
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Drugi rozdział mojego opowiadania. Sama nie jestem w stanie wszystkiego ogarnąć, dlatego proszę o wytykanie najmniejszych błędów. Link do roz. 1http://www.fantastyka.pl/4,1227.html
Siedziała na plaży, wpatrzona w spokojne morze. Księżyc świecił jasno, a noc była wyjątkowo ciepła. W Villet nie było czterech pór roku. Jesień i zima stanowiły jedną szarą, zalaną deszczem porę, natomiast wiosna wykwitała nagle, gorąca i słoneczna, poprzedzana przetaczającymi się po niebie burzami.
Minął pierwszy taki wiosenny dzień, dla Sharin wypełniony najróżniejszymi domowymi obowiązkami i teraz odpoczywała, wsłuchując się w miarowy szum morza. Wiatr przynosił zapach sosnowej żywicy z położonego niedaleko Lasu Północy; wielkiej, nieprzebytej puszczy, zamieszkiwanej przez plemię dzikusów, zwanych Leśnymi Ludźmi.
Przywołała w pamięci ostatnią rozmowę z Larkanem, która od kilku dni bardzo ją męczyła. Larkan był jej przyjacielem, wiedziała, że może mu ufać, że jest po jej stronie, czasami czuła wręcz, że on chce, żeby wiedziała… Jednak z jakiś względów milczy. Udaje, że nie wie… Ale Sharin nie była głupia. Potrafiła wyczuć, kiedy Larkan kłamał. Bo że kłamał – to pewne. Dlatego tym bardziej chciała dociec prawdy. Musiała się dowiedzieć. Po prostu musiała.
A ludzie w porcie mówili różne rzeczy. Jedne plotki umierały tak szybko jak się pojawiły, inne trwały niewzruszone, powtarzane do znudzenia. Lecz żadna nie przetrwała tak długo… Poza jedną.
Mówiono, że jej matka była kurtyzaną.
Zawsze, gdy słyszała coś podobnego ogarniał ją bezsilny gniew. Mogła jedynie zaprzeczać… Ślepo, naiwnie, nie wiedząc czy słusznie. Na co dzień odsuwała od siebie tą myśl, wierzyła, że nie może to być prawda… Niestety bywały chwile zwątpienia. Każda próba podjęcia tematu kończyła się tak samo – kłótnią. I wtedy… Sharin naprawdę nie wiedziała już, co myśleć. Miała przecież prawo wiedzieć, a skoro matka tak bardzo prawdy się bała… Dziewczyna widziała tylko jedno wyjście i to bolało ją najbardziej. Czuła się wtedy jak śmieć. Jak nikt. Bo kim mogła być córka kurtyzany i przypadkowego klienta?
O dalszej rodzinie swojej matki również wiedziała niewiele; tylko tyle, że Rinella miała siostrę. Nie wiadomo było czy żyje, a jeśli tak, to gdzie. Matka nigdy nie mówiła o swoim dawnym życiu…
Za to ludzie, eh…
Opowiadano, że przybyła niewiadomo skąd, w brudnych łachmanach, wychudła, bez żadnych pieniędzy. Na dodatek brzemienna.
Przygarnęły ją kapłanki Meretete, przez kilka tygodni opiekowały się nią pewne, że po urodzeniu dziecka kobieta umrze.
Historia jednak potoczyła się inaczej. Obca urodziła zdrową dziewczynkę, a po porodzie szybko wracała do zdrowia. Dzięki pomocy kapłanek zaczęła pracować, udało jej się zdobyć trochę pieniędzy. I wtedy pojawił się inny, podobny do niej mężczyzna. Miał takie same duże niebieskie oczy, rzadkość u mieszkańców wybrzeża. Był też wyższy od nich, zupełnie jak obca kobieta. Jednak w przeciwieństwie do niej, mężczyzna wcale nie był biedakiem. Wręcz przeciwnie. Przybył na pięknym rumaku, był porządnie odziany, nie szczędził pieniędzy w gospodach, jadał najlepsze potrawy, pijał najlepsze trunki. Kupił skromny miejski domek, a później – otworzył karczmę. Interes szybko się przyjął i zaczął przynosić niemałe zyski. Wtedy wystawił dom na sprzedaż i, o dziwo, kupiła go tamta biedna kobieta, chociaż nikt nie był w stanie uwierzyć, że zdołała zapłacić żądana cenę.
