia znowu za­brzmia­ły uro­czy­ście. 

– To tylko kwe­stia czasu – nasi emi­sa­riu­sze pra­cu­ją na tym. – Od­kaszl­nął. – Na pewno zo­stał po­grze­ba­ny na Pół­no­cy – kon­ty­nu­ował. – Znaj­dzie­my miej­sce po­chów­ku, a potem spro­wa­dzi­my ciało. Mój asy­stent, pan Banks, po­mo­że nam. Wie bar­dzo dużo o Pół­no­cy – to znacz­nie uła­twi spra­wę.

Po­ło­żył dłoń na sercu, jakby skła­dał przy­się­gę.

– To tylko kwe­stia czasu, pani Le­Blanc – po­wtó­rzył po chwi­li mil­cze­nia.

Glos se­kre­ta­rza sta­no­we­go brzmiał pew­nie.

– Tata już nie wróci z tej wy­pra­wy?

Nieco wyż­sza dziew­czyn­ka prze­stą­pi­ła z nogi na nogę. Pod­nio­sła twarz.

– Nie, Yoel – od­po­wie­dzia­ła wdowa, głasz­cząc córkę. – Jean już do nas nie wróci.

– Zgi­nął? –  Yoel Le­Blanc nie­pew­nym tonem za­da­ła na­stęp­ne py­ta­nie.

– Tak, tata zgi­nął. – Matka za­gry­zła wargi. – Nie wiem, jak…

Druga dłoń dziec­ka za­ci­snę­ła się w drob­ną piąst­kę.

– Za­bi­li go lu­dzie z Pół­no­cy. Skur­wy­sy­ny.

Usta Yoel wy­glą­da­ły jak wąski sznu­rek, prze­ci­na­ją­cy twa­rzycz­kę. 

– Dzi­ku­sy z Pół­no­cy za­mor­do­wa­ły tatę – po­wtó­rzy­ła, jakby chcia­ła oznaj­mić spra­wę bar­dzo dla niej ważną. – Ta­tu­lek opo­wia­dał mi o róż­nych ru­chach, two­rzo­nych przez ludzi. Bar­dzo się tym in­te­re­so­wał. Jak do­ro­snę, wtedy też utwo­rzę nowy ruch – i stanę na jego czele. Wy­rżnę ich wszyst­kich. Wy­tłu­kę. Zo­ba­czysz, mamo.  

Głos dziew­czyn­ki ki­piał nie­na­wi­ścią.  

 

 

14 sierp­nia 2013 r. Roger Re­deye

Koniec

Komentarze

Rogerze prześlesz mi tekst na maila?

Długie, a z ekranu źle się czyta.

Tak. Fakt, “Przesłona”jest chyba najdłuższym tekstem, który napisałem. 

Pozdrawiam.

To moje ulubione opowiadanie Rogera.

Warto poświęcić mu trochę czasu ;)

Przynoszę radość :)

 – dzięki. Zaznaczę, że ten czas, niestety, będzie dość długi. Naprawdę objętościowo spory tekst. Miałem zamiar napisać kolejny rozdział, w którym Banks, już na Południu, poznaje wdowę po Jonathamie, zakochują się w sobie i biorą ślub, ale już mi się nie chciało. No i zaczynają toczyć się inne wydarzenia, bo Adrien toczy wojnę z kilkoma klanami, ale sukcesywnie przygotowuje  szturm.

Pozdrówka.

Dobra, na dzisiaj wystarczy. Powszechnie wiadomo, że Autor nie zaleca czytania po nocach.

Faktycznie – napisane jak powieść, z mnóstwem szczegółów niepotrzebnych w opowiadaniu.

Promieniowanie mikrofalowe opalizuje?

Ale bank, deponujący wszystko, co otrzymywał z funduszów klanu, kontrolowali zaufani podwładni Adriena.

Wydaje mi się, że deponuje właściciel majątku. Bank jest depozytariuszem. Tak czy siak – widzę tu problem z podmiotem domyślnym. Ze zdania wynika, że to bank otrzymywał kasę.

