
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
To był zwykły letni dzień. Jelle zamknął oczy. Cieszył się chwilą na pół świadomie rejestrując sygnały napływające ze wszystkich stron: rytmiczny klekot klapek uderzających o ziemię, szum wiatru, ciepłe promienie słońca rozgrzewające przyjemnie twarz, słodki zapach kwitnących kwiatów podszyty lekko pikantną nutą świeżo skoszonej trawy. Jelle otworzył oczy i spojrzał przed siebie. Uśmiechnął się lekko widząc drobne fale marszczące powierzchnię małego stawu w całej swej krasie rozciągającego się przed jego oczami. Siedział on na ławce w parku chłonąc wszystkimi zmysłami atmosferę: radosny ćwierkot ptaków, beztroski śmiech dzieci, rozbawione głosy dorosłych spacerujących w pobliżu.
Gdzieś niedaleko rozległ się dobrze mu znany, nie dający się z niczym innym pomylić dźwięk – chrapliwy skrzek mew, które jego ojciec zwał żartobliwe wronami morskimi. Ptaki głośno protestowały. Jelle uśmiechnął się do siebie.
– Pewnie jakiś ojciec je odgonił, gdy próbowały wydziobać lody z rąk jego dziecka bawiącego się na murawie – pomyślał rozbawiony wyobrażając sobie wielkiego ptaka. Jego szarawe pióra były lekko nastroszone, a oczy patrzyły inteligentnie dookoła szukając wciąż pokarmu.
Wyciągnął przed siebie długie, szczupłe nogi. Rozkoszował się kojącą atmosferą. Spojrzał w górę na błękitne niebo, po którym płynęły spokojnie jasne obłoki. Jelle podziwiał soczystą zieleń murawy poprzecinaną labiryntem jasnych ścieżek wyłożonych drobno potłuczonymi morskimi muszlami. Tuż obok niego rozległ się cichy ćwierkot. Spojrzał w lewo, a tam na ramie ławki siedział wróbelek przyglądając mu się z ciekawością. Wyciągnął do niego dłoń.
Nagły i głośny huk ogromnych silników przerwał te iddylę. Sen rozwiał się, jak tumany mgły pod wpływem wiatru. Jelle otworzył oczy powracając z rozczarowaniem do przygnębiającej rzeczywistości. Widział wciąż te same, do znudzenia znane brudne, szare ściany. Podszedł do okna, przetarł dłonią grubą szybę z uzbrojonego szkła, żeby spojrzeć na zewnątrz. Po raz nie wiadomu już, który zganił się w myślach, że wciąż jednak próbuje i z nadzieją, która umiera, jako ostatnia, spojrzał.
Niebo, jak zawsze zasnute było ciężką, puchową kołdrą ciemnych chmur z tylko rzadka rozświetlanych rozbłyskami błyskawic. Chmurami, z których nigdy nie spadał zwykły, czysty deszcz, a jedynie czarna, śmierdząca masa błota. Ze zniechęceniem potrząsnął głową ganiąc się za snucie marzeń bez szans na spełnienie. Za marzenie, że może kiedyś zobaczy deszcz towarzyszący mu całe dzieciństwo. Deszcz, który przeklinał przemoczony do kości pedałując z całych sił, gdy wracał ze szkoły do domu.
Zacisnął mimowolnie zęby. Wytarł pokryte pomarańczowym osadem z szyby ręce o ubranie i wyszedł z pokoju kierując się wąskim korytarzem w stronę auli, gdzie jak co dzień czekała na niego żmudna praca polegająca na czyszczeniu i odnawianiu pamiątek uratowanych z katastrofy. Katastrofy, która prawie całkowiecie zniszczyła ludzką cywilizację. Nikt nie wiedział co ją spowodowało, ponieważ wszystkie czujniki oplatające Ziemię uległy zniszczeniu. Jedni twierdzili, że był to upadek meteorytu. Inni, że wielkie trzęsienie ziemi aktywowało wulkany w niespotykanych dotąd ilościach. Jedyne co ostało się z ludzkiej cywilizacji to Moskwa – miasto, gdzie żyją wszyscy, którzy uratowali się bez względu na narodowość.
– Cześć! – Jaki mamy plan na dzisiaj? – Jelle uśmiechnął się wchodząc do pomieszczenia.
