- Opowiadanie: elvis_king - Nisza

Nisza

Opowiadanie przygotowane na konkurs wiedźmiński. Przeredagowane, zmniejszone o kilkanaście tysięcy znaków, dodana pierwsza scena. W opowiadaniu wykorzystano fragmenty rytuału egzorcyzmu i sakramentu namaszczenia chorych z epoki.

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Nisza

Mistrzowie uczyli go ostrożności wobec trupojadów. Przez ostatnie trzy lata zabił ich jednak tyle, że spotkanie kolejnego ghula wydawało mu się rutyną. Pola bitew i cmentarzyska po wielkich masakrach – ślady po ostatniej wojnie – wabiły ich dziesiątki.

Młody wiedźmin wyciągnął miecz. Pokryta srebrem klinga odbiła kilka promieni księżyca o przygasła. Biała tarcza schowała się już za chmurami. Noc będzie ciemna. Jemu to jednak nie przeszkadzało. Zmutowane oczy szybko akomodowały się do takich warunków. Wszedł między drzewa.

Miejscowi pochowali niedawno w pobliżu żołnierzy ze wschodu, którzy zginęli w jakiejś potyczce. Zapach ludzkiego ścierwa przyciągnął potwory. Oko zarejestrowało ruch. To było gdzieś niedaleko. Poszedł spokojnie w tamtą stronę nasłuchując. Chyba przeszkodzi im w posiłku. Ruszył szybciej. Zaskoczenie to podstawa. Na polance były trzy pochylone cienie. Czas uderzać. Prawie bez szmeru zaszarżował na potwory. Nie miały pojęcia, że się zbliża. Łatwizna…  Zamachnął się w szyję pierwszego odrąbując niemalże głowę od tułowia. Chciał szybko uderzyć drugiego i odskoczyć. Miecz, który wszedł w ciało ścierwojada jak w masło nie wyszedł niego tak płynnie. Został z tyłu. Wiedźmin potrzebował dodatkowego obrotu, żeby uderzyć. Pewnie wszedł piruet. I wtedy dostał pierwszy cios. Poczuł silny ból w ramieniu a później jeszcze w plecach gdy te spotkały się z drzewem. Co do cholery…

Otworzył szeroko oczy szukając zagrożeń. Zobaczył wielkie, zwaliste cielsko zbliżające się z wielką prędkością. Graveir – rozpoznał bezbłędnie, a potem ogarnęła go ciemność.

Kilkadziesiąt metrów dalej błysnął mały ognik a chwilę później pojawił się kłąb dymu.

– To chyba niezdrowe – odezwał się jeden głos.

– A kto ci takich głupot nagadał – odpowiedział drugi – Niby człowiek uczony i obyty.

– Szkoda chłopaka – dorzucił chwilę później.

– Szkoda… ale szukam tylko silnych i gotowych. Teraz tacy aroganccy młokosi są niebezpieczni – urwał na chwilę. Rano pozbierajcie jego broń i rzeczy. Tak, żeby nikt nie zorientował się czyj to trup. I nie pal tego więcej przy mnie…

 

 

 

Wstawanie po nocy spędzonej pod gołym niebem przychodziło mu coraz gorzej. Powoli podniósł się, spojrzał na dopalające się niewielkie ognisko, które nie dawało zbyt wiele ciepła. Bał się rozpalić większego by nie sprowadzić na siebie uwagi. Po wojnie nie było to bezpieczne miejsce nawet jak na jego standardy.

Powoli doprowadził swoje mięśnie do stanu używalności. Umysł także wracał do pełni koncentracji. Wszystko w jego ciele było już gotowe do wykonywania zadań.

Żuł jeszcze kawałki suszonej wołowiny gdy przytroczywszy do konia juki, które skrywały dwa miecze – stalowy i srebrny, ruszył przed siebie na poszukiwanie pracy.

Trudno teraz było o prawdziwe potwory. Większość wyginęła w niedawnej wojnie, czy to przypadkiem czy to wykorzystywana przez obie walczące armie. Inne, te bardziej rozsądne, poukrywały się gdzieś. Mnóstwo było za to drobnicy, zgłasza ghuli i tym podobnych istot żywiących się ludzkim ścierwem. Dziwne, ale przed każdą wielką wojną pojawiały się one nie wiadomo skąd. Jak gdyby przeczuwały, że wkrótce będzie co jeść. Pieniędzy z polowania na takie stwory raczej nie było. Dostawał co najwyżej jakąś strawę i dach nad głową, najczęściej wspólnie z koniem.

Unikał dużych miast. Zbyt wielu tam było żołnierzy – wyzwolicieli a on nie wzbudzał ich zaufania. Trudno zresztą było tego nie zrozumieć. W zniszczonych miastach łatwiej było o potwora, ale praca tam była zbyt niebezpieczna a i płacić za bardzo nikomu się nie chciało.

Nowa władza zwalczała chętnie wszelkie przejawy zabobonu. Choć owszem miał dokumenty i mógł poruszać się po całym kraju to liczne kontrole, niepewny zarobek oraz niechęć do popadania w konflikty i zbytniego rzucania się w oczy skłoniły go do ucieczki z takich miejsc. Szybko zorientował się, że idąc przez małe wioski znajdzie więcej chleba i pieniędzy (raczej tego pierwszego niż drugiego).

Szedł już dobre dwie godziny prowadząc objuczonego konia gdy przed sobą zobaczył wieś. Wyłoniła się nagle gdy wszedł piaszczystą drogą na szczyt niewielkiego wzgórza. Ciekawe czy jest zamieszkała. Mijał już niejeden przysiółek a czasem i całą wieś bez jednego mieszkańca. Ludzie najpierw się mordowali, później przeganiali więc wiele miejsc pozostawało wyludnionych. Od niedawna dopiero zwożono tu przesiedleńców ze wschodu.

Wieś zawsze dawała szansę na jakąś drobna robotę – czy to urok do odczynienia czy nazbyt naprzykrzające się potwory z nieodległego lasu albo jakiś stwór na cmentarzu. No chyba, że to ci ze wschodu. Oni zawsze mieli swoje własne sposoby na większość problemów. Sposoby, które przeważnie znały ichniejsze baby – nie zawsze pomagały, ale woleli je zdecydowanie od profesjonalnej usługi wiedźmina. Ot skąpstwo i tyle.

Wszedł między zabudowania. Domki były małe, otoczone równie małymi płotkami. Jakby mieszkały tu niziołki. Widać było gospodarską rękę bo ściany były pobielone, dachy świeżo kryte słomą. Przed co którymś domkiem na obowiązkowej ławeczce siedzieli starsi ludzie. Niektórzy zupełnie nieruchomi, jakby zaczarowani lub umarli. W całkowitym bezruchu. Inni wodzili wzrokiem na wszystkie strony bacząc by zbyt długo nie patrzeć na przybysza. Minął już piątą czy szóstą chatynkę gdy wreszcie podszedł do płotu, za którym uwijała się jakaś kobieta. Na oko miała ze trzydzieści pięć lat, ale teraz oczy bywały w tej kwestii złudne. Wojna bardzo szybko postarzała ludzi – zauważył to już dawno temu, gdy zdarzało mu się plątać w różne międzyludzkie konflikty. Zazwyczaj zresztą całkiem przypadkowo. No dobrze, czasem przez własną głupotę.

– Witam – powiedział nieco ochryple.

– Witam Panie – odpowiedziała nawet nie podnosząc głowy.

– Sołtysa szukam czy jak tam zwiecie starszego we wsi – kontynuował spokojnym, acz rwanym głosem. Ostatnio nie miał zbyt wielu okazji by się do kogoś odezwać. – Za pracą się rozglądam…

Dziewczyna uraczyła go wreszcie spojrzeniem, mógł się więc jej przyjrzeć. Niczego sobie pomyślał gdy zobaczył szczupłą, drobną blondynkę o całkiem urodziwej twarzy, z chustką na głowie i w znoszonej sukience, która wcale nie ukrywała kobiecych kształtów.

– A to musi iść na koniec wsi. Cały czas tą drogą i będzie. Chata trochę większa i przed domem ławki i stoły – odpowiedziała schylając się z powrotem do pracy.

– Dziękuję…

Nie usłyszał odpowiedzi. Znalazł natomiast dom w którym miał spotkać sołtysa. Kilka osób siedziało przed nim przy drewnianych stołach, na dość chybotliwych ławkach. Z przeróżnych naczyń – słojów, menzurek i innych szkieł, których nazw nie znał – przypominających raczej wyposażenie pracowni alchemika niż zastawę popijali niezbyt klarowny płyn. Wcześnie zaczynają.

– Dzień dobry panom gospodarzom. Sołtysa szukam. – powiedział bardzo głośno i wyraźnie.

Wszyscy odwrócili się ku nie mu. Widział, że krzepcy mężczyźni nie są całkiem bezbronni a ręce ich kierują się ku kieszeniom czy leżącym tu i ówdzie kijom.

– A czego chcesz od sołtysa człowieku. – odezwał się jeden z nich, zapewne nie sołtys.

– A no pracy szukam panie. Nazywam się Reporst…

– A to chyba jakieś obce nazwisko. – odezwał się ten sam człowiek przerywając mu wpół zdania.

– Ano stąd nie jestem. Z południa…

– Tu zbytnio nie lubimy obcych. – kontynuował tamten.

– Rozumiem panów, ale jeśli pracy mi nie dacie to pójdę dalej. Ja wadzić tu nikomu nie chcę a i bić się z nikim nie mam zamiaru. Te noże i pałki nie przydadzą się wam zbytnio. Mam nadzieję…

– A jakiej pracy szukasz – odezwał się siedzący przy stole człowiek. Był zapewne najstarszy z całej grupy i być może najrozsądniejszy. Może to sołtys.

– Jak mówiłem jestem Reporst i jak chciałem dodać jestem wiedźminem. Potwory biję, uroki odczyniam. Idę na południe, w góry, przezimować i przy okazji napotkanym ludziom pomagam… – zaczął wyjaśniać.

– Za pieniądze! – odezwał się jeden z mężczyzn.

– A jakże. Żyć za coś trzeba a i worek obroku tani nie jest. – Odpowiedział wiedźmin. – Obiecać jednak mogę, że jestem wart swej zapłaty.

