Świadom, że patogen wykręca mój mózg niczym mokrą szmatę, szarpie emocje i przepoczwarza odczucia w ich splugawione odpowiedniki, padłem na kolana naprzeciw „diabła” z Solfatara di Pozzuoli.
Wsłuchany w jęk, którego przecież nie mógł wydawać, spróbowałem powstać, lecz nogi zadrżały żałośnie, odmawiając posłuszeństwa. Chciałem zawyć, jednak dźwięk nie przedostał się przez ściśnięte w przerażeniu gardło, a oczy, choć wyschłe od wulkanicznego oparu, jak na złość pozostały otwarte.
Doprawdy, ostatnie o czym marzyłem, to wpatrywanie się w zmacerowaną twarz o spełzającej skórze i wygięte w uśmiechu rybie usta, jednak… Nie miałem wyboru.
Zwłoki, spoczywające w drewnianej kadzi z bulgoczącym błotem, należały do Domeniki Caprassi i stanowiły dowód na szaleństwo jej męża, Giacomo, oraz zagłady, którą sprowadził na świat bezmiarem własnej naiwności.
Lektura dziennika dała odpowiedzi na wszystkie pytania, sprawiła, że nasza misja przestała mieć sens, a żywoty, jeden po drugim, uleciały wraz z wyziewami Campi Flegrei. Zostałem już tylko ja – wyznaczony przez jajogłowych z WHO neurolog – oraz nierozwiązany problem. Jak powstrzymać epidemię?
Czując, że wywołany nieznaną postacią choroby Creutzfeldta-Jakoba paraliż pęta mi również ręce, a halucynacje nasilają się, ożywiając pożeranego przez bakterie gnilne „diabła”, ostatnim wysiłkiem udręczonej woli wróciłem do przeszłych wydarzeń. Wierzyłem, że gdzieś tam kryje się ratunek dla świata.
*
NOTA MIKROBIOLOGICZNA: M. FUMARIOLICUM (MUT.)
Charakterystyka – zmutowana postać Methylacidiphilum fumariolicum wyróżnia się przyspieszonym metabolizmem, pogrubiałą ścianą komórkową z nieznanymi dotychczas antygenami, opornością na antybiotyki oraz fragmentem DNA, podobnym do genu PRNP człowieka – kodu genetycznego prionów (białek odpowiedzialnych za objawy choroby Creutzfeldta-Jakoba [CJD]).
W centrum aktywnym dehydrogenazy metanolu, enzymu potrzebnego między innymi do rozmnażania, wykryto atom gadolinu (por. Organizm porównawczy zawiera w tym miejscu inny metal z grupy lantanowców: cer, lantan, neodym).
Sposób nabycia genu przez bakterię – nieznany.
Droga zakażenia – krwiopochodna/nieznana (?)
Chorobotwórczość – drobnoustrój wnika do organizmu człowieka, wywołuje skąpoobjawową bakteriemię i zasiedla tkankę mózgową, wytwarzając priony.
W niezrozumiały sposób, wpływając na przekaźnictwo synaptyczne, zaszczepia sugestywną potrzebę podaży środka kontrastowego Gd/DTPA, który, w niewielkim stężeniu, również akumuluje się w mózgu.
Substancja zmniejsza objawy chorobowe, co wyjaśniono jako konwersję metabolizmu bakterii z prionogenezy na podział komórki.
…
Cel ekspedycji – pobranie materiału kontrolnego z Solfatara di Pazzuoli, porównanie go z bakterią chorobotwórczą. Ocena aktywności wulkanicznej Campi Flegrei i określenie jej wpływu na epidemię.
Bezmyślnie, próbując zająć czymś umysł, po raz kolejny przejrzałem notatki i raport z odprawy. CH-47 Chinook – wojskowy śmigłowiec, którym właśnie przelatywaliśmy nad Neapolem, pruł zasnuwający powietrze opar potężnymi łopatami wirników. W kabinie panował przyjemny chłód, wiedziałem jednak, że nie potrwa to długo – wkrótce staniemy na skalistym podłożu kaldery Campi Flegrei i czując żar skrytego pod powierzchnią jeziora magmy, zapragniemy znaleźć się jak najdalej od włoskiego wybrzeża.