Mogłoby się wydawać, że życie jej zaczyna toczyć się normalnym torem, że teraz może być już tylko lepiej, zaczęła nawet wynajmować pokoje kupcom i zamożnym panom, co przynosiło wcale niezłe zyski…
Niestety.
Ktoś ją kiedyś rozpoznał. Kupiec? Żeglarz? Dygnitarz? Tego nikt nie pamiętał, pamiętano natomiast, co mówił.
Mówił, że była kurtyzaną. Że przybyła z Ifrytu.
***
Z zamyślenia wyrwał ją Larkan nadchodzący od strony portu, a za nim niosło się echem bicie dzwonów. W mroku wyglądał jak ciemna zjawa sunąca nieco ponad ziemią w płaszczu zapiętym po szyję i sięgającym za kostki.
– Wiedziałem, że cię tutaj znajdę. – rzekł, bez zaproszenia siadając obok. – Widziałem się z Rinellą. Powiedziała, że znów się pokłóciłyście…
Sharin milczała. Istotnie, znów próbowała się czegoś dowiedzieć, matka jednak wciąż była tak samo zamknięta w sobie. Był jednak ktoś, kto potrafił dotrzeć do niej dużo lepiej niż córka.
Larkan.
Sharin równie intensywnie zastanawiała się, co łączy tych dwoje. Z pozoru była to zwykła przyjaźń, umocniona zapewne ogromna pomocą, jaką Larkan niegdyś udzielił Rinelli… A jednak, Sharin dostrzegała w tej przyjaźni coś jeszcze.
Oczywiście, parę razy przemknęło jej przez myśl, że Larkan może być jej ojcem… Jednak szybko odrzucała od siebie taką możliwość, wydawała jej się po prostu niedorzeczna. Tych dwoje łączyła niezwykła więź, oczywiście, jednak nie mogła być to dawna, utracona miłość. Wiedziała to.
– Sharin, uważam, że to jest już przesada. Ostatnio nie myślisz o niczym innym, ciągle poruszasz ten temat, godzinami przesiadujesz na plaży, bez sensu gapiąc się w morze… Tak nie można. Dziewczyno, zacznij normalnie żyć. Ile ty masz lat? Jesteś już dorosła! – krzyknął niemal. – Nie możesz całego życia spędzić na garnuszku u mamusi. Powinnaś założyć własna rodzinę, albo… -urwał nagle.
Spojrzała na niego z ukosa.
– Albo?
– Albo zrobić w końcu to, o czym marzysz od dawna! Rusz w świat! Weź objuczonego konia, miecz i łuk i jedź przed siebie, dokąd tylko chcesz!
– Larkanie… – pokręciła głową z rezygnacją. – A matka? Nie mogę jej zostawić. Nie chcę jej zostawić. Beze mnie nie da sobie rady.
– Zaopiekuję się Rinellą. Wiesz, że nigdy nie pozwoliłbym, aby została sama.
– Nie mogę wyjechać. – odparła Sharin.
Lecz Larkan miał rację.
Marzyła o tym, aby wyruszyć w nieznane, aby poznać świat, podróżować, doświadczyć niezwykłych rzeczy…Wiedziała, że pozostając w Lifeanie będzie się męczyć niczym dziki zwierz w klatce. Wciąż jednak brakowało odwagi, aby zostawić dawne życie za sobą, aby ruszyć nie oglądając się na nic. Brakowało jej zdecydowania. Bała się, że są to marzenia bez przyszłości, że nic w życiu nie osiągnie… Bała się powrotu. Z drugiej jednak strony spędzając całe życie w Lifeanie pozbawiała się jakiejkolwiek szansy. I wiedziała, że jeśli nie spróbuje, nigdy sobie tego nie wybaczy.
Wracali znad morza, gdy po raz drugi usłyszeli bicie dzwonów. Nikt jeszcze nie przewidywał, jaki koszmar miał się rozegrać tej nocy…
Niespokojne poruszenie zastali już w porcie. Marynarze w pośpiechu wsiadali na statki, wnosili na pokłady najróżniejsze skrzynie, odwiązywali cumy, podnosili kotwice, czym prędzej odbijając od brzegu. Później dzwony znów biły i wtedy nikt już nie miał wątpliwości.