– No dobrze, dobrze. Bez kłótni i zwady mi tu tylko. Jeśli to wiedźmin prawdziwy to i tak gdybyście na niego w pięciu ruszyli to legli byście tutaj szybciej niż dziewka lekkich obyczajów. – powiedział siedzący mężczyzna, który coraz bardziej wchodził w rolę sołtysa.

– A więc jak tam mości sołtysie. – mówił więc już do niego bezpośrednio wiedźmin. – Jest tu dla mnie jakieś zajęcie.

– Panie wiedźmin…

– Reporst, do usług.

– A więc panie Reporst, siadnijcie tu ze mną a sobie porozmawiamy, bo wieści ze świata przynosisz na pewno. A i o pracy też. Tylko nie przecież o pysku suchym. – powiedział zapalając papierosa. – Podajcie no panu wiedźminowi gorzałkę i jak się co do jedzenia znajdzie to też przynieście.

Przed wiedźminem wyrosły naczynie z gorzałką – chyba menzurka – oraz talerz z jakąś kaszą. Wyglądało to dość biednie. Cóż jednak darmowa strawa (i tym bardziej gorzałka) to już było coś.

– Jedzcie panie wiedźmin. A potem opowiedzcie co tam w wielkim świecie.

Reporst nie potrzebował większej zachęty. Zabrał się za pałaszowanie kaszy, sięgając co czas jakiś po naczynie z wódką. Gdy już się posilił i zdawkowo odpowiedział o ostatnio podsłyszanych wydarzeniach na świecie i w kraju zapytał.

– A to chyba nie jest zwyczajna szklanica? – podnosząc szkło i trzymając je pod światło.

– A no nie. – Odparł sołtys. – Był tu do niedawna czarodziej, taki prawdziwy, a nie jakiś magik się znaczy. Biedak do wojny się nie mieszał, ale jak przyszły te nowe wojska, co to niby nas wyzwoliły, to się im nie spodobał chłop. Włości miał spore i chyba o to poszło, albo i o to, że zabobon szerzy. Ta wieś to też jego majątek był. No i przyszli panie wiedźminie, chyba w pięćdziesięciu. Wojaki po zęby uzbrojone. Połowę ich załatwił i to tak, że zbierać później nie bardzo było co. Dostał jednak granat pod nogi. Tak ryczał, takie zaklęcia rzucał, że reszta zginęła albo uciekła z pomieszanymi zmysłami. No ale jak poszli my to nóg nie miał, ręka jedna zwisała luźno a i głowa to chyba jakimś czarem się trzymała. Ducha wyzionął dwa dni później. Świeć Panie nad jego duszą – powiedział kierując głowę ku niebiosa i robiąc nieokreślony gest rękoma. – Lubili my go tutaj. Traktował nas dobrze, czynszu często zapominał zebrać…

– A jak ducha wyzionął to po jego poszliście…

– Lepiej my niż żołnierze. Pochowali my go godnie i wszystkie utensylia magiczne ukryliśmy. – kontynuował, zaczynając kolejnego papierosa – Chłop uczynny był. Jak poprzedni sołtys (świeć Panie nad Jego duszą) młódkę żonę wziął, a miał chłopina wtedy prawie siedemdziesiąt wiosen, taki mu eliksir przyrządził, że przez trzy dni z chaty nie wychodzili. A odgłosy jakie stamtąd dochodziły… Niestety serce staruszka tego nie wytrzymało i po tych trzech dniach mieliśmy kolejną wdowę we wsi. No i nowego sołtysa. W mojej osobie ma się rozumieć. Powiem ci w zaufaniu, że kilka fiolek tego eliksiru, rozcieńczonego oczywiście, sobie zachowałem. Jedną mam nawet przy sobie – dodał wyciągając naczynie z błękitna cieczą.

– No dobrze mości sołtysie – powiedział wiedźmin – zadanie jakieś dla mnie macie? Czym mogę wam tu służyć?

– A jest jedna sprawa taka, mości wiedźminie, jeśli oczywiście przebieraniec nie jesteś jaki?

– Panie sołtysie… – odpowiedział wyciągając swój wiedźmiński medalion z podobizną niedźwiedzia.

– No w czasach takich żyjemy, że trzeba być ostrożnym. – mówił prawie szepcząc – Różne podejrzane persony tu się kręcą. Więc mamy tu taki cmentarz, całkiem nowy. Walk tu dużo nie było, ale zwieźli z okolicy trupów trochę i pochowali a myśmy jeszcze mogiłę tym przez czarownika ukatrupionym usypali. No i tam teraz coś straszy, tak, że ludzie na pola okoliczne iść się boją. Cztery morgi pszenicy się zmarnowały tam panie wiedźminie a ile łąk nieskoszonych zostało.

– Jak straszy, jak wygląda? – dopytywał wiedźmin.

– Chodzą tam takie dwa lub trzy stwory, ludzi nie zaczepiają dopóki się nie zbliżą. Większe trochę od dużego mężczyzny. Raz jeden taki chojrak chciał je przepędzić. Poszedł z bronią i potem widzieliśmy, jak go zjadały…

– Znaczy się pewnie ghule, pełno ich w tych czasach. Ubić mogę. Kwestia jest tylko ceny.

– Wiesz panie my tu za wiele nie mamy…

– Panie sołtysie wiesz z kim rozmawiasz przecież. No chyba nie jestem pierwszym wiedźminem, który tu zaszedł.

– Ano nie… Zapytać tylko chciałem… O medalion wasz.

– A co z nim?

– Ano zwyczajnie to tu przychodzili jeszcze przed wojną wiedźmini. Tylko medalion mieli inny. Z wilkiem…

– Ostatniego wilka widziano chyba przed wojną gospodarzu. Później zniknęli. Nie wiemy co się stało i dlatego wędrujemy coraz dalej na północ szukając braci. Tam mają swoje siedlisko, albo mieli… My mieszkamy na południu i medaliony z niedźwiedziem nosimy.

– Rozumiem… A czegoś ci trzeba? – zapytał po chwili zamyślenia.

– Na ghule pójdę wieczorem, przed zachodem słońca. Miejsce gdzie głowę położyć i posiłek to wszystko czego na razie mi trzeba.

– Tego ci mamy pod dostatkiem: i miejsca i jedzenia. Zaraz cię zaprowadzą do jakiegoś łóżka wolnego.

Wiedźmin nie powiedział już słowa. Spojrzał na najdziwniejsze naczynie z jakiego przyszło mu pić gorzałkę, podniósł do góry i pozdrowił sołtysa skinieniem głowy. Wypił lekko mętny płyn wziął konia za uzdę i ruszył za jednym z mężczyzn, który zaprowadził go do pustej chaty. W sąsiedniej spotkał te młoda kobietę…

Wyszedł dopiero późnym popołudniem. W samotności zjadł posiłek i wrócił do siebie. Z bagaży wyjął długi pakunek. Zawinięte w szmaty schowane tam były dwa wiedźmińskie miecze. Wyciągnął ten srebrny. W ciepłym świetle słońca ostrze nie wydawało się aż tak zimne. Przez chwilę zastanawiał się czy brać ze sobą eliksiry. Zwykłe ghule nie były zbyt niebezpieczne, ale ostatnio spotykało go tak wiele niespodzianek, zazwyczaj przykrych, że wolał nie ryzykować. Zwłaszcza, że rany zadane przez trupojady paskudnie długo się goiły. Po co ryzykować. Sprawdził i przeładował pistolet. Słyszał o przypadkach nieostrożnych łowców potworów, którzy myśleli, że ustrzelili stwora. Ghule po kulach padały na ziemię a później chwytały delikwenta, który zanadto się zbliżył, myśląc ze idzie po trofeum. Na trupożerców zdecydowanie najlepiej działa srebro. Teraz więc załadował srebrne kule. Draństwa się tym nie zabije, ale żadne znane mu stworzenie nie jest obojętne na taki cios. Ghule można wtedy łatwiej dopaść. To był jego prywatny patent. Nie znali go nawet najbliżsi towarzysze. Wpadł na ten pomysł w czasie poprzedniej wielkiej wojny. Na milionowych cmentarzyskach ghule i inne trupojady pałętały się setkami, tworząc groźne stada. Nikt nie umiał sobie poradzić z tą zarazą. Reporst miał wtedy naprawdę świetne wyniki. Wystrzelał prawie półtora kilograma srebra.

Gdy wychodził ze wsi nie miał jakiegoś szczególnego pożegnania. Ot kilku uniesionych w górze rąk. Pewnie niezbyt by się przejęli gdyby zniknął. W tych czasach ludzie są raczej przyzwyczajeni do ciągłej zmiany.

Zbliżał się do cmentarzyska w pobliżu którego widywano potwory. Za dnia spały pewnie gdzieś w leśnym zaciszu. Teraz już obudzone w blednącym słońcu wieczoru czekały na moment w którym będą mogły zasiąść do posiłku. Zobaczył dwa humanoidy siedzące na skraju lasu. Nocą widziały prawie tak samo dobrze jak on, w gasnącym świetle wieczoru miał za to przewagę. Dlatego najlepiej dopaść je nim zapadnie zmrok. Usłyszały, że nadchodzi. Nie starał się ich zaskoczyć. Raczej wolał wywabić je na otwarty teren. Gdy się zbliżył zaczęły się denerwować wydając gardłowe dźwięki. Chciały go chyba wystraszyć i przepędzić. W końcu żywy nie był dla nich atrakcyjny. Doszedł do skraju lasu. Pomiędzy świerkami stały dwa ghule – może dziesięć metrów od niego. Wyglądały na mocno zaniepokojone jego obecnością. Wiedźmin trzymał pistolet w prawej ręce, która luźno zwisała mu wzdłuż ciała. Ustawił się tak by mieć na celu oba potwory. Szybko podniósł broń i wypalił po cztery razy w każdy z korpusów. Nie celował zbyt dokładnie. Nie zależało mu na tym. Jeden z potworów wyjąc z bólu ruszył na niego. Drugi padł na kolana. Przeciwnik to żaden dla wyszkolonego wiedźmina. Wyciągnął miecz i uderzył szarżującego na oślep stwora. Wydawało mu się, że w jego oczach widzi strach. Klinga błysnęła szybko uderzając w okolice szyi. Potwór straciwszy głowę zrobił jeszcze kilka kroków i padł. Drugi padł równie szybko, nie zdążywszy wstać. Zrobiło mu się ich nawet szkoda. Przez krótką chwilę. A później okazało się, że jak zwykle coś poszło nie tak.