Rozglądał sie dookoła wypatrując Śarki. Puścił do niej perskie oko, gdy ich oczy w końcu się spotkały. Dziewczyna odpowiedziała mu nieśmiałym uśmiechem, a w jej niebieskich oczach dostrzegł nagły błysk szcześcia. Jej długie włosy koloru dojrzałej przenicy splecione były w warkocz przywodzący na myśl sielankę wiejskiego życia i niewinne pasterki wyprowadzające owieczki na pola w Arkadii.
– Praca, praca i jeszcze raz praca. Ja osobiście wybrałam tę książkę, a ty?
Jelle milczał wpatrując się intensywnie w skrzynię wypełnioną po brzegi muzealnymi eksponatami leżącą na szarej podłodze. Większość była uszkodzona. Trzeba je było wyczyścić, odnowić i zakonserwować dla przyszłych pokoleń. Leżały one w nieładzie, jakby ten, kto wrzucił je do skrzyn, nie zadał sobie najmniejszego trudu, żeby je selektować, czy chociażby zabezpieczyć przed uszkodzeniem.
– Prawdopodobnie nie było na to czasu w trakcie pośpiesznej ewakuacji Ermitażu – nagła refleksja przemknęła przez jego głowę.
Stał snując te ponure myśli, gdy nagle doznał niesamowitego wrażenia, że ktoś stoi za nim, tuż za polem jego widzenia – ktoś mroczny i milczący. Jelle czuł, jak przeszywa go przeraźliwe zimno. Jeden z obrazów leżących w skrzyni przyciągał go z nieodpartą mocą. Przerażony próbował odwrócić się i wyrwać spod prawie hipnotycznej mocy przedmiotu. Ale powietrze stało się nagle zadziwiająco gęste i ciężkie, a każdy krok wymagał olbrzymiego wysiłku. Jego mięśnie stężały od mrozu. Wyciągnął przemarźniętą dłoń i ze straszliwym wysiłkiem podniósł obraz.
– Jelle? – zaniepokojony głos Śarki sprowadził go do rzeczywistości, a uczucie zimna zniknęło tak nagle, jak się pojawiło.
– Jestem, jestem. Zamyśliłem się – westchnął mrugając nieprzytomnie oczami, jak człowiek wyrwany nagle z głębokiego snu i przyjrzał się trzymanemu w dłoni przedmiotowi. Budził on w nim dziwne uczucie – wspomnienie snu, którego nie potraficie sobie przypomnieć.
– Dziwaczne – wtrąciła Śarka. – Obraz jest całkiem czarny, jakby był wystawiony na działanie promieni słońca. Wosk całkowicie sczerniał. Co za barbarzyństwo! Nie wierzę, że tak się uszkodził w czasie ewakuacji.
– A może ktoś chciał, żeby zniknął? – lekko zachrypnięty głos sprawił, że Jelle zamarł. Miał wrażenie, że ktoś położył mu na ramionach dwie lodowato zimne dłonie. Odwrócił się i spojrzał w oczy staremu woźnemu, który zazwyczaj siedział na krześle obserwując ich prace, ale nigdy jeszcze nie wtrącił się do niej. Był to wysoki i lekko przygarbiony mężczyzna w szarym, zniszczonym uniformie pamiętającym czasy głębokiego komunizmu. Obrazu dopełniały siwe, sterczące we wszystkich kierunkach włosy i wielkie okulary nadajace mu wygląd przywodzący na myśl sowę.
– Jak to? – spytał z ciekawością.
– To był ulubiony obraz Stalina. Wisiał u niego w sypialni. Namalował go Vermeer zwany też Sfinksem z Delft.To był jego pierwszy mistrzowski obraz. Przyniósł mu nieśmiertelną sławę i bogactwo – woźny uśmiechnął się do swoich myśli. – Oleg, mój przyjaciel, go odrestaurował. Geniusz, niestety przepełniony nienawiścią do świata. Nic dziwnego, bo musiał patrzeć jak cała jego rodzina została zamordowana przez KGB. Jak już mówiłem, po śmierci Stalina Oleg go odrestaurował i powiesił w Ermitażu. Później skoczył z okna tego samego pokoju, gdzie powiesił dzieło jego życia… – zamilkł wpatrując się w przestrzeń.
Jelle słuchał go beznamiętnie. Co jakiś czas spoglądał na Śarkę przyjacielsko, lecz poza tym jego twarz nie zdradzała śladu emocji.
