- Opowiadanie: adam sangreal - Łąka stokrotek

Łąka stokrotek

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Łąka stokrotek

Łąka stokrotek

– Kontrola! – krzyknąłem, gdy tylko świat wokół zaczął niebezpiecznie wirować. Wziąłem głęboki oddech, przymknąłem powieki i powoli odliczyłem od dziesięciu do zera. Wszystko wróciło do normy. Przynajmniej chwilowo. Leżałem na łące pełnej stokrotek i patrzyłem jak po błękitnym niebie, nieśpiesznie wędrowały pojedyncze obłoki. Początkowo nie różniące się od waty cukrowej, z czasem zaczęły przybierać coraz bardziej fantazyjne kształty.

Przez nieskończoność niebieskiej pustyni, pędził właśnie gigantyczny lew. Z jego grzywy, czy może bardziej z kłębowiska węży, oddzieliły się trzy jadowite kobry. Przez moment pełzały znudzone, po czym splotły się niczym warkocz, a ich łby otworzyły, jakby jeszcze chwile wcześniej, były zaciśniętymi pięściami. Całość przypominała proces wzrastania drzewa. Zaledwie po paru sekundach pośród gałęzi pojawiły się jabłka. Sięgnąłem po jedno i wbiłem zęby w czerwony owoc. Soczysty i piekielnie pyszny. Nie potrafiąc oprzeć się pokusie, zjadłem kolejne dwa. Zaspokoiwszy pragnienie, wziąłem głęboki oddech i dmuchnąłem w stronę drzewa. Wichura strąciła wszystkie liście. Kolejny podmuch i zamiast rajskiej jabłoni moim oczom ukazała się baletnica. Zanuciłem ulubioną kołysankę z dzieciństwa, a tancerka subtelnym ruchem interpretowała każdy dźwięk – Dziękuje – wyszeptałem, a ona ukłoniła się i ukryła za kurtyną burzowych chmur.

– Dosyć tej zabawy! – Wyciągnąłem w górę rękę i niczym uczeń z zielonej tablicy, starłem z nieboskłonu wszystkie obłoki. Miałem mało czasu i cholernie dużo do zrobienia. Rozejrzałem się w poszukiwaniu właściwych drzwi. Nie minęła chwila, liczona w ilości dwunastu mrugnięć, a na łące, tuż obok mnie, wyrosły całkiem nowe, drewniane drzwi. Chwyciłem za posrebrzaną klamkę i powoli je uchyliłem. Kiedy uderzył mnie intensywny zapach tanich perfum, byłem już w stu procentach pewien, że to właściwa droga.

Doświadczenie poprzednich podróży nauczyło mnie, że najgłupszą rzeczą jaką można było teraz zrobić, to tak po prostu przejść otwartymi drzwiami, zostawiając za sobą bezpieczną łąkę stokrotek, gdzie nie bez pewnych przeszkód, ale mogłem wszystko kontrolować według własnego widzimisię. Kiedy zamkną się drzwi, z rekina ludojada przeistoczę się w złotą rybkę w akwarium o międzykontynentalnym zasięgu, bez prawa do choćby jednego życzenia. Dlatego sprawą, której koniecznie nadać trzeba tryb priorytetowy, jest właściwe rozpoznanie terenu, pod względem możliwych dróg ucieczki. Nie jest przecież tajemnicą fakt, iż przeciętna długość egzystencji świata, stworzonego na filarach marzeń sennych, trwa od pięciu do trzydziestu minut. Co zatem stanie się z kimś, kto nie zdoła wydostać się we właściwym czasie? No cóż, literatura fachowa kiedy nie wysnuwa na ten temat pesymistycznych hipotez, wymownie milczy, a ja osobiście nie chciałbym zamilknąć na wieki wieków amen. I tak oto cudowna mateczka Potrzeba, powiła swe kolejne genialne dziecko, które otrzymało niezbyt wyszukane imię – Toto.

Z technicznego punktu widzenia, Toto jest kamieniem milowym w dziedzinie oneironautyki – to skomplikowane urządzenie nawigacyjne, wykrywające fazy snu i tworzące w czasie rzeczywistym bardzo przydatną mapę. Najprościej rzecz ujmując to taki gps sennych ścieżek, zamknięty w czymś na kształt czarno-srebrnego telefonu komórkowego z 3 calowym, dotykowym ekranem. Kiedy upewniłem się że wszystko działa jak należy, a bateria naładowana jest na 87%, nie pozostawało już nic innego, jak tylko przekroczyć próg wyobraźni i zmierzyć się z kolejnym koszmarem.

