
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Baron Samedi był bardzo specyficzny. Wiedzieli o tym wszyscy, którzy kiedykolwiek mieli okazję go poznać. Igrał ze śmiercią, tysiące razy, zawsze spokojny i stonowany nie stronił od zachowania które, jak mawiano, nie przystoi Bogom. Egocentryk i narcyz, bawiący się swoim wizerunkiem. Pan Podziemnego Świata, ojciec Duchów Śmierci, Mistrz Magii, lubieżny i chciwy, zmysłowy i rozpalający zmysły. Niemożliwy do zdefiniowania kilkoma prostymi frazami, Sobota, był uosobieniem wszystkiego co wymykało się słowom. Bardzo rzadko udzielający się na Forum Bogów, spędzał większość czasu na Bagiennym Cmentarzu, gdzie przechadzając się pomiędzy omszałymi nagrobkami palił cygara, pił rum i zajadał się plackami. Nikt nie pamiętał, aby Baron kiedykolwiek podjął się przejęcia inicjatywy. Nikt nie pamiętał aby otwarcie opowiedział się po którejś ze stron jakiegokolwiek konfliktu. A teraz, kiedy świat stanął na skraju swego końca Sobota postanowił stanąć przeciwko Tyfonowi.
***
– Co staję się z Bogami po ich śmierci? – Zapytał Hermes, siedzący na ramionach Lokiego.
– Nie wiem. Być może można ich wskrzesić.
– A Baldur? – Drążył Bóg Kupców.
– Baldur? – Bóg Kłamca wyglądał na zaskoczonego – Baldur nie umarł do końca. Wróci, kiedy skończy się Zmierzch Bogów.
– Jesteś wolny Loki – Zauważył Anubis – Czy to nie miało być początkiem końca?
Apollo roześmiał się.
– Owszem – Powiedział, zwracając się do Boga Szakala – Jednak Odyn wierząc, że to powstrzyma nadejście Ragnaroku, zabił Garma – psa Hel, który miał uwolnić Lokiego i Fenrisa, stając się inicjatorem Końca.
– W ten sposób Loki stał się wolny – wtrącił się Dionizos – A Zmierzch Bogów został odroczony.
– Nie do końca – Głos zabrał Thor – Jeśli Tyfon pozostanie wolny, to sam jeden może zniszczyć wszystko co jest nam znane.
Nikt nie zauważył, że Loki stał się nagle niespokojny. Przeczuwając nadchodzącą zagładę, wiedział, że koniec wcale nie odroczony.
– Udam się na Olimp, aby ostrzec Zeusa – Zadecydował Boski Kowal, i zabierając swojego ognistego smoka oddalił się.
***
Sobota tymczasem był już u wybrzeży Sycylii. Z bezpiecznej odległości postanowił podziwiać erupcję Etny. Kłęby dymu skumulowały się nad kraterem. Fala rozgrzanej magmy popłynęła po bazaltowych zboczach.
W końcu ujrzał go. Był jeszcze bardziej przerażający niż mówiono. Sto łbów, każdy z nich wielkości niewielkiej wsi, wyrastało ze stu długich, pokrytychłuskami czarnymi niczym smoła, karków. Ogromne jarzące się oczy miotały płomienie i błyskawice niszcząc wszystko co znalazło się w zasięgu ich wzroku. Gargantuiczne cielsko, rozerwało stożek wulkanu na strzępy. Niemożliwy do wyobrażenia oślizgły, zrogowaciały kadłub wzbił się w powietrze na parze skórzastych skrzydeł. Kłębowisko żmij które wieńczyło jego ciało znajdowało się poniżej przednich łap, tak wielkich, że mogłyby objąć całą Europę, i uzbrojonych w kościane szpony z których najmniejszy był rozmiarów Wieży Eiffla.
Baron zagwizdał z podziwem.
***
Olimp zadrżał w przerażeniu na wieść o oswobodzeniu się Tyfona.
– Jesteś już stary Zeusie – Mówiła Hera – Mimo swojego młodzieńczego wyglądu nie sprostasz mu.
– Zamilcz! – Bóg Piorunów zerwał się z swojego tronu – Olimp nie podda się bez walki!