Potężne uderzenie w plecy wyrzuciło go kilka metrów w powietrze. Gdyby nie specjalne wzmocnienia wszyte w kurtkę miał by co najmniej połamane kilka kości. Ochronny znak zapewnił mu udane lądowanie. Miękko przykucnął na szeroko rozstawionych stopach odwracając się w stronę napastnika. Stał przed nim wielki trupojad. Jeden z tych, które często spotykał na polach bitew mniejszych i większych wojen. Zdecydowanie postawniejszy, silniejszy, szybszy od zwykłego ghula. Oraz inteligentniejszy. Graveir. W takim razie nie pójdzie mu tak łatwo jak planował. Szybko ocenił sytuację. Miecz wypadł mu z ręki i leżał u stóp potwora. Pistolet, na dodatek z pustym magazynkiem wylądował gdzieś w trawie. Nie było zbyt wielu opcji. A stwór wyglądał na wkurzonego. Zapewne nie spodobał mu się los jaki zgotował jego krewniakom. Pomiędzy nimi było ledwie kilka metrów. Wiedźmin zaczął lawirować pomiędzy drzewami. Gdy tylko nadarzyła się okazja sięgnął po jeden ze swoich eliksirów. Potwór biegał za nim pomiędzy drzewami oddalając się od miecza, ale z rozmysłem odcinając od niego Reporsta. A wiedźmin poruszał się coraz szybciej. Wykorzystywał drzewa do szybkiej zmiany kierunku. To jeszcze bardziej denerwowało potwora. Kilka razy jego pięść uderzała w pnie tam gdzie jeszcze chwilę temu stał przeciwnik. Drzewa trzęsły się od tych ciosów a pazury stwora rzeźbiły w nich głębokie ślady. W pewnym momencie oboje znaleźli odrobinę wolniejszej przestrzeni. Wiedźmin oparł się o drzewo. Stali wpatrzeni w siebie. Dzieliło ich kilkanaście metrów. Wreszcie stwór ruszył na niego pochylony pokazując charakterystyczne grzebienie. Wedźmin przykucnął na co graveir pochylił się jeszcze mocniej. Wiedźmin obserwował rytm jego kroków. Gdy był już blisko wyskoczył w górę. Graveir zadarł głowę. Wiedźmin poczuł, jak jeden z grzebieni orze po jego nodze. Przestał kontrolować swój lot i wylądował niezbyt zgrabnie. Potwór tymczasem siłą rozpędu wpadł na drzewo. Odwrócił się już wolniej, nieco ogłuszony. Zobaczył plecy Reporsta pędzącego do swego miecza. Zawył ruszając w pościg. Mimo swej szybkości, z którą dogonił by niemal każdego człowieka, nie miał szans z wiedźminem, zwłaszcza pod wpływem eliksirów. A ten pędził po miecz jakby zależało od niego jego życia. Zapewne zresztą w tym wypadku tak było. Mając jakieś dziesięć metrów przewagi wiedźmin dopadł do swego miecza odwrócił się i przyjął pozycję do odparcia ataku. Teraz robił już wszystko tak jak go uczono. Atakował i odskakiwał, zmieniając rytm kroków, miejsca ataku, mieszając cięcia i pchnięcia. Potwór nie umiał się bronić przed takim przeciwnikiem. Próbował zadawać ciosy, lecz był coraz słabszy i wolniejszy. Chyba wiedział, że to tylko kwestia czasu… Trwało to jeszcze kilka minut, nim wiedźmin zdecydował się na ostateczny atak. Ciął najpierw w głębokim przysiadzie w nogę Graveira w okolicach kolana. Ten reagując na cios odsłonił szyję a Reporst zadał potężny cios z obrotu, kierując miecz ku górze. Ostrze cięło wszystko co napotkało, zatrzymało się dopiero na kręgosłupie. Wiedźmin odskoczył bojąc się jakiegoś rozpaczliwego ciosu. Nic takiego się nie zdarzyło. Potwór padł a jego oczy gasły. Wyglądał smutno, aż tak, że wiedźmin przestał rozumieć czego go o nim uczono. Nisza ekologiczna – zabijając trupojada nie burzysz sytemu. On nie jest z natury i natura go nie potrzebuje. Jak mnie.

Nagle wiedźmin poczuł zmęczenie, ogromny ciężar, który ktoś zwalił mu na barki. Walka trwała pewnie ledwie kilkanaście minut, ale czuł się jakby walczył całą noc. Rana… trzeba Wilgę, na wszelki wypadek.

Uderzył się dwa razy dłońmi w twarz – koncentracja i automatyzacja. Wstał, odszukał jeszcze pistolet, natychmiast załadował, tym razem ołowiem. Potem ruszył do wioski. Zapewne wyglądał okropnie bo ludzie patrzyli na niego dziwnie. Eliksiry i trucizna zrobiły swoje. Szedł ciężko a mijając kolejną postać rzucił tylko:

– Nie puszczajcie tam psów bo się ścierwem otrują.

Spojrzenia ludzi wydawały się podejrzanie, ale nie przejął się tym. Szedł prosto do chaty. Pewnie zasnął by nim głowa opadła na siennik, ale nie był sam. Iga… bo tak, jak dowiedział się miała na imię jego sąsiadka. Bez słowa zbliżyła się do niego – więc zapewne jeszcze nie czas był na odpoczynek tej nocy. Ledwie musnęła go przechodząc. Poszedł za nią. Dziwnym ruchem najpierw przytuliła się do niego, jakby czekała na to od dawna a później zaczęła ściągać z niego ubrania odsłaniając naznaczony bliznami tors.

 

Pobudka nie wyglądała tak jak to sobie zaplanował. W ogóle ostatnio coś ciągle krzyżowało mu plany. Gdy budził się po walce i takich dawkach eliksirów jak wczoraj czuł się jak na gigantycznym kacu. Tym razem uwierały go nie tylko ból głowy i suchość w gardle. Coś oplatało jego szyję, utrudniało oddech i ruch. Otworzył oczy, choć wiedział już chwilę wcześniej, że wokół stoi co najmniej kila osób. Był skrępowany sznurami. Co najmniej dwa oplatały mu szyje a po jednym unieruchomiło każdą z kończyn.

– Dzień dobry panie Wiedźmin – powiedział stojący nad nim sołtys – dziś musimy sobie poważnie porozmawiać.

– A co? Zamiast potworów utłukłem wasze dzieciaki? – powiedział próbując wyprowadzić go z równowagi.

– Żartowniś z Ciebie, ale nie martw się. Jeśli jesteś tym za kogo się podajesz nie musisz się niczego obawiać.

– A kim niby mam być? – odpowiedział poruszając się tyle na ile pozwalały mu więzy – Na pucybuta się raczej nie nadaję.

– Ach panie Wiedźmin, kim ty jesteś to już nie ja będę sprawdzał, nie ja… – zawiesił głos, a później zwrócił się do swoich towarzyszy – Bierzcie go, czas iść.

Dziś jego nowi znajomi nie mieli ze sobą pałek. Każdy przyszedł z karabinem lub strzelbą, część za paskami miała pistolety a inni noże. Wyglądali jakby umieli posługiwać się bronią. Choć w takich czasach chyba każdy potrafił. Szybko ocenił swoje szanse. Nie było znowu tak tragicznie, ale stwierdził, że skoro na razie żyje, to być może konfrontacja nie będzie teraz konieczna. Pętle, które miał na szyi przytroczone były do drągów. Ot taki prosty chwytak, jak na psy. Bez zbytnich ceregieli otaczający go ludzie podnieśli go siłą z łóżka i poprowadzili do drzwi izby. To było miejsce gdzie mógłby zaatakować, ale byli na to przygotowani, bo rozproszyli się i zwracali baczną uwagę na każdy jego ruch. Szli przez wieś, która tym razem wyległa cała.

Minęli ledwie o kilkadziesiąt metrów miejsce w którym wczoraj wiedźmin zabił ghule. Jakieś trzysta metrów dalej, za zakrętem polnej drogi, ich oczom ukazał się stary, podniszczony dwór. Wokół widać było ślady stoczonej tu niedawno walki. Strzały i ogień pozostawiły ślad nie tylko na budynku, ale i na całej okolicy. Weszli schodami do szerokich, podwójnych, dębowych drzwi. Za nimi był obszerny hol a po jego środku znajdowały się schody prowadzące na piętro a z niego zapewne na dwa skrzydła budynku. U dołu schodów siedział w głębokim fotelu mężczyzna. Panujący półmrok nie pozwolił by zapewne człowiekowi dostrzec jego rysów. Reporst jednak nie był człowiekiem, przynajmniej nie tylko. Zobaczył pozbawioną włosów głowę, noszącą ślady licznych ran. Niektóre z nich były świeże, inne zdecydowanie starsze. Mężczyzna z fotela odezwał się:

– Witaj – powiedział ochrypłym głosem. – niezmiernie mi przykro, że sprowadziliśmy cię tu w ten sposób. Jednak może to ocalić niejedno ludzkie życie. Miejscowi i tak już dostatecznie ryzykują.

– Nie wiem o czym mówisz, ale chyba nie zostaliśmy sobie przedstawieni. – odparł twardo wiedźmin.

– No cóż… ty przedstawiać mi się nie musisz Reporście. Twoje dokonania zna każdy, kto choć trochę interesuje się wiedźmińskim fachem. I to mimo, że minęło już ponad ćwierć wieku.

– Co znaczy, że ja nadal nie znam Ciebie.

– Jestem tym kim ty jesteś. Jestem wiedźminem. Mojego imienia nie poznasz, nie powie ci zbyt wiele – odparł nieznajomy. – Ale to ja przygotowałem tę próbę, którą tak pięknie przeszedłeś. Nie wiem czy sam bym podołał. Tak z zaskoczenia.

– Graveir to twoja sprawka? Mało mnie nie zabił – powiedział, niezwykle spokojnie, zważywszy okoliczności.

– No i miał to zrobić. To znaczy nie miał zabić koniecznie Ciebie. To taka zero-jedynkowa próba, albo jesteś wiedźminem i to całkiem niezłym, albo…

– No dobrze, rozumiem. Nie rozumiem za to po co ta próba i po co te więzy.