– "Toto, mam wrażenie, że nie jesteśmy już w Kansas" – wymamrotałem pod nosem, chyba jeszcze bardziej zaskoczony niż Judy Garland.

Droga wyłożona była kostkami czekolady przeróżnych smaków. Od gorzkiej, przez mleczną a na białej kończąc. Po obu jej stronach pięły się ogromne drzewa, a właściwie gigantyczne lizaki. Pień był najprawdziwszą, biało-czerwona cukrową laską! Wszędzie w koło rosła dokładnie przystrzyżona trawa, o ile się nie mylę z zielonej masy cukrowej. Maszerowałem kilka minut, a krajobraz z każdą sekundą nabierał intensywności barw i coraz to nowych kształtów. Pojawiły się różowe i błękitne krzaki, z których zerwać można było oblane czekoladą pralinki. Nie zabrakło również rozsianych po łące, waflowych wiatraków. Z oddali patrzyły majestatyczne góry i dałbym sobie rękę odciąć, że to nie śnieg wieńczy ich wierzchołki, ale lody o smaku śmietankowym, przykryte pierzyną wiórek kokosowych. Kiedy minąłem most z piernika, wzniesiony nad rwącą rzeką czekolady, naszła mnie dziwna myśl aby sprawdzić kieszenie, czy przypadkiem nie mam tam złotego biletu do fabryki pana Wonki.

Nim zdołałem poukładać myśli, ziemia groźnie zadrżała. Początkowo odniosłem wrażenie, że sen ulega destabilizacji, jednak drżenie było zbyt regularne. Nie chcąc ryzykować, ukryłem się w gęstych, czekoladowych zaroślach i czekałem na rozwój sytuacji. Po chwili drżenie zmieniło się w tupot, któremu towarzyszyły szalone okrzyki – Hura! Hura! Hura! – na czele małego oddziału jechał dwukołowy rydwan zaprzężony w złotą kurę. Zwierzę dumnie kroczyło przed siebie, wypinając pierś do przodu.

– Stać! – ryknął groźnie dowódca. Na moje oko był to jedenastoletni chłopiec, ubrany w tekturową zbroje, dla zwiększenia efektu owiniętą sreberkiem. Do pasa przyczepiony miał drewniany miecz. Wymachując nim, wydawał rozkazy. – Kompania baczność! Doszły mnie słuchy, że po okolicy kręci się wrogi element. Prawdopodobnie szpieg obcego wywiadu. Macie złapać intruza i dostarczyć przed oblicze królowej. Pani chce go mieć żywego, więc postarajcie się nie przeszarżować. W przeciwnym razie, nie chciałbym być w waszej skórze! Wiecie jak skończył 13-ty. Czy to jasne?!

– Tak jest, panie generale!

– Zatem w imię Jej Królewskiego Majestatu…

– Hura! Hura! Hura!

Nie wiem jakim sposobem tak szybko dowiedzieli się o mojej obecności, ale nie mogłem siedzieć w miejscu ani sekundy dłużej. Gdybym został zamordowany, moje ciało w realnym świecie, szybko zmieniłoby się w roślinę. Przerośnięty ogórek czy bakłażan. Po paru miesiącach, może latach wegetowania, rodzina zmęczona ciągłą opieką i gasnącą z dnia na dzień nadzieją, pewnie zdecydowałaby się na tzn. dobrą śmierć. Szybki zastrzyk, kilka łez (w wariancie optymistycznym) i po sprawie.

Kompania ruszyła brukowaną drogą, a gdy oddaliła się na znaczną odległość, pobiegłem w przeciwną stronę. Dopiero kiedy zanurkowałem w złote pole kukurydzy, a właściwie żółtych landrynek, poczułem się w miarę bezpiecznie. Wydawało mi się że jestem w tym dziwnym śnie już prawie pół godziny, jednak ku mojemu zdziwieniu zegar wskazywał dopiero trzecią minutę. Poczułem ssanie w żołądku. Chciałem zerwać jakiegoś cukierka, albo kępę smakowicie wyglądającej trawy, ale przypominając sobie co stało się ostatnim razem, gdy smakowałem fragmenty cudzego snu, szybko straciłem apetyt. Ruszyłem dalej.

