Uwielbiam to uczucie, kiedy się wznosimy. Patrzymy na malutki świat, rozciągający się pod nami. Czas i rzeczywistość tracą na znaczeniu. Wiatr muska nasze twarze, słońce razi w oczy – ale jak przyjemnie! Jesteś tam ze mną, mój Aniele, dla mnie i tylko dla mnie. Twój uśmiech w tym ciepłym blasku nie dorównuje pięknem niczemu, co znam. I choć znam niewiele, tak mało w życiu widziałem – nieważne. Myślę, że potrafię zachwycić się czystością i nieskazitelnością. Na pewno tak. W końcu zachwyciłem się tobą…
Ciągle jest za wcześnie. Wiem, nie jestem jedyny. I cierpliwie czekam.
Takich jak ja jest sporo. Ktoś coś mówi. Opowiada? Chcę, by skończył. Chcę, byś to ty mówiła, Aniołku. Niekoniecznie do mnie. Rozumiem, że każdy jest tutaj po to samo, co ja. Każdy chciałby cię mieć tylko dla siebie, ale musi dzielić się z innymi. I ja również bym chciał. Mieć na własność całą ciebie, odzianą w tę olśniewającą biel, pod którą zapewne chowasz skrzydła. Ale zakładasz jasny kosmyk za ucho nie dla mnie. Nie do mnie ślesz uśmiech, gdy słuchasz z przejęciem. A ja cierpię. Lecz czekam, aż przyjdzie moja kolej.
I w końcu nadchodzi. Zawsze tak jest. Bo nigdy nikogo nie pomijasz w swojej dobroduszności. Mówisz do mnie, tym tonem, na który zapewne należałoby odpowiedzieć. Nie wymagasz, by słowa padły. Ty zachęcasz. Jednak ciągle milczę, bo jak mógłbym ci przerwać? Chcę słuchać twojego głosu najdłużej, jak tylko to możliwe. A ty, mój Aniele, doskonale rozumiesz moje intencje. Nie doczekując się odpowiedzi, sama zabierasz głos. Lecz jaką wartość mają słowa? Jak je porównać do spotkania naszych umysłów, tam, wysoko?
– Twoje oczy chciałyby tak wiele powiedzieć – mówisz, a ja chłonę to całym sobą. – Jest w tobie wiele miłości, chociaż ciągle nie potrafisz się nią dzielić z innymi. – Uśmiechasz się, a ja z zachwytu aż otwieram usta. Bo to w końcu mój, tylko mój, prywatny uśmiech. – Liczę, że kiedyś w końcu mi ją pokażesz. Mi i nie tylko…
Spotkanie dobiega końca, a wszyscy się rozchodzą. Czekałem na to, jak na nic innego. W końcu znów zostaniemy sami. Ponownie będziemy mogli się unieść. Czekam, aż do mnie wrócisz, Aniele. Razem ze mną czeka tata. Też nie może już wytrzymać i chciałby cię zobaczyć jak najprędzej. On jeden mnie w tej chwili rozumie. I gdy w końcu się zjawiasz, podrywa się z krzesła nawet szybciej niż ja. A ty, mój najwspanialszy Aniołku, jesteś bardzo sprawiedliwa. Obdarzasz tatę wszystkim tym, co każdego tutaj. Choć nie jest jednym z twoich oddanych obserwatorów, nie skąpisz mu uśmiechu, bo kto wie, może kiedyś do nas dołączy?
Nie ma co dłużej zwlekać. Wkraczamy do twojego świata, którego drzwi przed nami uchylasz. Chciwie obserwuję jak przygotowujesz się do lotu. Jeszcze tylko chwila…
Dajesz mi cukierka, a ja połykam go nie bez przyjemności. Ze wszystkich słodyczy tylko te od ciebie mają rozkosznie cudowny smak. Przełykam i czuję owalny kształt poruszający się w stronę żołądka. Kładę się. Moje ciało powoli zaczyna drętwieć i wchodzić w stan oczekiwania. Kończysz przygotowania, one nigdy nie trwają długo. Powietrze przesiąka elektrycznym posmakiem, który drażni mnie, tkwiącego w napięciu. Mam nadzieję, że czujesz dokładnie to samo, Aniele.