– No one nie są już tu potrzebne. Panie sołtysie bądźcie tak mili… – Ludzie otaczający Reporsta wykonali sprawnie polecenie. – Walczyłem z czerwonymi przez całą wojnę. To uczy ostrożności. A próba widzisz to sprawa arcyważna. Szukamy wszystkich wiedźminów, którzy ocaleli z wojny.

– Po co jeśli można wiedzieć?

– Są dwie możliwości: tych słabszych trzeba się niestety pozbyć, tych naprawdę mocnych ocalić.

– A ja jakim jestem?

– Ty należysz do elity osób wykonujących tę profesję, przecież wiesz.

– Więc po co jestem Tobie czy wam potrzebny.

– Nie domyślasz się? Walczymy! To wojna! Sam wypełniłem połowę cmentarza, który ostatnio zwiedzałeś. 

– A gdzie nasza neutralność, nasz kodeks… – wzburzył się po raz pierwszy w czasie tej rozmowy wiedźmin – Mamy chronić ludzi a nie zabijać! I to nie ważne czy zachowują się jak potwory. Nie mieszamy się do ludzkich wojen i dlatego jeszcze istniejemy. To nasza neutralność zapewnia nam przetrwanie. Przeżyliśmy wiele ludzkich wojen i zawsze była to jakaś trudność. Teraz też tak będzie. Trzeba tylko przeczekać.

– Nie masz racji przyjacielu. Nasza ekologiczna nisza gwałtownie się kurczy. Nagle wszyscy możni tego świata zaczęli się nami interesować. I to w niezbyt chwalebnych celach. Walczymy by przetrwać.

– Nie zamierzam z nikim walczyć.

– Ciekaw jestem czy zachowasz neutralność gdy po Ciebie przyjdą. Bo po mnie przyszli i to nie raz. I pewnie byśmy nie rozmawiali gdyby nie tacy ludzie jak miejscowy czarodziej. Niemcy się nami nie interesowali. Jesteśmy zbyt pospolitymi istotami, nie pasującymi do wizji ubermenscha. Ich bardziej obchodziły lykantropia czy wampiryzm. Ruscy inaczej. Dostrzegli w wiedźmińskich mutacjach szansę na wygranie wojny, każdej wojny. I dlatego to oni zaczęli wojnę z nami.

– I to Armia czerwona wypowiedziała nam wojnę?

– Nie armia, tylko NKWD. Dokładniej komórka, która zajmuje się takimi jak my wybrykami natury. A ściga nas jeden z jej agentów, który nazywa się Kirył, sam zresztą zapewne uczeń czarnoksiężnika, bo na magii się zna.

– A tak konkretniej…

– No to może usiądź, wszystko ci wyjaśnię.

Jak na zawołanie pojawił się człowiek z krzesłem. Reporst skorzystał z zaproszenia.

– Wiedza wiedźminów to bardzo ważna rzecz – rozpoczął dość patetycznie bezimienny wiedźmin. – My odtwarzaliśmy ponad pięćset lat wszystkie eliksiry potrzebne do przeprowadzenia pełnej mutacji. Pięćset lat prób i błędów by odtworzyć prawdziwych wiedźminów z tego co wiedziała Ciri. Ale teraz przyszli oni i chcą używając naszych mutacji stworzyć armię superżołnierzy zdolnych nieść najbardziej szalone idee na Zachód i stamtąd rozlać je na cały świat. Przez wiele lat mieszkałem na wyspie Valamo i o tym co tam się działo wiem na pewno. Co było wcześniej wiem z opowieści, przeprowadziliśmy w tej sprawie nasze małe dochodzenie. Na wschodzie istniał cech tygrysa. Gdy upadł car, a władzę objęli komuniści, ktoś zaczął interesować się tamtejszymi wiedźminami. Najprawdopodobniej w 1925 roku, na wiosnę, ponad tysiąc funkcjonariuszy OGPU ruszyło na wiedźmińską warownię. Lecz mieszkańcy byli gotowi do obrony. Wywiązała się walka. Warownia padła, zginęli niemal wszyscy. Podobno przeżyło dwóch chłopców, krótko po próbie traw. Ciała poległych wiedźminów krojono i badano. Co robili tym dwóm chłopcom wolę nawet nie myśleć. Najgorsze jednak, że przejęli całe zapasy wiedźmińskich eliksirów. Nie wiedzieli jak ich używać. Jednak spróbowali. Zniknęło prawie dziesięć tysięcy chłopców. Dziesięć tysięcy! Oczywiście nie wszyscy zginęli w czasie zmiany – powstało mnóstwo różnych mutantów. Widziałem fotografie niektórych z nich. Nigdy nie zapomnę tego widoku. Ostatecznie przeżyła czwórka najbardziej przypominających wiedźminów. Resztę wybito od razu albo wykorzystano jako materiał do badań. I tych czterech widziałem na własne oczy. W 1940 roku, na Valamo. Tam niedaleko monastyru była jedna z wiedźmińskich siedzib. Żyli tam w symbiozie z prawosławnymi mnichami wiedźmini spod znaku wilka. Zaatakowano nas gdy upadła Finlandia.

Atak przygotował Kirył, którego znaliśmy jako jednego z mnichów z monastyru. Okazał się on radzieckim agentem, który miał przygotować całą operację. Szykowali się do tego dosyć długo bo pojawił się tam trzy lata wcześniej. Był ciekawski – zauważyliśmy, że interesuje się nami troszkę zbyt natarczywie. No i używał magii, czarnej magii, na którą jesteśmy bardzo wyczuleni. Mnisi jednak uważali go za swojego, a on nawet po dziś dzień zwykł chodzić w szatach popa. Bardzo im zależało na wiedzy i umiejętnościach wiedźminów. Tym razem jednak my też byliśmy przygotowani. Podjęliśmy walkę i zwyciężyliśmy. Obroniliśmy to co najważniejsze – naszą wiedzę. Kilkunastu z nas zginęło, kilku się wydostało i uciekło. Ja miałem najtrudniejsze z zadań. Dopilnować by w ręce wroga nie dostał się nikt ze starych mistrzów, którzy potrafili przeprowadzić mutację. Patrzyłem jak jeden za drugim giną od własnych mieczy. Zniszczyliśmy tez całe laboratorium i zapasy eliksirów. Wyszukują więc takich jak ty, polują na nich jak na zwierzynę, zapędzają w pułapki. Chcą wiedzieć gdzie jest wasza siedziba i wasze eliksiry. Dobrze, że trafiłeś tutaj i niedobrze. Bo dowiedziałeś się tego co ja wiem, a wiedza to broń sama w sobie. Lecz wróg pewnie już wie, że tu jesteś. Ze względu na porażkę na Valamo chcą was wyłapać zanim zorientujecie się co się dzieje i jakie są ich prawdziwe cele. Trzeba wszystko ukryć, zamaskować a wy musicie zniknąć, przynajmniej na jakiś czas. Inaczej nasza ekologiczna nisza całkowicie zniknie. Trzeba dostosować się do nowych czasów albo zginąć. Dlatego grupa osób, w tym ja, szukamy takich jak Ty.

– Ale przecież trafiłem tu przez przypadek.

– Przyjacielu, zdaje się, że chodzisz po tym świecie na tyle długo, żeby wiedzieć że fakt iż nie znasz przyczyny czy celu nie oznacza, że jakiegoś nie ma?

– Więc to ktoś z góry kieruje moim losem?

– No nie do końca. Sprawa jest nieco bardziej trywialna. Są na świecie siły, które chcą by taka broń jak hordy wiedźminopodobnych superżołnierzy nigdy nie powstała. Tylko wtedy uda się utrzymać status quo pomiędzy dwoma obozami zwycięzców. Jedni i drudzy chętnie położyli by łapę na wiedzy wiedźminów. No i choć trochę to nam zabrało udało nam się trochę dostosować twoją trasę do naszych potrzeb. Kilka sprzeczek, kilka napaści i zrozumiałeś jak najlepiej przetrwać, jakimi drogami się kierować. Musisz wiedzieć jeszcze jedną rzecz. W Valamo przygotowaliśmy też naszą szalupę ratunkową, naszą Arkę. Zgromadziliśmy całą wiedzę wiedźminów. Kilku z nas po upadku monastyru zabrało tę wiedzę ze sobą, dobrze ukrytą. Teraz po całym świecie nas ścigają. Dlatego też najechali na ten dwór. Dowiedzieli się jakoś, że się tu ukrywam. Pewnie od szpicli. Nie wiedzieli jednak, że miejscowy pan jest czarodziejem. Gdyby nie przypadkowy granat sam poradził by sobie z tym atakiem. Jednak koniec końców poświęcił swoje życie aby ratować mnie, lub raczej to co mam ze sobą. Póki co myślą, że ja też zginąłem, co trochę ułatwia sprawę. Gdy wiesz wszystko co musisz musimy omówić opcje, które mamy, które Ty masz.

Około południa do dworu wbiegł zdyszany człowiek.

– Przyjechali… pociąg… wojsko… – usiłował krzyczeć, krztusząc się. Widać biegi nie były jego ulubionym sportem.

– Mów dokładnie – co się dzieje? – zapytał sołtys raczej z ekscytacją niż strachem.

– Wielki wojskowy pociąg, kupa wojska, a z nimi pop jakiś czy co. Wyglądał jak ksiądz się znaczy i komenderował tam – mówił dalej przeplatając słowa głębokimi wdechami.

– Widział kiedyś kto księdza w armii czerwonej. Przecie to komunisty, ateisty i bezbożnicy – zaśmiał się jeden z obecnych.

– To pewnie on, sam Kirył, ten z Valamo. A tam gdzie on tam i jego podopieczni. – powiedział wiedźmin, obracając się w stronę Reporsta i sołtysa – Idą tu albo po mnie, albo po Ciebie. Być może ktoś doniósł im o wędrującym po okolicy wiedźminie. To jednak znaczy, że spodziewają się tutaj tylko jednego z nas.

– Ty w twoim stanie możesz jedynie przeszkadzać – odpowiedział Reporst.

– Nie wiesz jeszcze co potrafię i jak się na to przygotowaliśmy. Sołtysie wiecie co robić?

– Tak, wszystko będzie jak mówiliśmy. Obiecaliśmy naszemu Panu, że Ci pomożemy. Tak więc się stanie. Stach zawiadom tych w lesie a Andrzej i Kacper bierzcie furmankę i pędźcie po księdza Piotra.

– Po księdza? No chyba, że z wijatykiem ma się tu zjawić. – zaśmiał się Reporst.