Dzwony biły na alarm.
Na ulicach żołnierzy przybywało z każdym krokiem. W biegu dopinali ostatnie paski oporządzenia, sprawdzali czy broń gładko wychodzi z pochew, wykrzykiwali do siebie najróżniejsze komendy ginące w ogólnym hałasie. Łucznicy już wspinali się na mury, konny oddział kawalerii pogalopował w stronę Północnej Bramy. Chaos ogarnął całe miasto. Ludzie wylegli z domów ciekawi i przerażeni. Część z nich zbierając swe najcenniejsze rzeczy uciekała w stronę portu, część z powrotem ukryła się w domach z rozpaczą oczekując niebezpieczeństwa.
Sharin i Larkan czym prędzej ruszyli w stronę Wschodniej Dzielnicy, do domu Rinelli. Przepychali się przez roztargniony tłum, a ludzie biegali we wszystkie strony, pędzili przed siebie niczym bezmyślne bydło, tratując innych, krzycząc i płacząc. Kilka razy ktoś wpadł na dziewczynę, ktoś przewrócił Larkana.
I wtedy Sharin zobaczyła ogień.
Deszcz płonących strzał przesłonił niebo nad miastem, setki pochodni wystrzeliło z cięciw, pięło się w górę, wyżej i wyżej, aby po chwili opaść na strwożony lud.
Wszyscy zamarli.
Nikt nie śmiał nawet odetchnąć, wszyscy patrzyli przerażeni.
I gdy pierwsze żarzące pociski dosięgły miasta wybuchł pożar, ogarniając większość drewnianych domów, niepowstrzymany rozprzestrzeniał się z ogromną szybkością trawiąc kolejne budynki.
Rozdzierający huk rozdarł przestrzeń, po chwili kolejny, i jeszcze jeden – próbowano roztrzaskać bramy Lifeanu.
Ludzie rzucili się do panicznej ucieczki, wrzeszcząca rzeka porwała Sharin, Larkan został gdzieś w tyle, a gdy udało jej się odwrócić głowę, ujrzała falę wrogich żołnierzy przelewającą się przez roztrzaskane podwoje, obnażone miecze czerwieniejące w blasku ognia, czarne zbroje. Obrońcy mimo wielkiego wysiłku nie dali rady utrzymać ich przy bramie i w ciągu kilku chwil to czarne morze barbarzyńców dopadło pierwszych niewinnych ludzi.
– Chodź! – usłyszała krzyk w pobliżu ucha, a silna dłoń Larkana złapała ją za rękę i mężczyzna pociągnął dziewczynę za sobą. Biegli tak szybko jak tylko mogli, przepychali się przez tłum, nie zwracając uwagi na innych, parli naprzód przewracając ludzi, którzy nie chcieli im zejść z drogi.
Za wszelką cenę musieli dostać się do Rinelli.
***
Ogień był wszędzie, a dym drażnił oczy. Zasłaniając twarz rękawem szłam naprzód, na oślep ciągnięta przez Larkana. Ludzie biegali dookoła mnie, wielu było rannych, wielu poparzonych. Ja także czułam jak piekące języki ognia smagają mi kark, lecz nic nie mogłam na to poradzić. Miałam tylko jeden cel.
Dotrzeć do domu.
Sama nie wiem, kiedy to się stało. Nagły wrzask rozdzierający uszy zmieszał się z trzaskiem walącego się gmachu. Ja i Larkan ledwo stamtąd uciekliśmy.
Wielu nie zdążyło.
Wbiegliśmy w boczną uliczkę, wąską i ciemną, jakich pełno w Lifeanie. Ogień jeszcze tutaj nie dotarł. Mogliśmy zwolnić, złapać oddech, inny od gorącego powietrza parzącego płuca. Niestety, chwila wytchnienia nie trwała długo. Usłyszałam za sobą dziki syk, w tym samym momencie ciężka łapa spadła na moje ramię i porwała mnie do tyłu. Cudem uniknęłam ciosu. W następnej sekundzie stałam naprzeciw napastnika ze sztyletem w jednej ręce i nożem w drugiej. Odruchowo cofnęłam się i tylko dzięki temu nie straciłam głowy. Kolejne uderzenie – kolejny uskok. Spóźniony. Poczułam ból w udzie, potęgujący się z każdą chwilą. Dopiero wtedy przypomniałam sobie, że nie na darmo trzymam w rękach broń.