– Nie mogę na to patrzeć – mówi tata. – Mogę poczekać na zewnątrz?
Może, oczywiście, że tak. Czemu by nie mógł? Tak jest nawet lepiej. Nie zatrzymujesz go, mówisz, że nie ma się o co martwić. Bo nie ma. Gdyby tata tylko wiedział, jakich wspaniałości doświadczam tutaj z tobą, Aniołku, sam zapragnąłby w tym uczestniczyć.
Zaczynam się niecierpliwić. Już nie dam rady czekać dłużej. Ale ty nie zawodzisz. Czuję dotyk twych delikatnych dłoni na skroniach. Ich subtelny chłód potęguje pożądanie tego, co już za chwilę nastąpi…
A potem wstrząsa mną niebiańska sensacja.
Znów jesteśmy wysoko. Światło ogrzewa nasze policzki. Ubrania delikatnie łopoczą na wietrze i nic prócz tego łagodnego dźwięku nie zakłóca perfekcyjnej ciszy. Ocean chmur roztacza się daleko pod naszymi stopami. Chwilę mi zajmuje, nim przyzwyczaję oczy do intensywnego światła. Ty nie masz tego problemu. Chwytasz mnie za rękę… Za skroń? Za serce. I prowadzisz w stronę rozpalonego słońca. Wspaniałe, imponujące skrzydła uderzają powietrze niespiesznie raz za razem. Czy to ta miłość, o której tyle mi opowiadasz, kryje się pod nimi? Czasem zastanawiam się, czy to nie ona utrzymuje nas tak wysoko w górze.
Powroty są trudne, zwłaszcza, gdy traci się poczucie czasu i przestrzeni. Tym bardziej, że ja wcale nie chcę wracać. Chciałbym zostać z tobą, Aniele, w niebie już na zawsze. Albo przynajmniej móc tam z tobą zaglądać trochę częściej.
Nie ma osoby piękniejszej od mojego Anioła, ani doświadczenia wspanialszego od szybowania wraz z nim w przestworzach. Tego jednego jestem w życiu pewien. Budzę się, a samochód prowadzi tata. Jedziemy przez most. Słońce zdążyło już zgasnąć, pozwoliło o sobie zapomnieć. Różowa łuna na niebie – tyle mi pozostało z chwil spędzonych z tobą, Aniele. Tata jest jakiś… spięty. Wzrok mu złośliwie ucieka od patrzenia na wprost, zdradzając, że jego umysł błąka się teraz daleko stąd. Tata czegoś się boi, o coś się troska.
Nie mogę o tym myśleć. Nie chcę. Nie wiem jak mogłem żyć bez tych chwil wspólnych uniesień, Aniołku. I choć są one najwspanialszym, co mógłby mi ofiarować od życia los, to po nich zawsze przychodzi rozczarowanie i moment zwątpienia. Jedyne, co daje mi siłę, by żyć, to myśl, że jutro znowu się spotkamy. I znowu będziemy fruwać, jakby to był nasz pierwszy raz.
Gdy dojeżdżamy, jest już ciemno. Wysiadam z samochodu i zatrzymuję się, by spojrzeć w górę. Gwiazdy mienią się niczym okruchy diamentów rozrzucone po czarnym płótnie. Aż trudno uwierzyć, że to to samo niebo, po którym tak niedawno podróżowaliśmy. Zimne i mroczne, wygląda jak zupełnie inne miejsce, w którym nie chcę być i którego się obawiam. Potrzebuję ciepła, Aniołku. Wygląda na to, że tylko ty możesz mnie ogrzać. Cierpliwie czekam, aż słońce wzejdzie ponownie.
– Chodźże do środka! – mówi tata i pociera zmarznięte dłonie, stojąc w drzwiach klatki. – Strasznie dziś zimno. Gwiazdki możesz oglądać też z okna w pokoju.