Wykonał już pierwsze posunięcia białymi bierkami, powtarzając jedno z ofensywnych otwarć człowieka z okresu przed Wielkiego Zimna, Jose Capablanki – tego sposobu otwarcia partii dotychczas nie znał.

Jeśli nie znał wcześniej, to skąd wiedział, że to otwarcie Capablanki? Jeśli to wtrąca się wszystkowiedzący narrator, to IMO niepotrzebnie, bo tylko wywołuje zgrzyt.

Babska logika rządzi!

Ależ w tym zdaniu podmiot jest wyraźnie określony – to wyraz “bank”. Tylko tyle, że w zdaniu użyłem strony biernej. To tak trudno złapać, bo przecież nie jest to łapanie byka za rogi? 

Ależ oczywiście, że Banks wie, jakiego otwarcia używa. I czytelnik też wie, dlaczego Banks zna to otwarcie. Tam jest opisana historia wydania pewnej książki, której edycję Banks sponsorował.  Publikacji, odtwarzającej część historii  świata przed Wielkim Chłodem.

Nadmiar szczegółów niepotrzebnych? A niby dlaczego? Opisuję ten świat dokładnie. To naprawdę jest długa opowieść, a bohaterów jest kilku. Każdy z nich ma swoją historię. Oczywiście, dla kogoś, kto jest przyzwyczajony do tekstów portalowych, dla których  objętość powyżej trzydziestu tysięcy znaków jest znaczną objętością, może to być nużące. Czyta się teksty na ekranie telefonu albo na czytniku. Przykre, ale prawdziwe.

A pisałem,  żeby nie czytać po nocach… Naprawdę nie warto.  

Twój tekst, Twój świat. Może tak być, że to bank jest superrekieterem i grupa przestępcza odpala mu działkę z rozbojów, którą bank deponuje na przykład w świątyni. Ale podmiotem w zdaniu są podwładni, a strony biernej to ja tam nie widzę.

Oczywiście, że Banks wie, czytelnik wie, zwłaszcza czytelnik opisywanej książki. Tylko nie wyjaśniasz, kto “tego sposobu otwarcia partii dotychczas nie znał“. Może bank, one znacznie lepiej liczą niż czytają.

A szczegóły nadmiarowe, bo sam Autor się gubi jak dziecko we mgle.

Babska logika rządzi!

Deponował w banku, bank deponował… – i ro “w” zmienia wszystko.  Deponował w banku, ale, z drugiej strony patrząc, bank deponował. Nie widzę w rym zdaniu żadnych problemów gramatycznych. 

Dotychczas nie znał… To “dotychczas” informuje, tak przy okazji, że teraz już zna. Zna, bo stosuje to otwarcie. chce pewnie je sprawdzić. Proste jak konstrukcja cepa.

Jak ktoś rutaj gubi się niczym dziecko we mgle, to chyba jednak nie ja.

Bez przesady, a nawet  przesadyzmu  w rozczepianiu włosa na czworo…

A tekst naprawdę jest długi. Dotarcie do komentarza zajmuje kilka chwil. 

Ależ w tym zdaniu podmiot jest wyraźnie określony – to wyraz “bank”. Tylko tyle, że w zdaniu użyłem strony biernej. To tak trudno złapać, bo przecież nie jest to łapanie byka za rogi? 

Bank nie jest w tym zdaniu podmiotem. Bardzo łatwo to złapać. Dziwne, że Autorowi się nie udało.

 

Opowiadanie przeczytałem. Mimo, że zrobiłem to bez większej przykrości to nie mogę powiedzieć żeby lektura była satysfakcjonująca. Szału nie ma. 

Przede wszystkim brakuje zwrotów akcji. Całość jest monotonna.

Historia jest niedomknięta, czuję jakbym poznał wstęp do czegoś większego. 

Zachęciłeś mnie długością tekstu i motywem szachowym. Niestety rozczarowałem się bo po lekturze dosyć obszernej “Przesłony” poczułem się jakbym poznał dopiero wprowadzenie. Żadnego twistu, zaskoczenia, czegoś co stymulowałoby wyobraźnię i zachęcało do czytania. 