Prosto z pola landrynek trafiłem do dziwacznego lasu. Wszystkiego tu było pełno. Gigantyczne cukrowe laski, ogromne lizaki, biało-różowe pianki, babeczki napełnione bitą śmietaną, z obowiązkową kandyzowaną wisienką na wierzchu, zwisające niczym liany tęczowe żelki, kałuże syropu klonowego. Zapatrzony w te wszystkie słodkie rarytasy, nie zauważyłem czyhającego niebezpieczeństwa. Wystarczyła chwila nieuwagi i już wisiałem głową w dół, około metra nad ziemią.

– A więc to ciebie szukają – rozległ się nagle dziecięcy głosik – Szczerze powiedziawszy spodziewałem się kogoś bardziej…bardziej…zdecydowanie bardziej.

– Wybacz, że cię zawiodłem. A teraz, może byś mnie wypuścił?

Zza drzewa wyszedł chudy, obcięty na grzybka, chłopiec w pasiastej pidżamie. Na jego ramieniu siedziała ruda wiewiórka.

– Ciekawe cóż takie nabroiłeś, że generał postawił na nogi wszystkie służby?

– Szukam kogoś. Dziewięcioletnia dziewczynka, Blond loki, niebieskie oczy. Zobacz – wyciągnąłem z kieszeni zdjęcie i podałem chłopakowi. Chwilę przyglądał się fotografii po czym oddał ją.

– Przykro mi. Nikogo takiego nie widziałem. Ale skąd pewność, że ta osoba jest właśnie tutaj?

– Powiedzmy, że mam bardzo mocne dowody by przypuszczać że tak właśnie jest.

– A czemu jej szukasz?

– Jej – zawahałem się – jej rodzice mnie o to prosili.

– Kto?

– Rodzice.

– A kto to taki?

– Ktoś bardzo ważny.

– U nas najważniejsza jest królowa. Może to ją powinieneś zapytać?

– A jak ją znaleźć?

– Kilka minut drogi stąd na wschód jest zamek. Największa i najwspanialsza budowla z czekolady jaką widział świat.

– Zaprowadzisz mnie tam?

– Czy ja wiem? Nie powinienem z tobą nawet rozmawiać, a co dopiero pokazywać się publicznie. Sądy nie są łaskawe dla kolaborantów.

– Posłuchaj. Twoja królowa i tak chce mnie widzieć. Pomyśl, ile możesz zyskać przyprowadzając mnie do niej. Zostaniesz bohaterem, w końcu złapałeś groźnego przestępcę. To fakt. Będziesz lepszy od generała i jego elitarnych służb. To jasne jak słońce. I pewnie nagroda cię nie ominie. To oczywiste. Zastanów się.

Już po chwili maszerowaliśmy w milczeniu w stronę zamku. Chłopiec w pidżamie prowadził mnie na smyczy, niczym swojego wiernego psa. Nie miałem wyboru. Jeśli gdzieś otrzymam odpowiedzi na wszystkie pytania, tym miejscem na pewno będzie czekoladowa twierdza.

Kilka dni temu odwiedził mnie Krzysztof Bielecki. Znaliśmy się od dziecka, a jak wiadomo, przyjaźnie zawarte w piaskownicy opierają się na wyjątkowo trwałym fundamencie. Bielecki był jedyną osobą, która wiedziała o mnie dosłownie wszystko. Wiedział nie tylko o moich głęboko skrywanych tajemnicach, dziwacznych zdolnościach, ale nawet o preferencjach seksualnych. Znał mnie na wylot. Wypiliśmy kilka piw, powspominaliśmy dawne czasy, aż w końcu wyłożył karty na stół. Potrzebował pomocy w sprawie głośnego zaginięcia dziewięcioletniej dziewczynki. Poszukiwania trwały od ponad tygodnia i jak na razie nie było żadnych rezultatów. Zaledwie wczoraj widziałem w telewizji dramatyczny apel rodziców. Zapłakana matka, z przyciśniętym do piersi zdjęciem córki, prosiła o jakiekolwiek informacje. Ojciec, łamiącym się głosem, błagał by oddano mu dziecko. Temat nie schodził z pierwszych stron gazet.

– I czego ode mnie oczekujesz?

