Jestem wszędzie i nigdzie, unoszę się w przestrzeni, dryfuję w was.
Istnieję odkąd istnieje współczesny człowiek. Powstałam razem z pierwszymi myślami, pierwszymi filozofiami i pierwszymi religiami. Tak naprawdę nie mam jednego imienia. Po prostu jestem. W pewnym sensie absolutem.
Możecie uznać, że jestem duchem, który czasem kogoś nawiedza. Część obdarzonych moją obecnością ludzi chyba wszyscy na świecie dobrze znają i pamiętają nawet po stuleciach. A wszystko dzięki mnie i moim poglądom. Ze zwierzętami bywa inaczej. Pobyt wśród nich to raczej jak egzotyczne wakacje.
Niektórzy nazywają mnie moralnością, drudzy biorą mnie za sumienie, inni za sprawiedliwość, słuszność lub prawdę. Wiecie przecież jednak, że nie ma jednej moralności czy prawdy, każdy ma swoją. Ja też…
A teraz nabrałam ochoty znowu się reinkarnować. Ciekawe, jakie wcielenie tym razem mnie czeka. Trudno to przyznać, ale na wybór nosiciela nie mam żadnego wpływu, tu decydujący głos ma Los.
***
Sesja zbliżała się wielkimi krokami. Studenci mieli wręcz wrażenie, że wykradła ze starej baśni siedmiomilowe buty, by szybciej nadejść i dręczyć biednych żaków. Na uczelni rozpoczął się typowy dla tego okresu paniczny rozgardiasz. Nagle okazało się, że grupy liczą dwa razy więcej słuchaczy niż w środku semestru, a stosy indeksów co chwila zmieniały biurka doktorów i profesorów. Ci z kolei tonęli w biurokracji, papierowej i nowej, elektronicznej, bo tradycja tradycją, ale świat szkolnictwa wyższego też uznał, że należy iść z duchem czasu.
Tomek Mańkowski, który na studia poszedł bo tak w jego rodzinie wypadało, na co dzień zwykle zajęty dziewczynami, imprezami i rajdami motocyklowymi po bliższej i dalszej okolicy, nie miał już czasu na regularne uczęszczanie na wykłady. Z ciężkim sercem stawiał się na zajęciach laboratoryjnych i od czasu do czasu na ćwiczeniach, gdy ich uniknięcie wiązało się ze zbyt dużymi kosztami. Był więc stałym klientem punktu ksero, prowadzonego przez niezwykle sympatyczną panią Stasię, która w taki sposób postanowiła dorabiać sobie do emerytury. Po kilku miesiącach Tomek zyskał u niej status VIP-a.
Kobieta nie tylko doceniała stały przypływ gotówki, ale też szczerze lubiła wiecznie uśmiechniętego, wyluzowanego młodzieńca. Zwłaszcza że chłopak okazał się niezwykle szarmancki i traktował ją z szacunkiem, a i adorował w ujmujący sposób.
I teraz też Tomek stanął na końcu ciągnącej się przez pół korytarza kolejki. Nigdy nie wpychał się przed innych. Wiedział, że pani Stasia i tak go sama wypatrzy. Wiedzieli to też inni i zagadywali chłopaka.
– Co dziś kserujesz? Weźmiesz też kopię dla mnie? A możesz dla mnie skserować jeszcze to? A ja w tym czasie polecę po zaliczenie do Kobyłki.
Tomek zbierał więc zamówienia i pieniądze i spokojnie czekał. Jemu się nigdzie nie śpieszyło.
– Panie Tomaszku, a co pan tu tak stoi sam na środku holu?
Wyrwany z zamyślenia, odwrócił się na dźwięk swego imienia. Za nim stała zarumieniona od mrozu pani Stasia, trzymając w dłoniach siatki z jakimiś zakupami. Dokoła było pusto, kolejka przesunęła się już sporo do przodu i faktycznie został sam.