– Panie wiedźminie, rozumiem twój sceptycyzm, ale umiejętności księdza Piotra mogą się nam przydać, zwłaszcza gdy nie ma ty naszego Pana – odpowiedział sołtys.

– Zdecydowanie tak Reporście – choć niby przeciw zabobonowi to jednak Kirył w czarnej i demonicznej magii się specjalizuje. Przyda nam się tu ktoś, kto tę jaśniejszą stronę zna świata duchowego i jej pomocy przyzwie. – dodał drugi wiedźmin.

– To wasza sprawa – ja ufam przede wszystkim stali i ołowiowi.

Przygotowania trwały pewnie kilkadziesiąt minut. Wreszcie dotarł i ksiądz, który przywitał najpierw serdecznie bezimiennego wiedźmina a później już bardziej oschle Reporsta. Później uklęknął przed znajdującym się w holu krzyżem ubrał komżę i założył stułę.

– Możesz jeszcze odejść Reporscie, uciekać… – powiedział kolega po fachu.

– To nie w moim stylu.

– Wiem, ale naszym wspólnym stylem powinna też być racjonalna ocena szans. Nawet jeśli nam się uda dziś to jeszcze nie koniec.

– Wiem, ale jeśli się nam nie uda to będziemy w jednej wielkiej czarnej rzyci.

– Co prawda to prawda – uśmiechnął się lekko.

Ksiądz wstał, złapał zawieszony na szyi krzyż i spojrzeniem skarcił ich za język.

– Już czas. Nadchodzą – powiedział zdawkowo.

– Wyszli na zewnątrz. Pięćdziesiąt metrów przed nimi znajdował się las. Reporst ruszył i wszedł kilkadziesiąt metrów w jego głąb, trzymając się blisko drogi, którą tu go przyprowadzono. Drugi wiedźmin, który poruszał się z trudem z powodu ran z ostatniej walki został wraz z księdzem na schodach.

Nagle pojawiła się mgła. Gwałtownie zbliżała się do niego. Języki zawieszone w powietrzu wirowały, skręcały się i zbliżały pomiędzy drzewami. Podobne były do stada węży. Jednak kilkadziesiąt metrów od nich jakby uderzyły o niewidzialną  ścianę. Reporst spojrzał w bok na księdza Piotra. Ten uśmiechnął się lekko, wstał i zaczął szeptać modlitwę. O dziwo mimo odległości wiedźmin słyszał je dokładnie:

Princeps gloriosissime caelestis militiae, sancte Michael Archangele, defende nos in praelio adversus principes et potestates, adversus mundi rectores tenebrarum harum, contra spiritualia nequitiae, in caelestibus…

Stał teraz pomiędzy dworem a przedziwną ścianą mgły. Ktoś chyba zorientował się, że plan skrytego  ataku zawiódł, bo mgła ustępowała. Z niej wyłoniły się cztery postacie w mundurach czerwonoarmistów. Siedziały ze skrzyżowanymi nogami, z mieczami na kolanach i pepeszami przewieszonymi przez plecy. Mgła zwijała się jakby w jeden punkt, po czym zniknęła odsłaniając piątą postać kilkadziesiąt metrów dalej. Strój duchownego pozwolił go łatwo rozpoznać – Kirił. Szedł powoli jak gdyby spacerował po lesie a nie szykował się do walki. Długą chwilę zajęło mu zbliżenie się do swoich wojowników. Położył rękę na ramieniu jednego z nich. Wybrał najpotężniej zbudowanego. Ten wstał i ruszył w stronę wiedźmina. Na oko miał jakieś dwa metry. Wyciągnął miecz i szurając nim po trawie ruszył rozpędzając się powoli w stronę Reporsta. Przypominające Claymor długie ostrze miało chyba zrobić na nim wrażenie. Nie zrobiło. Reporst stanął szeroko na nogach trzymając w dłoni swój miecz. Pomyślał o nim chwilę. Przybyła z kosmosu stal. Zawsze zastanawiał się w czym jest lepsza od ziemskiej. Nie teraz. Fala adrenaliny wzmogła działanie wiedźmińskich eliksirów. Nieprzyjaciel uniósł miecz, szarżował. Zamaszysty cios od góry miał chyba złamać jego opór. Jednak nie trudno było go sparować. Ostrza spotkały się raz jeszcze. Reporst odskoczył trochę w bok, by nie mieć reszty wrogów za plecami. Zakręcił młyńca i tym razem to on zadał cios. Uderzył niezbyt mocno. Miecze skrzyżowały się tym razem na dłużej. Znów krok do tyłu. Odszedł w lewo zadając cios tym razem z obrotu. Stał nisko na nogach. Gdy miecze się spotkały w lewym ręku miał już pistolet. Wypalił szybko trzy razy w bok ogromnego korpusu. Kolos był chyba zdziwiony, zawył niemiłosiernie machając wysoko mieczem. Zadał kolejny cios z góry jednak wiedźmina nie było już w tym miejscu. Pozostała trójka ruszyła na pomoc. Zobaczył uniesione w górę lufy pepepszy. Schował się za pierwszym przeciwnikiem i zadał cios w okolice szyi. Zwaliste cielsko opadło najpierw na kolana a następnie runęło u stóp odskakującego wiedźmina. Na fanfary po tym zwycięstwie nie można było liczyć. Zastąpił je huk wystrzałów. Nie patrząc nawet w stronę wroga rzucił znak Quen. Na słaby pistoletowy pocisk z kilkudziesięciu metrów starczyło zupełnie. Ołowiane kule poszybowały z dala od niego. Wtedy poczuł wibrowanie swego medalionu. Chwycił miecz w obie ręce. Rozejrzał się wokół. Trzej pseudowiedźmini stali jakieś trzydzieści metrów od niego. Rozeszli się dość szeroko. Unieśli miecze. Za ich plecami czarnoksiężnik zaczął wypowiadać jakieś zaklęcia. Nagle z jego rąk zaczęły wylatywać ogniste pociski. Wzbiły się w niebo robiąc się większe, zostawiając za sobą smugi dymu. Zawirowały i ruszyły prosto na niego. Wiedział że jego proste zaklęcia tu nie pomogą. Nakreślił znak Ard wyrzucając w powietrze kupę liści ziemi i rzucił się do ucieczki. Pociski uderzały jeden za drugim, eksplodując jak małe bomby. Biegnąc widział, że trafiają coraz bliżej. Wreszcie jeden trafił w drzewo obok którego przebiegał. Eksplozja rzuciła go kilka metrów. Nim złożył znak Heliotropu uderzył bokiem w jakiś pień. Spotkanie z kasztanowcem połamało chyba kilka żeber z lewej strony. Wstał i ruszył dalej. Do muru miał jeszcze pięćdziesiąt metrów. Przy drzwiach do starego dworu widział już księdza i bezimiennego wiedźmina. Minął ich i ciężkim krokiem wpadł do środka. Za nim wszedł ksiądz ale trzecia osoba już nie. Drzwi zamknęły się zablokowane czarem. Reporst ruszył by je odblokować.

– Zostaw – powiedział ksiądz – nie czujesz? To Yrden.

– Ale czemu?

– On chce ich zatrzymać, zmierzyć się ze swoim przeznaczeniem – i dodał ściszając głos – Pozwól mu na to.

Na zewnątrz starszy mężczyzna stał oparty o mur. W dłoniach trzymał dwa krótkie zakrzywione miecze. Nie wyglądały na typową wiedźmińską broń. Nie mógł zrobić więcej niż kilku kroków, ale wyglądał na gotowego do walki. Nierównej walki. Troje umundurowanych wojowników ruszyło na niego z wysoko uniesionymi mieczami. W ich oczach była furia. Wiedźmin stał spokojnie. Przeciwnicy wszystko chcieli załatwić siłą mięśni i szybkością – oboma przewyższali każdego normalnego człowieka, ale nie jego. Parował cios za ciosem, bo wrogowie nie byli raczej wybitnymi szermierzami. Nie po to tu jednak stanął by pokazać kto jest lepszy na miecze. Chciał zabrać chociaż jednego. Wreszcie nadarzyła się okazja. Zatrzymał cios z lewej i z prawej. Całą energią odepchnął się od ściany i wepchnął oba miecze w pierś środkowego wroga. Jego nogi nie znalazły innego oparcia niż wiotczejące ciało przeciwnika z wpatrzonymi w niego wytrzeszczonymi ze zdziwienia oczami. Padł cały czas trzymając się obu mieczy. Sekundę czy dwie leżał na dogorywającym wrogu. Później przekręcił się kilka razy. Leżał na brzuchu. Zobaczył nogi zbliżających się do niego przeciwników. Nie uderzali, nie strzelali. Czekali. Trzecia para nóg zbliżyła się po chwili.

– To ty… – odezwał się znajomy głos, wyraźnie rozradowany. – W końcu cię dopadłem i razem z twoją śmiercią zakończę mrzonki o ocaleniu wiedźminów.

Wiedźmin z trudem podniósł się na rękach.

– Tak myślisz?

– Zaraz zdechniesz a ja będę tropił każdego wiedźmina i w końcu poznam wszystkie wasze sekrety. Przegrałeś. Wiedźmini przegrali. To jest wasz koniec nawet jeśli jeszcze tego nie wiecie. Jesteście reliktem dawno minionych czasów i w końcu powinniście sobie to uzmysłowić. Teraz zaprzęgniemy waszą wiedzę na służbę lepszej sprawy. Uwolnimy masy od zabobonów a nowi wiedźmini ochronią ich przed innym złem, prawdziwym złem. Rewolucja zatriumfuje a lud uzyska władzę

– Ktoś nieźle namieszał ci w głowie.

– I to mówi stary niedołęga rzucony na kolana.

– A nie sądzisz, że to ja wygrałem? Nie masz tego co szukasz, nie masz połowy twoich potworków, a tam za drzwiami czeka na ciebie śmierć. Być może będziesz jednak dziś musiał uznać moje zwycięstwo.