– Obraz został w końcu usunięty – staruszek kontynuował po chwili przerwy. – Ludzie patrząc na niego tracili zmysły i z krzykiem wyskakiwali z okien muzeum. Nikt nie wie co było tam namalowane. Kiedy otwierałem okno, żeby go zniszczyć, też nie patrzyłem. Nie miałem odwagi. Podobno ten obraz kradnie ludziom dusze.
Śarka słuchała z lekko otwartymi ustami. Niespodzie– wanie woźny klasął w dłonie.
– Chyba mi nie uwierzyliście? Przecież to tylko wyssana z palca historia, aby więcej ludzi przyszło do muzeum. Duchy, strachy i śmierć były dobre dla turystów – jego wzrok był pełen nienawiści i poczucia siły.
– Tak właśnie myślałem – Jelle mruknął do siebie patrząc, jak starszy człowiek odchodzi w stronę swojego krzesła śmiejąc się głośno. W tym śmiechu pobrzmiewała nuta szaleństwa.
– Nie słuchaj go! – Śarka poklepała go po ramieniu pukając się przy tym w czoło. – To stary wariat.
Wieczorem Jelle poszedł, jak zwykle do stołówki. Był tam spory tłum ludzi. Część dostała już swoją porcje i ci właśnie siedzieli na ławach ustawionych przy długich, drewnianych stołach. Zniszczone, cynowe sztućce i talerze, przytwierdzone były na stałe do stołów przy pomocy łańcuchów. Reszta stała w kolejce czekając na jedzenie, lub polowała na wolne miejce przy stole. Jelle zobaczył wolne miejsce i dosiadł się szybko do zanim luka została wypełniona przez kogoś innego. Jeden z siedzących po przeciwnej stronie mężczyzn dziubał ze zniechęceniem widelcem w szarej breji leżącej na jego talerzu. Nagle podniósł głowę i powiedział:
– Mam wszystko co potrzebne, żeby przeżyć poza smakiem i zapachem. Dostajemy tę mieszankę wszystkich potrzebnych nam do życia składników trzy razy dziennie. Kiedy byłem mały moja matka wołała mnie zawsze na obiad: " Zdenek, houskove knedliki s omačkou". Jako dziecko wyobrażałem sobie ziemniaczany smak czeskich klusek polanych ciemnym, pysznym sosem. Jakoś łatwiej mi było tę papkę przełknąć. A co ty sobie wyobrażałeś? – zwrócił się do siedzącego po drugiej stronie stołu Saszy.
– Aromatyczny szaszłyk smażony na grilu gdzieś nad brzegiem rzeki Moskwy. Pachnący wiatrem, drewnem i wolnością – Rosjanin uśmiechnął się szeroko do swoich wspomnień.
– A mnie się marzą małże i frytki z majonezem – Jelle wtrącił się do rozmowy.
– Frytki z majonezem, z nie keczupem? – prychnął z niedowierzanie wymieszanym z obrzydzeniem Zdenek potrząsając przydługimi ciemnobrązowymi włosami – Fuj! Skąd ty jesteś z Belgii?
– Jestem Holendrem, a dokładniej rzecz biorąc Fryzem – odpowiedział. – Moi rodzice wraz z babcią zostali w Królestwie Niderlandów w podwodnym mieście w kształcie tulipana przy Den Helder. W każdym razie ja wierzę, że to miasto wciąż istnieje, a oni czekają, aż dołączymy do nich. Taki był plan: mieliśmy się do nich dołączyć mój brat, dziadek i ja zaraz po skończonym koncercie w Moskwie. Podpisaliśmy pare dni wcześniej kontrakt na płytę z Deutsche Grammophon. To miał być początek naszej wielkiej pianistycznej kariery. Zaczął się kataklizm i utknęliśmy tutaj. A ty?
– Czech. Zdenek. Z Pragi, ja czekałem na samolot, gdy wracaliśmy z rodzicami do domu z Chin.
– Z Pragi? – powtórzył Jelle w zadumie. – Widziałem Czechy tylko raz w czasie próby powrotu do domu. Jest tam teraz jezioro lawy w miejscu gdzie według mapy powinny być Czechy.
Zdenek zamilkł wpatrując się ze smutkiem w stół.