– Dzień dobry. – Od razu chwycił torby, wcześniej wepchnąwszy pod pachę plik kartek. – Pomogę, co ma pani sama to dźwigać.
– Dziękuję, dobry z ciebie chłopiec.
Wysuwające się spod ramienia notatki uratowała pani Stasia.
– Znów coś do skopiowania? Tylko tyle dzisiaj?
– Mam jeszcze książkę w plecaku. Ale potrzebuję jedynie dwa rozdziały. Nic pilnego. Mogę to zostawić i zajrzeć później?
– Oczywiście, dziecko, jak zawsze – roześmiała się kobieta.
– A i byłbym zapomniał. Z książki trzy razy, notatki z algebry pięć, z chemii, to te, raz.
W trakcie rozmowy minęli sznur nerwowo przestępujących z nogi na nogę studentów i doszli do lady, za którą uwijała się pracująca u pani Stasi dziewczyna.
***
Uhmm… Jak dobrze znowu mieć ciało. Wyciągnąć się, rozprostować nogi… Hej! Gdzie moje nogi! Albo łapy, skrzydła, cokolwiek! Co tu się dzieje? Kim ja jestem? Spokojnie. Zaraz wszystko się wyjaśni, tylko muszę się uspokoić…
Niemożliwe! No nie wierzę! Kartka papieru! Jestem kartką papieru! Nie, jestem wieloma kartkami papieru. Uległam rozdrobnieniu! Niech się wredny Los tak nie cieszy, łajza jedna! Wiem, że to jego pomysł. Ja mu dam. Nawet w tej postaci pokażę, na co mnie stać.
***
Dwóch dowcipnisiów z trzeciego roku stało pod oknem, obserwując chudego drugoroczniaka, który z wypiekami na twarzy podawał dziewczynie plik rozwiązanych testów z fizyki hałasu. Dziewczyna beznamiętnie włożyła je do podajnika, wybrała liczbę kopii i uruchomiła maszynę.
– Te, on myśli że my tacy wspaniałomyślni!
– No, ciężko strasznie się napracowaliśmy, żeby z podchwytliwych odpowiedzi wybrać te właściwe…
– Aha, metoda chybił-trafił i losowania w ciemno jest bardzo pracochłonna!
Roześmiali się obaj, szturchając przyjacielsko łokciami. Po chwili jednak jeden z nich nieco się zaniepokoił.
– Stary, zobacz, on to kseruje chyba dla całego rocznika…
– No to uwalimy cały rocznik. – Nie przejął się drugi. – Ale jełopy… Dobrze im tak, mogli się uczyć, a nie liczyć, że starsi im wszystko na tacy podadzą.
***
Trochę tu ciasno. I ciemno. Ale te wałeczki przyjemnie masują. Szkoda, że toner się sypie i brudzi mi krawędzie. Co za ludzie, mogliby przeczyścić bębny.
Co my tu mamy? Test z fizyki hałasu. Pytania i odpowiedzi. Zakreślone… A cóż to za brednie?! Te odpowiedzi to zbrodnia przeciwko mnie. O nie, tak nie może być.
Nakreślę nowy ślad, przesunę tonerowy wzór, ta kreska o tu, druga obok. I jeszcze…
No, teraz jest tak, jak być powinno.
***
Przejęty tym, jak łatwo udało się uniknąć kucia do jednego z trudniejszych egzaminów u bardzo wymagającego profesora, młodzieniec nawet nie zwrócił uwagi, że kserokopie testu różnią się od oryginału. Nie było chyba pytania, które miałoby zakreśloną taką samą odpowiedź.
Chudzielec oddał pożyczone kartki dwóm dowcipnisiom i pognał do czekającej na niego grupy.
Kilka dni później stary, siwy profesor ze łzami wzruszenia wpatrywał się w listę wyników egzaminu z fizyki hałasu. Od góry do dołu same piątki.