– Mam pewne podejrzenia, ale żadnych konkretnych dowodów. Proszę cię tylko byś poszperał w jednej głowie, i albo potwierdził albo wyprowadził mnie z błędu.

– Skoro przychodzisz z tym do mnie, znaczy jesteście w kropce.

– Jesteśmy w czarnej dupie, mój przyjacielu. A ty jesteś moją ostatnią nadzieją.

– A co z tym pedofilem, którego podobno złapaliście?

– No właśnie, nic. Zaklina się na oczy własnej matki, że nie ma z tą sprawą nic wspólnego. Jego lekarz mówi, że w zamian za warunkowe zwolnienie, poddał się kastracji hormonalnej, regularnie bierze leki. Nie zmienia to jednak faktu, że był widziany w tamtej okolicy w dniu zaginięcia dziewczynki. A co tam robił? Na ten temat, milczy jak zaklęty. Porąbana sprawa. Pomożesz mi?

– Przyjacielowi z piaskownicy się nie odmawia. Zatem kim jest nasz podejrzany?

– I tak nie uwierzysz.

Zamek rzeczywiście robił ogromne wrażenie. Była to, co później dokładnie sprawdziłem, wierna kopia hiszpańskiej bazyliki Sagrada Familia, w całości wybudowana z czekolady. Baba Jaga i jej domek z piernika mieliby nie lada konkurencję. Wspięliśmy się stromymi schodami na dziedziniec, gdzie z fontanny tryskała gorąca czekolada. Obok na straganie, uśmiechnięta dziewczynka rozdawała truskawki wielkości dorodnych jabłek, wbite na długi, zakręcony patyk.

Tuż przed wejściem do zamku, drogę zagrodziły nam dwie, skrzyżowane halabardy.

– Przekażcie Jej Królewskiej Wspaniałomyślności, Cudownej Jutrzence Porannej i Najjaśniejszej z Gwiazd Nocnego Nieba – wyrecytował chłopiec w pasiastej pidżamie – że przyprowadziłem poszukiwanego szpiega.

Podłogi wyłożone zostały karmelowymi płytkami. Wszystkie drzwi wyglądały niczym przecięte na dwie części plasterki pomarańczy, a ściany ozdobiono kruchymi herbatnikami. Na każdym z nich, pismem przypominającym egipskie hieroglify, naniesiono jakąś opowieść. Przez witraże, zlane z kolorowych galaretek, wpadało migotliwe światło, tworzące wewnątrz bajeczną atmosferę.

Zaprowadzono nas do pełnej słodkiego przepychu, a zarazem największej w całym zamku, sali tronowej. Poza strażnikami, rozstawionymi przy pomarańczowych drzwiach, nie było tu żywego ducha. Staliśmy w milczeniu, podziwiając piękno tego miejsca i niezwykłe, czekoladowe rzeźby, kiedy niespodziewanie rozległ się ponury, nie znoszący sprzeciwu, kobiecy głos. Otaczał nas z każdej strony, zupełnie jakbyśmy tonęli w głębi oceanu. – Kto jest na tyle głupi, że bez zaproszenia przekracza próg mego domu?!

– Wybacz o Najjaśniejsza z Oświeconych – wymamrotał usłużnie chłopiec w pasiastej piżamie, padając na kolana – Złapałem w pułapkę i przyprowadziłem ci, o Pani Rozległych Czekoladowych Ziem poszukiwanego intruza. Chciałbym przekazać go Waszemu Majestatowi jako dar skromnego, prostego ludu.

– Naprawdę? – głos nabrał łagodniejszych tonów – Dobrze się spisałeś mój drogi. Bardzo dobrze. Nagroda cię nie minie. Chciałbyś worek pieniędzy czy może posadę generalską? A może marzy ci się miejsce u mego boku? Co tylko dusza zapragnie może być twoje. Ale na początek weź ze stołu kielich i skosztuj najsłodszej czekolady jaka płynie w mym królestwie. Niewielu mogło dostąpić tego zaszczytu. Obiecuje, że poczujesz się jak w raju.

Chłopiec posłusznie zrobił, co rozkazała królowa. Nie minęło kilka mrugnięć, od chwili gdy usta dziecka musnęły brzeg pucharu, a moim oczom ukazała się kolejna czekoladowa rzeźba. Zamurowało mnie. Bacznie przyjrzałem się innym „dziełom sztuki", a kiedy na jednym z nich zobaczyłem numer 13, wszystko stało się aż nazbyt oczywiste.