Wiedźmin opadł niżej na rękach. Usłyszał dźwięk odciąganego kurka. Skupił siły po raz ostatni. Odepchnął się mocno i skręcił ciało. Z całych sił wyrzucił orion w twarz czarodzieja. Usłyszał krzyk. I strzały. Nim opadł na ziemię już nie żył. Ostanie drganie mięśni było już poza jego kontrolą. Wiedźmiński medalion z głową wilka, który leżał na martwej piersi także zamarł.  A Kirył krzyczał. Uchylił się i dlatego żył. Jednak wzdłuż polika wykwitła mu długa czerwona linia. Patrzył na własną krew. Okrzyk bólu zamienił się w okrzyk wściekłości. A wściekłość zmieniła się w małe trzęsienie ziemi.

Ukryci za drzwiami pałacyku ksiądz z wiedźminem poczuli to wyraźnie.

– I co teraz? – zapytał Reporst.

– Zatrzymaj ich tak długo jak zdołasz. Ja muszę dopełnić rytuał by pokonać zło.

– Czyli mam nie pozwolić im Ciebie zabić?

– No mniej więcej – odpowiedział ksiądz poprawiając stułę wiszącą mu na szyi.

– Tego się obawiałem.

Dziwna to była para. Wiedźmin i ksiądz. Stanęli jeden za drugim. Wiedźmin w szermierczej pozycji u stóp schodów a ksiądz kilka stopni wyżej. Obaj patrzyli w stronę drzwi. Byli gotowi do walki.

Nie czekali długo. Zabezpieczone wiedźmińskimi znakami solidne drzwi nie wytrzymały potężnego czaru rzuconego z zewnątrz. Nie wyleciały jednak z hukiem. Otworzyły się powoli i dystyngowanie jakby czuwał przy nich wierny odźwierny. Chwilę po tym do środka wpadła kula ognia która eksplodowała oślepiając i ogłuszając obrońców.

Exorcizamus te, omnis immunde spiritus, omnis satanica potestas, omnis incursio infernalis adversarii, omnis legio, omnis congregatio et secta diabolica,

Wraz z hukiem do holu wpadło dwóch pseudowiedźminów a za nimi powoli i dostojnie wkroczył Kirył.

– No moje dzieci. Wiecie co z nimi zrobić – powiedział cedząc słowa.

I ruszyli. Uderzali najprostszymi środkami. Wyciągnęli wnioski. Byli zdecydowanie ostrożniejsi. Za wszelką cenę unikali kontr, nagłych ciosów. Taktyka wspólnej walki nie była im obca. Nie dawali się łatwo zaskoczyć. Reporst krążył, zmieniał kierunki, odległości, utrudniał jak mógł, ale przeciwnicy byli coraz szybsi a on zaczął już odczuwać zmęczenie. Jego medalion wibrował jak oszalały. Jasne. Przyspieszali dzięki zaklęciom.

in nomine et virtute Domini Iesu Christi, eradicare et effugare a Dei Ecclesia, ab animabus ad imaginem Dei conditis ac pretioso divini Agnis sanguine redemptis.

Wiedźmin zaczął biegać, zataczał kręgi, robił piruety, finty. Miecz jednak raz za razem napotykał żelazo przeciwnika. Ile oni jeszcze tak mogą – pomyślał.

Wiedźmin zaczął się cofać. Musiał przejść do defensywy. Robił to z rozmysłem i świadomością przestrzeni.

Vade, satana, inventor et magister omnis fallaciae, hostis humanae salutis.

Wykorzystał kolumnę do zwrotu i kopniakiem powalił jednego z wrogów. Nim zdążył go jednak ciąć zaatakował go drugi. Sypnęły iskry. Wiedźmin zadawał cios za ciosem spychając dyszącego nienawiścią stwora do obrony. Jednak szybko usłyszał za sobą, że drugi wraca do walki. W pełnym biegu wpadł na wiedźmina. Usiłował złapać go w pół. Żebra… znowu. Reporst przekręcił się i zwinnym ruchem bioder wyrzucił go w stronę towarzysza. Polecieli razem. Cała trójka zderzyła się tworząc małe kłębowisko.

Da locum Christo, in quo nihil invenisti de operibus tuis: da locum Ecclesiae uni, sanctae, catholicae, et apostolicae, quam Christus ipse acquisivit sanguine suo.

Pierwszy wydostał się z niego Reporst. Przekręcił się z pleców i wylądował w głębokim przysiadzie. Zobaczył wściekłą twarz Kiryła. Jego pupile mimo wspomagania nie dawali rady. Reporst ruszył. Jego dłonie nakreśliły znak Ard. Czarnoksiężnik ledwie się zachwiał, ale skupił uwagę na wiedźminie. Szeptał zaklęcia. Znowu kule ognia ruszyły w stronę Reporsta. Uskakiwał, ale eksplodowały coraz bliżej. Utrzymać miecz kołatało mu się w głowie.  Tego go uczono. Między wybuchami, dymem migały mu postacie wrogów.

Ab insidiis diaboli, libera nos, Domine.

Ut Ecclesiam tuam secura tibi facias libertate servire, te rogamus, audi nos.

Ut inimicos sanctae Ecclesiae humiliare digneris, te rogamus, audi nos.

Kilka razy dostał pięścią, ostrza gdzieś go kaleczyły. Starał się je odbijać. Opanować chaos. Chaos w walce oznacza śmierć. Ściana. Oparcie pozwoli odzyskać kontrolę. Znalazł ją. Miecz. Uniósł go. Jaki on ciężki. Nie był już przedłużeniem ręki. Był ciężarem trudnym do utrzymania. Odbijał jeszcze ciosy. Instynktownie, ale coraz słabiej.

I wtedy poczuł nagle jakby na jego ciało spadł nagle drobny deszcz. 

Nagle wszystko się uspokoiło. Kurz powoli opadł. Jego amulet przestał drgać. Kirył stał po drugiej stronie holu. I nagle padł na kolana. Bez siły, bez mocy.

Teraz ich pokonasz – usłyszał gdzieś z oddali. To ksiądz, to pewnie on.

Od Kiryła dzieliło go jakieś piętnaście metrów i dwóch przeciwników. Teraz wyglądali jednak tak kiepsko jak on. Nie – ja jestem przystojniejszy… Skupił się, piętnaście metrów to strasznie daleko. Uniósł miecz. Nie zawiedź mnie przyjacielu pomyślał patrząc na ostrze.

Wrogowie zbierali się do walki. Nie mógł im dać na to szansy. Teraz on szarżował. Odbił jeden miecz. Ciał drugiego przeciwnika. Lekko, dokładnie w udową tętnicę. Trysnęła krew. Ruszył na Kiryła. Z tyłu poczuł uderzenie na wysokości łopatki. Zachwiał się, ale nie zatrzymał. Odmachnął się w tył mieczem. Chyba coś trafił. Oznajmił to krzyk. Nie teraz. Czarnoksiężnik – on jest celem.

I choć każdy krok sprawiał ból Reporst szedł. Chwycił miecz w obie ręce. Podszedł do czarodzieja. Powalony, bez sił, patrzył nieobecnym wzrokiem. Chyba powinien powiedzieć coś patetycznego. Lub chociaż pomyśleć. Zamiast tego uderzył. Nie był to zapewne najbardziej udany cios w jego życiu. No cóż trzeba wręcz przyznać, że był nawet dość kiepski. Zamiast czystego śmiertelnego uderzenia wyszło coś co zdecydowanie nie można nazwać czystym. A śmiertelne owszem było, tyle, że w pewnej czasowej perspektywie.

Czuł, że życie z niego uchodzi. Podniósł się z kolan. Patrzył na krew na swoich rękach. Ta wypływająca z jego ran mieszała się na ostrzu miecza z krwią wrogów i jako jedność skapywała na ziemię. Spróbował zrobić krok. Świat wokół pulsował i drżał. Opór nogi powoli ustępował sile jego woli. Teraz drugi krok. Podniósł głowę. Niewiele widział. Wokół zaczynał się ruch. Zjawiły się jakieś postacie. Zbliżały się z ogromną prędkością rozciągnięte w smugi. Swoi czy obcy? Chyba mówili do niego. Albo krzyczeli. Tak raczej tak. Zbyt gwałtownie otwierali usta mocno przy tym gestykulując. Chyba swoi pomyślał. Nic nie słyszał. Choć nie. Usłyszał przedziwny szept. Nie rozumiał ani słowa. Opadł na kolana. Jego ciało delikatnie skręciło się w lewo i w tę stronę upadł. Widział schylające się nad nim osoby. Później zamknęła się nad nim ciemność. Wypełniały ją jedynie wypowiadane przez znajome głosy słowa:

– Et ne nos indúcas in tentatiónesm.

– Sed líbera nos a malo.

– Salvum fac servum tuum.

– Deus meus, sperántem in te.

– Mitte ei, Dómine, auxílium de sancto.

– Et de Sion tuére eum.

– Esto ei, Dómine, turris fortitúdinis.

– A fácie inimíci.

– Nihil profíciat inimícus in eo.

– Et fílius iniquitátis non appónat nocére ei.

– Dómine, exáudi oratiónem meam.

– Et clamor meus ad te véniat.

– Dóminus vobíscum.

– Et cum spíritu tuo.

Obudził się w ukrytej w lesie chacie. Prawie nie mógł się ruszać, ale dowiedział się, że musi uciekać. Wkrótce położono go na chłopskim wozie, do którego uwiązany był już też jego koń.

– Na zachód nie uciekaj – mówił sołtys, robiąc krótkie przerwy „na dymka” – tam szukają was równie mocno, może w ciut bardziej cywilizowany sposób. Jedynie Francja jest w miarę bezpieczna. Tamtejsi wiedźmini od wieluset lat wykonują zadania dla ich wywiadu. Chronili też królów, cesarzy i prezydentów. Pamiętaj o tym aby unikać miast, nawet tych powiatowych i głównych dróg. Przez ostanie tygodnie staraliśmy się ciebie tego intensywnie nauczyć – dodał z kąśliwym uśmiechem.

– A to jest najważniejsze. To cała wiedza wiedźminów. – powiedział kładąc obok niego kilka ksiąg ksiądz Piotr.

Otworzył pierwszą z nich. Opowieść o Geralcie i Ciri – rozpoznał prawie od razu.

– Jest ukryta na stronach tej historii i dostępna tylko dla tych, którzy znają klucz. Pozwoli też, gdy nadejdzie taka możliwość ponownie zebrać ukrytych wiedźminów i odtworzyć ich siedliszcza. A przede wszystkim powołać do życia nowe pokolenie wiedźminów.