– Jak to podwodne miasto? Wiedzieliście, że będzie katastrofa, czy co? – spytała nagle z pretensją w głosie siedząca obok Zdenka Chelsea. Jej ciemne oczy bacznie wpatrywały sie w Jelle. – Dlaczego nie ostrzegliście Anglii w porę? My też moglibyśmy się przygotować!
– Żyjemy…– Jelle rzekł szybko.– Żyliśmy poniżej poziomu morza od setek lat, musieliśmy być przygotowani na każdą nawet najbardziej niewiarygodną ewentualność. Nasze życie to nieustanna walka z wodą, która zalewa nas od morza i od strony lądu. Moi rodzice są naukowcami więc mieszkaliśmy w ramach eksperymentu pod wodą, żeby sprawdzić czy jest to możliwe. Testowaliśmy po prostu projekt przygotowany na ewentualność podniesienia się poziomu morza i zalania naszego kraju. To przecież normalna procedura, żeby przewidywać zagrożenie zanim nadejdzie.Nie wiem tylko czy podwodne miasto przetrwało, przecież takiego kataklizmu nikt nie przewidział.
– Co tam jest na zewnątrz? – zapytał Krzysiek dosiadając się do nich. Jego krępe ciało z trudem wcisnęło się pomiędzy Zdenka i Chelsea.
– Popiół. Wypalone lasy. Wymarłe miasta – Jelle zamilkł na chwilę pogrążając się we wspomnieniach. Przed jego oczami przemykały obrazy, które wracały do niego wielokrotnie w nocnych koszmarach: stosy ludzkich czaszek, zwłoki obdarte ze skóry, leżące wszędzie roz– członkowane ciała, zdziczali ludzie polujący na siebie wzajemnie .– Na pozór tylko wymarłe miasta.
– C…co… ty ty? – jąkając się zachrypłym z emocji głosem zapytał Marco. Jego ciemne oczy zaszkliły się łzami nadzieji. – Ludzie przeżyli na zewnątrz?
– Kanibalizm. Ofiary z ludzi. Krzyki palonych żywcem. Po co? Nie wiem. Może, żeby przebłagać jakiś urojonych bogów ofiarą prosząc o koniec gehenny niekończących się erupcji wulkanicznych – Jelle kontynuował wypranym z emocji głosem, jakby nie słyszał pytania.
– Pojechaliśmy z dziadkiem i Hylke, tak miał na imię mój brat, razem pojazdem, który budowaliśmy wiele lat. Dziadek jest inżynierem więc kierował nami. Miał nadzieję, że wrócimy bezpiecznie do domu. Jego ukochana Nynke miała na niego czekać wraz moimi rodzicami: Fenną i Kunne. W Niemczech kiedy dojechaliśmy do tego co zostało z Berlina złapali nas…
– Kto was złapał? Mutanci? To oni naprawdę istnieją? Podobno zwierzęta osiągają olbrzymie rozmiary i mają po dwie głowy – Krzysiek przerwał z niecierpliwością. -Tak się mówi, no nie?-spojrzał dookoła szukając poparcia.
Jelle pochylił głowę patrząc na brudną podłogę pokrytą niezliczoną ilością ciemnych plam tworzących fantazyjny wzór. Westchnął głęboko zanim odpowiedział.
– Mutanci wyglądają, jak w połowie człowiek, a w połowie małpa. Mają olbrzymie kły wystające z przerośniętych szczęk. Są ich tysiące. Nie sądzę, że małpy z berlińskiego zoo tak się rozmnorzyły, więc…
– To niemożliwe! – kręcił głową Krzysiek. – Nie mogliśmy się tak cofnąć w ewolucji. Na to potrzeba tysięcy lat!
Jelle zaśmiał się ponuro.
– Dzieliło nas może dziesięć centymetrów. W ich oczach zgasła nawet najmniejsza iskra człowieczeństwa – zniechęcenie nadało jego głosowi ostrą nutę. – Złożyli Hylke w ofierze przed zbryzganą krwią ścianą z rysunkiem, który dobrze znam. To był Kubuś Puchatek wymalowany na ścianie budynku. Ten budynek był zapewne przedszkolem. Tam dokonują swoich makabrycznych obrzędów. Gdzieś w głębi ich zdziczałych umysłów istniała iskra świadomości, że to miejsce było kiedyś ważne. Kiedyś było dla nas ważne – powtórzył.