Mogę. I robię to do bardzo późna, nim zmorzy mnie sen. Wieczorem tata daje mi swoje cukierki, lecz są cierpkie i gorzkie, nie mogą się równać ze słodyczą twoich, Aniele. Przełykam, bo tak trzeba. Tata zostawia mnie w pokoju. Tak jest nawet lepiej. Zamiast tracić czas na niezręczne milczenie, będzie mógł zrobić coś z pewnością ważnego. Rozumiem to. Leżę na łóżku i wpatruje się w diamentowe okruchy. Podziwiam je i boję się ich.
Następnego dnia znowu siadam przed tobą wraz z innymi, Aniołku. Nie straciłaś przez noc nic ze swojego uroku. Cieszysz się z każdego słowa, jakie udaje ci się od nas wyciągnąć. A mnie cieszy twój śmiech i twoja radość. Nadchodzi moja kolej, a ja ponownie się nie odzywam. Troszkę cię to smuci, lecz nie mogę postąpić inaczej. Bo w końcu przemawiasz i uśmiechasz się znów tylko do mnie, a ja, oczarowany, rozpływam się.
Słońce ponownie świeci na niebie wysoko i intensywnie. Zaprasza nas do siebie ciepłem promieni. Gdy wszyscy zebrani otrzymali już odrobinę ciebie, nadchodzi czas na osobiste spotkania. Czekam cierpliwie, aż uchylisz drzwi do swego królestwa raz jeszcze, tylko dla mnie. A potem spektakl zacznie się na nowo i nasyci mnie na kolejny dzień. Tym razem jest ze mną mama. Zabrała ze sobą braciszków, co jest dziwne, bo nigdy tego nie robiła.
Czułem kiedyś od mamy to ciepło, które od ciebie bije, Aniele. Dawno temu mogłem podróżować z nią po przestworzach i czerpać z tego przyjemność niewiele mniejszą od podróży z tobą. Ale gdy pojawili się braciszkowie, mama stała się inna. Przestała mnie rozumieć, przestała nawet próbować. Jak dobrze, że pojawiłaś się w moim życiu, Aniołku. Gdyby nie ty, zatraciłbym się w samotności i beznadziei. Bo jakże piękniejsze jest słońce od gwiazd.
Wszystko to nieistotne. Mama przestała być dla mnie najważniejsza i pogodziłem się z tym. Pojawiasz się znowu, Aniele. Zmierzasz ku nam z obłędnym uśmiechem. Mama się niepokoi. Pyta, o co chodzi. Braciszkowie są zniecierpliwieni i ciągną ją za rękaw.
– Widzę bardzo dużą poprawę. Nie jest może zbyt spektakularna, ale obawiam się, że na nic więcej nie możemy liczyć. Dlatego chciałabym, abyśmy dziś zrobili sobie dzień przerwy.
Twoje słowa… ranią mnie. Dobrze jest tylko przez chwilę, gdy się wznosimy. A potem powracam do rzeczywistości i jest nawet gorzej niż było. Widzę wtedy szarość codzienności, widzę troski wypisane na ludzkich twarzach. Nie chcę ich widzieć. Chcę ciepła! Nieskończonego, przyjemnego. Bezpiecznego.
Mama odetchnęła, lecz ja się załamałem. Żegnasz nas uśmiechem, choć wcale nie chcę odchodzić. Nie widzisz tego? Mój ból narasta. Tymi kilkoma zdaniami wlałaś go wprost do mojego serca. Pomóż mi!
Ale nie zmieniasz zdania. Ku mojej rozpaczy, jesteś pewna swojej decyzji. Znów jadę samochodem przez most, tym razem z mamą. Słońce płonie na zachodzie. Oczekuje na mnie. Na nas. Ale nie nam jest dziś dane podróżować w jego stronę. Promienie tęskno wlewają się do wnętrza samochodu i głaszczą mnie po twarzy. Lecz na nic są te desperackie próby. Mam ochotę płakać, ale powstrzymuję się. Sam nie wiem czemu. Mama ma chyba wystarczająco problemów z niesfornymi braciszkami. Przykro mi, że słońce dzisiaj świeci nie dla mnie.
Mama zostawia mnie w pokoju. Daje swoje ohydne cukierki, które ledwo przełykam ze łzami w oczach. Mówi, że powinienem dziś zostać u siebie, bo przyjeżdża tata braciszków, który nie lubi, gdy się mu przeszkadza. To nawet i lepiej. Potrzebuję chwili tylko dla siebie, aby wszystko przemyśleć. Potrzebuję… samotności.
O, jakże się mylę! Zapada noc, okruchy lśnią, a ja zwijam się z bólu na łóżku. Dlaczego mi to zrobiłaś, Aniele? A co, jeśli przerwa, którą zarządziłaś, jest wieczna? Czyż te wspólne podróże nie wprawiały cię w równie wielką euforię, co mnie? Przecież musiały! Takie wrażenia odciskają się piętnem na duszy, uzależniają, powodują, że po każdym razie chce się do nich wracać jeszcze bardziej!
Chyba, że jedynie doświadczasz mnie w tak okrutny sposób? Może to wszystko ma cel, którego nie widzę. Całą noc gapię się w gwiazdy, gdyż ciemność paraliżuje mnie i przeraża. Jednakże w końcu mrok ustępuje miejsca szarości. To słońce. Znowu wstaje. A ja dziękuję niebiosom, że mój pokój w domu mamy mieści się na parterze.
Okno, trawnik, płot. Nie ma przeszkody, która stanowiłaby dla mnie teraz wyzwanie. Wydaje mi się, że wiem, czemu to wszystko służy. Że zrozumiałem twoje intencje, Aniele. Nabieram pewności, że nigdy nie chciałaś dla mnie źle.
Idę ulicą, chociaż jest chłodno. Nie zwracam na to uwagi. Paniom, które stoją przy skrzyżowaniu, także to nie przeszkadza. Jedna się do mnie uśmiecha. Nie może się jednak równać z twoim pięknem, Aniołku. Dalej mijają mnie ludzie, młodzi ludzie. Machają do mnie i głośno się do mnie śmieją. Dziwnie się zachowują, ale czuję do nich sympatię. Czy ty też, mój Aniele, gdy chodzisz po ulicy, roztaczasz dokoła swoje ciepło? Emanujesz nim, by roztopić zmartwienia mijanych ludzi? Wiem, że tak.
Docieram do mostu. Tego samego, który mijam codziennie czy to z mamą, czy to z tatą. Słońce jest teraz po przeciwnej stronie niż zazwyczaj. Zamiast tonąć na horyzoncie, dumnie powstaje. Czym wschód różni się od zachodu? Słońce jest równie czerwone co wieczorem, a jego promienie są tak samo zniewalająco piękne.
Wspinam się. Chcę być bliżej ciepła, bliżej perfekcji. Tego właśnie chciałaś, pozbawiając mnie wczoraj chwil uniesienia. Bym przejął inicjatywę. A więc przejmuję, mój Aniele. Tym razem to ja zapraszam cię na lot w niebiosach.
Jacyś ludzie się zatrzymują. Słyszę za plecami ich krzyki. Zachęcają mnie, bym to zrobił. Ich głosy są bardzo motywujące.
Rozkładam ręce. Odpycham się nogami i lecę. Wszystko zostaje takie małe pode mną i za mną. Słońce zaprasza, nabiera mocy, wznosi się coraz wyżej. Słyszę szelest ubrań, widzę biel skrzydeł. Jedyne czego nie widzę… to ty, Aniołku. Dziś jest inaczej, niż zwykle. Dryfuję ani wysoko, ani nisko. Unoszę się, czy spadam? Staram się najlepiej, jak tylko potrafię, ale to wcale nie sprawia, że się pojawiasz. Jestem sam.
A zamiast ciepła czuję miażdżące zimno.