– Wreszcie, wreszcie mi się udało. Wiedziałem, że kiedyś w końcu nauczę ich, zaszczepię miłość do nauki, że… – mruczał do siebie wzruszony.
Był pewien, że nie ściągali ani z żadnych ściąg, ani od siebie wzajemnie. Znał wszystkie studenckie sztuczki, co semestr poznawał nowe i potrafił im zaradzić. W trakcie egzaminu widział wyraźnie, że nikt nie próbował oszukiwać.
Nareszcie poczuł się spełniony jako wykładowca.
***
Pani Stasia włożyła plik odręcznych notatek do podajnika. Rzuciła okiem na równe rzędy kształtnych liter i czytelne schematy. Jej uwagę zwróciły oznaczone różnymi kolorami elementy wzorów chemicznych i definicje. Zanim maszyna rozgrzała się i zaczęła pracę, kobieta wyjęła plik.
– Aż szkoda to kserować normalnie… – wyszeptała, przekładając kartki do innej kserokopiarki. Wprawdzie Tomek zapłacił za zwykłe ksero, ale postanowiła różnicę w cenie wziąć na siebie jako właścicielka punktu i zrobić chłopakowi prezent.
Skaner ruszył, po nim rolki i bębny. Maszyna zaczęła wypluwać kolejne kolorowo zadrukowane kartki. Pani Stasia w tym czasie zajęła się kserowaniem wybranych rozdziałów książki.
***
Same testy, notatki, książki… Ile w nich błędów! Aż żal me nieistniejące serce ściska. Zaczynam się zastanawiać, czy poprawiać je wszystkie. Może jednak nie. Cała prawda podana od razu może być dla ludzi zbyt dużym szokiem. Zresztą, zdaje się, że wylądowałam na jakiejś uczelni. Wyłącznie studenci kopiują takie ilości wszelkich materiałów. Uczelnia… Naukowcy…
Ech, rozmarzyłam się. Już dawno nie nawiedziłam żadnego naukowca. Ostatnim był chyba… zaraz… tak! Einstein! Cudowny człowiek. Mam do Alberta ogromny sentyment. W lot łapał wszystkie podsuwane idee. Jaka szkoda, że nie mogłam przedstawić mu całej prawdy. Zawsze musi zostać coś dla innych…
Zaraz, zaraz, a co my tu mamy? Przecież zanim te związki ze sobą przereagują, minie wieczność. A wystarczy dodać o taki katalizator i wydajność cudownie wzrośnie. Tym samym mamy rozwiązany problem paliwowy i energetyczny świata, co przecież niedawno udowodniłam. Owszem, dawno się nie reinkarnowałam w żadnym naukowcu, ale to nie znaczy, że nie podrzucam im czasem jakichś okruchów we śnie. Byłam przekonana, że ten katalizator już wynaleźli.
Ech, pewnie jakiś marny studencik coś pomieszał, przerysowując schematy i równania. Przynajmniej pismo ma ładne…
***
Tomek szarmancko ucałował dłoń pani Stasi, odbierając kserokopie. Na widok kolorowych wydruków materiałów z chemii, solennie obiecał butelkę nalewki orzechowej od ciotki, istnej mistrzyni nalewkarstwa.
Nawet nie sprawdził, czy wszystko się zgadza. Nie musiał, bo wiedział, że u pani Stasi zawsze zamówienia są w porządku. Dlatego też nie zwrócił uwagi, że kopia różni się nieco od oryginałów pożyczonych od koleżanki z roku.
Jedno Tomaszowi należało przyznać. Jak już usiadł do nauki, to przyswajał wiadomości z olbrzymią łatwością. Dzięki fotograficznej pamięci wystarczyło mu raz przeczytać tekst, lub przez chwilę poprzyglądać się schematowi. Nie musiał robić ściąg.
Zasiadł teraz w ławce spokojny i opanowany, czego nie można było powiedzieć o co najmniej połowie rocznika. Profesor Kleszczewski uchodził na uczelni za jeden z największych postrachów studenckiej braci. Zadawał bardzo drobiazgowe i podchwytliwe pytania, układając dla każdej egzaminowanej grupy nowy zestaw.