Skoczyłam na niego, bez zastanowienia, zapominając o ranionej nodze. Zapominając o wszystkim.
I to było głupie. Mój sztylet natrafił na miecz tamtego, a siła odbicia była tak wielka, że nie zdołałam utrzymać ostrza w dłoni. Pulsujący ból rozsadzał mi nadgarstek.
Byłoby po mnie, gdyby nie Larkan.
Wtedy lśniąca głownia przebiła wroga na wylot, lecz ja widziałam jedynie koniec ostrza wysuwający się z brzucha człowieka. Jego twarz stężała, a oczy powędrowały do góry ukazując nagie białka. Osunął się na ziemie, z ust wylała się stróżka krwi.
Wszystko to trwało zaledwie kilka sekund i dopiero po dłużej chwili dotarło do mnie, co się wydarzyło. Oddychałam ciężko, po nodze lała mi się krew, ból w nadgarstku nie ustępował.
Larkan wyszarpnął miecz z ciała, otarł kawałkiem szaty martwego żołnierza i schował do pochwy, ukrytej pod płaszczem.
Chciałam coś powiedzieć, lecz wyrwało mi się jedynie głuche jęknięcie, a już w następnej sekundzie wymiotowałam jak kot, wprost na środek uliczki.
Kiedy wreszcie zbuntowany żołądek dał za wygraną, podczołgałam się pod ścianę jednego z domów, oparłam się i mogłabym tak siedzieć, nie myśląc o niczym.
– Nie ma mowy, nie, Sharin. – zawołał wtedy Larkan łapiąc mnie za rękę i podciągając do góry. – Musimy iść dalej!
Byłam zbyt słaba, aby stawiać opór. Właściwie niewiele pamiętam z tego, co działo się później. Najgorszy był jednak ból, który nie pozwalał zupełnie się zatracić, który przywracał mnie do rzeczywistości z każdym kolejnym krokiem.
Wreszcie wyszliśmy na główną drogę, prowadzącą do Wschodniej Dzielnicy.
Do domu.
Lecz to, co ujrzeliśmy było nie do opisania.
Przywitała nas ściana wściekłego ognia, w twarze uderzyło gorąco buchające z tego piekła, żar oślepiał. Cofnęliśmy się w wąską alejkę, aby po chwili spróbować znów.
Niestety, nie było żadnych szans.
Pożoga pochłonęła całą dzielnicę i oboje wiedzieliśmy, że to koniec.
Nie było już mojego domu. I chociaż wiedziałam o tym, nie potrafiłam w to uwierzyć.
Larkan nic nie mówił, a ja wolałam żeby tak zostało. Wycofaliśmy się stamtąd, by znów kluczyć miedzy zabudowaniami, omijając wrogie oddziały. Widzieliśmy jak chłopcy nieudolnie walczyli i jak padali jeden po drugim. Na jeden cios. Za dotknięciem miecza.
Słyszeliśmy krzyki gwałconych kobiet, obrzydliwe rechoty napastników, wciąż coraz głośniejszy huk ognia, szczęk mieczy i tarcz. Ale nic nie mogliśmy na to poradzić. Wciąż uciekaliśmy, wciąż w ukryciu. I wciąż niewiadomo dokąd. Zdawało mi się, że zaczynamy się gubić. Czułam się jak osaczone zwierze, szaleńczo szukające drogi ucieczki. Nie wiedziałam, co z nami będzie. Na myśl przychodziło mi tylko jedno rozwiązanie…
Po raz kolejny skręciliśmy w jakąś uliczkę i o mało nie zderzyłam się z uciekającą kobietą. Odskoczyła ode mnie, niekontrolowany wrzask wyrwał się z jej ust. Przez ułamek sekundy patrzyłam na nią, a ona patrzyła na mnie. Nigdy nie zapomnę tamtych oczu. Wielkich, okrągłych, przerażonych, rozpaczliwie błagających o pomoc. Jakby chciała mi powiedzieć, że umrze, jeśli jej nie pomogę. Jeśli nic nie zrobię.
Zza rogu wypadło dwóch barbarzyńców, a kobieta pognała dalej. Larkan już wyciągnął miecz, ja również trzymałam w rękach broń. Zwolnili widząc, że nie próbujemy uciekać. Wciąż jednak szli na nas pewnym krokiem.