– Iga przez kilka dni pójdzie z Tobą – będziesz się wtedy mniej rzucał w oczy. Teraz wyglądasz jak weteran więc takiego udawaj. Najpóźniej za tydzień musi być z powrotem. Będziemy tu mieć na pewno śledztwo. Lepiej żeby nie znikała na zbyt długo.

 

Epilog

 

Po raz trzeci podróżował tą drogą. Za pierwszym razem, prawie dokładnie rok wcześniej, nie spodziewał się co może go tu czekać. Drugim razem uchodził z tego miejsca ledwie żywy, kilka dni później. Teraz wracał ciągnięty nieznaną siłą. Tym razem każda głowa, która go dostrzegła śledziła jego ruch. Szedł ze swym koniem lekko utykając. Wszedł pomiędzy domy kierując się do miejscowej niby-gospody prowadzonej przez sołtysa.

– Dzień dobry panom gospodarzom – powiedział widząc znajome twarze przy stołach.

– Dzień dobry mości wiedźminie – odpowiedział gospodarz tego miejsca odwrócony do niego plecami. – Czekaliśmy na Ciebie – dodał odwracając się do niego.

– No, ale jak to… – odpowiedział nieco zbity z tropu wiedźmin

– Takie przeczucie – i jakbyś pytał… to tak moja propozycja jest nadal aktualna

– Jaka propozycja? – zapytał coraz bardziej zdziwiony wiedźmin.

– No żebyś tu został. – dopowiedział sołtys, gasząc papierosa.

– A kłopotów przeze mnie nie mieliście? Jakiegoś śledztwa czy co? – zapytał Reporst.

– No jasne, że było śledztwo. Takie, że ho. Przyjechało tu i NKWD i nasza rodzima bezpieka. Przepytywali wszystkich a później się pokłócili. Normalnie prawie zaczęli do siebie strzelać. Później przyszły do mnie Pany Oficery. Powiedzieli, że jak kto piśnie choć słowo co tu się działo to nam wieś spalą i na Werwolf zrzucą. Odjechali i tyle ich tu my widzieli.. No, ale my tu gadu gadu a tu sprawa do załatwienia została – muszę ci kogoś przedstawić. Chodź ze mną – zakończył głosem nie znającym sprzeciwu i wstał z miejsca.

Nie za bardzo wiedząc co się dzieje Reporst ruszył za starszym mężczyzną. Gdyby miał go dogonić musiał by chyba biec. Zadowolił się więc szybkim marszem widząc przed sobą plecy sołtysa. Szli do chaty w której mieszkała Iga. Weszli nie pukając. Młoda kobieta właśnie pochylała się nad kołyską nucąc cichutko jakąś melodię.

– No moje gratulacje – twój syn – powiedział dość obcesowo

– Ale… – wiedźmin wyraźnie pobladł – ja… my… nie możemy

– No cóż widocznie tak nie do końca. Choć pewnie nie od początku – zrobił krotką pauzę – Pomyśl chłopcze! Ksiądz Piotr… to pewnie jego wina czy tam zasługa jak kto woli.

Iga nie mówiła ani słowa. Czekała. W głowie krążyły mu przeróżne myśli. Podszedł do kołyski. Świat przewrócił się do góry nogami. Wreszcie zrozumiał: coś się kończy, coś się zaczyna. Dawne czasy przeminęły. By przetrwać, trzeba się dostosować. Znaleźć nową niszę w miejsce tej, którą zniknęła. Nie ma już wiedźminów takich jak kiedyś. Jest jednak on i jego syn. Jemu może przekazać wszystko co wie.

Koniec

Komentarze

Pomysł przeniesienia wiedźminów w inne czasy z jednej strony ciekawy, z drugiej jakoś mi się gryzie ksiądz katolicki z ghulami… No i dziwne, że ten jeden absolutnie nieobyty, wszystko mu trzeba wyjaśniać, jakby właśnie wyszedł z pustelni bez radia.

Warsztatowo słabo – interpunkcja ledwie żyje, sporo literówek, powtórzenia, sporadycznie kłopoty z pisownią łączną/ rozdzielną. Dialogi między dwoma wiedźminami wydały mi się sztywne i pisane dla czytelnika, nie dla rozmówców. Ale zawsze to lepiej niż infodump na początku.

– Witam – powiedział nieco ochryple.

– Witam Panie – odpowiedziała nawet nie podnosząc głowy.

Ty, twój, pan itp. w dialogach piszemy małą. Tylko w listach dużą. Powtórzenie. Przecinki po “witam” (bo przy wołaczu) i “odpowiedziała” (bo to zdanie z imiesłowem współczesnym).

W pewnym momencie oboje znaleźli odrobinę wolniejszej przestrzeni.

Oboje to mężczyzna i kobieta, a tu raczej dwóch samców.

Za nimi był obszerny hol a po jego środku znajdowały się schody

“Pośrodku” to jedno słowo i wydaje mi się, że nie należy rozbijać go wtrąceniem. Przecinek po “hol”.

Najprawdopodobniej w 1925 roku, na wiosnę, ponad tysiąc funkcjonariuszy OGPU ruszyło na wiedźmińską warownię.

Liczby raczej piszemy słownie, a w dialogu to już koniecznie.

ubrał komżę i założył stułę.

Ubrań się nie ubiera.

Babska logika rządzi!

Dziękuję bardzo za uwagi.

 

Co do pierwszej części – księża/pastorzy z różnym ustrojstwem teraz walczą – nie tylko z demonami. U Tarantino w od Zmierzchu do świtu choćby pojawiły się przecież wampiry.

Braki w wiedzy Reporsta na temat tego co dzieje się z wiedźminami z terenów zajętych przez Armię czerwoną wydawały mi się dość oczywiste – wiedźmini spotykają się rzadko a tu jeszcze oddzieliła ich wojna światowa. W domyśle jest to rok 1945 lub kolejny.

 

Uwagi techniczne przyjmuje na klatę – we własnych tekstach nie widzę niestety problemów interpunkcyjnych. Na usprawiedliwienie napiszę tylko, że tak naprawdę mój pierwszy tekst fabularny od szkoły średniej czyli mniej więcej od osiemnastu lat i niezwykle cieszę się, że w ogóle go ukończyłem. W między czasie popełniłem kilka pozycji, ale były to głównie pomoce dla katechetów i jedna biografia. 

Nie wyraziłam się precyzyjnie. Kłóci mi się wiara chrześcijańska z magią, z którą każdy się spotyka. No bo z jednej strony zjawiska sprzeczne z nauką (czyli cuda), a z drugiej wiara w jedynego Boga, który chyba ma monopol na cuda, ale może udzielać licencji świętym.

Z wampirami niech sobie księża walczą (tym bardziej, że krzyż i woda święcona stanowią niezłą broń ;-) ) – na upartego można je uznać za coś zbliżonego do demonów, diabłów i innych paskudztw. Jeśli pominąć samo istnienie i funkcjonowanie, to wampiry cudów nie czynią.

Nie znam się na teologii, ale tak mi się wydaje.

Babska logika rządzi!

Wybacz, Elvisie Kingu, ale mariażu wiedźmina z księdzem katolickim i Armią Czerwoną reprezentowaną przez czarownika, nie jestem w stanie zaakceptować. Miecze i pepesze, a obok tego nisza ekologiczna, i to wszystko, jak piszesz, w 1945 roku – niestety, po prostu i zwyczajnie, takiego układu nie potrafię sobie imaginować, ani przyjąć do wiadomości.

Nisza, moim zdaniem, jest napisana fatalnie – bardzo źle czyta się tekst, w którym interpunkcja została zlekceważona, a wiele zdań wymaga gruntownego remontu. Zdarzają się zdania, pozbawione kropki. Do tego dochodzą nieprawidłowo zapisane dialogi, literówki i mnóstwo innych usterek.

 

Po­kry­ta sre­brem klin­ga od­bi­ła kilka pro­mie­ni księ­ży­ca przy­ga­sła. – Literówka.

Nie bardzo umiem wyobrazić sobie promienie księżyca.

 

Biała tar­cza scho­wa­ła się już za chmu­ra­mi. – To raczej chmury zakryły tarczę księżyca.

 

Za­mach­nął się w szyję pierw­sze­go… – Czy można zamachnąć się w coś?

 

– Szko­da… ale szu­kam tylko sil­nych i go­to­wych. Teraz tacy aro­ganc­cy mło­ko­si są nie­bez­piecz­ni – urwał na chwi­lę. Rano po­zbie­raj­cie jego broń i rze­czy. Tak, żeby nikt nie zo­rien­to­wał się czyj to trup. I nie pal tego wię­cej przy mnie…– Szko­da… ale szu­kam tylko sil­nych i go­to­wych. Teraz tacy aro­ganc­cy mło­ko­si są nie­bez­piecz­ni.Urwał na chwi­lę. Rano po­zbie­raj­cie jego broń i rze­czy. Tak, żeby nikt nie zo­rien­to­wał się czyj to trup. I nie pal tego wię­cej przy mnie

Nie zawsze poprawnie zapisujesz dialogi. Pewnie przyda się ten wątek: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/4550

 

Wsta­wa­nie po nocy spę­dzo­nej pod gołym nie­bem przy­cho­dzi­ło mu coraz go­rzej. – Raczej: Wsta­wa­nie po nocy spę­dzo­nej pod gołym nie­bem, stawało się dla niego coraz trudniejsze.

 

Bał się roz­pa­lić więk­sze­go by nie spro­wa­dzić na sie­bie uwagi.Bał się roz­pa­lić więk­sze, by nie zwracać na sie­bie uwagi.

 

Po­wo­li do­pro­wa­dził swoje mię­śnie do stanu uży­wal­no­ści. – Zbędny zaimek. Czy mógł to zrobić z cudzymi mięśniami?

 

Mnó­stwo było za to drob­ni­cy, zgła­sza ghuli i tym po­dob­nych istot ży­wią­cych się ludz­kim ścier­wem. – Pewnie miało być: Mnó­stwo było za to drob­ni­cy, zwłaszcza ghuli i tym po­dob­nych istot, ży­wią­cych się ludz­kim mięsem.

Ścierwo, to raczej mięso zabitych/ padłych zwierząt.

 

Zbyt wielu tam było żoł­nie­rzy – wy­zwo­li­cie­li a on nie wzbu­dzał ich za­ufa­nia.Zbyt wielu tam było żoł­nie­rzy-wy­zwo­li­cie­li, a on nie wzbu­dzał ich za­ufa­nia.

