(…)A przewodził im rotmagister Samuel Zabrajski, herbu Kania. Straszna to była kompania, choć nader skuteczna w boju; szablami robili za dwie inne takie comitivy, a do tego walczyli dla nas. Po bitce lubili popić gorzałki i wtedy lepiej było dziewki chować, bo jak którą sobie upatrzyli, to całkiem głowy tracili. Krzywdy im wielkiej nie robili, raz bodaj tylko któryś z pancernych gwałt próbował zadać. I wtedy Zabrajski ponoć tak głowę w złości stracił, że własnego kompana usiekł na miejscu, bez sądu. Honorowy to był człek, ale okrutnie raptowny.
~ Republikańskich Pancernych krótka historia, Z. Senatorsky, Halny Gród 1649 r.
"Nader często zdarza się mylenie kozaków "naszych", tj. kawaleryi, z Kozakami Maczackimi, którzy to wiedli i wiodą do dziś niespokojny żywot na pograniczu z Kraśtasną Koroną, a zwłaszcza pomyłki te zdarzają się wśród prostego ludu, z formacyami wojskowymi nieobeznanego. Należy więc nakreślić kim kozaki "nasze" są: Kozacy są dwojacy: jedni odziani w zbroję albo pancerz i szyszak i mają dwie strzelby krótkie (pistolety) i jedną długą i szablę krzywą, drudzy kozacy bez zbroi w samych tylko sukniach używając tejże strzelby(…). Wielkie zasługi mieli podczas wojen z Vostockijskim Caratem, gdzie pod Głochowym Polem pierwsi skoczyli na Vostockie Syberiery"
~ Kozacy "nasi" i "wasi" Z. Senatorsky, Halny Gród ok. 1650 r.
Wypadli z nocy jak duchy.
Poruszali się cicho, bezszelestnie. Sprawnie wsunęli się między ustawione w koło wozy, jakimś sposobem nie płosząc przy tym koni. Nie wznosili okrzyków, nie palili w powietrze z bandoletów czy arkabuzów. Uderzyli cicho, spadli na śpiących sowim sposobem. I dopiero wówczas, gdy blask płonącego między powozami ogniska wyłapał wreszcie sylwetki owych cieni, któryś z wartowników zakrzyknął przerażony.
Ale wtedy było już za późno.
Szczęknęły zwalniane cięciwy łuków, stuknęły blokady kusz, a zaskoczona warta szybko zamieniła się w martwą wartę. Najeżone strzałami i bełtami ciała upadły w zmokniętą ściółkę, barwiąc przegniłe liście i trawę na czerwono. Brzęknęły upadające berdysze, zatrzeszczały elementy zbroi. Dopiero wtedy zaczęli budzić się co lżej śpiący, choć ich los – jak i całego obozu – był już przesądzony.
– Ludyyy! – zawołał jeden z powoźników. Wyrwany ze snu zaczął gorączkowo szukać ręką garłacza. – Ludy, biją!
Paskudny typ, ospowaty i z wąsem, dopadł z szablą w ręku wozu. Dopadł za wolno: akurat, gdy chwytał się burty, trzasnął kołowy zamek garłacza, padła iskra, a metalowa lufa z szyciem grzmotnęła ogniem. Ospowata twarz zniknęła, pozostawiając po sobie poszarpaną szyję i fragmenty szczęki.
– Bij! Zabij!
Powoźnik, a po prawdzie szlachcic w przebraniu, Stefan Łękawski, zaklął pod nosem. O nabijaniu garłacza nawet nie myślał: wokół wozu zakotłowało się nagle od odzianych w czerń postaci, ubijających wyrwanych ze snu ludzi prostacką, iście barbarzyńską metodą. Kilku co sprawniejszych mężczyzn, chwyciwszy widły i szable stawiało opór, ale próżny, bezcelowy: napastników było po prostu zbyt wielu.
Zeskoczył z powozu, zaciskając dłoń na pochwyconym w pośpiechu czekanie. Rozejrzał się, ale od razu zarzucił myśl o jakiejkolwiek walce. Zresztą nie było już żadnej walki: wkoło rozgrywała się rzeź. Do okrzyków i brzęku ostrzy dołączyły wysokie krzyki: agresorzy wyciągali próbujące schować się pod wozami kobiety i dziewczynki. Zdzierali z nich suknie i giezła z iście zwierzęcym zapałem.
Łękawski przeklął w myślach siebie i napastników, przeklął Panienkę. Pobiegł w kierunku gaiku brzozowego, który w świetle księżyca rysował się niedaleko ciemną ścianą drzew. Przeskoczył wąski strumień, złamał jakąś gałązkę. W biegu coś nim szarpnęło, zachwiał się, ale nie ustawał, biegł dalej, choć z dziwnym zimnem rozlewającym się po ciele. Tracił oddech. Kaszlnął jeden raz, drugi. Zatkał usta, żeby się nie zdradzić i wtedy poczuł coś wilgotnego na dłoni. Obejrzał ją i zakręciło mu się w głowie, gdy ujrzał krew. Spojrzał niżej i minęła chwila, nim zrozumiał, że z jego kamizeli wystaje grot strzały z nawleczonym nań fragmentem jelita.
Z cichym jękiem zwalił się w błoto. Dysząc ciężko obejrzał ranę, a potem spojrzał w nocne niebo, gdzie księżyc rozsiadł się na posrebrzanym dywanie gwiazd.
– Nie umrę… – jęknął. – Nie umrę… Jak tchórz… Nie umrę…
Księżyc urósł nagle, gwiazdy pobladły, a potem nie było już ani księżyca ani gwiazd.
1
– Nie cieszyta się dobrą sławą we wsi, panie…
Samuel Zabrajski, towarzysz jazdy kozackiej, westchnął ciężko, spoglądając spode łba na siedzącego przed nim chłopa. Chłop był brudny, nieogolony, a najpewniej i zawszony. Ciągnęło od niego wódką.
– Słuchaj, Rzepa – powiedział wreszcie, nerwowo podkręcając wąsa. – Ja się ciebie nie pytam, jaką sławą się cieszę, czy nie cieszę, ale o to, kto moją karawanę wyciął w pień. Łajno mnie obchodzi, co o mnie myślisz ty czy twoi ziomkowie, dopóki nie chodzi o moją gospodarkę. A tu o gospodarkę właśnie się rozchodzi.
– Kiedy jo nic nie wiem. Bo i skąd? Napaść była nocą, jo społem wtedy z Borną i Stepanem, a wcześniej wódkę piliśmy za synka, którego żona Stepanowi urodziła. Hałasu żodnego żem nie słyszoł, ino kur piał nad ranem tak okrutnie jakby chciał mi łeb rozerwać.
– Łżesz jak pies, Rzepa! – Zabrajski walnął pięścią w stół. – Raptem parę kilometrów od Moczydła puszczono z dymem trzy wozy, a cztery inne skradziono. Ludzi wyrżnięto w pień, a moją siostrzenicę zgwałcono i zamordowano! Kurwa!
Wstał i kopniakiem przewrócił krzesło. Podszedł do przestraszonego chłopa, zbliżył do niego twarz.
– Ile? – spytał, krzywiąc się od przykrej mieszaniny potu i wódki.
– Panie, jo nieprzekupny chłop – obruszył się Rzepa. – Żodnych piniędzy …
– Ile batów przywróci ci pamięć?
– Panie… – Chłop pobladł na twarzy. – Jok to? Baty?
– Szabraju, jeśli mogę… – Dotychczas milczący, a stojący pod ścianą rosły mężczyzna poruszył się. – Daj chamowi spokój, jeszcze z niego wódka nie zeszła. Gotów jestem założyć się o mojego siwka, że tamtej nocy leżał jak trup, z językiem i tyłkiem na wierzchu.