Bałam się, lecz za wszelką cenę nie pozwoliłam by emocje mną zawładnęły. Powtarzałam sobie, że jestem uzbrojona i umiem walczyć. Że ja też potrafię zabijać. I że bogowie mi wybaczą, bo zostałam do tego zmuszona.
Oboje natarli na mnie, bez ostrzeżenia. Ale ja byłam przygotowana. Kiedy tylko ostrze zbliżyło się do mojego ciała ja byłam już gdzie indziej. Dokonując cudów zręczności unikałam kolejnych ciosów, nie zważając na skurcze w udach, pośladkach i barku.
Larkan rzucił się na pierwszego z nich i zaraz cofnął się z zakrwawionym mieczem w ręku. Widziałam kątem oka, jak wymieniają kolejne uderzenia, sama także nie pozostawałam dłużna mojemu przeciwnikowi. Rozcięłam mu ramię i chociaż rana była płytka, musiała doskwierać. Mój sztylet wciąż ocierał się o przeciwnika, czyniąc powierzchowne draśnięcia, lecz nie miałam okazji by zrobić coś więcej. Ja byłam szybsza i miałam dwa ostrza, jednak on był ode mnie dużo silniejszy, a jego miecz dwa albo i trzy razy większy od obu moich noży.
Nagle uderzył. Tak naprawdę. Szybko i silnie. Cudem uskoczyłam i poczułam jak tracę równowagę. Upadłam na plecy, przetoczyłam się unikając jego miecza, odbiłam się od ziemi, przypadłam do niego, a mój sztylet dosięgnął jego gardła. Wszystko w chwili krótszej niż mrugnięcie okiem. Krew buchnęła z rany brudząc mnie i wszystko dookoła. Spróbował jeszcze podnieść miecz – bezskutecznie.
Teraz to on był zwierzyną.
Gdy się odwróciłam Larkan stał oparty o ścianę, ciężko oddychał, a jego miecz tkwił w podbrzuszu tamtego. Spojrzałam na żołnierza. On też na mnie patrzył. Był przerażony. Prawie tak samo jak tamta kobiet, którą jeszcze przed momentem gonił z obnażonym ostrzem. On też nie chciał tutaj ginąć. Był bardzo młody, niewiele starszy ode mnie. I prawdopodobnie było to jego pierwsze spotkanie z wrogiem.
Powiedział coś w obcym języku wciąż patrząc na mnie błagalnym wzrokiem i od czasu do czasu spoglądając na krew spływającą miedzy palcami zaciśniętymi na mieczu tkwiącym w jego brzuchu. Mówił i mówił, coraz rozpaczliwiej, jakby chciał przekazać mi najważniejszą rzecz na świecie, lecz ja nie rozumiałam ani słowa. Coraz trudniej łapał oddech, jego twarz stawała się coraz bielsza na tle czarnej ściany. Drżał, szczękał zębami, ale mówił. Bez końca. I patrzył na mnie.
Miał takie same oczy jak tamta kobieta. Tak samo szalone, tak samo przerażone. Powoli gasnące.
W końcu Larkan mu pomógł. Podszedł do chłopaka i ująwszy jego głowę w obie dłonie skręcił mu kark. Tamten nawet nie wiedział, że umiera. Mężczyzna zamknął mu oczy i ułożył ciało obok drugiego, martwego już towarzysza.
Wtedy coś we mnie pękło. Odeszłam stamtąd, nie mogłam patrzeć na krew, na ciała tamtych żołnierzy. Łzy lały mi się po twarzy, ale nie potrafiłam nad tym zapanować. Znów szarpało mną na wymioty, jednak nie było już, czym wymiotować. Zraniona noga bolała jeszcze bardziej niż przedtem, nadgarstek pulsował, skurcze w pośladkach i barku nie pozwalały się ruszyć. Lecz nie to było najgorsze. Wciąż miałam przed oczami błagający wzrok tego chłopaka, słowa, które wylewały się z niego jak potok, wciąż dźwięczały mi w uszach.
– Nie dam rady. – wymamrotałam, kiedy podszedł do mnie Larkan. – Nie zniosę więcej czegoś takiego.
– Sharin, chodź. Musimy iść.