Był jakiś pomysł na świat, motyw przesłony nawet interesujący. Podobała mi się postać Granta, reszta wydała mi się sztuczna i przerysowana. 

 

EDIT

Zapomniałem o obrazkach. Nie pasują do tekstu i wybijają z klimatu. 

Jestem po fragmencie o portrecie (planowaniu jego stworzenia :) i jeszcze ani razu nie wybiłem się z rytmu. Wszystko składa się na razie pomalutku w całość. Tempo nieśpieszne, idealne dla powoli odkrywanych tajemnic świata przedstawionego. Bardzo mnie intryguje dalszy ciąg.

No to czytam dalej :)

F.S

Przypomniała mi się dyskusja o drzwiach z litego drewna przy publikacji “Diagnozy i terapii”…

Łukaszu, teraz, gdy patrzę na “Przesłonę”. sądzę, ze jest to po prostu opowiadanie naturalistyczne. Opisuje życie kilku ludzi. Tylko, że oni żyją w innym świecie i mają pewien problem, związany z tym, że ten świat powstał po Wielkim Chłodzie. Jedni w tym świecie mają istotne znaczenie, tak jak Savigny, inni, jak Banks, też, chociaż znacznie mniejsze. Grant jest po prostu farmerem, którego coś męczy. Chce coś skończyć, bo ludzi Północy cechuje bardzo silna więź, poczucie wspólnoty klanowej. Uważa, że jest coś winien dawno poległym towarzyszom i zamierza wywiązać się z tego zobowiązania. Raspens jest po prostu inteligentnym i sumiennym urzędnikiem, poważnie traktującym swoje obowiązki. Harrison to typowy polityk. Losy bohaterów wiążą się ze sobą, chociaż nie  zdają sobie z tego sprawy. A tak przy okazji chyba zmienia si ten świat.

Tylko tyle – i aż tyle.

Jak na wstęp, to jest to długi wstęp…

Dzięki za komentarz.

Przeczytałem! Rogerze, mogę z całą pewnością napisać, że jestem zachwycony. Bardzo udana gra bohaterami – ich losy idealnie się uzupełniają, tworzą napięcia. Historia odsłaniana powoli, budząca ciekawość. Nie przeszkadzały mi opisy, ani nadmierne szczegóły – przy takim tekście spokojnie można sobie na to pozwolić, zwłaszcza, że nadają charakteru nie tylko postaciom ale i krainom. Umiejętnie wykorzystane rekwizyty – samochody, broń, szachy, a nawet jedzenie – uzupełniają intrygę. Nawet w niektórych momentach czułem głód :)

O dziwo, niepotrzebne były mi nagłe zwroty akcji, by czuć zaciekawienie i doczytać do ostatniego wyrazu. Takie zakończenie, jakie przedstawiłeś – otwarte i mocne – z jednej strony powoduje niedosyt, z drugiej daje pole manewru wyobraźni.

Ogólnie – świetne!

F.S

Doczytałam.

Nie jest źle, ale tekst mnie nie uwiódł. Wolałabym więcej mięcha fabuły niż tłuszczu szczegółów. Też odnoszę wrażenie, że opowieść nie została domknięta. Ktoś zginął, ktoś się przeprowadził, ktoś pojechał na wycieczkę… Ale niewiele się zmieniło, dopiero może się zmienić.

Bohaterów traktujesz prawie równorzędnie, zabrakło mi jakiegoś głównego, który ciągnąłby opowieść.

Nie przekonuje mnie tytułowa przesłona. Przede wszystkim – opalizujące mikrofale. Po drugie – brak większego wpływu na biosferę. Wydaje mi się, że ciągłe naparzanie mikrofalami powinno wszystko na bieżąco gotować, grunt powinien się nagrzewać, a tu nic z tych rzeczy. No i nieekonomiczny jest taki ciągły ostrzał. Taniej byłoby poinstalować fotokomórki. Dla kogoś tak swobodnie władającego mikrofalami prosty aparat wyzwalający strzał chyba nie stanowi problemu.