– Rządy twardej ręki, pełną gębą.

– Zamknij się! – krzyknęła, aż ciarki mnie przeszły, a jako że w czekoladowym jest mi wyjątkowo nie do twarzy, zamilkłem.

– To niby przed tobą wszyscy mnie ostrzegają? – zapytała zdegustowana – Ktoś taki miałby mi odebrać władzę?! Spodziewałam się kogoś bardziej…

– Tak, już to gdzieś słyszałem.

– Zamknij się śmieciu! Straże! Straże! – ryczała, a ja pomyślałem że tej kobiecie przydałby się porządny kubek melisy. – Do lochu z nim! Później zdecyduje co z tobą zrobić. Przez to wszystko rozbolała mnie głowa. Chyba popękały mi krwinki na twarzy. Straże! Bo karze was przetopić! Banda idiotów!

Otoczyła mnie grupa chłopców. Ich miny wyraźnie mówiły że nie żartują. Na głowę zarzucili mi śmierdzący worek, kilkoma celnymi ciosami zwalili z nóg i przy wtórze przekleństw, o których istnieniu nie miałem pojęcia, zawlekli do podziemi zamku. Tam, zostałem wtrącony do najciemniejszego lochu, z okienkiem wielkości szkolnego zeszytu. Pomimo że kraty były jedynie rurkami z kremem, nie dałem rady ich rozkruszyć. Ziemia delikatnie zadrżała. Tym razem byłem pewien, że sen zmierza ku końcowi. Sięgnąłem do kieszeni i z przerażeniem stwierdziłem że Toto zniknął. Musiał wypaść, kiedy chłopiec w piżamie złapał mnie w pułapkę. Cholera. Gdy ziemia ponownie zadrżała, tym razem z dużo większą siłą, poczułem, że to rzeczywiście koniec. Tyle że bez happy endu.

Odarty z resztek nadziei padłem na ziemię, a wtedy usłyszałem cichutki płacz. Nie mogłem uwierzyć w to, co widzę. W celi obok, pod ścianą, siedziała skulona dziewczyna w błękitnej sukience.

– Alina? – zapytałem z bijącym sercem – Alina, to ty?

– Kim jesteś?! – była przerażona. – Skąd znasz moje imię?! Jak tu trafiłeś?!

Potężny wstrząs. Zaraz potem następny. Tik-tak. Tik-tak. Przymknąłem powieki, wyrównałem oddech, odliczyłem od dziesięciu do zera. Na niewiele się to zdało. Zyskałem może parę chwil.

– Posłuchaj. Nie mamy wiele czasu. Musisz mi powiedzieć czy pamiętasz coś z realnego świata. Musisz mi pomóc. Powiedz co się stało. Ponad tydzień temu. Pamiętasz cokolwiek? Wszystko może być ważne. Alina, powiedz coś.

– Nie mogę.

– Dlaczego?

– Zakazał mi. Nie mogę. Bo inaczej…. Nie. Nie. Nie. Przestań!

– Alina, proszę! – krzyknąłem załamany. Nie wiem czy bardziej jej uporem czy brakiem czasu. – Już więcej cię nie skrzywdzi. Wszystko będzie dobrze. Zaufaj mi. Powiedz co stało się tydzień temu. Błagam.

– Idź sobie! Nie chcę cię widzieć!

Postanowiłem dać jej chwilę by sobie to wszystko przemyślała. Wskoczyłem na taboret z piernika i trzymając się krat, patrzyłem przez malutkie okienko. A tam, działy się rzeczy, wprost niezwykłe. Ruda wiewiórka, znajoma chłopca w piżamie, taszczyła ze sobą moją zabawkę. Wydawało mi się ze mrugnęła do mnie. W tym momencie postanowiłem wesprzeć Greenpeace. Jak Matkę Ziemię kocham. Bateria pełna na 33 procent. Powinno wystarczyć by trafić do domu.

– Alina, błagam. Czas ucieka.

– Nie mogę. Przepraszam.

– Alina.

– Ale… – zawahała się – Mam tylko jedną prośbę – powiedziała, ledwo powstrzymując łzy – Jeśli to będzie jeszcze możliwe, obiecaj że mnie uratujesz. Jeśli jednak będzie już za późno, nie będę miała do ciebie żalu. Obiecaj tylko, że spróbujesz. Tylko to.