– Jesteś głupcem, mój Bracie – Posejdon, Bóg Mórz, rozczesał palcami swoją długą zielonkawą brodę – Wszyscy zginiemy, przez twoją pychę.
Zeus zignorował go.
– Gotuj się na śmierć Tyfonie – Ryknął chwytając za swoją błyskawicę.
Czarny cień spowił Boską Górą kiedy Stugłowy Smok jakby znikąd pojawił się ponad Bogami. W ułamku sekundy niemalże cały Panteon przestał istnieć. Żaden z nich, nawet nie zdążył się poruszyć. Tak wielka była jego potęga.
***
Niesamowita energia wstrząsnęła ziemią. Powietrze zdawało się gęstnięć z każdą sekundą. Raz jeszcze jakby przez rozwarte bramy piekła wypluły z siebie zdeformowane masakry zalewając każdy bezpieczny skrawek oceanem bólu i cierpienia. Po raz kolejny ocaleli bogowie musieli zmierzyć się z nieznanym i tajemniczym zagrożeniem.
***
Sobota dotarł na miejsce chwilę później.
– A więc to ty jesteś Tyfonem ? – Zapytał odruchowo poprawiając okrągłe okulary – Doprawdy, tego się mogłem spodziewać po kimś takim jak ty.
Smok prychnął pogardliwie.
– Masz zamiar kontynuować swoje nic nie warte, żałosne dzieło zniszczenia? – Niczym niezrażony Sobota zdjął cylinder i położył go na resztkach pobliskiego filaru.
Tyfon, do tej pory leżący w bezruchu na ruinach Olimpu, podniósł jedną z głów.
– A jeśli tak? – Bardziej wycharczał niż powiedział.
– J eśli tak, Baron będzie musiał ciebie zabić.
Żmij roześmiał się chrapliwie. Wzbił się w powietrze i w powietrznej demonstracji sił, oddał salwę ognia ze wszystkich stu łbów.
Sobota uśmiechnął się szeroko i zerwał z siebie połyskujący surdut. Czarny umięśniony tors, z wymalowanymi na nim białymi kośćmi zalśnił w blasku płomieni.
– Guédé – Powiedział twardo i zdecydowanie – Pokażmy im potęgę Loa.
Otoczyła go kula, jakby ciekłego szkła, kiedy jednak przyjrzeć się uważniej można było dostrzec na niej zarysy twarzy, dłoni czy torsów. Niesamowity spektakl wibrujących ciał, czy może raczej dusz, zlanych jakby przy pomocy ogromnego pieca w spójną jedność. Utworzona z duchów płodności i śmierci które przybyły na wezwanie swego ojca, stanowiła oręż i pancerz, aby chronić go i pomóc mu zwyciężyć Tyfona.
Smok zaszarżował z powietrza. Cały jego ciężar rozpędzał się do niesamowitej prędkości aby zmiażdżyć Samediego.
Sobota leniwie wyciągnął dłoń, w geście nakazującym zatrzymanie się. Tyfon zionął ogniem i uderzył w Barona. Tuman kurzu przysłonił niebo.
***
Krąg zacieśniał się. Bogowie oddaleni od siebie podejmowali coraz bardziej desperackie próby wydostania się z oblężenia. Thor, zamiatając wokół siebie swoim Mjölnirem, przy każdym ciosie smażył swoich przeciwników niesamowitą potęgą błyskawic, jednak im więcej trupów gromadziło się wokół niego tym większy był oddział który na niego nacierał. Sytuacja Apolla i jego siostry była równie beznadziejna. Trzymając się na dystans nie mogli podjąć żadnej akcji broniąc się przed pomiotem z piekieł. Dionizos, poważnie raniony, leżał oparty o swój wóz, trzymany przy życiu tylko dzięki swojemu bukłakowi oraz heroicznej defensywie swej świty. Krwawiący i poszarpany Anubis w ostatnich podrygach życia ograniczył się do niezbędnej obrony. Hermes i Loki wycofywali się w stronę pobliskiej Katedry w której zamierzali się zabarykadować.
– Co też tam się dzieje?! – Warknął ścinając czterogłowego jaszczura.
– Zeus nie żyje – Wyszeptał z przerażeniem Bóg Kupców.
Kolejne ciała zwaliły się na ziemię.