– Chryste Panie… – pełen grozy szept przerwał ciszę, która nastała po jego słowach.
– Chłopie – Krzysiek zaśmiał się z szyderstwem podszytym nutą rozpaczy – jeśli on istnieje, to o nas zapomniał.
Te słowa zawisły ciężko w wymownej ciszy wypełniającej pomieszczenie. Bez komentarzy w atmosferze rozpaczy ludzie zaczęli się powoli rozchodzić do swoich pokoji. Jelle siedział wciąż patrząc w swoją miskę. Wszyscy opuścili już pomieszczenie. Siedział nasłuchając kroków w korytarzu. Drzwi skrzypnęły i do pomieszczenia wszedł Uwe. Jego łysa czaszka błyszczała w żółtawym świetle żarówek. Usiadł na ławie obok Jelle.
– Daj spokój, to młodzi idealiści – poklepał go po ramieniu. – Też kiedyś taki byłem. Na początku próbowaliśmy ratować tych na zewnątrz, ale zmiana czy muta– cja przebiegała zadziwiająco szybko z dnia na dzień. Na początku wielu z nas oszalało nie wytrzymując życia w dusznych, zamkniętych szczelnie pomieszczeniach, wypełnionych wiecznym hukiem maszyn czyszczących powietrze z pyłu. Wybiegali na zewnątrz, chodzili po wypalonych martwych lasach. Oszaleli z tęskonoty za tym, co kiedyś było dla nas oczywistością: błękitnym niebem, czystym powietrzem, życiodajną wodą. Większość z nich zginęła zagryziona przez tych, którzy kiedyś byli ludzmi, jak my. Zrozumieliśmy nasze szczęście, gdy było już za późno, bo nasz świat znikł, jak płomień świeczki zgaszony przez poryw wiatru.
Uwe zmarszczył brwi klepiąc się po wystającym brzuchu. Jelle automatycznie skierował spojrzenie na jego brzuch.
– Oktoberfest – zaśmiał się Uwe, a jego wciąż rumiana twarz rozpromieniła się, kiedy przed jego oczami przepływały obrazy przeszłości – nasze dożynki chmielowe i oczywiście parę piw dziennie pomogły mi wychodować ten skarb. Jestem z niego bardzo dumny! Dlaczego właściwie wróciłeś skoro byłeś po drodze do domu? Czy wtedy…-wskazał ruchem brody na wielką bliznę po oparzeniu widoczną spod rozpiętej koszuli Jellego.
– Tak, blizna pokrywa cały tors i plecy. Hylke umarł, dziadek był ciężko ranny, ja też, więc wróciłem. Rosjanie mnie wyleczyli, ale nie dali rady pomóc dziadkowi. Po prostu umarła w nim nadzieja, że jeszcze kiedyś zobaczy swoją Nynke. Stracił kontakt z rzeczywistością, a ja nie zostawię go tu samego.
Minęła kolejna noc. Jelle ubrał się, wyszedł z pokoju kierując do auli. Podszedł do swojego stanowiska i bez przekonania zaczął przygotowywać się do pracy porządkując rzeczy leżące na stole. Poczuł znajomy słodki, lekko kwiatowy zapach wypełniający jego noz– drza. Zamknął oczy wyobrażając sobie morze falujące łagodnie w letni dzień, Śarkę biegnącą z rozpuszczonymi włosami w jego kierunku.
– Nie śpij! – dziewczyna szturchnęła go w bok.
– Ładnie pachniesz – Jelle odezwał sie patrząc na nią z rozmarzeniem. – Jak to robisz? W Moskwie wszystko, albo śmierdzi, albo nie. Nie ma innej możliwości.
Śarka popatrzyła na niego zalotnie.
– Koniec flirtów!- oznajmił nagle głośno Carlos podchodząc do nich i posyłając jednocześnie agresywne spojrzenie w kierunku Fryza. -Ta pani należy do mnie, jasne?
– Co robicie? – Aleksy podszedł wraz z Tomkiem do nich.
– Rozmawiamy, jak zachować tradycje – odpowiedział Jelle zmieniając temat, żeby odwrócić uwagę Carlosa od siebie. – Ja z dziadkiem zawsze trzydziestego kwietnia wyciągaliśmy niderlandzką flagę z szuflady, przystro– iliśmy pokój na pomarańczowo chucznie świętując imieniny królowej. Królestwo Niderlandów wciąż istnieje tu – Jelle popukał z dumą palcem klatkę piersiową – Będzie istnieć, póki żyję ja: jeden z ostatnich Fryzów, a moim dzieciom opowiem o naszej ojczyźnie, żeby mogli przekazać ją kolejnym pokoleniom.
– A ja obchodzę dzień wyzwolenia od Polaków! – ogłosił nagle Aleksy – Piję na umór owinięty we flagę Rosyjskiej Federacji! – wbiegł na środek sali śpiewając głośno: Sław'sia, sław'sia rodina Rossija! – patrzył przy tym na Tomka.
Ten zmienił kolor na czerwony.
– Katyń, pamiętasz? Ja obchodzę dzień wyzwolenia od Ruskich. – wrzasnął Tomek i uniósł wojowniczo rękę do góry, żeby zaatakować Rosjanina.
Carlos gwałtownie uderzył pieścią w stół. Zrobiło się cicho. Oczy wszystkich spoczęły na nim. Hiszpan zaczął krzyczeć gestykulując przy tym z pasją:
– A ja spiję się na umór ze szczęścia, jak wy dwaj przestaniecie mieć do siebie pretensje! Musimy się zjednoczyć, żeby przeżyć, pomagać sobie wzajemnie zapominając o tym co kiedyś nas dzieliło. O przeszłości, która nie ma już najmniejszego znaczenia w naszym życiu. Raczej tej nędznej imitacji życia – marnej wegetacji, bo tylko to nam zostało -pokręcił ze zniechęceniem głową nagle całkowicie wyzuty z energii i wyszedł z sali z trzaskając dźwiami.
– To porywczy mężczyzna!- Śarka wzruszyła ramionami. – On uwielbia takie pełne pasji wystąpienia. Nie warto się przejmować za parę minut mu przejdzie – dziewczyna skierowała się do drzwi.
Patrząc na siebie z ulgą Aleksy wraz z Tomkiem wrócili do swoich stanowisk pracy. Jelle westchnął i zaczął przyglądać się obrazowi. Jakoś nie mógł się zebrać do jego restauracji. Obraz był czarny i lśnił tym głębokim połyskiem, w którym można zatonąć. Wosk pokrywający go tworzył nieprzeniknioną, czarną zasłonę strzegącą dobrze swą tajemnicę przed oczami świata.
Jelle zacisnął dłonie na złoconej ramie wpatrując się w niego. Czuł, jakby przez jego ciało przepływał prąd łącząc go w jedno z malowidłem. Mężczyzna odniósł wrażenie, że ktoś otworzył okno prowadzące gdzieś poza granice znanego nam świata. Wyczuł chłodny powiew wprost zza nieprzeniknonej zasłony starego wosku owiewający mu twarz. Zrozumienie, że widzi coś w ciem– ności nadchodziło stopniowo. Przed jego oczami pojawiały się całe miasta, państwa pochłaniane przez potoki lawy. Ze zgrozą rozpoznał przemykające ciasnymi ulicami ciemne postacie ludzi uciekających przed dziwacznymi stworami skaczącymi, pełzającymi i wijącymi się w półmroku. Obrazy z nieudanej próby powrotu do domu, które widział co noc powracające w koszmarnych wizjach.
Rozległ się rozpaczliwy, niekończący się krzyk setek tysięcy torturowanych niewinnych ofiar ginących w straszliwej agoni. Jelle czuł, jak włosy zjeżyły mu się na karku. Mógłby przysiąc, że słyszy przerażający dzwięk łamanych szczekami kości połaczonych z czymś co przywodziło na myśl hienę rozkoszującą się swoją zdobyczą. Olbrzymim wysiłkiem woli uspokoił swój pod– chodzący do gardła żołądek, przerażony i zafascynowany jednocześnie patrzył.
Obraz przed jego oczami zafalował znikając tak niespodziewanie, jak się pojawił. Jelle zamrugał oczami usiłując uwolnić się spod hipnotycznej mocy przedmiotu. Przez chwilę czuł, że znów jest panem własnego ciała. W tej samej chwili uświadomił sobie, że w głębi duszy wcale nie chce być wolny – chce zobaczyć i zrozumieć cokolwiek kryło się w za tym. Powierzchnia ściemniała ponownie tworząc zarys twarzy widoczny dzieki kombinacji zlewających się ciemnych cieni. Wysilił wzrok starając dostrzec szczegóły, lecz cienie nieustannie zmieniały swoją pozycję. Uformowane z czerni usta wydały się uśmiechać z wyższością.
– Witaj Jelle – rozbrzmiewający tysiącem ech głos wyszeptał wprost w jego ucho. – Myśli kształtują rzeczywistość. Wystarczy je tylko wzmocnić, a świat zostanie wyrzeźbiony na nowo – ukształtowany, jak miękka glina w rąkach artysty nim zmieni on bez– kształtną mase w arcydzieło podziwiane przez stulecia.
– Kim jesteś? – zapytał
– Głosem z przeszłości, który pomoże ci zrozumieć co dzierżysz w dłoni. W twoim języku nazwałbyś mnie Prze– wodnikiem – cichy głos drażnił jego nerwy. – Jestem artefaktem zostawionym przez cywilizację, zanim jej czas przeminął. Jestem prezentem dla tych, którzy zajmą ich miejsce. Twoja rasa nie jest świadoma potęgi jaką dysponuje, nie zna swoich możliwości. Wasze mózgi śpią. Tworzycie światy istniejące tylko w czasie snu i marzeniach. Ja potrafię wzmocnić wasze myśli. Zmienić marzenia w realia.
Jelle westchnął myśląc, że potrzebuje się przespać i wszystko wróci do normy.
– Wiem, że mi nie wierzysz. Vermeer też nie wierzył. Wy Holendrzy z zasady wierzycie tylko w siebie i to co można dotknąć, zbadać, udowodnić – twarz z obrazu zaśmiała się. Cienie zatańczyły ponownie. – On był zwykłym złodziejem zanim mnie odnalazł, a w czasie jednej nocy odmieniał świat stając się mistrzem podziwianym przez stulecia.
– Oleg? – Jelle nie potrafił powstrzymać ciekawości.
– Odbicie jego duszy zmieniło świat w piekło – głos zanikał. – Mogę wydobyć z ciebie najgłębsze, najsilniejsze pragnienie twojego ja. Czy masz odwagę spróbować? – Cienie wirowały coraz wolniej i wolniej, aż powierzchnia wosku wygładziła się zmieniając ponownie w gładką, nieprzejrzystą masę.
Przez kilka chwil Jelle zastanawiał się, co on do licha wyczynia. Rozmawia z obrazem. Nie był materiałem na bohatera, raczej na tchórza, przecież nie uratował Hylke, tylko patrzył. Dysponował może jednak bronią, mogącą wszystko naprawić. I miał swoją szansę. Wydało mu się jakoś łatwiejsze, bardziej logiczne, żeby spróbować tu i teraz zanim straci odwagę, czy ktoś zapyta co właściwie robi.
Zamknął oczy. Poczuł, jak wolno odpływa w krainę marzeń z każdą chwilą coraz bardziej tracąc kontakt z rzeczywistością. Dźwięki powoli zanikały, aż wreszcie jego uszy wypełniła cisza. Rozkoszował się brakiem nieustannie dręczącego nerwy szumu wielkiego miasta i z ulgą otworzył oczy w krainie snu.
Promienie słońca przedzierały sie przez chmury odbijając sie w kroplach rosy leżących na trawie – błyszczących, jak diamenty nonszalancko rozrzucone po murawie. Woda zmieniła pajęczyny w drogocenne sznury lśniących naszyjników. Świat rozkwitł niezliczoną ilością odcieni zieleni przetykanych gdzieniegdzie barwną mozaiką kwitnących kwiatów.
Nastał nowy dzień, jak biała karta w pamiętniku oczekując na wypełnienie. Kusząc nieograniczonymi możliwościami. Strasząc wolnością absolutną kreowania własnego losu.
Opowiadanie napisane pięknym językiem- z pomysłowymi metaforami i opisami :) I takie chyba nawoływanie do zjednoczenia polsko-rosyjskiego w ostatniej części - pomysłowe.
Trochę smutne. Teraz wypowiem się jak część komentujących tu osób: temat stary jak świat i wykorzystany już miliardy razy zarówno w kinie, książkach, komiksach i itd. itp. isretete... Ale dla mnie było ok :) Ładnie napisane i nie nudzi.
Pozdro.