– Obiecuję – wyszeptałem, a wtedy opowiedziała mi swoją historię. Była to opowieść, która wyryła się w moim sercu głębokimi bruzdami. Milczałem. Nie znalazłem żadnego słowa. Wszystkie wydawały się mało istotne. Wypłowiałe.

 

Drgania rzeczywistości były coraz silniejsze. Jedna z wież runęła z ogromnym hukiem. Toto wyszukiwał właśnie najbliższych drzwi.

– Alina…

– Mną się nie przejmuj. To tylko sen. Powinniśmy obawiać się jedynie rzeczywistości.

Ledwo zdołałem znaleźć wyjście, ukryte w mysiej dziurze. Podążając za wskazówkami mapy, wędrowałem przez sny i koszmary obcych ludzi, aż znalazłem się na łące stokrotek. Wyczerpany, padłem na ziemię i zalałem łzami. Ryczałem jak bóbr, a nad moją głową kłębiły się burzowe chmury. A po chwili spadł deszcz. I poczułem ulgę.

Otworzyłem oczy i natychmiast sięgnąłem po telefon – Przyjedź najszybciej jak możesz – wybełkotałem do słuchawki. Dziesięć minut później usłyszałem pukanie do drzwi.

– Co się stało? – zapytał Bielecki.

– Musimy jechać.

– Gdzie?

Widząc wyraz mojej twarzy, nie zadawał żadnych pytań. Wyjechaliśmy za miasto. Później zjechaliśmy z głównej drogi, zamieniając ją na leśną ścieżkę. Świtało. Wreszcie zostawiliśmy samochód i ruszyliśmy pieszo w głąb lasu.

– To tutaj – powiedziałem i upadłem na kolana, grzebiąc dłońmi w ziemi. Grób był płytki, pośpiesznie wykopany i zakryty stertą jesiennych liści. Wystarczyło parę chwil. Bielecki chyba coś mówił, ale nie docierały do mnie żadne słowa. Oblazły mnie robaki.

Już po godzinie, teren otoczony został armią policjantów, pilnujących by nikt, zwłaszcza dziennikarze, nie przechodził za biało-czerwoną taśmę. Ekipa wykopywała kolejne ciało. Zobaczyłem pasiastą piżamę i nie wytrzymałem. Uklęknąłem pod drzewem, a z moich ust wylała się rzeka śmierdzących rzygowin. Poczułem na ramieniu czyjąś dłoń.

– Jestem twoim dłużnikiem – wyszeptał Bielecki – Dziękuje.

 

KONIEC

Koniec

Komentarze

Leżałem na łące pełnej stokrotek i patrzyłem jak po błękitnym niebie, nieśpiesznie wędrowały pojedyncze obłoki.
Wydaje mi się, że ten przecinek jest niepotrzebny. Podobnie w kolejnych dwóch zdaniach.

a tancerka subtelnym ruchem interpretowała każdy dźwięk - Dziękuje - wyszeptałem, a ona ukłoniła się i ukryła za kurtyną burzowych chmur.
 (...)a tancerka subtelnym ruchem interpretowała każdy dźwięk. "Dziękuję", wyszeptałem (...) ładniej by wyglądało. 

Dlatego sprawą, której koniecznie nadać trzeba tryb priorytetowy (...)
Po prostu priorytet.

Chyba popękały mi krwinki na twarzy.
Naczynka?

Poza kilkoma zjedzonymi i w niektórych miejscach nadmiarem przecinków, Twoje opowiadanie jest w porządku. Kiedy je czytałam przypominał mi się Charlie i Fabryka Czekolady, Incepcja i nie wiedzieć czemu Alicja z Krainy Czarów (ta z Johnnym Deppem). Ogólnie pozytywnie, chociaż mógłbyś trochę ten tekst sformatować, bo wzrok się gubi jak jest pisane linijka pod linijką i nie ma akapitów. Poza tym podobało mi się :)

 

Witam,
Dzięki za odwiedziny. W końcu ktoś przeczytał mój tekst. Masz racje, idziesz dobrym tropem skojarzeniowym. A im dalej tym ta historia robi się coraz dziwniejsza.
Pozdrawiam,
Adam

Nowa Fantastyka