Jeśli chodzi o warsztat – tradycyjnie; masz trochę literówek, czasami powtórzenie.

Babska logika rządzi!

Foloinie, dzięki za przeczytanie i komentarz. Cieszę się, ze “Przesłona” zyskała Twoją wysoką ocenę i bardzo się podobała. Każdy autor z przyjemnością czyta taką ocenę tekstu. Jednak to, że podczas lektury czułeś  głód, trochę mnie zaskoczyło. Rego naprawdę się nie spodziewałem.

Nie zaglądałem do “Przesłony” od dawna, nawet przed publikacją tutaj, ale wydaje mi się, że opowiadanie doskonale zniosło próbę czasu. Pewnie zostało kilka literówek, ale chyba nie utrudniają lektury. 

Pozdrawiam. Wielu publikacji.

PS. Finkli odpowiem odrębnym komentarzem. A gdzie w tekście zostało napisane, że jednym z elementów przesłony, odgradzającej Północ od Południa, są emitery promieniowania mikrofalowego? No, gdzie?

A gdzie w tekście zostało napisane, że jednym z elementów przesłony, odgradzającej Północ od Południa, są emitery promieniowania mikrofalowego? No, gdzie?

A tutaj:

Wskazał palcem na szereg dziur, widniejących kilkanaście centymetrów za słupem emitera promieniowania mikrofalowego.

Babska logika rządzi!

Może ten słup nie był włączony? Albo zepsuty. Wtedy nie wpływałby na nic. Hmmm…

Przynoszę radość :)

Anet –  nie wiadomo, czy był włączony, czy nie. Oni nie stali blisko tego słupa, w dzień opalizowanie było prawie niewidoczne,.

Jak tam wrażenia po ponownej lekturze tekstu, jeżeli takowa była?

Finklo – dzięki. Byłem przekonany, że w tekście nie ma określenia “emiter promieniowania mikrofalowego”. Konsekwentnie starałem się unikać takiego zwrotu. To wyraźnie rozróżnia Pryde w rozmowie z Banksem, mówiąc, ze w dziedzinie badań nad radiacją ludzie Południa znacznie wyprzedzili dokonania okresu przed Wielkiego Chłodu, a a dawne kuchenki mikrofalowe są przy aktualnych osiąagnięciach niczym płomyk świecy przy żarze wielkiego pieca.  Radiacją, a nie promieniowaniem mikrofalowym.

Poprawiłem to zdanie.  Brzmi tak:

“Wskazał palcem na szereg dziur, widniejących kilka metrów metrów za słupem emitera radiacji, za czarnym pasem spalonej do cna ziemi, ciągnącej się aż po horyzont i wyglądającej jak warstwa czarnej skały.”

Teraz sytuacja jest jasna – Południe dysponowało zupełnie nową technologią. To jest możliwe. A że była to zupełnie nowa technologia, nieznana przed Wielkim Chłodem, emitery mogły tak pięknie opalizować…

Fotokomórki? A nie wiem, czy były znane. Południe miało system monitorowania terenu za Przesłoną, o czym wspomina Raspens w pierwszej rozmowie z Beerem. Ale idea Przesłony była zupełnie inna –  stworzyć wał, niemożliwy do pokonania, a wtedy obsada może być bardzo nieliczna. I tak było.

Nie starałem śię dokładnie opisywać Przesłony, aby uniknąć opisywactwa, ale z rozmów Raspens-Beer i obserwacji Granta chyba jasno wynika,  w jaki sposób została skonstruowana.

Tradycyjnie o czymś zapomniałaś.  

Osobliwe to opowiadanie. Zawiązanie wielu wątków sugeruje, że pewnie przyjdzie moment, kiedy losy bohaterów splotą się i coś z tego wyniknie. I rzeczywiście, losy splatają się, jednak dzieje się to bardzo powoli i niezwykle monotonie, by na koniec sprawić wrażenie, że jednak nie wszystko zostało doprowadzone do satysfakcjonujące końca. W dodatku opis niemal każdej sceny jest obłożony taką masą szczegółów, że chwilami traciłam rozeznanie, co jest naprawdę istotne, a co stanowi jedynie ozdobne dopełnienie sytuacji.