– Na bogów, Larkanie! – nie wytrzymałam. – Dokąd iść?! Po co?! Po to by znów patrzeć jak bezkarnie mordują niewinnych ludzi, żeby słyszeć ich krzyki, widzieć ich krew?
– Sharin, zaufaj mi..
– A matka? – spojrzałam na niego. – Wiesz, że nie mogła uciec, wiesz, że źle się czuła dziś wieczorem. Larkanie, ona nie żyje.
– Sharin! Nie wolno ci tak mówić!
– Przecież wiesz, że to prawda! I nam też się nie uda! Matka…
– Matka nigdy by ci nie wybaczyła, gdybyś się teraz poddała! – zdenerwował się Zmierzył mnie wściekłym wzrokiem, jakiego jeszcze nigdy nie widziałam, i ruszył przed siebie.
Patrzyłam jak odchodzi, jak ginie wśród dymu, jak znika mi z pola widzenia.
Byłam przerażona. I wściekła. Byłam rozdarta. Nie miałam domu, straciłam matkę. Straciłam wszystko. I czułam, że nie przeżyjemy nocy. Nie wierzyłam, że spotka nas coś jeszcze poza wzburzonym ogniem i zimnym ostrzem wroga. Przygotowałam się na śmierć.
A Larkan bezczelnie próbował dawać mi nadzieję. Mimo, że nie było dla nas żadnych szans.
Lecz może… może miał rację? Może wie co robić? Nie tracił zdecydowania, parł naprzód, nie zważając na nic. Byle przeżyć. To dodawało otuchy…
Podniosłam się z ziemi i znów płacząc pobiegłam za nim, mimo palącego bólu rozrywającego całe moje ciało.
W milczeniu brnęliśmy przez zniszczone miasto, kryjąc się za wszystkim, co choć odrobinę osłaniało nas od oczu barbarzyńców. Kilka razy wracaliśmy, by szukać nowej drogi, ponieważ wcześniej wybrana okazywała się zajęta przez wrogów.
Żołnierze byli naprawdę wszędzie. Pożar wciąż trawił domy, dym drażnił oczy. Przedzieraliśmy się przez zwalone krokwie, a czasami i całe zniszczone budynki. W migotliwym blasku płomieni ciemniały na drodze ludzkie ciała. Trzask ognia mieszał się z krzykami ludzi. Obrońcy, chodź została ich garstka wciąż walczyli i tylko dzięki nim, udało nam się przemknąć niepostrzeżenie na drugą stronę rynku. Wiedziałam już dokąd zmierzamy.
Do karczmy Larkana.
Weszli przez wywalone drzwi do obszernego pomieszczenia. Pożoga zupełnie strawiła wnętrze. Przepalone belki skrzypiały niepewnie pod ciężarem strzechy, wszędzie walały się pozostałości po wielkich ławach, zniszczone beczki leżały przed wejściem, drewniane schody w głębi izby zapadły się uniemożliwiając dostanie się na piętro. Ogień wciąż tlił się tu i tam.
Poprowadził ją w głąb pomieszczenia, aż do magazynu i dalej do piwnicy. Tam znalazł niewielkie drzwi i pchnąwszy je, zniknął w zupełnych ciemnościach. Sharin niepewnie ruszyła za nim. Schody prowadzące w dół były niewiarygodnie strome i wytarte, kamienne ściany nieprzyjemnie wilgotne w dotyku. Im niżej schodzili, tym bardziej cuchnęło stęchlizną.
Wreszcie schody się skończyły, lecz i wtedy Larkan nie zatrzymał się. Sharin nie widziała go, było zbyt ciemno, słyszała jedynie kroki, szelest szaty i ciche przekleństwa. Mężczyzna długo krążył po pomieszczeniu i wreszcie znalazł to, czego szukał. Zadźwięczał łańcuch, usłyszała szczęk kluczy, a za chwilę skrzypnięcie i krótki hałas jakby ktoś uderzył czyś drewnianym o kamień.
Po chwili ciszy znów usłyszała jakiś harmider, jakby skrzypienie drewna, a za chwilę wszystko ucichło.
Larkana już tutaj nie było.