Wspomagający profesora doktoranci rozdali kartki, zaczęło się odliczanie czasu do końca egzaminu. Zaszurały krzesła, kliknęły długopisy.
***
– O ja pie… – Doktor Ostrowski ze zdumienia aż uciął w połowie słowa i dokończył przekleństwo w myślach.
– Cóż cię tak wzburzyło, Andrzej? – Profesor Kleszczewski podniósł głowę znad swojego pliku prac.
– Wątpię, żebyś kojarzył Mańkowskiego z trzeciego roku chemii organicznej, bo na wykładach raczej nie bywa. Ale na ćwiczeniach i laboratoriach wykazuje się sporą wiedzą. Zawsze miałem go za rozgarniętego i inteligentnego człowieka, a tu nawypisywał takie głupoty, że aż nie wiem, jak to skomentować.
– Pokaż. – Profesor wstał od swojego biurka i pochylił się ponad ramieniem doktora.
Po chwili zerkania na kartkę, gwałtownie chwycił ją i przybliżył do oczu. Oddalił. Cofnął się dwa kroki, klapnął na krzesło, cały czas wpatrując się ze zmarszczonym czołem w papier.
– Niesamowite! Skąd on to wie? Przecież to jeszcze tajemnica…
– …? – Niewypowiedziane pytanie coraz bardziej zaintrygowanego Ostrowskiego zawisło w powietrzu.
– Jest szansa, że ten, jak mu tam… Mańkowski jest jakimś geniuszem! Zamknij drzwi na klucz. Muszę ci coś powiedzieć w największym sekrecie.
Ostrowski przekręcił klucz w zamku i przysunął swoje krzesło bliżej profesora Kleszczewskiego. Ten zaczął przyciszonym głosem.
– Pamiętasz, jak latem byłem gościem na Uniwersytecie Burgundzkim w Dijon?
– Jakżebym mógł zapomnieć – uśmiechnął się Ostrowski. – Opowiadałeś całemu zakładowi istne cuda o ich wydziale.
– Ale nie wszystkie. Mój dobry przyjaciel, profesor Pierre Freron, podzielił się ze mną swoim odkryciem. Wprawdzie całość jest jeszcze w fazie sprawdzania, ale mamy prawie stuprocentową pewność, że zrewolucjonizuje ono rynek energetyczny. Tania, łatwa energia w nieograniczonych ilościach. Bezpieczna. A wszystko z jednej reakcji chemicznej, dzięki odkrytemu przez Frerona katalizatorowi. Aż dziw, że tak długo nikt na to nie wpadł… Zostałem zaproszony do udziału w ostatnich, niezależnych testach. Jak wyniki się potwierdzą, to Pierre leci dalej z publikacjami i patentem. A my będziemy mieli w tym swój mały udział…
– To ten twój tajemniczy projekt? I ja nic nie wiem?
– Wybacz. Miałem cię wdrożyć do pomocy w przyszłym tygodniu, gdy laboratorium będzie w pełni skompletowane. To wynikało z klauzuli poufności. Nawet nie wiesz, ile papierów i podobnego typu klauzul musiałem popodpisywać.
– No dobra, staruszku, do tematu projektu jeszcze wrócimy. Ale co ma do tego Mańkowski?
– Dobre pytanie. Tu, widzisz? Odpowiedź na pytanie piąte.
– No, te bzdury…
– W tym sęk, że to nie są bzdury, tylko równanie na TĘ reakcję z TYM katalizatorem. O tu… – Postukał palcem w papier.
Ostrowski zsunął okulary na czubek nosa i spojrzał sponad nich na twarz profesora, który kontynuował.