Podejrzewam też, że moje niezbyt korzystne wrażenie może być skutkiem tego, że nie potrafiłam wczuć się w opisany świat – świat mężczyzn. Po żadnej stronie Przesłony nie ma kobiet, jeśli nie liczyć mignięcia jednej służącej czyszczącej okucia lodówki, i ostatniej sceny z udziałem wdowy i osieroconych dziewczynek. Rozumiem, że taki był Twój zamysł, ale mam też nieodparte wrażenie, że przedstawiłeś świat ubogi i niepełny.

Przesłona, jak zwykle w Twoim przypadku, jest nieźle napisana, ale, co stwierdzam z przykrością, mnóstwo tu literówek. Zdarzają się też powtórzenia i nie wydaje mi się, że zawsze zamierzone. Widać tak już masz, że skupiony na szyciu szykownego garnituru, zapominasz go na koniec wyprasować.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Wszystko zależy od oczekiwań, upodobań i preferencji czytelników. To, co dla jednych jest wadą, dla innych jest zaletą, i to znaczną. Dla tej drugiej grupy “Przesłona” jawi się jako wielce szykowny i świetnie wyprasowany garnitur, i właśnie takiego stylu i sposobu pisania oczekują.

Coś mi nie pasuje pierwsza ilustracja. Dwie kolejne są, według mnie, bardzo dobre i odpowiednio konweniują z klimatem opowieści. Druga ilustracja to zdjęcie wykonane na polu bitwy pod Gettysburgiem. Nadal przejmująca.

chyba będę musiał poszukać innej ilustracji miast pierwszej… 

Mnogość literówek i drobnych niedociągnięć może komuś nie przeszkadzać w lekturze, ale nie znam nikogo, kto uzna takie usterki za zaletę. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

 Tak, tak często bywa, że jakieś literówki, zbędne spacje albo brak spacji nie utrudniają czytania. Nie utrudniają wejścia w klimat opowieści. Z zasady literówki usuwa korekta redakcyjna, co jest niewątpiiwie czynnością żmudną, jednakże konieczną.

Nie zawsze daje to zadowalające efekty… W “Listach kochanków”, publikowanych w “Esensji”, ostał się “Fancus” i brak kropki na zakończenie jednego ze zdań. Bywa. 

Link – http://esensja.pl/tworczosc/opowiadania/tekst.html?id=15540

Mnie się ten tekst podobał już dawno, uważam, że należy mu się piórko.

To jest pełna, spójna opowieść. Płynie sobie leniwie, więc można wczuć się w klimat. Podoba mi się pomysł, podoba mi się wykonanie. Ciekawe, dobrze napisane, same plusy :)

Przynoszę radość :)

 – witaj.

Ja tu, panie, testuję sobie nową ilustrację, a tu jakieś zmiany, nowe głosy, nowi użytkownicy. Miłe.

Cieszę się, ze ponownie “Przesłona” podobała się. Chyba zawsze tak jest, że po ponownej lekturze odbiór kiedyś czytanego tekstu bywa jednak trochę inny. Albo diametralnie inny… A w Twoim przypadku pozostał niezmienny. A to duży plus dla autora.  

Fajnie, ze ponownie ta długa, wielowątkowa, faktycznie nieśpiesznie prowadzona opowieść wywarła więcej niż dobre wrażenie.

Pozdrawiam.

PS. A nominować do “piórka” zawsze można. Ciekawe, co by z tego wyszło.

Rogerze, nominowałem (żeby nie było), ale ze względu na wymogi formalne skończyło się tak jak się skończyło.

F.S

Dzięki za nominację, Foloinie. Doczytałem sobie w stosownym wątku, że można nominować tylko teksty, zawierające co najwyżej sto tysięcy znaków, dłuższe już nie. No i pewnie z tego względu nominację usunięto.  To, że usunięto, to chyba źle, trzeba było po prostu napisać, że ze względów takich to a takich nie będzie brana pod uwagę.

Dziwaczne, co najmniej. Komuś przeszkadzają dłuższe opowieści? Hmm… I to usuwanie nominacji…

Ale to bardzo miłe, że nominowałeś “Przesłonę”. Dzięki.

Pozdrawiam.

W końcu przeczytałem. Napisane jak powieść (nie myślałeś nad rozwinięciem, bo zakończenie takim cliffhangerem pozostawia czytelnika w uczuciu niedosytu), sporo szczegółów, bohaterów i wątków. Fajny pomysł na świat, kojarzył mi się trochę z Dzikim Zachodem i westernami.

Zgrzytnęło mi jedynie, że skoro akcja dzieje się w Ardenach to czemu większość bohaterów nosi angielsko brzmiące imiona i nazwiska?

Ogólnie czytało się przyjemnie, choć to dość długi tekst i jak dla mnie zdecydowanie bardziej pomysł na powieść, bo w tym kształcie zakończenie mnie nie do końca przekonało.

Choć na Bibliotekę jak najbardziej zasługuje.

 Fakt, wyszło powieściowo. Kilku bohaterów pierwszoplanowych, kilku drugoplanowych, ich losy wzajemnie się splatają i często działanie jednego warunkuje losy drugiego bohatera.  A wszystko w świecie  po apokalipsie, chociaż dla bohaterów już zupełnie normalnym.

Wyszło tym bardziej powieściowo, bo istnieje pierwsza część tej opowieści, dziejąca się znacznie  wcześniej. Obie są bardzo powiązane. Tą pierwszą częścią jest opowiadanie “Przeistoczenie”, krótsze od “Przesłony”, ale tez dość długie. Właśnie z tego powodu w “Przesłonie” Pryde przyjeżdża do Osady na Potokiem, akcja toczy się generalnie na obszarach Lasu Ardeńskiego, a Savigny naztwa się tak, a nie inaczej. Możliwe, że je o tutaj opublikuję, bo je przrpracowałem, czyli skróciłem..

Lubie westerny i dość często je piszę., chociaż ostatnio nie spłodziłem żadnego.

A co do nazwisk – a to wyjaśniam w tekście. Mówi o nich Adrien podczas pierwszej rozmowy z Banksem. Przy okazji wyjaśnia, czemu używają miar angielskich, galonów, buszli i jardów.

“Przesłona” wymaga prostego dopracowania – jest za dużo literówek, a przede wszystkim trafiają się powtórzenia wyrazów. Ale warsztatowe zmodyfikowanie tekstu byłoby nietrudne.

Pozdrawiam prawie że już wiosennie.

wink

Trochę późno, ale przeczytałem. Widzę, że biblioteka chyba już jest, więc pozostawiam tylko ocenę.  I niech ona starczy za cały komentarz. 

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

 – dzięki. To miłe, że “Przesłona” przypadła do gustu autorowi znanych opowiadań w stylu bizarro, a nie tylko takich, jednak też na pewno znanych. “Przesłona” została napisana w zupełnie  innej konwencji, no i jest naprawdę długa. A jednak lektura tego tekstu nie odstręczyła, a nawet chyba zaciekawiła.

Duży komplement dla autora.

Cóż, “Przesłona” jakiś czas temu wylądowała w bibliotece. Szkoda, że Loża nie rozpatruje nominacji tekstów powyżej stu tysięcy znaków, ale na ten szpas nic się nie poradzi.

Dzięki za komentarz i ocenę.

Pozdrawiam wiosennie

Roger, to, że piszę teksty w konwencjach raczej popieprzonych, wcale nie oznacza, że nie lubię i nie umiem docenić świetnie napisanego tekstu w konwencji “klasycznej” :)

Pozdrówka.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Nie miałem co do tego wątpliwości. Pamiętam Twoje teksty, pisane w zupełnie innej konwencji, też klasyczne w strukturze i tematyce, na przykład opowiadania grozy.  Bardzo dobre.

Pozdrówka.

Nowa Fantastyka