– Jeśli to prawda Hermesie – Powiedział Bóg Kłamca łapiąc chłopca za tunikę – Przepraszam.
***
Posłaniec Bogów, pojawił się na marmurowych schodach katedry. Nie mógł się poruszyć ani wydać z siebie żadnego odgłosu. Wiedział, że to mogło oznaczać tylko jedno. Loki postanowił odejść w krwawy i widowiskowy sposób, zabijając dopóki starczy mu sił.
***
Ojciec Fenrisa sięgnął do kieszeni i wyjął z niej kilka niewielkich opalizujących kamyków. Zgniótł je w palcach i rozsypał dookoła siebie.
Świat zamarł.
Katana rozbłysła oślepiającym blaskiem.
– Ran… Dori… – Wyszeptał twardo, zamykając oczy.
Powoli oglądał kolejne kadry swojego życia. Nawet działo Hefajstosa nie mogło sprostać fali jaka zalała ich wraz z wyswobodzeniem się stugłowej bestii. Pierwszy szpon wbił się w jego ciało. Błogi uśmiech wypełzł na jego twarz.
Ukląkł oparty na swoim ostrzu.
***
Samedi bez trudu sparował atak potwora. Jedna z głów Tyfona, runęła na ziemię tryskając fontannami krwi. Mrożący krew w żyłach skowyt rozdarł powietrze. Każdy kolejny atak, bestia przypłacała kolejnymi łbami. Sobota miażdżył je, wyrywał i rozłupywał jakby były zrobione z drewna. Jego bronią nie był miecz, ale czarna laska zakończona srebrną czaszką, ta sama której używał aby podpierać się podczas chodu. Smok zmienił taktykę. Z powietrza raził Barona ogniem i na oślep okładał go łapami.
– Loa! Pokażmy mu co znaczy stawać przeciwko Baronowi! – Sobota złożył dłoń i przebił nią korpus Tyfona.
Nie pozostawiał swemu przeciwnikowi żadnych szans. Jego ataki rozrywały jego pancerną łuskę jakby była wytworzona z papieru. Sobota wiedział, że kiedy zginie Stugłowe Monstrum wszystkie istoty które podążyły za jego głosem zostaną bez przywódcy. Wiedział, że Bogowie będą ocaleni. Wiedział, że na jakiś czas zapanuje wtedy względny spokój.
Jednak Tyfon był twardszy niż można było się spodziewać, i mimo odniesionych ran, nie poddawał się. W szaleńczej furii niszczył wszystko dookoła, prowadząc bezsilne próby ataku na Barona.
– Mówiłem Ci już – Murzyn uśmiechnął się szeroko a biała czaszka namalowana na jego twarzy rozciągnęła się nienaturalnie – Jednak nie słuchałeś rad Samediego.
***
Ares – Bóg Rzemiosła Wojennego i Przemocy, Ofensywy i Defensywy, Podstępów, Pułapek i Zasadzek, Holokaustów, Masakr i Rzezi, Bóg Natarć, Desantów i Kontrataków i w końcu Bóg Brudnej i Niesprawiedliwej Walki. Ares – Syn Zeusa i Hery.
Najwspanialszy wojownik na świecie, bezwzględny i twardy dowódca, którego pojawienie się na polu bitwy zwiastowało śmierć jego wrogów. Odziany w ciężki pancerz, będący jakby połączeniem, średniowiecznej zbroi płytowej oraz tradycyjnego greckiego szyku, wyglądał niczym miniaturowy Talos – Gigant z Brązu.
Jego przybycie oświetlił zbolałe serca bogów promieniem nowej nadziei.
-Aresie! – Krzyknął Bóg Kłamca – Przekaż Hermesowi, że będę na niego czekał.
Bóg Rzezi zasalutował. Uniósł tarcze nad głowę i włócznią uderzył się w piersi. Legioniści podążyli za przykładem swojego wodza. Bitewny hołd złożony Nordyckiemu Bogu był wyrazem najwyższego szacunku jakim go dażyli.
– Kiedyś – zaczął Ares – Byliście wspaniałymi ludźmi. Wojownikami gotowymi poświęcić swoje życia dla dobra Grecji – Zdjął hełm odsłaniając brodatą twarz. Twarz kogoś kto gotów był na zwycięstwo nie licząc się z kosztami, kogoś kto wiedział, że zwycięzcom wybacza się nawet najgorsze postępowanie, kogoś kto był gotowy na niewyobrażalne poświęcenie dla kilku chwil w blasku zwycięskiej chwały. Taki był właśnie Bóg Masakry. Bezwzględny i nie idący na kompromisy. Narodzony aby walczyć, zabijać, zwyciężać – Byliście jednak świadomi nieśmiertelności którą was obdarzyłem. On poświęcił swoją wieczność dla Hermesa – Urwał aby delektować się swoimi słowami.
Fala jaskrawego blasku zalała miasto. Wszystko co stanęło na jej drodze było niemalże natychmiast zamieniane w proch. Setki okaleczonych korpusów waliły się na siebie tworząc ponurą, cmentarną groble.
– Żołnierze! – Wrzasnął Bóg Wojny – Nauczmy ich bólu! Pokażmy im gdzie ucztuje śmierć! Pomścijmy Lokiego!
***
Baron wzdrygnął się. Czuł, że kolejni Bogowie odchodzili w niebyt. Nie martwiło go do zbytnio, ale widmo nadchodzącej śmierci Lokiego wstrząsnęła nim do głębi.
– Loa! Zakończmy to.
Szklista bariera zniknęła, zamieniając się w chmurę przeźroczystych duchów. W ułamku sekundy, Loa uformowały coś na kształt gigantycznego bicza, sterowanego gestami Soboty. Kolejne ciosy spadały na ogromne cielsko Stugłowego Smoka. W końcu Tyfon runął na ziemię.
– Loa! – Samedi zacisnął dłoń, a ścierwo powoli uniosło się w powietrze – Do wody!
Ogromne czarne kłębowisko, spadło w bezkresną otchłań morza.
***
Jednak mimo interwencji Barona, amia Aresa została rozgromiona. Bogowie, jeden po drugim ginęli bądź salwowali się ucieczką. Wydawało się, że zwycięstwo jest niemalże niemożliwe.
***
Bóg Kłamstw w końcu podniósł się z klęczek.
Szybki cios przepołowił szarżującego na niego Ogara. Loki stanął dumnie wyprężony, gotowy do swojej pożegnalnej walki. Jego rany się zasklepiły. Oczy płonęły czerwienią. We wspaniałym balecie przemocy, manewrując pośród latających członków, niczym derwisz uniesiony w Świętym Szale, z gracją poruszał się po polu bitwy, ćwiartując wszystko co stanęło mu na drodze do katedry. Potężny cios, opancerzoną łapą harpii spadł na niego z góry. Uratował go tylko, błyskawicznie szybki unik, szpon minął go o centymetr. Błysnęło Czarne Ostrze i zdekapitowany korpus mitologicznej bestii spadł u jego stóp. Kolejne cięcia wzbudziły postrach pośród pobratymców Stugłowego Smoka. Skamląc i wyjąc starali się unikać rozżarzonego nienawiścią miecza. Furia Boga, piękna i przerażająca, tajemniczo pociągająca swoim nieuchwytnym, niczym blask zachodzącego słońca, kunsztem. Strach wstąpił w Geniuszy, Trolle i Arachnidy. Każde stworzenie zamarło na widok rozwianych włosów Boga Kłamcy.
I kiedy wydawało się już, że sytuacja jest znów pod kontrolą, nadciągnęła odsiecz aby zasilić nadszarpnięte siły najeźdźcy. Dwunastu minotaurów, każdy z nich wielkości ponad czterech metrów pojawiło się na polu bitwy, paraliżując Bogów swą oszołamiającą siłą. Z bojowym okrzykiem na zeschniętych ustach, Loki rzucił się w wir walki aby dosięgnąć największego z nich. Widział, że czas nadszedł.