– W tym przypadku praktycznie prawidłową odpowiedzią powinna być błędna odpowiedź, ale jednocześnie jedyna zgodna z aktualnym oficjalnym stanem wiedzy. Ten proces wprawdzie działa, ale do doskonałości mu daleko, a koszt wytworzenia dżula energii kosztuje dwa dżule. Czyli mamy ładną teorię, której uczymy, która coś pokazuje, ale nie do końca jest prawdziwa.
– No dobrze, z pewnych niedoskonałości zawsze zdawaliśmy sobie sprawę. Ale nadal nie wiem, co z tym Mańkowskim…
– Ja też… Ale wychodzi na to, że jakimś sposobem wpadł na to prawdziwe rozwiązanie problemu. Freron lata spędził w laboratorium, poszukując nowych rozwiązań, a ten młodzieniec doszedł do tego samego jedynie teoretyzując…
– Albo… – zawahał się doktor. – Albo włamał się do tworzonego przez ciebie laboratorium i wykradł informacje…
– Oskarżasz chłopaka? – zdziwił się Kleszczewski. – Raczej bezpodstawnie. Laboratorium nie znajduje się na terenie naszego instytutu i jest utajnione. Jak całość prac.
– Sam już nie wiem, mam mętlik w głowie. No i pozostaje sprawa oceny egzaminu. Tak mi namotałeś, że nie mogę mu pytania zaliczyć i jednocześnie zaliczyć wszystkie inne „prawidłowe”. Ale nie mogę też nie zaliczyć… I chętnie zbadałbym kwestię, skąd on to wziął. Proponuję przeprowadzić śledztwo.
***
Tomasz zdziwił się, gdy na wywieszonej obok drzwi gabinetu liście z ocenami nie zobaczył swojego nazwiska. Stary Kleszczewski słynął ze skrupulatności i nigdy nie gubił żadnych prac. Młodzieniec stał chwilę, wpatrując się bezmyślnie w zadrukowane kartki papieru. W pewnej chwili znalazł. Na osobnym skrawku.
„Pan Tomasz Mańkowski jest proszony o zgłoszenie się do prof. Kleszczewskiego w godzinach udzielania konsultacji.”
Tomek zerknął na rozpiskę na tabliczce, na zegarek i zapukał do drzwi.
Wszedł do gabinetu całkiem opanowany i spokojny.
– Dzień dobry, panie profesorze. I panie doktorze – dodał na widok doktora Ostrowskiego.
– Dzień dobry, panie Mańkowski. Proszę usiąść. – Ostrowski podsunął mu krzesło.
– Zaciekawiła nas pana praca egzaminacyjna.
Przez twarz chłopaka przemknął delikatny cień niepokoju.
– Jesteśmy ciekawi, z jakich materiałów korzystał pan, przygotowując się do egzaminu.
Tomasz może i był leserem, ale cenił sobie uczciwość. Przekonał się, że dzięki niej można wygrać znacznie więcej niż cwaniactwem. Decyzję podjął więc błyskawicznie, po minimalnym zawahaniu. Nie ukryje przecież, że nie chodził na wykłady.
– Z książek, z zajęć, z notatek koleżanki.
Obaj wykładowcy spojrzeli na siebie ze zdziwieniem w oczach. W żadnej z innych prac nie padła druga taka odpowiedź.
– Której? Zresztą nieważne, to możemy ustalić za chwilę. Czy ma pan wciąż te notatki?
– Samych notatek nie, oddałem. Precyzyjniej mówiąc, uczyłem się z ich kserokopii…
***
Ale zabawa! Tu coś poprawię, tam skoryguję. Studenci jednak są fajni. Przyznaję, że czasem też podobają mi się ich psikusy. I nawet sama zaczęłam je robić. No co, przecież mówiłam, że każdy ma swoją rację…
Dzięki ci, Losie! Po raz pierwszy jestem tak blisko zwykłych ludzi, między tak wieloma naraz. I już wiem, jak wykorzystać swe rozmnożenie – zaraz pojawię się w jakimś ciekawym urzędzie. Tyle ich do wyboru…