Spojrzałem po ściągniętych niepokojem twarzach towarzyszy, konstatując, że oczekując nieznanego, wyglądamy niemal identycznie – przerażeni i półprzytomni.
Alberto Freggioni, doktor geologii, był chyba w najgorszym stanie. Jego ojczyzna otrzymała pierwszy cios od choroby, która w przeciągu kilku dni opanowała kraje basenu Morza Śródziemnego, wywołując szybko postępującą, nieprzewidywalną postać CJD. Wczoraj, gdy pierwsze objawy zaczęli wykazywać również Francuzi, a śmiertelność wzrosła lawinowo, ONZ zdecydowało się zorganizować misję, na przedstawiciela której wybrano między innymi Włocha.
Równocześnie laboranci w pocie czoła analizowali metabolizm bakterii, badali oporność na antybiotyki i próbowali doprowadzić do degradacji prionów, jednak wszystko na próżno.
Sam geolog, robiąc dobrą minę do złej gry, ściskał w ręku zawieszoną na łańcuszku bryłkę srebrzystego metalu – gadolinu. Uważałem, że to bezsensowne, jednak Włoch, zaskakująco przesądny, stwierdził, że obecność związku, który najpewniej doprowadził do mutacji bakterii, przyniesie mu szczęście w nadchodzącym przedsięwzięciu.
Trzon naszej wyprawy, profesor mikrobiologii – Hans Alsberg – zdawał się odprężony, jednak zbaczający w stronę okna wzrok zdradzał niepokój naukowca. Skryty w oparze, ewakuowany przed kilkoma dniami, Neapol musiał przypominać mu o córce, która ledwie tydzień temu wypoczywała na Sycylii.
Drobna doktor chemii, której obszerny mundur jeszcze dodawał niewinności – Nicole Demarque – rozmawiała z majorem Silgerem o nękającym Solfatara di Pozzuoli „diable”. Ironicznie uśmiechnięty, gdyż podobne rozważania uważałem za bezcelowe, słuchałem:
– Wszystko zaczęło się czterdzieści tysięcy lat temu, kiedy to olbrzymi wulkan, Campi Flegrei, eksplodował z taką mocą, że po jego stożku pozostało zaledwie ogromne zagłębienie, czyli kaldera. Wtedy też, według niektórych źródeł, wyginęli neandertalczycy…
Żołnierz rozglądał się z wyraźnym znużeniem, w silnych palcach obracając wyciągniętą z kabury berettę. Myśl, że przy pomocy tej broni chce zabić mit, napawała niepokojem.
– Wulkan w znacznej mierze wygasł, jednak istnieje miejsce, w którym magma wciąż gniewnie wrze i wypluwa kłęby gorącego oparu. To właśnie Solfatara di Pozzuoli, niegdyś nazywana „wrotami Hadesu”. A teraz, wedle słów turystów, brama znów stoi otworem…
Wszyscy ci świadkowie odwiedzili Solfatarę, będącą jednym z najciekawszych turystycznie i geologicznie miejsc w Neapolu, niedługo przed rozprzestrzenieniem się epidemii CJD i donosili, że to właśnie diabeł sprowadził chorobę.
– Zbliżamy się do miejsca zrzutu! – zakomunikował pilot.
– Włóżcie gogle, maski, odkręćcie butle z tlenem! – zarządził Silger, a…
…wspomnienie znikło, wydarte z mej pamięci.
*
Pierwsze, na co zwróciliśmy uwagę, gdy weszliśmy na teren kaldery, to znamiona bezładnej ucieczki zdjętych przerażeniem turystów. Wulkaniczny opar snuł się między kilkoma porzuconymi samochodami o pogiętych karoseriach i potłuczonych światłach oraz stoiskami, na których różnorakie pamiątki wciąż oczekiwały ludzi, chętnych na umieszczenie swych drogocennych wspomnień wewnątrz drobiazgów. Z głośników pobliskiej restauracji płynęła muzyka, a potrawy, wciąż pyszniące się na talerzach, powoli konserwował wulkaniczny wyziew.
W tym porzuconym przez życie środowisku brakowało nawet much i tylko truskawkowe drzewa, zwane tutaj corbezzolo, smętnie zwieszały swe czerwone owoce ku ziemi, dumając nad konsekwencjami tragedii.