Słyszała odległe obelgi, a gdy coś spadło na ziemie, czyniąc niewyobrażalny hałas, wzdrygnęła się przerażona. I nagle podłoga przed nią zapłonęła czerwonym blaskiem, oślepiając dziewczynę. Skuliła się w sobie, czekając na najgorsze, lecz wówczas rozległ się głos Larkana:
– No, na co ty tam czekasz?! Chodź tutaj!
Powoli spojrzała przed siebie i szczęka jej opadła. Przed nią znajdowało się jeszcze jedno podziemne pomieszczenie, zazwyczaj zamknięte masywną, drewnianą klapą, teraz otwarte. O ścianę oparta była drabina, a gdy podeszła i spojrzała w dół napotkała zniecierpliwioną twarz mężczyzny.
– Idziesz?
Walcząc chęcią roześmiania się, ostrożnie zsunęła się na drabinę i zamknąwszy wejście zeszła na dół.
Znajdowali się w swego rodzaju schronie. Po jednej stronie stały skrzynie i beczki, wypełnione najpewniej winem, po drugiej zaś były regały z dobrze zabezpieczoną żywnością. Sharin dostrzegła wysuszone, chyba na kamień, solone płaty mięsa, zawiniątka ze szmat skrywały zapewne suchary i zasuszone owoce. Były tutaj także bure koce, skórzane bukłaki, i wiele innych skarbów, o których Sharin nie mogła mieć pojęcia.
– I jak ci się podoba? – zapytał Larkan stawiając latarnie na kamiennej półce. – Wciąż uważasz, że lepiej było zostać na górze?
– Gdybyś od razu mi o tym powiedział, nie było by żadnego problemu. – burknęła dziewczyna. – Skąd ja mogłam wiedzieć, że wiesz co robisz?
– Sądziłem, że znasz mnie już trochę.
– Ale nigdy nie byliśmy takiej sytuacji.
– Sharin, w jakiej sytuacji? Myślisz, że nigdy nie napadano na Lifean? – zaśmiał się niemal. – To małe, portowe miasteczko! Zdesperowani piraci nie pogardzą żadnym kąskiem!
Machnął ręką.
– Poza tym, Sharin nie ma sytuacji bez wyjścia. A ty za szybko się poddajesz. – westchnął. – To dopiero początek. Musisz mi obiecać, że cokolwiek się jeszcze wydarzy, nigdy nie zrezygnujesz z działania. Sharin, bez względu na to, co się stanie, nie możesz się poddawać. Jeśli choć raz pomyślisz, że wszystko już skończone – po tobie. Pamiętaj o tym.
Dziewczyna patrzyła na niego przez chwilę, po czym nieśmiało skinęła głową. Złość i przerażenie, gdzieś wyparowały, a na ich miejsce pojawiły się nowe uczucia. Wstyd, żal, rezygnacja? Sama do końca nie wiedziała. Chciało jej się płakać, była zmęczona i obolała. Na razie nie potrafiła myśleć nad tym, co będzie jutro. Chciała zasnąć i obudzić się znów w swoim domu.
Usiadła wprost na ziemi, a łzy same popłynęły po policzkach. Łkała nie mogąc się uspokoić, a Larkan nie próbował jej pocieszać.
Sharin przez mgłę pamiętała jak przyjaciel opatrywał jej ranę, jak wlewał jej do ust jakiś gorzki napój, jak ułożył ją na sienniku okrył kocem i kazał spać.
Niestety sen nie przyniósł ukojenia. Znów była w Lifeanie, ścigana przez wrogów, znów musiała kluczyć między domami, aby omijać żołnierzy, a gdy wydawało się, że ucieknie, że nareszcie jej się uda ziemia nagle rozstępowała się pod nią, a ona spadała w dół.
Obudziła się z gwałtownie, z ręką Larkana na ustach.
Przyjęła ją ciemność piwnicy, a po chwili usłyszała przytłumione głosy rozmowy, ciężkie kroki gdzieś nad nią, głuche trzaski.
– Nawet nie oddychaj. – tchnął jej wprost do ucha.
Instynktownie znieruchomiała. Oboje nasłuchiwali.
Głosy były coraz wyraźniejsze, kroki zdawały się przybliżać. Sharin serce waliło w piersi i czuła, że ktokolwiek tu był, także musiał to słyszeć.
Znaleźli się w pułapce.
Czyta sie bosko! Aż trudno utrzymać oczy na wodzy bo ciagle uciekaja skaczac po kolejnych zdaniach :P
Podobało mi się ale jeżeli chcesz, to masz- będę wredny niczym urzędnik skarbowy:).
"Marynarze w pośpiechu wsiadali na statki, wnosili na pokłady najróżniejsze skrzynie, odwiązywali cumy, podnosili kotwice, czym prędzej odbijając od brzegu"
Brzmi to trochę niespójnie. Nie lepiej by było "i podnosili kotwicę by czym prędzej odbić od brzegu"? Zresztą w całym tekście zdania złożone zbyt często składają się z nie do końca związanych ze sobą zdań prostych rozdzielonych jedynie przecinkiem.
"W biegu dopinali ostatnie paski oporządzenia, sprawdzali czy broń gładko wychodzi z pochew, wykrzykiwali do siebie najróżniejsze komendy ginące w ogólnym hałasie. Łucznicy już wspinali się na mury, konny oddział kawalerii pogalopował w stronę Północnej Bramy"
Rozumiem że to taki styl pisania, ale co zrobię, że mi się nie podoba.
"Mogliśmy zwolnić, złapać oddech, inny od gorącego powietrza parzącego płuca"
Nie do końca zrozumiałem. Nie powinno być tam "wolny"? Oddech inny od powietrza? Czy oddech który był inny?
Jeszcze zdziwiłem się czytając:
"Teraz to on był zwierzyną."
Jakoś według mnie niezbyt to pasuje do sytuacji, w której przeciwnik już tylko leży na ziemi i kwiczy. Gdyby zraniła go i była już pewna zwycięstwa, lub gdyby zaczął uciekać byłoby to logiczniejsze. To sformułowanie zakłada zwykle że ktoś może uciekać/bronić się, ale ma małe szanse.
Po zakończeniu obowiązku dopieprzania się do detali z czystym sumieniem daję 5.
Dzień dobry / dobry wieczór
Też miałbym, jak przedpiśca, kilka uwag, dotyczących słów, zdań i przecinków, a zwłaszcza zapisu dialogów. Jednakże te usterki (oby nie było ich w następnych odcinkach!) nie odbierają tekstowi najważniejszego --- dużej gładkości czytania.
Zastanawia mnie tylko, w jakim celu Autorka w jednym fragmencie zmienia narrację na pierwszoosobową. Jeżeli potwierdzi, że dla wzmożenia ekspresji, to pochwalę, bo tak to na mnie podziałało.
Jedno wytknę: Z zamyślenia wyrwał ją Larkan nadchodzący od strony portu, a za nim niosło się echem bicie dzwonów. Wiem, ile kłopotów sprawiają zaimki, odnoszące się do ostatniego rzeczownika w zdaniu nadrzędnym lub poprzedzającym. Echo bicia dzwonów niosło się za portem?? Zamienić miejscami port i Larkana, a jeszcze lepiej zrobić z tego dwa zdania...
Powodzenia.
Dziękuję za komentarze :)
Lessar, jeśli chodzi o układanie zdań prawdopodonie masz dużo racji, będę nad tym pracować.
Zmienię też to o zwierzynie^^
Natomiast co do -> "Mogliśmy zwolnić, złapać oddech, inny od gorącego powietrza parzącego płuca". Hm... za dużo razy przeczytałam to zdanie, sama już nie wiem co mam z tym zrobić. Generalnie miałam na myśli to, że wczeniej oddychali gorącym, duszącym wręcz powietrzem. No bo pożar. A teraz oddech jest inny, bo powietrze nie jest już gorące.
Prześpię się z tym jeszcze i wtedy, mam nadzieję, mój umysł się rozjaśni.
AdamKB, zmieniłam narrację na pierwszoosobową właśnie po to, aby ożywić tekst. Chociaż nie tylko. Ygdrasil to bardzo rozbudowana opowieść, w której przeplatają się historie dwóch dziewczyn: Sharin i Aylen. Chciałabym pisac wątek Sharin w pierwszej osobie, Aylen - w trzeciej.To była próba i mogę powiedzieć, że jestem zadowolona z efektu.
Aha, i czywiście zdanie z Larkanem, portem i zaimkniem poprawię :)
Jasne. Pomysł dobry i ciekawy.
-> Mogliśmy zwolnić, głęboko odetchnąć powietrzem wolnym od żaru, palącego płuca. <-