Zabrajski zmierzył swojego towarzysza złym spojrzeniem. Ten zaś był całkiem spokojny: z Szabrajem łączyły go więzi bardziej przyjacielskie jak wojskowe, choć obaj służyli w tej samej rocie, pod tym samym rotmistrzem.
– Kawka, jeśli on łże… Jeśli go przekupili…
– Jeśli go przekupili, to zaraz by ci tu wszystko wyśpiewał. To płochy ptaszek. Daj mu jeszcze pofruwać.
– Dobrze, dobrze. – Zabrajski, przezwany przez towarzyszy na Szabraja zacisnął pięści. – Puszczę, ale pierwej upewnię się, czy aby na pewno nie znosi jaj do cudzego kurnika. Co, Rzepa? Moczymordo?
– Ma największe gospodarstwo we wsi – zauważył Kawka. – Z jego rodziny masz najwięcej dniówki, ale niczego mu też nie brakuje. A to że wówczas leżał, z kompanami zresztą, w stogu w pobliżu miejsca kaźni? Przypadek. Toż nie dalej jak miesiąc temu guślarz, stary Czechryn, żalił się, że Rzepa z towarzystwem przy księżycu nasikali mu na buraczki. Magiczne buraczki.
Szabraj prychnął, ale widać argument trafił do niego, bo podniósł chłopa za siermięgę i popchnął w kierunku wyjścia z izby.
– Stary pijus z tego Rzepy – mruknął później, patrząc przez okno na oddalającego się zagrodnika. – W polu może i pracowity, ale po pracy… Ty wiesz jak on żonę katuje? Raz jej ponoć dzieciaka wytłukł z brzucha. A potem młodej Jackównie zrobił bękarta. Taki to syn.
– I sądzisz, że ten pijak wyciął w pień twoją karawanę?
– Nie. – Szabraj pociągnął nerwowo za wąsa. – Nie, ale łże. I coś ukrywa.
– I co zrobisz? Przeciągniesz go przez wieś? Powiesisz za ręce na drzwiach stodoły?
Zabrajski milczał, patrząc ponuro na tarczę z herbem zawieszoną nad kominkiem. Izba była niewielka, choć przytulna. Na ścianach wisiały stare szable i skóry zwierzęce, zimą zatrzymujące wewnątrz izby ciepło. Poza tym stały tutaj także stół – elegancki, choć obecnie spoczywający w zdecydowanie nieeleganckiej pozycji – i stara szafa, gdzie leżały rejestry prowadzone dla ziem Zabrajskiego. I to właśnie tutaj, w tej izbie, Samuel przyjmował najczęściej interesantów.
– Pojadę tam – powiedział wreszcie zmęczonym głosem. – Pojadę i sam ocenię, jak to wygląda. Ciała zapewne już zebrano? Rozeznano? Ktoś się już zdążył tym zająć?
– Z tego co mi wiadomo? Nikt.
– I moja siostrzenica… Tak po prostu? Tam?
– Według tego co goniec powiedział…
– Nie kończ, Kawka. Proszę.
2
Kawka nie miał racji.
Nie było wcale tak, że pobojowiskiem nikt się nie zajął. Wręcz przeciwnie: wszędzie roiło się od zdziczałych, wychudzonych psów oraz chmar czarnego ptactwa, które jak złowroga chmura pomordowanych dusz unosiła się nad miejscem rzezi. W gnijących na jesiennym powietrzu ciałach wiły się białe robaki, leniwie skręcając swoimi segmentami i wżerając się w dopiero co zmarły organizm. Przestrzeń wypełniał odór śmierci.
Samych wozów ostały się raptem trzy. Zresztą, sformułowanie „ostały się” było eufemizmem w stosunku do tych niemal doszczętnie spalonych, ledwie trzymających się całości resztek.
– Na krąg Panienki – jęknął Kawka, dojeżdżając do Zabrajskiego na Siwku. Niewiele myśląc sięgnął po bandolet i wypalił w powietrze, by przepłoszyć zwierzęta. – Ja… Szabraju, nie wiem co powiedzieć.
Zabrajski milczał. Uderzył konia piętami , skoczył do przodu i zaczął krążyć między pomordowanymi. Pobladł na twarzy okrutnie: nie pierwszy raz był na pobojowisku, ale nie zdarzyło mu się wcześniej rozpoznawać wśród zabitych tyle znajomych twarzy… Ale on szukał tej jednej twarzyczki, choć bardzo chciał jej nie znaleźć.
Znalazł.
Leżała obok jednego z wozów, zaraz przy kole. Drobna figurka blondwłosego aniołka, teraz bluźnierczo rozciągnięta na przemokniętej ziemi. Ubranko było poszarpane, odsłaniając co bardziej wstydliwe części ciała, nie pozostawiając wątpliwości co do losu, który spotkał dziewczynkę przed śmiercią. Włosy pokrywały skrzepy krwi, przez poszarpane wargi przebłyskiwały resztki zębów. Oczy miała szeroko otwarte, utkwione w niebo i przerażone, jakby przed śmiercią spostrzegła tam coś strasznego.
Zacisnął dłoń na rękojeści szabli tak mocno, że niemal słyszał trzeszczące kości. Już wiedział, że zaraz po tym, jak tylko ciała zostaną przetransportowane do kaplicy w Moczydle i tam złożone do trumien, poruszy niebo i ziemię, by znaleźć winnych. Znajdzie ich, przyprowadzi przed dworek i tam usiecze, osobiście, na pokaz.
– Samuelu, panie bracie, musimy tutaj… – Kawka szukał odpowiednich słów. Był wprawdzie człekiem ogromnej postury, ale niezgrabnej mowy. – Musimy to wszystko…
– Jedź co prędzej po kapłana. Niech pobłogosławi zmarłym. Daj mu czerwonego z góry, resztę opłacę jak wrócę.
– Jak wrócisz skąd?
Szabraj nie odpowiedział. Bez słowa uderzył konia piętami, pochylił się w siodle i odjechał pośpiesznie w kierunku brzozowego gaiku, rozchlapując wkoło błoto i brudną ziemię. Zgubił przy tym kołpak, zdmuchnięty przed podmuch pędu, ale nie zwolnił nawet: chwilę później przejechał przez ciągnące się wzdłuż rzeczki szuwary, pokonał bród i zniknął w pozłacanej jesienią gęstwinie.
3
Przygnieciony kotłującymi się w nim uczuciami gniewu i żalu nie patrzył nawet, gdzie jedzie.
Siwek parł przed siebie, przez gąszcz brzozowych wici i gałęzi. Grzązł miejscami w błocie, czasem wjechał w jakieś mokradło rozbryzgując zielonkawą wodę. Nie jechał tak jednak długo: Siwus nagle stanął dęba tuż przed niewielką sadzawką i tylko nieprzeciętne zdolności jeździeckie Szabraja sprawiły, że nie wypadł z siodła. Klnąc pod nosem osadził wierzchowca w miejscu, choć koń rwał się i wierzgał jak szalony, chcąc czy to cofnąć się czy w ogóle pogalopować w przeciwnym kierunku.
– Hej, Siwus, spokój! – powiedział tak spokojnie, jak tylko mógł. – Czego rżysz, czego się wierzgasz? Ja tutaj mam powody rżeć, nie ty!
Ale koń nadal przestępował z kopyta na kopyto, wyraźnie doprowadzony do histerii. Samuel nie miał pojęcia, co tak przestraszyć wierzchowca. Siwek nie bał się ludzi, czy zwierząt, a i przy potworach zachowywał się dość spokojnie. Zabrajski sięgnął ku szabli i wyciągnął ją ostrożnie, po cichu. I zaczął rozglądać się wokół.
Powód paniki konia znalazł wkrótce potem. Leżał nieco dalej, w gęstwinie, tuż koło stawu. Częściowo przykryty pożółkłymi trawami, z nogą zahaczoną o pozbawiony liści kołtun jeżyn, a przy tym ohydnie napuchnięty. Człowiek.
Łękawski stwierdził z żalem Samuel, zeskakując z konia Czego tu leżysz, a nie tam – przy innych?
Ciało było w kiepskim stanie: twarz częściowo zdążyły już objeść leśne zwierzęta, a teraz pojawiały się w nim pierwsze robaki. Dłonie zaciskały się w pośmiertnym uścisku na obleczonej wnętrznościami strzale, wystającej z boku nieszczęśnika.
Próbowałeś wyjąć strzałę? Ostatni i jedyny akt odwagi w życiu, co?
Pochylił się , próbując nie zwracać uwagi na okrutny smród bijący od ciała. Strzała wypatroszyła Łękawskiego i wywlekła z niego co bardziej przykre zmysłom obserwatora organy.
– No tak, ale co tutaj robiłeś? – powiedział pod nosem do siebie, oglądając szczękę trupa. – Kości całe, żadnych oznak walki… Uciekałeś i dostałeś, co? Ech, Łękawski, Łękawski. Kto ucieka całe życie, ten sam nadstawia plecy, mówiłem ci…
Zamknął oczy trupowi, czując ulatniający się gniew i coraz większą żałość. Tyle popełnionych błędów, tyle nieszczęść… I Zosieńka.
Łaskawa Panienko, czemuż Zosi nie obroniłaś? Niewinnego dziecka?
Usiadł na wilgotnej ziemi, szablę położył obok. Lubił to ostrze: ładnie poprowadzone przez kowala, giętkie, z eleganckim zamknięciem. Zazwyczaj przydatne, teraz bezużyteczne. Bezużyteczne, bo i nie było w pobliżu kogo usiec, chyba, że któregoś z najemnych pachołków z Maczackiego Stepu, których za psi grosz najmował Kawka w roli straży przybocznej. Nie godziło się jednak wyładowywać na prostych ludziach, trzeba było znaleźć winnych, a winnych wciąż nie znali i Zabrajski nie wiedział nawet, czy kiedykolwiek ich znajdą. Zresztą, dziwował się tej całej sprawie, bo jak to – warta z karawany nikogo nie ubiła? Aż tak pokpili sprawę? Próżno zgadywać, próżno snuć domysły.
– Znalazłem Łękawskiego – powiedział Kawce, kiedy pół godziny później wrócił na pobojowisko. – Leży między brzózkami, zaraz nad mokradłem. Z lotką w plecach.
– Niechby mu Panienka dała wieczne spoczywanie… Chociaż nie wiem, czy błogosławi opuszczającym kobiety i dzieci w potrzebie. Takich to raczej Zły chędoży, żeby od zniewieścienia odwieźć.
– Kawka, ty się pilnuj, bo może i o tchórzu mówisz, ale i o moim człowieku.
– Marnymi ludźmi się, panie bracie, otaczasz, coraz marniejszymi. Tchórzami, gołowąsami… Nawet chłopi nie boją się wprost ci rzucać bajaniem o „złej sławie”. Bacz na siebie, bo ani się obejrzysz jak dworek ci w Moczydle puszczą z dymem.
Widząc, że Szabraj robi się czerwony od gniewu, machnął ręką i pojednawczym tonem dodał.
– Ja to, Samuelu, z troski mówię. Przecież jesteś mi jak brat. I ja głupi jestem, bo ci teraz takie przykrości czynię, jakbyś i tak już dość nie miał powodów. Daruj.
– Daruję – odparł Zabrajski, choć miał ochotę wybuchnąć. Znowu porwać konia, uciec w las, w dzicz. – Choć mam ochotę skrócić kogoś o głowę. Kapłan?
– Pijany, ale przyjechał. Modli się nad zmarłymi.
– Nad pomordowanymi. Panie bracie, mam do ciebie prośbę.
– Słucham, Szabraju.
– Weź moich ludzi, przyłącz tymczasowo do swoich i ułóżcie ciała na wozach. Zosieńkę proszę owinąć w aksamity, nie chcę, żeby leżała z innymi albo na deskach. Odwdzięczę się.
– Wracasz do Moczydła sam, jak mniemam?
– Oglądanie tego wszystkiego… – Zabrajski westchnął ciężko, opuścił głowę, żeby nie pokazać targających nim uczuć. – To nieco ponad moje siły. Obcych bym mniej żałował, ale…
– Rozumiem. Bywaj, Szabraju.
– Bywaj, Kawko.
4
Długo wałęsał się po bezdrożach. Nie chciał widzieć ludzi, bo wściekłość wykręcała mu żołądek, a dłoń niebezpiecznie drgała w okolicach szabli. Uciekł więc od ścieżek prowadzących do Moczydła czy rodzinnego Zabrajska. Uciekł w kierunku pól, ciągnących się zagonami hen, daleko ku zachodowi, gdzie dopalało się ginące na horyzoncie słońce, barwiące chmury na wszystkie kolory czerwieni, nadając im iście malarskich odcieni. Ominął w pośpiechu grasujące w odłogach liczyrzepy, nie zatrzymał się przy ponętnych brzeginiach, choć wołały go z brzegu jeziora Lackiego i zachęcały do wspólnych swawoli.
Przystanął dopiero przy starym wiatraku na wzgórzu. Leciwa a ogromna, drewniana konstrukcja z roku na rok popadała w ruinę, wołając o remont i pomstę do nieba. Drzwi do środka obecnie zamknięto na cztery spusty, niemniej samo wzgórze stanowiło nielichy punkt widokowy. Widać stąd było jak na dłoni równinę Kłoszewską i przylegające do niej ziemie.
Skąd przyszliście? Pomyślał rozdrażniony Czyście z Kłoszewskiej? Czy z województwa Poleckiego? Od Wołyskiej ziemi? Maczackiego Stepu?
Ta ostatnia myśl z jakiegoś powodu poruszyła go.
Najemni Kawki, piechurzy Maczaccy. Znakomici żołnierze, świetnie władający łukami, a szablami robiący lepiej niż niejeden regiment zaciężnych. A jednocześnie wywodzący się z plemion wschodnich, o których coraz częściej mówiono, że buntują się przeciwko Koronie, że dość mają życia lennika i coraz śmielej mówią o własnych prawach, własnych hierarchiach.
A Kawka tym najemnikom płacił niewiele lepiej, niż Skarbiec…
A jeśli chcieli lisim sposobem zarobić?
Ta myśl zaniepokoiła go do tego stopnia, że nie czekając ruszył z kopyta ku Moczydłu. Jeśli jego trop był słuszny to znaczyło, że sprawy mogą przybrać jeszcze gorszy obrót. Ale jak to udowodnić? Jak sprawdzić?
– Sprawdzę – wycedził przez zaciśnięte zęby. – A potem wyrżnę. Jak psy!
5
Pies Burek wyprężył się koło ogródka, wybałuszył oczy, a po chwili, całkiem zadowolony, wywalił język. Potem leniwym ruchem zawrócił w kierunku chatki krytej strzechą i poczłapał niemrawo, machając ogonem. Konnemu poświęcił zaledwie krótką chwilę w czasie której obszczekał go dość, aby zasłużyć na jedzenie.
Zabrajski zeskoczył z Siwusa i przywiązał go do zeschniętego dębu. Upewniwszy się, że węzeł trzyma należycie, udał się ku chacie.
– Czechrynie! – zawołał, waląc pięścią w liche drzwiczki. – Czechrynie, jesteś tam? Guślarzu!
Odczekał chwilę, dając podstarzałem guślarzowi czas na zebranie się. Tego, że Czechryn jest w środku był pewien. Wokół domu roztaczał się drażniący aromat ziół i specyficzna woń przywodząca na myśl czas po burzy. A przed samym wejściem zapachy wręcz wwiercały się w nozdrza i były nie do zniesienia. Zabrajski nie lubił tego miejsca. Nie przepadał za osobami parających się gusłami czy magią, ale tym razem potrzebował sięgnąć po mniej konwencjonalne środki. Nawet jeśli oznaczało to zwrócenie się do tak dziwnej osoby jak Czechryn.
– Czechrynie, jesteś?
– A kto pyta? – Dało się nagle słyszeć trzeszczący głos zza drzwi. – I czego chce?
– Samuel Zabrajski, towarzysz jazdy kozackiej! Guseł potrzebuję!
– A do czego szlachetnemu towarzyszowi jazdy kozackiej potrzebne są gusła? Czemu nie do sądów się udałeś, czemu nie do kapłana? Nie do księcia?
Panienko, daj mi siłę.
– Bo jakbym do księcia o wróżby się zwrócił, toby mi kazał iść precz. A wcześniej pewnie jeszcze i oddał majstrom od męczarni, żeby wbili mi do głowy to i owo. Wpuść mnie!
– Nie cieszysz się dobrą sławą we wsi, panie… Skąd mam wiedzieć, czy tam na mnie z czeredą nie czekasz?
– Czechrynie! – Zabrajski poczerwieniał na twarzy. Ostatnimi siłami powstrzymywał się od wybuchu furii, jaka kotłowała się w nim od rana. – Dzisiejszej nocy wyrżnięto w pień moich ludzi. Wielu z nich było moimi sługami od lat, a wśród nich i ty znałeś kilku. Łękawskiego kojarzysz? Sewieckiego pamiętasz? No to wystaw sobie, guślarzu, że Łękawskiego znalazłem ze strzałą w boku, a Sewieckiego… Cholera, nawet nie wiem, czy widziałem Sewieckiego, tyle po nim się ostało. Teraz część grobów trzeba będzie opieczętować, żeby wąpierze nie powstały, czy płanetniki. I Zosię… Moją siostrzenicę pohańbiono. Pohańbiono i zamordowano. I ja chcę wiedzieć, kto za tym stoi. Ale nie dokonam tego bez twojej pomocy. Więc bądź tak łaskaw i wyjdź do mnie!
Walczył ze sobą chwilę, po czym dodał:
– Proszę.
Po drugiej stronie zapadło milczenie i Szabraj był już pewien, że guślarz każe mu iść do wszystkich diabłów. Nawet podejrzewał, że tak może być: ostatnio w wyniku rozruchów chłopskich na innych ziemiach Zabrajski zaostrzył rygor względem wszystkich swoich poddanych. Guślarz wprawdzie chłopem nie był, ale to do niego przychodzili prostaczkowie po leki. I to ich głosem przemawiał, ich słuchał. Cieszył się autorytetem, który pasożytował na autorytecie Zabrajskiego, systematycznie go podkopując.
Drzwi nagle otworzyły się, bez uprzedzenia i stanął w nich starszy, pochylony człowiek o rybich oczach. Ubrany był raczej biednie: na sobie miał tylko chamską siermięgę i proste buty z długimi czubami. Pomarszczona twarz rozciągnęła się na widok kozaka, a zmierzch położył się na niej długimi cieniami, nadając rysom iście diabelskiego wyglądu.
– Chciałeś.
– Chciałem – powiedział Zabrajski. – Czechrynie, jeśli mi pomożesz… Jeśli dowiem się, kto za to odpowiada to ozłocę cię. Nie jestem magnatem, ale znajdę dość grosza, żebyś nabył większą kwaterę.
– Albo to moja zła, Samuelu Zabrajski? – Guślarz podrapał się po nierównym, siwym zaroście. – Duchy nie lubią atłasów, moc nie przychodzi do pałaców, ale jest bliżej natury. Dobrze mi tutaj i nie oczekuję honorów.
Cholerny druid.
– Czego więc chcesz?
– Krwi.
Zabrajski zamarł.
– Krwi?
– Twojej własnej. Szlacheckiej.
– Zapomnij.
– Wtedy ty zapomnij o gusłach – Starzec zmrużył oczy. – I ganiaj po stepach i polach wiatru szukając, nie zabójców. I zapomnij o zemście.
Samuel zacisnął zęby, kalkulując swoje szanse na odnalezienie morderców bez pomocy starucha. Były, owszem, lecz niewielkie. A nie mógł gospodarki zostawić ot tak, zniknąć w świecie… Te czasy miał już za sobą.
– Po co ci moja…
– Do wywaru na szybszą krzepliwość. Coraz więcej chłopów ma problem z gojeniem ran, podejrzewam zresztą że to może mieć związek z zarazą jaka miała miejsce przed dwoma rokami. Podejrzewam, że coś przytruło glebę, a teraz… Chłopska krew by mi nie pomogła, może być również skażona. Ale Twoja, Samuelu Zabrajski, jest błękitna. Czysta. Odżywiasz się lepiej, inaczej.
– Ile tej krwi? Butelkę? Dwie?
– Och, to nie będzie konieczne – Czechryn wyszczerzył spróchniałe pieńki zębów. – Wystarczą dwie krople, może nawet jedna.
– Będziesz je miał. A teraz do…
– Chwila! – guślarz zmrużył oczy. – Zrobię o co mnie prosisz, ale najpierw daj słowo, że wywiążesz się z zobowiązania. Daj nobile verbum. Dajesz?
– Daję – Zabrajski sklął się w myślach. – Daję nobile verbum i na Panienkę przysięgam słowa dochować. I co teraz? Będziesz przykładał palec do diabelskiej tablicy? Rzucisz kurze ziarno?
– Kurze ziarno? Kiedy już ją karmiłem? Toć śpi na grzędzie, w kurniku. Jutro ją pewnie z rana kogut wydupczy.
– Myślałem, że…
– Nie, gusła nie polegają na dokarmianiu drobiu – guślarz zarechotał. – Jeśli mam ci pokazać przeszłość osoby zamordowanej w rzezi to muszę się udać tam, gdzie ta osoba zginęła. Potrzebuję ciała.
Kiedy Czechryn zobaczył wyraz twarzy Samuela, zarechotał raz jeszcze tym swoim dziwnym śmiechem.
– Dokładnie tak, jak myślicie, panie szlachcic. Będziemy rozmawiać z umrzykiem.
6
Księżyc stał już wysoko na niebie, gdy dotarli do miejsca, gdzie spoczywało truchło Łękawskiego. Było to ostatnie z ciał pozostawionych w miejscu rzezi i po prawdzie Szabrajowi nie uśmiechał się powrót w te strony, zwłaszcza o tej porze. Brzozowy gaik bardziej jak drzewa przypominał teraz trupioblade szeregi umarłych, a skryte w ciemności sadzawki jakby nabrały głębokości. Ciągnęło jesiennym chłodem… I wilki: słyszeli je gdzieś niedaleko, Zabrajski zresztą miał wrażenie, że przynajmniej dwukrotnie widział żółtawe ślepia pobłyskujące w mroki. Dlatego choć pochodnię trzymał wysoko w lewej dłoni, prawą ściskał szablę. Wcale by się nie zdziwił, gdyby w okolicy roiło się od utopców czy bagienników.
Łękawski leżał tam, gdzie po raz ostatni widział go Samuel. Nie zmienił pozycji, choć wydawał się jeszcze bardziej poszarpany przez zwierzęta jak wcześniej. I śmierdział bardziej.
– Łękawski – Guślarz czy to westchnął, czy prychnął. – Biedak. Niewiele z niego zostało.
– I co zamierzasz z nim zrobić? Animować go?
– Głupoty wygadujesz, Samuelu Zabrajski. Z jego głowy prawie nic już nie zostało. Gdyby jeszcze miał język albo oczy, może powiedziałby coś… A tak, jesteśmy zdani na jego Cień.
– Jaki znowu, u licha, „Cień”?
– Każdy człowiek zostawia za sobą ślad – Czechryn pochylił się nad trupem. – Niematerialną część siebie. Ścieżkę życia, jeśli mogę to tak nazwać. Ścieżka ta urywa się w miejscu śmierci osoby i w tym momencie przypomina lont, który zaczyna się dopalać. Jeśli na początku ów Cień sięga od momentu narodzin do momentu śmierci, to im więcej czasu mija od zgonu, tym bardziej ów lont jest dopalony. Być może jeszcze wczoraj moglibyśmy prześledzić życie Łękawskiego od momentu, kiedy matka wydała go na świat w stodole czy gdzie go tam urodzili… A dzisiaj? Może już sięgniemy tylko do dnia wstecz? Może w Cieniu nie został już obraz rzezi?
– To niebezpieczne?
– Nie, nie jest niebezpieczne. Może mieć za to druzgoczący wpływ na umysł. Tyle mordów…
– Rób swoje.
– Oczywiście, zrobię. Ale Samuelu Zabrajski, muszę cię uprzedzić, że to może być przykre doświadczenie. Może tylko usłyszysz śmierć twojej siostrzenicy. Może ją zobaczysz. Możesz postradać od tego rozum.
– Guślarzu – Szabraj spochmurniał. Jeszcze niedawno czuł tylko niepokój; teraz jego serce skuwała coraz grubsza skorupa strachu i bał się, że jeśli będą czekać, skorupa ta odbierze mu resztki odwagi. – Przeżyłem wojnę zapadewską. Wojnę z Germandią i Kraśtasnym Caratem…
– To będzie inne przeżycie. Bardziej duchowe.
– Mam silnego ducha, powierzonego Panience przy obmyciu, guślarzu. Bierz się do roboty, zanim wilki znudzą się obserwowaniem nas.
– Samuelu Zabrajski… Chciałeś.
Guślarz wyjął zza pazuchy nóż – nadłuższy jaki Szabraj widział w życiu, właściwie niewiele krótszy od miecza – i schylił nad ciałem. Sięgnął w kierunku piersi, szarpnął za materiał kamizelki i rozerwał, odsłaniając bladą skórę. Rozgarnął białe robaki.
– Samuelu Zabrajski – starzec uniósł nóż. – kiedy otworzymy Cień… Bądź blisko.
Czechryn opuścił nóż, otrze gładko przebiło pierś. I wtedy rozpętało się piekło.
Jakby tysiąc cienistych diabłów uleciało nagle z otworzonego ciała: zgasły gwiazdy, zniknął księżyc, blask pochodni osłabł. Pomiędzy brzózki wdarła się smoliście czarna mgła; wdarła i rozciągnęła na gałęziach i trawach, jak ponura kurtyna groteskowego teatru. Zabrajski otworzył usta w niemym przerażeniu, w myślach gorączkowo odmawiając koło do Najjaśniejszej Panienki. Guślarz zaś wstał, by spojrzeć na długą wstęgę cienia, która rozwinęła się teraz od ciała Łękawskiego i pociągnęła między brzózki, ku miejscu rzezi.
– Źle zrobiłem, że do ciebie przyszedłem, bezbożniku – jęknął Zabrajski, ledwo utrzymując szablę w dłoni. – Źle zrobiłem! Przeklętym…
– Nie będziesz przeklętym, Samuelu Zabrajski – Czechryn przekrzywił głowę, rozglądając się, jakby wypatrywał czegoś. – Nie zrobiliśmy nic, co naruszałoby twoją wiarę. Uznaj, że odczytujemy teraz zapisaną księgę, tyle że w nieco bardziej… obrazowej formie. Odczytujemy przeszłość.
Uśmiechnął się z politowaniem.
– Rzucamy kurze ziarno.
Zabrajski otworzył usta, chcąc coś odpowiedzieć, ale uprzedził go cichy głos.
– Nie umrę… Nie umrę… Jak tchórz… Nie umrę…
Samuel spojrzał na ciało.
Łękawski poruszył się. Z obrzydliwym plaśnięciem odwrócił się na plecy, otworzył usta i tchnął na nich odorem śmierci.
– Nie umrę… – powtórzył, patrząc gdzieś w przestrzeń ponad nimi.
– Stefan!
– On cię nie słyszy, Samuelu Zabrajski. Teraz widzi zupełnie coś innego niż my, słyszy inne odgłosy. Jest w innym czasie, choć w tym samym miejscu.
– Nie możesz mu pomóc?
– Nie mogę. Jesteśmy teraz tylko obserwatorami…
– Czechryn!
– Spójrz.
Spojrzał.
Łękawski podniósł się z miejsca swojego spoczynku, choć w dziwny sposób. Jakaś nieznana siła cofała go w czasie: rany zasklepiły się, a strzała wyskoczyła z poszarpanego boku i wróciła z powrotem, lotką w kierunku mroku. Zaczął biec do tyłu, choć ruch nóg sugerował coś innego.
– Teraz – zarządził Czechryn. – Za Cieniem.
Pobiegli za cofającym się nieboszczykiem. Szabrajowi serce ciążyło ponad wszelką miarę: czuł, że jest coraz bliżej rozwiązania zagadki, coraz bliżej odkrycia, kto stoi za rzezią jego ludzi. Trzymając wysoko pochodnię brnął przed siebie. Grzęznął w podmokłej ziemi, ślizgał na trawach. Ale nie spuszczał oczu z Łękawskiego, który – czego już byli pewni – wcześniej oderwał się od karawany w próbie ratowania życia, a teraz wracał tam jak wyrzut sumienia, jak zadość jego tchórzostwu.
Wpadli do obozowiska.
– Panienko… – jęknął Zabrajski, a Guślarz cofnął się.
Ciężko było cokolwiek wyłapać w owej cienistej mgle, ale to co widzieli napawało grozą. W obozowisku rozpętało się pandemonium: ciemne postaci z widłami, łukami i z zakrzywionymi szablami biegały za innymi istotami, najwyraźniej próbującymi ucieczki. Cienie ginęły, urywały się nagle i znikały z potępieńczym wyciem. Jakby z oddali dochodził huk ręcznej broni palnej przeplatany ze szczękiem ostrzy. Zabrajski pobladł na twarzy, zdawało się, że zaraz runie trupem. Drżał jak w febrze.
– Pomocy! – zawołał jeden z drobniejszych cieni, ciągnięty przez dwa inne, znacznie większe. – Nie, nie chcę, nie, nieee!
– Zosia! – zaskowyczał Szabraj. Wściekłość przebiła się w nim nad strach i rozsądek. Z uniesioną szablą wyskoczył do przodu, gotów zabijać. Podbiegł bliżej, spuścił ostrze znad ramienia, ale nie napotkało oporu. Prześlizgnęło się w powietrzu i zaryło ziemię. Cień jednak musiał coś poczuć: odwrócił się bowiem całą zdematerializowaną sylwetką i spojrzał na niego.
A Zabrajski spojrzał w twarz Rzepy.
Nie Maczaccy zorientował się z przerażeniem Szabraj. Dobra Panienko, to nie Maczaccy… Nie najemnicy, nie zbóje, ale moi właśni chłopi!
Nie cieszyta się dobrą sławą we wsi panie…
… ani się obejrzysz jak dworek ci w Moczydle puszczą z dymem
Ponoć Maczaccy im przykład dali, że szlachta też krwawi, choć nie na niebiesko…
– Czechryn… – krzyknął. – Czechryn, przerwij to!
Ale Guślarz mu nie odpowiedział. Zaniepokojony Szabraj odwrócił się. Akurat po to by zobaczyć, że starzec właśnie zamierza się na niego nożem.
– Czechryn! – zawołał odskakując w bok. – Oszalałeś?!
Starzec ciął z góry.
Ogłupiały tą całą sytuacją Zabrajski sparował pochodnią. Odskoczył do tyłu i zastawił przed kolejnym ciosem, tym razem już szablą. Guślarz był szybki, bardzo szybki – poruszał się o wiele sprawniej, niż wskazywałby na to jego wiek. Zacinał brzeszczotem w ósemki, próbował fint. Ale stracił przewagę zaskoczenia; Szabraj kolejny cios ściągnął po ostrzu szabli, przeszedł w bok, uderzył znad ramienia. Wybił starego z równowagi, więc ciął dalej, sztuką krzyżową. Guślarz stęknął, w ostatniej chwili wyłapując kolejne ataki.
– To nic – sapnął, odskakując. Starcze oczy płonęły jak dwa rozżarzone węgielki. – To wszystko… Nic. Zde… zdechniesz, Samuelu Zabrajski. Panie towarzyszu jazdy kozackiej. Pa… Panie szlachcic. Z kurwy ty synu.
– Czechryn!
– Czechryn, Czechryn – Guślarz zarechotał, krzywiąc się złośliwie. – Skończ z tym tonem, Samuelu Zabrajski. Czas wie… wielkopańskiej szlachty się kończy. A twój konkretnie… Właśnie się kończy… teraz.
– Będziesz za to wisiał, suczy synu! Szelmo! Oberwańcu!
– Nie zamierzam – Czechryn złapał wreszcie oddech. Wyciągnął przed siebie zakrzywione palce. – Samuelu Zabrajski, nastał koniec ucisku wolnych chłopów. Bywaj.
O tym, co się święci, uprzedziło Szabraja powietrze, nagle wypełnione intensywnym zapachem. Trawa podniosła się do góry, sztywna, napięta, a chwilę później polanę rozerwał grzmot. Błysnęło.
Zabrajski miał szczęście. Na chwilę przed ściągnięciem pioruna uskoczył w bok, między wciąż walczące cienie. I zaraz znów wyskoczył do przodu, na zachodnią modłę. Zrobił wypad, uderzył szablą znad głowy. Guślarz zaskrzeczał zaskoczony, cofnął się, przewrócił. Bezmyślnie zasłonił wolną ręką, w przerażeniu zapominając o wciąż przecież trzymanym brzeszczocie.
Ostrze przecięło rękę, przeszło przez czaszkę i wgryzło się w mózg starca.
7
Pędził na Siwku przez las.
Świtało; od leśnego runa wstawała mgła, a przez przerzedzone jesienią korony drzew przebijały się pierwsze promienie słońca. Gdzieś w oddali dzięcioł niemrawo zaczął wykonywać swoją robotę, gdzie indziej sarny, spłoszone kłusującym koniem, uskoczyły w głąb kniei.
– Pędź, Siwus! – krzyknął Szabraj.
Kiedy guślarz wyzionął ducha, projekcja zakończyła się i cienie przepadły, a Zabrajski został sam na polanie. Sam ze świadomością, że został zdradzony przez własnych chłopów, i miejscowego dziwaka, co do którego sądził, iż jest co najmniej neutralny w tym konflikcie. Jechał teraz co prędzej do Moczydła, wiedząc już co się święci.
– Pędź, Siwus!
Siwus pędził.
8
Moczydło w promieniach wschodzącego słońca, wciąż jeszcze wilgotne od porannej rosy, prezentowało się uroczo. Z daleka świeciło żółtymi strzechami dachów i pobielanymi wapnem ścianami, przyciągało oczy wysoką wieżą drewnianego kościółka Panienki. Przed wioską ciągnęła się wstęga rzeczki Zimnej, wpadającej do pobliskiego jeziora i nad tą właśnie rzeczką przerzucono niewielki mostek. Chłopi trochę na ten mostek utyskiwali, powiadali, że jego budowa wypłoszyła brzeginie, ale co do zasady przydawał się. Zaraz za wsią stał dworek Zabrajskich: otoczony prymitywną palisadą stanowił lokalny odpowiednik twierdzy, gdzie okoliczni mogli się schronić w razie agresji jakichś koczowników. Zwłaszcza spełnił swoją rolę w czasie wojen z Maczackimi plemionami, gdy agresywne hordy konnych potrafiły w ciągu jednej nocy wpaść do wsi, chłopów wymordować, kobiety wziąć w niewolę, a samą miejscowość zrównać z ziemią. Takich wiosek w przeszłości było wiele, ale tylko część z nich się ostała, w tym właśnie Moczydło.
I właśnie ten dworek płonął. Palił się przy tym dość efektownie: pomarańczowe jęzory w iście infernalnym stylu chłonęły drewnianą klepkę, balustrady, zdobioną werandę i fantazyjnie wykonane drzwi, do których był przybity długimi gwoździami Kawka.
– Rzepaaa! – zawył, szarpiąc bezskutecznie zakrwawionymi dłońmi. – Skurrrwysynuuu!
– Oj, panocku! – krzyknął stojący nieopodal na czele chamskiej czeredy Rzepa. –Pokrzyczyta, pokrzyczyta, a kur i tak głośniej zapieje, kiedy jutro rano w Moczydle żodnego pana szlachty nie będzie. A najgłośniej, kiedy już w całej Kłoszewskiej ziemi ni będzie plugawych błękitnych.
– Łazjooo! Życie ci uratowałem! Spod pańskiego bata sam jeden wyciągnąłeeem!
– Cudzemuś łaskaw, ale my już wiemy, co to się we Brzegach Kawkowskich działo! Oj, wiemy! Gorze ci, błękitnej ty maci synu!
– Rzepaaa!
– Jok rzekł stary Czechryn: przyszła kryska na chuja!
– E, Rzepa… – wtrącił się jeden z chłopów, paskudny typ o ogorzałej cerze. – Tak se dumam, że to chyba jednak jakoś inaczej…
– Kazek, ty teraz się do polityky nie mieszoj, a?
– Szeeelmooo!
– Głośniej tam, bo nie słyszę! Ej, Boryna, biegnij no do stodoły po więcej siana. Trza nam będzie jeszcze ekonoma pana Zabrajskiego ogrzać, coby nie trząsł tak pludrami na myśl o zimie.
– A co z córką ekonoma? Wiecie, Rzepa… Ładna to młódka. Cycata.
Rzepa splunął na zroszoną trawę.
– Jok dla mnie to dupczcie ile chcecie… Ino pamiętajcie, żeby was nikt nie zdybał, bo by bieda była. Niech ktosik tam pilnuje, czy aby Zabrajski nie wraca.
– A jak wróci? Przeta nie ma już z nami starego… Zabrał pana szlachcica do obozowiska, tam ma go nożem podług rytuału sieknąć. A co jak nie sieknie? Jak szlachcic przyjedzie?
– To wtedy – Rzepa uśmiechnął się spróchniałymi pieńkami zębów. – powitamy go…
Spojrzał na wrzeszczącego Kawkę.
– Powitamy go gorąco.
Boryny najwyraźniej ten argument nie przekonywał, ale nawet jeśli miał w tym względzie jakieś obiekcje, to zachował je dla siebie. Minął wrzeszczącego a zalanego krwią ekonoma, i udał się do pochylonej ku ziemi stodoły. Wszedł do środka i od razu skierował do sąsiek, gdzie leżały tegoroczne zbiory zboża, teraz powiązane w snopy, i córka ekonoma: też powiązana, acz w poszarpanym gieźle. Pogapił się przez chwilę z zainteresowaniem na obnażone krągłości i z westchnieniem podrapał się po kroczu. Podobała mu się ta ruda, z piegami rozsypanymi po twarzy, dużymi zielonymi oczami i pełnymi piersiami ze sterczącymi sutkami. Urodą bliżej jej było bardziej do szlachcianki jak do chłopki, zresztą nieraz gadano po wsi, że ojciec włodarz planuje ją panu Zabrajskiemu za mąż wydać. Ile było w tym prawdy, Boryna nie wiedział, ale faktem jest, że Wiśniewik rychło został włodarzem Zabrajskiego i majątku dorobił się lepszego, niż reszta chłopów.
Za co zresztą miał spłonąć zaraz po Kawce.
– E, poczekoj na mnie, Bogusia – powiedział ze słyszalnym żalem w głosie. – Ino ojczulka ci obrobimy, wnet i tobą się zajmę. A zajmę się, aj zajmę…
Złapał dziewczynę za pierś i ścisnął, czując rosnące podniecenie. Ale opamiętał się. Posłał jeszcze ostatni, obleśny uśmiech ku Bogusi i sięgnął po snopki. Podniósł raźno dwa i już, już miał wyjść z nimi na zewnątrz, kiedy nagle usłyszał jak ponad trzask płonącego dworu wybija się inny dźwięk.
Tętent kopyt. Nie jednego konia, a wielu.
Chwilę później rozległy się męskie pokrzykiwania i huk ręcznej broni palnej. Zalękniony, cisnął snopki na klepisko i doskoczył czym prędzej ku prześwitom w ścianie stodoły. Przycisnął oko do większej ze szpar między deskami i wyjrzał na zewnątrz.
Konni. Około dziesięciu mężczyzn wjechało wierzchem do Moczydła. Nie mieli na sobie żadnej osłony, żadnych kamizeli, nic: tylko brudne koszule i hajdawery wpuszczone w buty jeździeckie. Ściskali w dłoniach szable, rohatyny, bandolety.
– Rzepa! – Usłyszał głos pana Zabrajskiego i poczuł zimny dreszcz na plecach. Takim strasznym głosem szlachcic przemawiał tylko wtedy, kiedy miało się wydarzyć coś naprawdę okropnego. – Rzepa, z kurwej matki ty synu! Gdzie jesteś?!
Boryna zamarł. Wyraźnie widział stąd jak chłopi wrogo zaciskają dłonie na widłach i siekierach. Jak gotuje się w nich krew na widok znienawidzonego pana, ale i jednocześnie studzi ich strach przed karą. Rzepa, pomyślał Boryna, Rzepa to wszystko zaczął… To on podchwycił gdzieś od przejezdnych ideę, że chłopi na wschodzi powstają przeciw panom. I to on wymyślił, żeby z pomocą guślarza wyrezać część ludzi Zabrajskiego na szlaku, a potem rozkraść dworek i puścić z dymem.
Zgubi nas, pomyślał.
– Ano, jestem – krzyknął Rzepa, wychodząc przed tłum wieśniaków. Wyglądał hardo i strasznie, cały okopcony, ze skradzioną szablą w dłoni. Sam pewnie bałby się zostać z panem: teraz jednak, na czele blisko czterdziestki kmieci, zagrodników i reszty chłopstwa wyglądał w oczach Boryny jak wódz. – I stoję tu. Albo może ty ślepy, panie szlachcic? Zbyt wysoko potrzysz w niebo, aby prostego raba dojrzeć, a?
– Szabraaaj! – zawył Kawka, którego jęzory ognia zaczynały pieścić po plecach. – Skurwysynyyy!
– Pihowski, weź jeszcze kogoś i pomóżcie naszemu towarzyszowi – Zabrajski pobladł na twarzy ze wściekłości. – Zdaje się, że chamstwo pomyliło dworek z paleniskiem.
– Może jeszcze panocku sądzicie, że tak was puścimy, a? – Rzepa kiwnął na ludzi. E! Pilnujta no tam, żeby pan Kawka słusznie się opiekł z obu boków.
– Takiś ty wódz, Rzepa? – Zabrajski sięgnął po pistolet, ale rozmyślił się. Zeskoczył z konia, podał bandolet pobliskiemu towarzyszowi kozackiemu i wyciągnął szablę. – Widzę, że masz ostrze, to czego czekasz? Chcesz być panicz? To stawaj, tchórzu, bydlę śmierdzące, kurwy ty synu! Stawaj! Stawaj mówię!
Towarzystwo kozackie podniosło bandolety do góry, mierząc w tłum z widłami. I topniał gniew w tym tłumie, bo każdy chciał zabijać, ale ginąć? Zapomniano o pocztowych śpieszących Kawce na pomoc. Rzepa nawet pobladł, widząc jak idzie ku niemu szlachcic.
– No przecież widzę, że hołocie zebrało się na rebelię! Na bunty! Z kurwej łaski synowi i córy Zaporskiego! Powstańcy! Gównozjady! Ja za waszą wieś przed najazdami karku nastawiałem, a wy mi tak?! Stawaj Rzepa! Bohaterze! Zuchu! Dzieciojebco!
Tłum cofnął się, zostawiając Rzepę samego na ubitej ziemi przed Zabrajskim.
– Takież z was bydło, jak i Maczaccy – Samuel prychnął i splunął na ziemię. – No, Rzepa! Bywaj tu, bo jeszcze pomyślę, że ci się odwidziało! Jak tak, to zaraz ci piękny palik wytrugają. Co tam wystrugają! Sam ci wybiorę!
Widząc, że towarzysz kozacki faktycznie będzie bił brzeszczotem, a nie palił z daleka bandoletem, Rzepa odzyskał nieco odwagi. Uniósł ostrze przed siebie, nieudolnie naśladując zachodnią postawę szermierczą i pochylił.
– Dobra Panienko! – prychnął Szabraj, zawijając szybkiego młyńca szablą. – I to wy naprawdę wyrżnęliście moją karawanę? Moich ludzi, bez strat? Zdechniesz, psie.
Obserwujący to Boryna czuł, jakby do prześwitu między deskami przyciągała go niewidzialna siła. Już dawno powinien był uciec, ale miał niejasne wrażenie, że Rzepa coś knuje. Ale co? Przecież stary Czechryn albo został ubity albo zdradził; wszak nie było go z kozakami. Nie pomoże gusłami, nie ukryje w cieniu.
Tymczasem Zabrajski uniósł szablę nad głowę, pochylił się do przodu całkiem odsłaniając większą część ciała. Stopy ustawił prostopadle, lewe kolano podkurczył, prawą nogę zaś wyciągnął do tyłu. Rzepa nie czekał. Niezgrabnie ruszył do przodu i zrobił wypad, zamierzając się na odsłonięty bok kozaka. I ruch był słuszny, ale za wolny: wyprowadzana szabla musiała nabrać rozpędu, ciało musiało się wykręcić.
Zabrajski uprzedził go. Spuścił szablę znad głowy, po ukosie, wrębem. Ostrza spotkały się, szczęknęły ale nie zatrzymały; Szabraj przeciągnął cięcie. Przeszedł w bok i poprawił, tym razem na odlew.
Szabla zafurkotała w powietrzu i rozrąbała głowę Rzepy na dwie części. I tyle; walka była skończona. Korpus wieśniaka stał jeszcze przez chwilę, chwiejąc się to wprzód, to w tył, jakby zaskoczony tak nagłym rozwiązaniem sprawy. A potem zwalił się ciężko na wznak, rozchlapując na trawie krew i fragmenty mózgu.
– Widzicie, bydlęta? – Zabrajski poczerwieniał na twarzy, na skroniach zarysowały się żyły. – Kto następny? Kto jeszcze brał udział w tej hucpie?!
Stał sam jeden naprzeciwko tłumu brudnego chłopstwa. Zagrodnicy, kmiecie, parobkowie – wszyscy oni spoglądali na niego wrogo, spode łba. Zapomnieli już nawet o Kawce, którego wreszcie odczepiono od drzwi i prowadzono do konia. Klął przy tym i jęczał na przemian, przykładając przebite dłonie do piersi.
– Łajzyyy!
Kozacy, czy raczej paru towarzyszy i pocztowych, których Szabraj zebrał naprędce w czasie drogi, spoglądali na tłum nieprzyjaźnie. Jedynie najstarszy z nich, poczciwy Lachowski, tęga głowa i do podatków i do szabli, zaniepokojony liczył chamów zbrojnych w widły czy w prostacko wykonane ostrza. Liczył, a rachunek, jaki mu wychodził, nie napawał optymizmem. Nawet jeśli każdy z towarzyszy i pocztowych rąbnąłby z dwóch pistoletów na raz.
– Panie bracie! – zawołał do Zabrajskiego, siląc się na spokój. – Wracaj na koń! A wy, chamy, odpowiecie, na sądzie!
– Sądzie? – Szabraj obrócił się. – Jakim sądzie? Tych dzieciojebców trzeba…
– Wracaj na konia, gorąca głowo!
– Sam złaź z siodła! Potrzymasz paru, gdy będę…
– Zabrajski, chodźże tu!
– Sam…
– Bierz Siwusa i…
– Bywaj tu, zaraz!
I w końcu stało się to, czego obawiał się Lachowski. Tłuszcza ruszyła się, najpierw powoli, potem szybciej. Rozochoceni i pewni siebie po podpaleniu dworka, przekonani o swojej bezkarności.
– Szabraj, do jasnej cholery!
Tym razem Zabrajskiego nie trzeba było namawiać. Gorączka człowiek, czy nie, nawet on wiedział, ile znaczy jeden człowiek wobec masy rozwścieczonego chłopstwa. Zawrócił i z miejsca puścił się biegiem w kierunku siwka. Tłum ruszył za nim.
– Bij, zabij!
Na komendę gruchnęła seria z bandoletów, a powietrze wypełnił kwaśny odór prochu. Ktoś krzyknął, ktoś rzucił przekleństwem. Ktoś upadł w tłumie, przepadł. Konie zarżały, kilka z nich wierzgnęło się mocno, a wściekle. Ale tłum parł przed siebie, napędzany wściekłością. Trzasnęły pojedyncze pistolety kołowe, które kilku pocztowych akurat miało przy sobie, ale to wszystko.
– Nie poradzimy! – Lachowski machnął reszcie kozaków. – W tył! Cofać!
– Cofać?! – Zabrajski spojrzał na towarzysza. – Przed hołotą?
Strzała przefrunęła koło jego głowy.
– Rachunki ci się pomieszały, Zabrajski?! Morze chcesz partyzaną dźgać?
– Moja gospodarka!
– Nie masz już gospodarki! Ekonoma ci nawet nie oszczędzili, a chłop przecież jak i oni, tyle że bogatszy!
– Ekonom! – Samuel złapał się za głowę. – Bogusia!
– Cooo?
– Bogusia! Córka włodarza!
– Pies ją jebał! Ruszajmy… Zabrajski!
Ale Szabraj już go nie słyszał; spiął konia i ruszył w kierunku stodoły, gdzie zazwyczaj jeńców trzymali. Nie sądził żeby tym razem miało być inaczej, a po prawdzie to i nie myślał teraz zbyt wiele. Zajechał tłuszczę kołem, na maczacką modłę chowając się z boku konia. Strzały fruwały wkoło ze wściekłym bzyczeniem, ale chyba Panienka go prowadziła, bo chybiały. Lecz zaraz znowu musiał zmienić kierunek, gdy wyrósł przed nim kolejny chłop, z widłami zapartymi o ziemię. Prawo, lewo, znów prawo; w szaleńczej szarży wymijał chamstwo. Uciekł! Minął kolejną osadzoną na sztorc kosę. Wrócił na siodło.
I wtedy szarpnął nim straszny ból.
Zachwiał się. Prawa ręka zgubiła szablę i zdrętwiała raptownie, zalana nagle obezwładniającym zimnem. Próbował jeszcze złapać broń, ale na próżno: zakrzywione ostrze upadło w błoto.
A kimże jest szlachcic bez szabli?
Próbował jeszcze trzymać się prosto – bezskutecznie. Opadł z siodle, spoglądając bezradnie na poszarpany rękaw i rozchlapaną po niemalże całym jego boku krew.
– Bogusia – jęknął, czując jak kolejna strzała przybija go do konia. – Zosieńko… Panienko, pomiłuj…
W ostatnim zrywie obrócił konia i pognał na wprost, w knieję; byle dalej od wideł i strzał. Ze zdradzoną wiarą i utraconym honorem.
9
Później, jeszcze tego samego wieczora, spotkał się z Lachowskim, Kawką i resztą towarzyszy na gościńcu. Szukali go, a gdy wyjechał z boru, na wpół przytomny i zakrwawiony, myśleli, że wkrótce zejdzie. Nie zszedł: trzymany przy życiu żądzą zemsty i przede wszystkim ogromnym żalem, spędził w łożu kolejne dwa tygodnie. Gdy odzyskał pełnię świadomości, z Korony docierały właśnie coraz to gorsze wieści: o powstających masach chłopskich; o rzeziach dokonywanych na szlachcie na pograniczu; o ogromnej armii jaka naszła sojusznicze Kraśtasne Księstwo; wreszcie złowrogich istotach jakie widziano ponoć na morzu Wspólnym.
Później miał uczestniczyć w kolejnych wojnach. Brać udział w walkach, mierzyć się z dziwami, jakich nigdy nie widział. Miał wreszcie wrócić do Moczydła i dokonać strasznej zemsty na miejscowych.
Lecz to wszystko miało się wydarzyć później – dużo później.
10
– No, Bogusia! – Boryna odsunął się od prześwitu w stodole, uśmiechając się obleśnie. Zaczął rozwiązywać niezdarnie zawiązany supeł przy portkach. Brzydką twarz wykrzywiło podniecenie. – Take se dumam, że panocki już poszły precz do swoich zameczmków i mom wreszcie wincyj czasu dla ciebie.
Zaledwie piętnastoletnia dziewczyna zaczęła cofać się po słomie, a kiedy napotkała wreszcie plecami ścianę, zaczęła krzyczeć.
Krzyczała bardzo długo.
11
Zabrajski podniósł powieki.
Świtało. Poszarpane przez brudne okienko promienie słońca padały na niewielki ołtarzyk Panienki stojący w kącie pokoju. Na ścianach wisiały futra i tarcze z herbami rodu Lachowskich, rzadziej jakieś portrety, teraz zresztą ledwie widoczne. W palenisku hulał ogień.
– O, żyjesz – stwierdził Kawka ni to wesołym ni to smutnym głosem. – Chociaż zgaduję, że teraz wolałbyś być na miejscu Łękawskiego.
– Co z nim?
– Przecież nie żyje. Panie bracie, widzę, że jeszcze dojść do siebie musicie, bo w głowie wam się pomieszało. Przynieść miodu?
– Służba…
– Daj waść spokój, sam obrócę. Zresztą i tak u Lachowskiego jesteśmy, nie mamy co się jak te gęsi prowadzać.
– U Lachowskiego?
Kawka pokręcił głową z niedowierzaniem, po czym wyciągnął przed siebie owinięte w poczerniałe szmaty dłonie.
Zabrajski ciężko westchnął, ułożył głowę lepiej na poduszce i znów zasnął.
Za oknem, daleko na horyzoncie powstało słońce, ale jakieś takie dziwne, jakby przysłonięte szkłem. Ptactwa mało latało po niebie, a i roślinność nadzwyczajnie zamarła. Wiatr nie rozkołysał lasów, nie zmącił morza stepów i pól. Tajemnicza kurtyna ciszy rozsunęła się nad ziemią Kłoszewską, uciszając ją jak widzów teatru na chwilę przed spektaklem.
Dopiero później, już po południu, z nieba spadł pierwszy tego roku śnieg.
Puch przykrył miejsce rzezi karawany, zacierając do reszty ślady zbrodni. Otoczył miłosiernym kopczykiem napuchnięte truchło Łękawskiego, przystroił resztki pogorzeliska w Moczydle. Zamknął powieki Bogusi, która z grymasem bólu zastygłym na twarzy spoczywała w naprędce wykopanym dole.
– Tato! – Dało się słyszeć krzyk dzieci na korytarzu. – Tato! Spadł śnieg! Zrobimy kulig? Zrobimy? Prosimy!
Był to schyłek jesieni roku tysiąc sześćset pięćdziesiątego pierwszego.
Kanie, 5 grudnia – 13 grudnia. Pierwsze mrozy.