Wszystko zdawało się przebiegać zgodnie z planem – podążając za majorem Silgerem minęliśmy parking, pole kempingowe i bramę parku miłości, przekroczyliśmy linię cherlawych drzew i stanęliśmy na spękanej, pokrytej siarkowym pyłem, skale Solfatara di Pozzuoli.
Uważając na fumarole – szczeliny w ziemi, będące źródłem gorącego, sięgającego tysiąca stopni Celsjusza oparu o tej samej nazwie, ruszyliśmy w piekielną głąb. Wdychany tlen był orzeźwiająco chłodny, jednak skóra, wystawiona na działanie czerwcowego słońca i żaru wulkanicznej magmy, zdawała się skwierczeć.
Półprzytomni z odwodnienia, jedynie siłą woli zmierzaliśmy ku znajdującemu się w centrum kaldery bajorku szarego mułu – właśnie stąd pochodziła interesująca nas bakteria.
– Profesorze Alsberg, proszę pobrać próbki – warknął niewyraźnie, mimo komunikatora, Silger. – Tymczasem pan, docencie Freggioni, może zająć się badaniem geologicznym.
– Rzeczywiście, Solfatara jest wyjątkowo wzburzona, jednak nic nie wskazuje, by była to aktywność wulkaniczna – mruknął geolog, podchodząc do jednej z fumaroli z termometrem w ręku. Drugą wciąż zaciskał na szczęśliwym kamieniu.
Nie wiedząc, co ze sobą począć, pełen wątpliwości odnośnie własnego miejsca w zorganizowanej przez ONZ ekspedycji, krążyłem po okolicy i oglądałem ruiny antycznych saun. Właśnie zbliżałem się do pozostałego po gorącym źródle zagłębienia, gdy ostry ton Silgera osadził mnie w miejscu.
– Doktor Paweł Radecki! Zgłoś się!
– Jestem – mruknąłem, wracając do wyraźnie zaniepokojonego majora. – Przecież mnie widzicie… Wszystko w porządku?
– Nicole zniknęła. Odłączyła się ode mnie i przepadła. – Alberto Freggioni zwiesił głowę.
*
Wspomnienia umykają, stają się fragmentaryczne, zubożałe…
Zniknięcie Nicole, choć niepokojące, nie wpłynęło na przebieg ekspedycji. Silger, przekonany, że chemiczka nie mogła zgubić się na płaskim terenie Solfatary, zaś jej komunikator uległ awarii, zarządził kontynuowanie misji i poprowadził nas na północną części kaldery.
Wyrażane przez doktora Freggioniego obiekcje zbyliśmy niezrozumiałym w tych okolicznościach milczeniem i marząc, by jak najszybciej opuścić to upiorne miejsce, przyjrzeliśmy się rzędowi ceglanych, mieszczących sauny, budynków.
Pobieżna infiltracja doprowadziła nas do przemianowanego na gabinet, zaskakująco zadbanego pomieszczenia. W rogu pokoju stało biurko i wsunięty pod nie drewniany taboret, obok spoczywał wiatrak na długim statywie. Komoda przy ścianie kryła bieliznę i kilka T-shirtów.
Zdawałoby się – nic ciekawego, jednak fakt, że pracownię umiejscowiono w saunie zachęcił Silgera do dokładniejszych oględzin. Chwilę później ściskał w ręku dziennik o bordowej okładce. Major otworzył go ostrożnie i przerzucając pofałdowane, niechlujnie zapisane stronice, zaczął czytać:
24.12
Wracając pamięcią do przeszłości, poszukując momentu, w którym TO się zaczęło, nieodmiennie widzę bożonarodzeniowy obiad i beznamiętne spojrzenie Domeniki, która rozdając prezenty zapomniała twarzy i imienia Giorgio, mojego siostrzeńca.
Ogniki rozbawienia, dotychczas płonące w jej oczach, zgasły, brutalnie zduszone niepamięcią, a ściskany w rękach podarek upadł na podłogę, gdy Domenica z krzykiem wybiegła z pokoju.
Zupa porowa z jajkiem przepiórki oraz truflami jeszcze nigdy nie smakowała taką goryczą.
31.12
Zamiast pojechać na imprezę noworoczną, trafiliśmy do szpitala. Olśniewająca, zachwycona nową kreacją, Domenica nagle upadła, a jej ciało zatańczyło na podłodze w pantomimie opętania. Zadzwoniłem na pogotowie.
10.01
Tego dnia po raz pierwszy Domenica nie rozpoznaje mej twarzy. Spogląda jak w nicość, obojętnie… Gdy chcę jej dotknąć, krzyczy. Odpycha mnie i zaczyna płakać.
Przepraszam, SKOWYCZEĆ. Jak bite, kaleczone szczenię. Boże, błagam…
15.01
Epizody niepamięci wracają właściwie codziennie, Domenica schowała się pod stołem i powiedziała, że z obrazów wychodzą POTWORY. Że chcą ją dorwać.
Na wszelki wypadek zdejmuję ze ścian wszystkie płótna.
17.01
Poszliśmy dziś do znajomego lekarza i usłyszałem, że Domenica cierpi na chorobę Creutzfeldta-Jakoba! Cóż za nonsens… Co z tego, że „objawy przypominają”? Co z tego, że „EEG jest nieprawidłowe”? PIEPRZONY KONOWAŁ!
19.01
Według radiologa, który opisał wynik badania rezonansem magnetycznym, w mózgu Domeniki zaznacza się „objaw poduszki”, patognomoniczny dla CJD… Nie wierzę! Jak wyraźny, SKORO JEST NIEWYRAŹNY?!
Dziś moja kochana cały dzień spogląda w bezkresną dal. Nie chce jeść, mówi, że w zupie kłębią się glisty, a jej kotlet jest z PLASTIKU. Wybiła też wszystkie lustra.
6.02
Nikt nie jest w stanie nam pomóc. Zrobiliśmy cztery razy MRI. Musiałem kłamać, oszukiwać, że Domenica nie miała jeszcze tego badania. Wierzyłem, że któryś lekarz postawi inną diagnozę, że DA JEJ SZANSĘ!
CJD jest nieuleczalne, za kilka miesięcy ją stracę. Domenikę, jedyne światło mego życia… Och, dlaczegóż nasze wspólne marzenie KONA?
Na koniec marca zaplanowałem wycieczkę do Neapolu, wizytę w tamtejszym „Parku Miłości”. Och, Domeniko… Wytrzymaj.
5.03
Otępienie postępuje, dziś Domenica nie poznaje nawet naszego mieszkania. Halucynacje wróciły, musiałem też zakleić wszystkie okna. Wlatywały przez nie szerszenie, węże, a nawet „UŚMIECHY UMARŁYCH”. Boże…
Czy ona naprawdę ma CJD?
27.03
SUKCES. Dziś odwiedziliśmy Campi Flegrei, choć wszyscy przestrzegali, że Domenica nie jest w stanie wybrać się w taką podróż. Ha! Zuch dziewczyna!
Ech…
Kurwa, nie jest dobrze.
Jedyna nadzieja w wodzie z Solfatara di Pozzuoli. To tylko mit, jednak zawarte w niej związki pochodzą ponoć z samego Hadesu, dają życie wieczne… Nie mając nic do stracenia, podałem Domenice dożylnie jedną dawkę tejże „WODY”. Po ochłodzeniu i rozcieńczeniu wyglądała niemal jak lekarstwo.
1.04
Cóż za odmiana! Wyziewy „Parku Miłości” miały poprawiać potencję i choć ich efektywności nie mogłem sprawdzić (z „tymi” sprawami nie mam żadnych problemów) to tajemnicza woda z pewnością DZIAŁA. Stan zdrowia Domeniki uległ poprawie! Dziś znów się uśmiechnęła, poszła nawet NA ZAKUPY!
15.04
To dziwne. Domenica zdaje się zdrowieć, jednak poprosiła mnie, bym kupił kontrast do MRI na bazie gadolinu.
Spełniłem jej prośbę, choć wymagało to kilku „telefonów”. Zrobiła sobie zastrzyk i zasnęła, zdecydowanie szczęśliwsza.
19.04
Wielki dzień. Nie do wiary, ale przenosimy się na Campi Flegrei do Neapolu! Domenica zamieszka w kryjówce na terenie superwulkanu! Oczywiście nie było łatwo, jednak pieniądz to remedium na wszystko…
Zaopatrzona w butelki z Gd/DTPA, które regularnie sobie aplikuje, Domenica zachowuje dobre zdrowie. Już się nie uśmiecha. I nie rozpoznaje mnie.
Ale żyje.
22.04
Domenica już nie cierpi. Cóż na to powiedzieliby lekarze? PIEPRZĘ ICH. Najważniejsze, że ozdrowiała, zasiedlające wodę żyjątka wyleczyły CJD!
Leży w kadzi z „leczniczą wodą”, śmieje się i już nie potrzebuje kontrastu! Czasem wychodzi na zewnątrz, jednak ludzie uciekają przed nią, boją się. GŁUPCY!
28.04
Czymkolwiek jest „woda Hadesu”, z pewnością stanowi DAR od bogów! Przesiadując z Domenicą zrozumiałem, że to nie przypadek, iż właśnie mnie przyszło poznać jej cudowną WŁAŚCIWOŚĆ. Już wiem, co robić!
Giacomo ZBAWCA, Giacomo SZLACHETNY – brzmi pięknie, czyż nie?
Wyczytałem, że gadolin w dużych ilościach można znaleźć w PIASKU, dlatego nie zastanawiając się długo, pobrałem Domenice krew, zmieszałem ją z wodą Solfatary, zawartość zaś wylałem do MORZA.
Już wkrótce zbawcza substancja uodporni nieświadomych niczego PLAŻOWICZÓW, uchroni ich przed wszelką CHOROBĄ! Ależ cudowne wakacje im się trafiły!
12.05
Czasem sobie myślę – kim właściwie jestem? Po co… jestem?
Kursuję między Domeniką a morzem, wylewam kolejne porcje LEKARSTWA i imaginuję sobie – jak wygląda RAJ?
DOMENICA jest piękna jak nigdy. Tańczy w swej wannie wśród płatków róż i lilii złocistych, śpiewa ballady tak cudne, że powołują do życia nowe byty. Towarzyszą nam we wspólnej radości, w życiu z dala od CIERPIENIA.
14.05
Mam problem z poruszaniem się, domniemywam, że cudotwórcze ŻYJĄTKA, które zamieszkały i we mnie, pragną Gd/DTPA, w ten sposób manifestując swoje niezadowolenie.
Ich EWOLUCJA… Zachwyca mnie.
By mnie posiąść, nie potrzebowały wiele – wystarczyła chwila MIŁOŚCI. Uścisk mojej kochanej Domeniki, pocałunek… DOTYK.
Och, są takie wspaniałe… PRZEOBRAŻAJĄ SIĘ na moich oczach…
– Podpisano: Giacomo Caprassi. Dalsze wpisy to już kompletny bełkot, w większości tak niewyraźny, że nie mogę się doczytać – dodał Silger i zamknął dziennik. Zrozumiawszy, że tragedię wywołał romantyzm i głupota jednego człowieka, zacisnęliśmy zęby z bezsilności.
*
Zawroty głowy, nękające mnie od kiedy wylądowaliśmy w Neapolu, narastały, zaś ogrom konsekwencji, które przyniósł bezmyślny czyn Caprassiego sprawił, że zachwiałem się na mdlejących nogach.
A może był to już wpływ bakterii, która, rozsiana w powietrzu, dostała się do mojego krwiobiegu za pośrednictwem skóry i powoli produkowała zabójcze priony?
Opadłem bezsilnie na taboret, gdy huk wystrzału zagrzmiał mi w uszach, a podmuch przelatującego obok głowy pocisku sprawił, że momentalnie otrzeźwiałem.
– W nogi! – ryknął stojący najbliżej wyjścia Alberto i rzucił się do ucieczki. Profesor Alsberg zdążył jedynie zakląć, gdy kolejna kula przebiła mu krtań, zmieniając słowa w upiorne rzężenie.
Major Silger, tocząc pianę z ust, padł na podłogę. Jego ciałem targały drgawki, a maltretowany przykurczonymi palcami spust raz za razem posyłał w przestrzeń śmiercionośne pociski.
Upatrując w tym swojej szansy, wyminąłem wykręconą epileptycznymi drgawkami, groteskową postać, zmierzyłem czujnym spojrzeniem profesora Alsberga i dochodząc do wniosku, że nie jestem w stanie mu pomóc, umknąłem z budynku sauny.
– St– Stój! – wydusił z siebie Silger, powstając. Kątem oka wychwyciłem, że odrzucił pistolet i sięgnął po nóż wojskowy.
– To psychoza, majorze! Jesteśmy po tej samej stronie! – Próbowałem przemówić mu do rozsądku, jednak atak psychotyczny był na tyle silny, że Silger nie odróżniał iluzji od rzeczywistości.
Wrzeszcząc i pomstując na mnie w niezrozumiałym, najpewniej nieistniejącym, języku, żołnierz obnażył ostrze i ruszył w pogoń.
*
Nadciągał, nieuchronny niczym śmierć. Uciekając, potykałem się raz po raz, raniłem ręce na ostrych, pokrytych żółtym pyłem skałach i powstawałem, jeszcze bardziej przerażony. Nieświadom obranego kierunku, biegłem w głąb kaldery, między wydychające gorący wyziew fumarole. Minąłem kilka z nich i zatrzymałem się na brzegu bagniska, znokautowany epizodem mioklonii.
Poczułem, jak oddech więźnie mi w gardle, a przez ciało przechodzi zimny dreszcz, gdy dostrzegłem wystającą z szarej, bulgoczącej powierzchni sylwetkę Nicole. Spalona skóra spełzła z tkanek wraz z mundurem, odsłaniając mięśnie i wyspy białej kości. Wykrzywione w grymasie bólu usta zdawały się błagać o pomoc.
Tymczasem Silger wydał zduszony dźwięk i, skupiony wyłącznie na mnie, wszedł w strumień gorącego, wulkanicznego oparu. Zatrzymał się w pełnej makabrycznego oczekiwania chwili, by następnie zawyć potępieńczo.
Agonia żołnierza była najstraszniejszym, co w życiu widziałem – rozgrzany mundur scalił się ze sczerniałą, pomarszczoną skórą, a kości popękały ze złowróżbnym trzaskiem, uniemożliwiając majorowi ucieczkę. Gorejące nienawiścią oczy zapadły się w czaszce, pozostawiając po sobie dwie dymiące jamy. Skowyt ucichł.
*
A później trafiłem tutaj, pomyślałem, na próżno szukając wspomnień związanych z drogą do leża Domeniki. Pogrążony w psychotycznym szale, niepotrafiący odróżnić rzeczywistości od halucynacji, błąkałem się po kalderze, w pewnym momencie natrafiając na prowadzące do krypty przejście. Tak to musiało wyglądać.
Domenica od dawna była już martwa – to nie pozostawiało wątpliwości. Sam Bóg wie, kiedy Giacomo, prowadzony dotąd przez marzenia i nadzieje, poddał się złudzeniu i zaczął mylić śmierć swej ukochanej z ozdrowieniem. Kiedy schorowana psychika podpowiedziała mu, że jedynie zmutowana dzięki gadolinowi bakteria jest w stanie wyleczyć wszystkie choroby.
– Nie ma nadziei… – wyrzęziłem, wciąż wpatrzony w gnijące zwłoki pięknej niegdyś kobiety. Teraz zaś – w pomnik ludzkiej naiwności.
Umierając, pomyślałem jeszcze o Alberto, który porzucił nas, uciekł w sobie tylko znanym kierunku. Geolog od początku zachowywał się nieco inaczej, stwierdziłem. Był spokojniejszy, bardziej zrównoważony… Nie ulegał chorobie.
Przypomniałem sobie wystającą spomiędzy jego palców srebrzystą bryłkę, kawałek gadolinu na szczęście, i w przebłysku olśnienia zrozumiałem – epilog wciąż mógł wieńczyć uśmiech i uniesiona w geście tryumfu ręka.
Mając na względzie magnetyczne właściwości pierwiastka oraz fakt, że celem bakterii nie było krzywdzenie człowieka, zaś jej bytność w mózgu wiązała się z konkretnymi korzyściami, zrozumiałem, iż nawet oddychający bakterią człowiek może zachować życie i zdrowie. Tak jak Alberto Freggioni.
Ostatnim zrywem dogasającej woli sięgnąłem po telefon i z rozpaczą spojrzałem na powolny ruch własnej ręki. Każdy oddech przyspieszał nieuchronną śmierć, a siejące spustoszenie priony pozbawiały mnie kolejnych wspomnień. Muszę zdążyć!
W końcu… Czyż najprostsze rozwiązania nie bywają najtrudniejsze?