Pierwsza spośród bestii zastąpiła mu drogę. Loki wybił się w powietrze i w powietrznym piruecie zatopił ostrze w czaszce Minojskiego Pomiotu. Z głuchym łomotem potężny korpus zwalił się na ziemię, krusząc kamienistą drogę miasta. Ojciec Fenrisa nie zwolnił kroku. Kopniakiem posyłał kolejnego oponenta w powietrze, by tam wykończyć go tysiącem ciosów. Niesamowicie wyglądała owa szkarada, utrzymywana w powietrzu dzięki atakom Lokiego. Jeszcze wspanialej wyglądało jednak włochate cielsko Półbyka z impetem zwalające się na resztki budynków. Trzeci spośród Synów Kretejskiego Labiryntu ugiął się pod przytłaczająca siłą ataków. Niemalże całkowicie rozczłonkowany runął na jednego ze swych braci zabijając go gigantycznym toporem. Jeszcze tylko siedmiu pozostało aby powstrzymać nieobliczalnego furiata jakim niewątpliwie stał się Nordycki Bóg.
Zdawało się, że jego siła rośnie z każdą sekundą. Każda rana mnożyła jego potencjał, każde zadrapanie, na nowo rozpalało ogień jego źrenic. Loki przyspieszył kroku, w zgrabnym półobrocie ciął dwóch za jednym zamachem. Znów wzbił się w powietrze aby w niemalże samobójczej szarży spaść pomiędzy trzech z pięciu którzy pozostali. Wielkość mieczy które spadły na niego z góry odebrała Hermesowi głos. Tuman kurzu przysłonił sylwetkę Boga. Błysk ostrza na ułamki sekund rozświetlił zdziwioną twarz Minotaura. Loki chwycił za złotą obręcz wystającą z jego nozdrzy i z dziecinną łatwością wyrwał nią, aby sparować kolejny atak. Przedostatni z Braci ruszył mu na pomoc. Smuga krwi spłynęła po bladym policzku Berserka Walhalli. Bestia padła na plecy ugiąwszy się pod pchnięciem Boga.
Pozostał już tylko jeden. Sam Mineus Król Minotaurów przybył aby stawić mu czoła. Loki śmiało stanął do pojedynku chociaż jego przeciwnik przewyższał siłą i rozmiarem każdego ze swoich synów. Jego pas zdobiły, związane w ponury totem, ludzkie czaszki. Na każdym z uszu wisiało przynajmniej kilka kilogramów złotych ozdób. Włosy długie i gęste sprawiały, że wyglądał jak przerośnięty Piekielny Satyr. Płonące żądzą mordu oczy skierowane na Boga Kłamstw, zdawały się być zapowiedzią brutalnej i krwawej walki.
Niczym na komendę jakiegoś niewidzialnego arbitra rzucili się ku sobie w walce na śmierć i życie. Na ułamek sekundy jaśniejący snop iskier oświetlił twarze wojowników kiedy miecz Lokiego uderzył w masywny łańcuch zawieszony na szyi Minotaura. Kontratak chybił zaledwie o milimetr. Pukiel złotych włosów leniwie spłynął na splamioną krwią ziemię. Loki przepłynął pod ramieniem oponenta jednak zaprawiona w bojach bestia nie dała się zwieść. Cios opancerzonym kopytem posłał bezwładne ciało Boga w mury pobliskiej kamienicy. Przez chwile wydawało się , że walka dobiegła końca. Mineus odwrócił się i prychnąwszy pogardliwie skierował swe kroki w stronę Hermesa.
Nieludzki skowyt rozerwał złowrogą ciszę kiedy ostrze Kłamcy przeszyło królewski biceps. Cóż za widok! Miotająca się w bezsilnej złości bestia rzuciła się ku swojemu przeciwnikowi. Żaden z nich nie szczędził drugiemu posoki i bólu podczas tego pojedynku. Większą przyjemnością zdawało się im delektowanie się cierpieniem oponenta niż szybkie zakończenie walki. W końcu Minotaur padał. Przeszyty kilkanaście razy w przedśmiertnych konwulsjach gruchotał kości swoich pobratymców, którzy mieli nieszczęście znaleźć się w jego zasięgu.
***
Bóg Kłamca zwyciężył. Powłócząc nogami, ranny i wycieńczony, powrócił pod marmurowe schody gdzie pozostawił swojego przyjaciela.
***
Okaleczone ciało Lokiego, zwaliło się na ziemię.
Całkiem ciekawy tekst lecz brakuje mi trochę spójności akcji. Nie rozumiem po co tyle różnych wątków zamiast jednego większego.....