W tego typu połączeniach używamy dywizu, nie półpauzy.

 

Wieś za­wsze da­wa­ła szan­sę na jakąś drob­na ro­bo­tę… – Literówka.

 

Dziew­czy­na ura­czy­ła go wresz­cie spoj­rze­niem… – Skoro kobieta wyglądała na trzydzieści pięć lat, raczej trudno nazywać ją dziewczyną.

 

Wszy­scy od­wró­ci­li się ku nie mu.Wszy­scy od­wró­ci­li się ku niemu.

 

ode­zwał się ten sam czło­wiek prze­ry­wa­jąc mu wpół zda­nia. – …prze­ry­wa­jąc mu w pół zda­nia.

 

Gdy już się po­si­lił i zdaw­ko­wo od­po­wie­dział o ostat­nio pod­sły­sza­nych wy­da­rze­niach na świe­cie i w kraju za­py­tał. – Raczej: Gdy już się po­si­lił i krótko o­po­wie­dział o ostat­nio posły­sza­nych wy­da­rze­niach na świe­cie i w kraju, za­py­tał.

 

po­wie­dział kie­ru­jąc głowę ku nie­bio­sa… – …po­wie­dział, kie­ru­jąc głowę ku nie­bio­som

 

Jak po­przed­ni soł­tys (świeć Panie nad Jego duszą)Jak po­przed­ni soł­tys (świeć Panie nad jego duszą)

Zaimki piszemy wielką literą, kiedy zwracamy się do kogoś listownie. Ten błąd pojawia się w opowiadaniu wielokrotnie.

 

W są­sied­niej spo­tkał te młoda ko­bie­tę… – Literówki.

 

Ot kilku unie­sio­nych w górze rąk. – Masło maślane. Czy można unieść coś w dół? Literówka.

Proponuję: Ot, kilka unie­sio­nych rąk.

 

Gdyby nie spe­cjal­ne wzmoc­nie­nia wszy­te w kurt­kę miał by co naj­mniej po­ła­ma­ne kilka kości. Gdyby nie spe­cjal­ne wzmoc­nie­nia wszy­te w kurt­kę, miałby połamanych co naj­mniej kilka kości.

 

A ten pę­dził po miecz jakby za­le­ża­ło od niego jego życia. – Literówka.

 

Pew­nie za­snął by nim głowa opa­dła na sien­nik… – Pew­nie za­snąłby, nim głowa opa­dła na sien­nik

 

póź­niej za­czę­ła ścią­gać z niego ubra­nia… – …póź­niej za­czę­ła ścią­gać z niego ubra­nie

Ubrania wiszą w szafie, leżą na półkach i w szufladach. To, co mamy na sobie – od bielizny po okrycie wierzchnie, to ubranie.

 

– Ach panie Wiedź­min… – Literówka.

 

Bez zbyt­nich ce­re­gie­li ota­cza­ją­cy go lu­dzie pod­nie­śli go siłą z łóżka i po­pro­wa­dzi­li do drzwi izby. […] Szli przez wieś, która tym razem wy­le­gła cała. – Prowadzili go na golasa?

Wieczorem Iga ściągnęła z niego ubranie, a potem nie ma żadnej wzmianki, że się przyodział.

 

scho­dy pro­wa­dzą­ce na pię­tro a z niego za­pew­ne na dwa skrzy­dła bu­dyn­ku. – Raczej: …scho­dy pro­wa­dzą­ce na pię­tro, a z niego za­pew­ne do dwóch skrzydeł bu­dyn­ku.

 

Pa­nu­ją­cy pół­mrok nie po­zwo­lił by za­pew­ne… – Pa­nu­ją­cy pół­mrok nie po­zwo­liłby za­pew­ne

 

I to nie ważne czy za­cho­wu­ją się jak po­two­ry. –Raczej:  I to nieważne, że za­cho­wu­ją się jak po­two­ry.

 

– I to Armia czer­wo­na wy­po­wie­dzia­ła nam wojnę?– I to Armia Czer­wo­na wy­po­wie­dzia­ła nam wojnę?

 

Znisz­czy­li­śmy tez całe la­bo­ra­to­rium i za­pa­sy elik­si­rów. – Literówka.

 

Jedni i dru­dzy chęt­nie po­ło­ży­li by łapę na wie­dzy wiedź­mi­nów. Jedni i dru­dzy chęt­nie po­ło­ży­liby łapę na wie­dzy wiedź­mi­nów.

 

No i choć tro­chę to nam za­bra­ło udało nam się… – Powtórzenie.

Proponuję: No i choć tro­chę czasu to za­bra­ło, udało nam się

 

W Va­la­mo przy­go­to­wa­li­śmy też naszą sza­lu­pę ra­tun­ko­wą, naszą Arkę. – …naszą arkę.

 

Gdyby nie przy­pad­ko­wy gra­nat sam po­ra­dził by sobie z tym ata­kiem.Gdyby nie przy­pad­ko­wy gra­nat, sam po­ra­dziłby sobie z tym ata­kiem.

 

Gdy wiesz wszyst­ko co mu­sisz mu­si­my omó­wić opcje… – Nie brzmi to najlepiej.

 

– Wi­dział kie­dyś kto księ­dza w armii czer­wo­nej. – – Wi­dział kie­dyś kto księ­dza w Armii Czer­wo­nej?

 

No chyba, że z wi­ja­ty­kiem ma się tu zja­wić.No, chyba że z wi­a­ty­kiem ma się tu zja­wić.

 

zwłasz­cza gdy nie ma ty na­sze­go Pana… – Literówki.

 

– Wy­szli na ze­wnątrz. – Dlaczego narrację rozpoczyna półpauza?

 

za­czął szep­tać mo­dli­twę. O dziwo mimo od­le­gło­ści wiedź­min sły­szał je do­kład­nie: – Literówka.

 

Jed­nak nie trud­no było go spa­ro­wać.Jed­nak nietrud­no było go spa­ro­wać.

 

Stał nisko na no­gach. – Co to znaczy stać nisko na nogach? Czy chodzi o to, że stał na nogach ugiętych w kolanach, przykucnięty?

 

Zo­ba­czył unie­sio­ne w górę lufy pe­pep­szy. – Masło maślane. Czy lufy mogły być uniesione w dół?

 

Spo­tka­nie z kasz­ta­now­cem po­ła­ma­ło chyba kilka żeber z lewej stro­ny. – Kasztanowce chyba nie rosną w lasach. To drzewa parkowe, ozdobne.

 

Troje umun­du­ro­wa­nych wo­jow­ni­ków ru­szy­ło na niego… – Czy w tej trójce była kobieta? Jeśli nie, zdanie winno brzmieć: Trzech umun­du­ro­wa­nych wo­jow­ni­ków…

Troje, to kobieta i dwóch mężczyzn, lub dwie kobiety i mężczyzna.

 

Prze­ciw­ni­cy wszyst­ko chcie­li za­ła­twić siłą mię­śni i szyb­ko­ścią – oboma prze­wyż­sza­li każ­de­go nor­mal­ne­go czło­wie­ka, ale nie jego. – Raczej: …tymi cechami przewyższali

 

Całą ener­gią ode­pchnął się od ścia­ny i we­pchnął oba mie­cze… – Nie brzmi to najlepiej.

 

Teraz za­przę­gnie­my waszą wie­dzę na służ­bę lep­szej spra­wy. – Raczej: Teraz za­przę­gnie­my waszą wie­dzę do służ­by w lep­szej spra­wie.

 

Ja muszę do­peł­nić ry­tu­ał by po­ko­nać zło.Ja muszę do­peł­nić ry­tu­ału, by po­ko­nać zło.

 

Syp­nę­ły iskry. – Co sypnęły iskry?

Pewnie miało być: Syp­nę­ły się iskry.

 

Ciał dru­gie­go prze­ciw­ni­ka. – Literówka.

 

tam szu­ka­ją was rów­nie mocno… – Czy można mocno szukać?

Może: …tam szu­ka­ją was rów­nie energicznie/ gorliwie/ niestrudzenie/ pilnie/ usilnie

 

po­wie­dział kła­dąc obok niego kilka ksiąg ksiądz Piotr. – Raczej: …po­wie­dział ksiądz Piotr, kła­dąc obok niego kilka ksiąg.

 

Gdyby miał go do­go­nić mu­siał by chyba biec.Gdyby miał go do­go­nić, mu­siałby chyba biec.

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Najgorsze jest to, że wielu tych rzeczy wiem bądź jestem świadom do momentu gdy sam zaczynam pisać. Staram się walczyć z samym sobą i przypuszczam, że gdyby nie fakt, że po długiej przerwie zajrzałem ponownie do tekstu lista byłaby zdecydowanie dłuższa. Mea culpa, mea culpa, mea maxima…

Mam nadzieję, że kolejne teksty będą lepsze, przynajmniej warsztatowo.

Twoja nadzieja, Elvisie Kingu, każe mi patrzeć w przyszłość z ufnością. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Mam zastrzeżenia co do opisów walk (być może głównym mankamentem był brak podziału tych partii tekstu na akapity), w wypowiedziach bezimiennego wiedźmina i księdza język jest, na mój gust, zbyt kolokwialny. Moment zbliżenia z Igą tuż po walce na cmentarzu wypadł trochę nienaturalnie. Wyżej pojawiło się już kilka uwag co do warsztatu.

Nie zniechęcaj się – łączenie potworów ze światem po wojnie to pomysł z potencjałem. Może warto abyś rozwinął go w oparciu o wytwory własnej wyobraźni, odstawiając na bok wiedźminów : >.

 

Mogło być gorzej, ale mogło być i znacznie lepiej - Gandalf Szary, Hobbit, czyli tam i z powrotem, Rdz IV, Górą i dołem

Nevaz – dzięki za uwagi – postaram się nie popełniać podobnych błędów. Piszę dalej, potworów na razie nie ma, ale w przyszłości na pewno będą. Tak naprawdę to czytam NF przez pół życia i mniej więcej od tego czasu gromadzę pomysły. Cieszę się, że w końcu dokończyłem jakiś tekst i to zapewne nie ostatni. Będę więc jeszcze katować was swoją twórczością, przynajmniej przez jakiś czas.

Czytało mi się całkiem nieźle, tylko zgrzytnęło mi, gdy doszłam do Armii Czerwonej, jakoś mi nie pasuje.

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka