Tłum niechętnie przesunął się o krok do przodu.
Znudzony urzędnik nawet nie podniósł wzroku. Wpatrywał się w rozłożoną na blacie księgę, jakby była wszystkim, co kochał.
– Nazwisko – burknął, maczając pióro w inkauście.
– Nadivar Goma. Ale wołają mnie Nadi.
– Z?
– Camai.
Urzędnik przerwał pisanie, podniósł głowę i obrzucił go podejrzliwym spojrzeniem.
– Camai?
– Tak.
– Podobno nikt tam nie przeżył.
– Urodziłem się pod szczęśliwą gwiazdą.
Urzędnik wpatrywał się w Nadiego. Zmrużył oczy, jakby miało mu to dać moc demaskowania kłamców. Chłopak starał się wyglądać najżałośniej, jak potrafił.
– Rozmawiali z tobą? Zwiad?
– Tak. Gdy mnie znaleźli. Powiedzieli, że to już niczego nie zmienia.
– Może i racja, może i racja… – Urzędnik zmarszczył brwi, ale odpuścił. – Zajęcie?
– Rybak. Z dziada pradziada.
– Nie za chudy jesteś na rybaka?
Nadi zbył tę uwagę milczeniem.
– No dobrze, niech będzie. Walczyłeś?
– Skupiłem się na uciekaniu.
Mężczyzna pokręcił głową z dezaprobatą, drapiąc zarośnięty podbródek. Wreszcie wzruszył ramionami, jakby doszedł do wniosku, że to nie jego problem.
– Front – rzucił i zanotował coś w swojej księdze. – Następny!
Nadi pobladł. Chciał zaprotestować, lecz dwóch barczystych żołnierzy natychmiast wyprowadziło go z pomieszczenia. Ciągnący się daleko poza dziedziniec wężyk zmęczonych ludzi przesunął się o krok do przodu.
Wszystko potoczyło się błyskawicznie. W podłych warunkach i w olbrzymim pośpiechu przetransportowano Nadiego do Vidis. Cała rzesza podobnych mu obdartusów miała tam zostać w trybie natychmiastowym wcielona do armii Zjednoczonych Królestw. Wojskowi nie mieli wyjścia – niedawna rozpaczliwa próba obrony Hotvaaru zamieniła się w okupiony olbrzymimi stratami odwrót, choć stawiono tam czoła raptem jednej z kilku kolumn najeźdźców. Miasto, podobnie jak wcześniej dziesiątki innych, zostało zmasakrowane, splugawione i spalone. Wróg, zajęty rozszarpywaniem mieszkańców, zdawał się ignorować wycofującą się armię i być może tylko to uratowało jej obsrane z wrażenia tyłki.
Tak w każdym razie twierdził Dessard Anebb Isaufar, wytrawny wojak, któremu przydzielono Nadiego w celu pospiesznego „ociosania” – jak to pieszczotliwie nazywano. Innymi słowy, wyga spuszczał młodzikowi codzienny łomot. Podobno miało go to czegoś nauczyć. Nadi nie czuł wcale, że robi jakiekolwiek postępy, za to z całą pewnością poprawił umiejętność liczenia zębów językiem.
Obok Nadiego wcielono do armii chmarę podobnych mu uchodźców ze spalonej ziemi, więźniów, żebraków i innych przypadkowych osobników. Jedynym kryterium werbowników było najwyraźniej posiadanie oczekiwanej liczby kończyn. Komplet nie był wymagany. Co sprawniejsi z żołnierzy zmuszeni byli zmagać się z niemożliwym zadaniem przeobrażenia tej bezładnej zgrai w coś, co przynajmniej z daleka przypominałoby wojsko. Dla wszystkich stało się jasne, że inwazja powoli wkraczała w decydującą fazę.
Skutkiem tego Nadi po raz kolejny zarył twarzą w błoto.
– Nic ci nie jest? – zapytał Dessard.
Młodzik podniósł kciuk na znak, że wszystko gra. Wiedział, że tamten i tak daje mu fory. Właściwie zdążył go polubić, facet był w porządku. Nigdy nie widział nikogo, kto by tak się fechtował.
– No, panienki, wystarczy na dzisiaj! – zakrzyknął Ionus Dermarthen, podstarzały żołdak odpowiedzialny za codzienne ćwiczenia. – Inaczej wyrżniecie mi się tu, zanim jeszcze dotrzemy na front. A cóż my byśmy bez was zrobili?! Toć Przeklęci jak nic pękną ze śmiechu, gdy tylko ruszycie w pole, a potem to już z górki: starczy kłuć ich, póki nie przestaną się turlać! Taka to będzie nasza sekretna taktyka, psia jej chędożona mać.
– Oni się nie śmieją – mruknął Nadi i zaraz pożałował, że się odezwał.
– Co tam mówisz, szeregowcze? – podchwycił Ionus.
– Nic. Znaczy… no… że oni, ci Przeklęci, nie śmieją się. I nie mówią. Milczą tylko jak sama śmierć.
Weteran przyjrzał mu się uważnie.
– Patrz no, Dessard, światowy ci się jakiś trafił – powiedział. – Wszystko wie! Widziało się już co nieco, co, młody? Noooo! To bardzo dobrze, przynajmniej umierając nie będziesz sobie pluł w brodę, żeś świata nie zwiedził. A zapewniam cię, zobaczysz jeszcze po trzykroć więcej. Kto nie ścierał z twarzy resztek mózgu kolegi, ten nie zna życia. No i co tak łypałki wytrzeszczacie?! Już mi się zbierać na musztrę. Raz, dwa! Chyba że wolicie, żeby plugawcy powróżyli sobie z waszych bebechów? Oni nie mogą się już tego doczekać, możecie mi wierzyć.
Tu i ówdzie jęknął ktoś boleśnie, ale spojrzenie weterana natychmiast przywracało do pionu. Rekruci posłusznie zebrali sprzęt i udali się na drugą część katorgi. Stalowe niebo nad głowami wróżyło wyjątkowo nieprzyjemne popołudnie.
– Taa, niezły tu mamy ubaw, co? – zwrócił się Ionus do Dessarda, gdy plac ćwiczeń opustoszał. – Ale nic nie trwa wiecznie. Są nowe rozkazy. O świcie wymarsz do Tarenbaar – dodał grobowym głosem
– Tarenbaar?! Po jaką cholerę akurat tam?
– Podobno Przeklęci zawrócili i idą prosto na nich. Dowództwo chce przyjąć bitwę pod murami.
– Kurwa mać.
– Pomyślałem, że chciałbyś wiedzieć. Przygotować się… – Weteran po ojcowsku położył dłoń na ramieniu towarzysza. – Wiesz, o czym mówię…
– Ionus… – przerwał Dessard. – Znam Tarenbaar, nie damy rady go utrzymać. Nie przeciwko nim. Nie tymi ludźmi. Nie teraz.
– Mówię, co słyszałem. Nie nam oceniać. Nam wierzyć, że ktoś tam jednak wie, co robi.
– Tak, ale… Kurwa, może tylko przejdą obok?
W milczeniu pozwolili myślom spokojnie przepłynąć. Obaj doskonale zdawali sobie sprawę, jak płonne były ich nadzieje.
Nagle Nadi chrząknął nieśmiało. Ionus aż drgnął, sięgając rękojeści miecza.
– Bogowie gromowładni, a ty tu skąd?! – krzyknął. – Pojawiasz się jak jaki wiejski kuglarz! Co to za sztuczki?!
– Wybaczcie, fechmistrzu. Przyzwyczajenie, czasem się zapominam. Dessard pożyczył mi rękawice, wróciłem oddać.
– No to już, chłopie, na co czekasz? I zaraz mi chybcikiem na musztrę, nim stracę cierpliwość!
– Czekaj, Ionus, czekaj – uspokajająco powiedział Dessard. – Też go nie zauważyłem. Gdzieś ty się nauczył tak skradać, bracie? – zwrócił się do Nadiego.
– Początkowo naturalny talent podglądacza – zachichotał rekrut. – Rozkwitł, gdy przez czternaście miesięcy ukrywałem się za liniami wroga.
Dessard popatrzył znacząco na Ionusa, ten skinął głową.
– Chyba wiem, co masz na myśli – powiedział. – Dobra, chłopaku. Umiesz jeździć konno? Jak ci tam w ogóle na imię?
– Nadivar. Nadi. I tak, umiem.
– Dobrze więc, Nadivarze Nadi. Bijesz się jak trędowaty wsioch, ale to nie szkodzi. Zgłoszę cię do zwiadu, chłopcy ledwo się na nogach trzymają. Przyda im się taki magik. Czternaście miesięcy, co?
– Mniej więcej.
– Znajdź mnie dziś wieczorem, chcę posłuchać tej historii. A teraz już wracaj do zajęć.
– Tak jest – odpowiedział energicznie Nadi i truchcikiem opuścił plac.
Ionus i Dessard odprowadzili go wzrokiem w milczeniu.
– Zabawne są czasem te ścieżki losu… – przerwał ciszę Ionus. – Zresztą drań pewnie zrobił to specjalnie. Ale knur to trącał. To co, chcesz się spróbować? – z szerokim uśmiechem zwrócił się do towarzysza. – Jak będziesz tak tłukł te dzieciaki, to jeszcze wyrobisz sobie nawyk. Mały wpierdol dobrze ci zrobi.
– A co mi tam, stawaj, Staruszku. Jak za tych lepszych czasów.
* * *
Miasto kurczyło się w strachu. Odkąd gruchnęła wieść, że wroga armia wykonała niespodziewany zwrot na zachód i maszeruje w ich kierunku, cisza spowiła ulice. Narastający stopniowo niepokój już od początku wojny towarzyszył mieszkańcom Tarenbaar, teraz jednak napięcie prawie skraplało się na skórze. Bramy zamknięto niemal natychmiast po pierwszej fali ucieczek. Gwardia rozstawiła na murach patrole, obwieszczając wprowadzenie kary śmierci za każdą próbę dezercji. Ponieważ sędzia czmychnął jako jeden z pierwszych, wyroki wydawano i wykonywano awansem w trybie natychmiastowym. Mimo to śmiałków nie brakowało.
Doira niewiele z tego rozumiała, ale i tak nie mogła spać. Wiedziała, że mama była czymś bardzo zdenerwowana. Słyszała jej krzątaninę na dole. Od kilku dni mało kto zaglądał do osterii, ludzie zajęci byli jakimiś ważnymi sprawami. Co ona tam jeszcze robiła o tej porze?
Może jej pomogę? Ucieszy się – pomyślała.
Dziewczynka wymknęła się z pokoju. Zeszła do połowy drewnianych schodów, zważając by bosej stopy nie postawić na wyszczerbionym stopniu, który już kilka razy ukłuł ją boleśnie w piętę. Przykucnęła, zaglądając ostrożnie do głównej sali gospody. Przygasający ogień z paleniska ledwie starczał, by wydobyć z mroku choć część pomieszczenia. Cienie wywijały na ścianach piekielne hołubce.
Doira już kilkakrotnie dostała od matki burę za rozmowy z podchmielonymi gośćmi. Wolała więc mieć pewność, że na nikogo nie wpadnie. Wsłuchiwała się w dobiegające z dołu odgłosy, lecz budynek zdawał się spać, jak spało całe miasto.
– Mamoooo… – szepnęła.
Cisza. Doira zeszła niżej i podreptała do szynkwasu. Wgramoliwszy się na stołek, zajrzała na drugą stronę. Nikogo.
– Szukasz kogoś, mała?
Dziewczynce wyrwał się zduszony okrzyk, dłonie odruchowo zasłoniły usta. Wpatrzyła się w mrok. W dalekim, zacienionym rogu sali siedział przy stole człowiek. Na drewnianym blacie stały dwa zdobione mosiężne kielichy i prawie próżna karafka wina.
Mężczyzna pochylił się do przodu tak, by było widać jego twarz. Nie przypominał zwykłego moczymordy – zbyt przenikliwe miał spojrzenie, zbyt dostojne ruchy. Skinął na Doirę i uśmiechnął się lekko.
– Nie bój się. Nic ci nie zrobię. Jestem znajomym twojej mamy. Podobno dobrym.
– Ja się niczego nie boję. Nawet myszów i szczurów – oświadczyła Doira z przekonaniem. – Gdzie ona jest?
– Treya? Zeszła do piwniczki poszukać czegoś do picia, zdaje mi się. W końcu jest szynkarką, tym się zajmuje, rozumiesz.
– Mama nie jest żadną szynkarką. Pilnuje gospody, bo pan Moreel jest na wojnie.
– Mhm. Ten Moreel to twój tata?
Dziewczynka potrząsnęła stanowczo grzywką.
– Tatuś też jest na wojnie. Ale wróci do nas, jak tylko wszystko się skończy. I potem pojedziemy do domu, do Varochii – oznajmiła dumnie. – W ogóle za dużo pan pyta. Mama nie pozwala mi rozmawiać z gośćmi.
– Nie jestem zwykłym gościem. Widzisz te insygnia? – zapytał mężczyzna, wskazując wyhaftowane na ramionach kaftana skomplikowane wzory. – To oznacza, że jestem kapitanem straży. Kimś wyjątkowym.
– Straży?! Aaa tfu! – splunęła, nieco przesadnie, dziewczynka, aż pociekło jej po brodzie.
Cóż rzec, strażnicy nie cieszyli się w ostatnich dniach estymą.
– Na bogów, jesteś zupełnie jak Treya – zachichotał mężczyzna, lecz wnet znów spoważniał i zapatrzył się w palenisko.
– Czy to prawda, że Przeklęci tu idą? Jak jesteś tym kapitanem, to pewnie wiesz – przerwała ciszę Doira.
Mężczyzna potwierdził skinieniem głowy.
– Ale ich pokonamy, prawda?
– Taki jest plan.
Uśmiechnął się lekko i pociągnął solidny łyk z kielicha.
– Armia Zjednoczonych Królestw już ku nam maszeruje – kontynuował, zamknąwszy oczy. – Wieść niesie, że planują zastosować zupełnie nową taktykę, która odwróci losy wojny. Tonący brzytwy się chwyta, mawiają. Ale pierwsze zwycięstwo, rozumiesz? Ha! To by było! Sama więc widzisz, że wszystko jest najzupełniej w porządeczku. Jak kurwa jego pierdolona mać.
Mężczyzna zamilkł, stropiony. Przyjrzał się dziewczynce uważnie, jego oczy zaszły dziwną mgiełką. Poruszył się nagle, zesztywniał, w końcu machnął ręką.
– Podejdź, mała, dam ci coś. Może ci się przyda – powiedział.
Doira wahała się przez chwilę, ale przecież mama była niedaleko, ten pan tak powiedział. Poza tym była już duża i nie rozumiała, dlaczego nie wolno jej rozmawiać z ludźmi. Nawet kiedy mówili tak brzydko. Zbliżyła się na kilka kroków. Kapitan tymczasem szarpał jakieś zapięcie przy boku.
– No? To co masz dla mnie? – zapytała niecierpliwie.
– Zaraz, zaraz, już daję. Ale ani słowa mamie, obiecujesz?
– Taaak – przewróciła oczami Doira.
Strażnik odpiął od uda niewielką pochwę, w której tkwił srebrny sztylecik.
– Bezużyteczny w uczciwej walce, ale robi swoje, jeśli dać mu szansę. Był w mojej rodzinie od pokoleń. Teraz jest twój.
Oczy dziewczynki zabłyszczały w półmroku. Chwyciła zdobioną rękojeść i spróbowała kilku nieporadnych sztychów. Broń była dla niej zdecydowanie za duża.
– Ho ho, widzę, że to dla ciebie nie pierwszyzna. Tata żołnierz, co? Ale lepiej już zmykaj, coś mi się zdaje, że Treya wraca – ponaglił kapitan, nasłuchując kroków na zapleczu.
Doira dygnęła nieudolnie, ale ze szczerą wdzięcznością, i pobiegła na górę. Nie była jednak niemądra. Zniknąwszy za rogiem, wtuliła się w ścianę i, tłumiąc dłonią przyspieszony oddech, czekała na dalszy rozwój wypadków. Coś w tym mężczyźnie budziło jej niepokój.
– Jesteś wreszcie. Niektórzy nie mogli już wytrzymać – usłyszała głos kapitana.
– Nie tak łatwo podkraść najlepsze wino Moreela, kochany. Ale zobaczysz, że warte jest chwili cierpliwości – odpowiedziała mama.
– Na cóż mi wino? Nic nie równa się smakowi twych ust – wymruczał strażnik.
– Rivaald, nie pieprz, proszę cię. Powiedz lepiej, co ze mną i Doirą.
– Ech, Treya, Treya… Po to przynosiłaś napitek, żeby znowu psuć nastrój? Wszystko załatwione. Jeśli plugawcy podejdą pod miasto, będziecie pierwsze w kolejce do ewakuacji. Po prostu powołaj się na mnie.
– Może nie podejdą?
– Może. A nawet jeśli, to z dobrych źródeł wiem, że armia idzie już nam na odsiecz. Nie ma się czego obawiać.
– Powiedz to tym w Hotvaarze. I Maederze. I martwemu królowi Senothowi. I pozostałym.
– Wiem, kochana, wszyscy czulibyśmy się lepiej, gdyby nasz nad wyraz hojny książę Tauren nie oddał sprzymierzonym prawie całego garnizonu. Ale też dlatego właśnie nie mogą nas tu zostawić. Ryzykowaliby bunt.
– Obyś miał rację. Tylko… ech, mniejsza z tym. Po prostu czekaj na mnie, jeśli dojdzie do najgorszego. Obiecujesz? Musisz mi obiecać.
– Czekać na ciebie, to jak czekać na wiosnę, moja piękności. Mógłbym tak spędzić resztę życia.
– To już chyba niezbyt długo, co?
– Ważne, że z tobą.
– Nie pieprz, Rivaald… Hmm… Albo wiesz co? – Doira usłyszała stukot jakby upadających na podłogę kamyczków. – Pieprz, ile wlezie.
Potem zrobiło się nudno. Mama i ten pan zaczęli mlaskać i chlupotać. Doira wróciła do pokoju, gdzie przez chwilę bawiła się swoim pięknym sztyletem. Podziwiała wyryte na jelcu symbole, przypominające nieco zachodzące za horyzontem słońce. Musnęła palcami misterne zdobienia. Wreszcie wsunęła broń pod poduszkę i spokojnie zasnęła.
* * *
Ze szczytu łagodnego wzgórza Nadi widział wszystko jak na dłoni. Przyglądał się przemarszom Przeklętych już wcześniej, teraz jednak liczne kompanie zaczepne skleiły się w jeden pień, być może w celu utworzenia tarana, którym najeźdźcy planowali ostatecznie rozbić siły Zjednoczonych Królestw. To była prawdziwie zniewalająca potęga. Za każdym razem zdumiewało Nadiego jedno: ci dyszący żądzą mordu wojownicy, tak zwierzęcy, tak zawzięci w boju, z daleka wyglądali jak każda inna armia. Maszerowali karnie, żwawo i w przypominających oddziały grupach. Mimo to, choć ich posunięcia strategiczne zdumiewały logiką, taktycznie pozostawali na poziomie wściekłych bestii.
Wiele pojawiło się teorii na temat najeźdźców – ich pochodzenia, sposobu organizacji i zamiarów, lecz wszystkie obracały się w pył w starciu z rzeczywistością. Z bliska zadziwiająco ludzcy, zdawali się nie posiadać żadnych wyższych potrzeb. Nie znano ich systemu wartości, przez co wszelkie próby negocjacji spaliły na panewce. Mniej więcej w tamtym okresie zrobiło się głośno o Aduunie Smoku, rzekomym królu Przeklętych, lecz nie przeżył nikt, kto mógłby rzucić na tę sprawę jakiekolwiek światło. Plotkę podchwycono i rozdmuchano z zupełnie naturalnej przyczyny: wróg dowodzony przez konkretną postać wydawał się po prostu bardziej przyziemny, a jego zwyciężenie realne.
Tylko jak powstrzymać bezwzględną maszynę do zabijania, której jedynym widocznym celem wydawało się zgładzenie wszystkich na swojej drodze, gdziekolwiek ona prowadziła? Grubo ponad rok zajęło zwaśnionym królestwom pogodzenie się z myślą, że być może jedynym wyjściem jest porozumienie ponad podziałami. Do tego czasu wróg zajął już większą część kontynentu. Osady puszczono z dymem, zwierzęta zaszlachtowano, mieszkańców wyrżnięto, często z odrażającą fantazją ozdabiając budynki ludzkimi resztkami.
Nadi doskonale wiedział, że był tu stosunkowo bezpieczny. Owszem, małe oddziały Przeklętych stale przeczesywały zdobyty teren, dobijając uciekinierów, lecz nie było w ich szeregach jeźdźców, a straż przednia rzadko oddalała się od grupy. Próbowano tę okoliczność wykorzystać. Któryś ze sprytniejszych władców wpadł na pomysł, by na pierwszej linii rozstawić kilka oddziałów dobrze wyszkolonych łuczników. Niestety, zamysł ten nie zrobił na Przeklętych wrażenia. Niczym stado jeżozwierzy nacierali ze sterczącymi z ciał strzałami, co obrońcy uznawali za całkiem zabawne, dopóki nie zamieniło się w horror. Paniczny odwrót przeszedł w całkowitą masakrę, a szczątki najlepszych strzelców owego królestwa rozwleczono po całej okolicy.
Nagle coś przyciągnęło uwagę Nadiego. Wytężył wzrok. Niewielka sylwetka mignęła wśród olbrzymich piechurów. Widział ją już kiedyś, z bardzo daleka, lecz tylko przez chwilę i nie był pewien, czy mu się nie przywidziało. Karzeł? Dziecko? Niestety, choć długo jeszcze wpatrywał się w maszerujące w oddali postaci, nie zobaczył już nic, co by zwróciło jego uwagę. Odczołgał się, dosiadł wierzchowca i zawrócił, by zdać raport ze zwiadu. Nie spieszył się. Planował się spóźnić.
W namiocie dowódcy trwała już narada. Tłum znamienitych postaci rozsiadł się na drewnianych stołkach i oddał żarliwej dyskusji. Nadi nie miał pojęcia, kto kim tu właściwie dowodził. Hierarchia wojskowa przeplatała się z arystokratyczną i choć mało kto potrafił się w tym połapać, to wszyscy zgodnie udawali, że problem nie istnieje. Niestety, w takich warunkach niezmiernie trudno było cokolwiek ustalić.
Nadi poczekał, aż skończy się kolejna jałowa wymiana zdań, po czym lakonicznie przekazał meldunek. Zapadła cisza.
– Ilu?! – zapytał wreszcie generalissimus.
– Około czternastu ichnich kohort.
– Tutaj? Skąd?! Jesteś pewien?
– Na własne oczy widziałem, panie. Dwie duże jednostki dołączyły dziś po południu.
– Potwierdzasz te informacje? – zapytał generalissimus dowódcę zwiadu.
– Kuglarz to obecnie nasz najlepszy obserwator. Jeśli tak mówi, przyjmuję, że tak było.
– Z całym szacunkiem, panie – wtrącił Nadi – Camai zdobyły niecałe dwie kohorty. A mieliśmy tam zdecydowanie lepsze warunki do obrony. Nie zmieścimy armii tej wielkości w Tarenbaar, a to, co zmieścimy, nie jest w stanie go utrzymać, więc…
– Wystarczy, żołnierzu! Nikt nie pytał o wasze osobiste opinie! – warknął generalissimus.
– Czekaj! Camai? Byliście tam? – zainteresował się dowódca piechoty.
Był to niewysoki, ale barczysty mężczyzna, dumny posiadacz sumiastego wąsa, którego jeden koniec sięgał tkwiącej w uchu złotej obręczy. Zdaje się, że nosił tytuł księcia jakiegoś państwa. Cokolwiek to znaczyło, cieszył się autorytetem. Nadi wiedział, że oto pojawiła się szansa, na którą czekał.
– Tak jest.
– Jeśli dobrze pamiętam, warunki terenowe są tam zupełnie podobne do tutejszych, nieprawdaż? – ciągnął wąsacz. – Pomijając oczywiście morze.
– Były. Teraz są czarne zgliszcza. Ale tak. Północny brzeg rzeki, most warowny od strony południowej, łagodne wzgórza. Podobieństwo jest uderzające.
– I zaatakowali od…?
– Północy.
– Stosowali jakieś manewry, wybiegi, fortele?
– Nie. Chyba nie potrafią. To jakby… dzikość. Gdy tylko przeszli przez mury, obrona padła, a oni zajęli się pustoszeniem miasta, niczym innym. Z łodzi widziałem, że nie otworzyli nawet bram. Gorzej! Kiedy mieszkańcy schronili się w płonącej świątyni, oni podążyli za nimi i wielu niechybnie zginęło w ogniu. Po prostu bezmyślny szał mordu. Niech mnie, gdyby ich tam napchać więcej, dałoby się pewnie całą armię usmażyć…
– Z łodzi widzieliście?
– Tak jest. Odpłynąłem. Dlatego żyję. Moi rodzice… – głos Nadiego zadrżał.
– Dziękujemy, żołnierzu. To bardzo wartościowe informacje – przerwał dowódca piechoty. – Możecie odejść.
Nadi skinął głową i wyszedł. Generalissimus odprowadził go wściekłym spojrzeniem. Zwiadowca nie wiedział, czy udało mu się wpłynąć na przebieg narady, ale nie miał sobie nic do zarzucenia – rozegrał to najlepiej jak potrafił. Planował przeżyć tę wojnę i gotów był zrobić wszystko, by dowództwo nie pokrzyżowało mu planów.
* * *
Zaczęło się z nastaniem brzasku. Pierwsze bolesne okrzyki spłynęły z murów, zanim jeszcze dzwony zbudziły przerażonych mieszkańców. Ulice zadudniły krokami, świetliste smugi strzał przecięły powietrze. Treya zerwała się z łóżka.
– Doira, wstawaj – syknęła. – Doira!
– Mamooo… co się dzieje? – wymruczała zaspana dziewczynka.
– Zaczęło się! Musimy znaleźć Rivaalda. Ubieraj się, ale już!
Harmider za oknem narastał. Mała usiadła na łóżku i zaczęła węszyć.
– Coś się pali? – zapytała.
– Ubieraj się, Doira!!! Nie ma czasu!
Dziewczynka jakby teraz dopiero zrozumiała, co się dzieje. Zerwała się na równe nogi i zaczęła naciągać na siebie kaftanik i buty. Po chwili obie były gotowe. Oknami wpełzał siny dym, rozdzierające wrzaski mroziły krew w żyłach. Dzwony biły wciąż jak opętane. Treya chwyciła córkę za rękę i razem wyszły z pokoju.
– O rany! Mamo, zaczekaj! – rzuciła nagle dziewczynka.
Wyrwała się i zniknęła z powrotem w sypialni.
– Doira! – krzyknęła za nią Treya. – Niech cię jasna cholera! Nie czas na wygłupy!
Dziewczynka pojawiła się w drzwiach z przepraszającą miną. Ukryty pod kaftanikiem srebrny sztylecik strasznie ją uwierał, ale nie dała nic po sobie poznać. Obiecała przecież.
– Jak ty się zachowujesz?! Posłuchaj, od teraz masz robić wszystko, co mama każe, tak? To bardzo ważne! Rozumiesz, Doira?
– Tak, mamo.
– Co rozumiesz?
– No, że mam robić, co pooowiesz.
– Bardzo dobrze. Teraz będziesz iść cały czas ze mną i nie wolno ci się wyrywać, zrozumiano?
Dziewczynka skinęła głową.
– Wyjdziemy tylnymi drzwiami – mówiła Treya. – Tamta uliczka jest trudniej dostępna. Musimy dotrzeć do strażnicy.
Biegły, trzymając się za ręce. W ocenie Doiry wlokły się niemożebnie. Brukowane alejki dzielnicy uciech splatały się ze sobą wąskimi łukami niczym ścieżki labiryntu, szeregi niemal identycznych kamienic dodatkowo utrudniały orientację. W zamyśle miało to służyć zmyleniu plądrujących miasto wrogów, w rzeczywistości gubił się tu każdy, kto nie spędził w Tarenbaar przynajmniej roku. Dym opadał gryzącymi w oczy kłębami, ludzie przebiegali obok, niektórzy krzyczeli coś w przelocie, lecz dziewczynka nie słuchała, posłusznie podążała za matką. Koncentrowała się tylko na tym, by nie zgubić jej ręki. Wokół wyli umierający, brzęczała stal, płonące strzały raz po raz ze świstem przelatywały nad głowami.
Na pierwszego trupa natknęły się dopiero w Alei Murarzy. Leżał z twarzą w pomyjach, strzała sterczała z jego pleców. Doira stanęła jak zahipnotyzowana, lecz nie wydała z siebie dźwięku. Patrzyła tylko przez palce. Zniecierpliwiona Treya pociągnęła ją w bok. W półmroku i gęstniejącym dymie zmyliły drogę i znalazły się o wiele zbyt blisko murów. Było tu ciszej, gdzieś z góry dobiegały tylko pojedyncze okrzyki gwardzistów. Zwolniły niepewnie, dźwięk ich kroków odbijał się od ścian.
Nagle z murów runęło coś wielkiego. Podniosło się, stanęło na ugiętych kolanach i rozejrzało na boki. Sylwetkę miało ludzką, lecz rosłą i potężną. Treya złapała córkę za ramię, Doira dobrze wiedziała, że nie wolno jej pisnąć. Zasnuta dymem postać skoczyła gdzieś pomiędzy uliczki.
– Co to było? – zapytała drżącym głosem kobieta.
– Nie wiem, mamo.
Na ścianie przed nimi wyrósł ogromny cień. Ledwie zdążyły się obejrzeć, gdy błysnęło ostrze miecza, mignęła wykrzywiona wściekłością twarz. Treya krzyknęła, pisnęła Doira. Pierwszy cios poszedł na dziecko, lecz matka instynktownie pchnęła je w bok. Brzeszczot przeszył powietrze. Przeklęty zatoczył się i ryknął jak rozjuszone zwierzę. Ruszył na dziewczynkę, a ta odpełzała na czworakach, płacząc.
– Ty skurwysynu! – wrzasnęła kobieta. – Zostaw ją! Doira! Uciekaj do południowej bramy! Znajdź kapitana! Ale już!
Napastnik zwrócił się ku Trei. Jego twarz miała zaciekawiony, zupełnie ludzki wyraz. Kobieta cofnęła się do muru, jej pierś falowała w szybkim rytmie oddechu. Na blankach rozległy się kroki. Swój czy wróg?
– Dlaczego to robisz? To tylko dziecko! – wykrzyczała Treya.
Tamten wpatrywał się w nią intensywnie, prawie jakby zastanawiał się nad odpowiedzią. Świsnęło, rozległ się obrzydliwy, pękający stuk. Miecz opadł i zgrzytnął o bruk, płonąca strzała sterczała Przeklętemu z czaszki. Treya nie traciła czasu, chciała skoczyć ku Doirze, lecz muskularna ręka wystrzeliła do przodu, łapiąc kobietę za bark. Chrupnęły miażdżone kości. Nie mogła się ruszyć, mogła tylko patrzeć. On też patrzył. Prosto w oczy. Spokojnie i bez słowa.
– Mamooo! – krzyknęła mała.
– Uciekaj… kochanie… – sapnęła Treya, żelazny uścisk cisnął ją na kolana.
Wtedy Przeklęty ryknął boleśnie i zachwiał się. Uchwyt zelżał, kobieta wyrwała się i osunęła na ziemię. Doira wyszarpnęła sztylet z łydki napastnika, lecz ten wnet pochwycił ją wpół i cisnął o ścianę niczym szmacianą lalkę.
– Doira! – wrzasnęła Treya, kaszląc od dymu.
Włosy Przeklętego zajęły się ogniem, płonęły jak pochodnia. Zdawał się tego nie zauważać. Parł do przodu, niewzruszony niczym posąg z brązu.
Ktoś wybiegł z uliczki, krzyknął. Z brzucha odmawiającego śmierci potwora wyrosło stalowe ostrze, dziurą wylały się wnętrzności. Ponownie spadło coś z góry, tym razem bezwładnie niczym worek jabłek.
– Uciekajcie stąd, głupie. Do południowej bramy! – rzucił ktoś, nim pobiegł dalej.
– Niech ci bogowie wynagrodzą! – krzyknęła Treya i znów zaczęła kaszleć.
Ramię bolało ją jak diabli.
– Chodźmy stąd, mamo… – usłyszała głos córeczki, kochanej, małej Doiry.
Przeklęty pełzł. Czerniał od poparzeń, znaczył kamienie kawałkami flaków, lecz wciąż zawzięcie je ścigał. Twarz miał złowrogą, potworną, palce zaciskały się na brukowej kostce, jakby chciały skruszyć ją w pył.
Nim otumaniona Treya zdążyła zareagować, Doira dopadła sunącego korpusu.
– Nie boję się ciebie! – krzyknęła bojowo.
Wepchnęła ostrze sztyletu prosto w oko. Wyrwała, powtórzyła. Dźgnęła raz jeszcze, i jeszcze. Kłuła tak długo, aż tamten przestał się ruszać, a jego oblicze przeobraziło się w krwawą miazgę. Spod zewłoku wypłynęła kałuża posoki.
– Nie boję się ciebie! – powtarzała wciąż Doira, nawet gdy biegły już dalej.
Treya była zbyt roztrzęsiona, by o tym myśleć. Odgłosy walki nasiliły się, dochodziły już zewsząd. Budynki płonęły, światło brzasku splotło się z łuną pożogi. Widok południowej bramy powitały westchnieniem ulgi, tak nie pasującym do przerażonych twarzy, pomiędzy które weszły. Zgromadziła się tutaj ogromna liczba ludzi – starców, kobiet, niedołężnych. Strzały nie dolatywały tak daleko. Zewsząd słychać było łkanie, każdemu wrzaskowi dochodzącemu z objętych walkami obszarów miasta towarzyszyły jęki przerażenia.
– Ludzie! Przecie domy gasić trza! – krzyczała jakaś kobieta z głębi pobliskiej uliczki.
– Ludzi ratować! – dopowiadał ktoś inny.
– Czy odsiecz już przybyła? – pytał pomarszczony ślepiec.
– Mamo, chyba pachnie pieczonym mięskiem – poinformowała wszystkich Doira.
Ciżba kłębiła się pod bramą, która jednakowoż pozostawała zamknięta. Kolczasta brona była opuszczona na bruk i ani myślała się ruszyć.
Ryk trąb przebił się nagle przez bitewny zgiełk.
– Nasi! Nareszcie! – ucieszył się ktoś lepiej poinformowany.
Tłum podchwycił wieść, rozległy się okrzyki i przepowiednie rychłej śmierci w męczarniach – przeważnie dotyczące najeźdźców. Bram nadal nie otwarto. Treya próbowała dobijać się do strażnicy, lecz tę również zaryglowano.
– Rivaald! – wołała jak opętana aż do zachrypnięcia.
Odpowiedziały jej tylko wrzaski, zbyt ludzkie jednak i… znajome, by rozbudzić nadzieję. Ktoś przyniósł wieść, że obrona została przełamana. Tłum gromko domagał się podniesienia blokującej przejście brony, jakiś chłopiec zaczął wspinać się po murze, ale po chwili ześlizgnął się – bądź został zrzucony – a jego noga buchnęła czerwienią. Doira płakała. Bramy pozostały zamknięte. Ciskane na blanki wyzwiska i groźby odbijały się głucho od murów.
Wrzaski i wycia osaczały ich, płomienie ogarnęły już trzecią część miasta. Czarny dym przesłonił wznoszącą się tarczę słońca. Tłum gęstniał, przybywało rannych, niektórzy mdleli w ścisku. Pobliskie uliczki rozbrzmiały walką, dzwony zamilkły już dawno.
Doira wciąż kurczowo ściskała matczyną dłoń. Z otwartą buzią patrzyła na pojawiające się na tle płomieni sylwetki i spektakl odcinanych kończyn. Wyobrażała sobie, że to tylko teatr cieni, taki, jaki robił dla niej kiedyś tata. Rączki i nóżki z papieru, które zawsze można było z powrotem przymocować i bawić się dalej.
Kolejny wrzask, i kolejny. Przeklęci zbliżali się zwartą masą, ich miecze przeszywały ciała, które zdawały się niemal nie stawiać oporu. Doirę otoczył tłum, niewiele już z tego widziała. Uniosła głowę i spojrzała w górę, na blanki. Ktoś tam był! Strażnik? Tylko dlaczego wymachiwał czarną flagą?
– Poświęcili nas! Na bogów, poświęcili nas! – zawodziła jakaś kobieta.
Jakby w odpowiedzi, trąby zagrały po raz wtóry.
Nagle brona drgnęła i powoli, nieśmiało ruszyła do góry. Zakotłowało się, jedni krzyczeli triumfalnie, inni przeciskali się z nadzieją. Ktoś zawołał, by utworzyć szpaler, którym odsiecz wkroczyłaby do miasta, tłum rozszedł się na chwilę, by zaraz znów zbić w jedną masę. Nim jeszcze bramy stanęły otworem, przeklęci dopadli pierwszych zgromadzonych, trysnęła krew, chór ryków i wycia zagłuszał wszystkie inne dźwięki. Ktoś płakał, ktoś się modlił.
Treya pociągnęła Doirę za rękę i skoczyła ku otwartemu nareszcie przejściu. Mniej bała się szarżującej odsieczy, niż rozrywających na strzępy potworów. Ciżba ruszyła za nią, rozpychając się i depcząc. Co szybsi mieszczanie przedarli się już na most. Tam stanęli jak wryci, powstał zator. Tłum zgęstniał, naparł, ktoś spadł do rzeki. Ludzkie morze przelało się i popłynęło dalej. Treya zdążyła jeszcze dostrzec przeciskającego się obok Rivaalda. Widział ją, była tego pewna. Odwrócił jednak wzrok i parł przed siebie. Chciała krzyknąć, zatrzymać go, lecz głos uwiązł jej w gardle. Z rękawa kapała krew.
– Musimy biec, mamo – szepnęła Doira.
Treya kiwnęła głową. Ruszyły do przodu ile sił.
* * *
Maszerowali całą noc, a teraz zamarli w niezrozumiałym oczekiwaniu.
Wciąż nie dano sygnału do ataku. Miasto pod nimi trawiły pożary, płonęły baszty, pałace i świątynie, smród spalonego mięsa niosło aż po zbocza łagodnych wzgórz, na których stanęła półkolem armia. Odległe okrzyki przerażenia i śmierci wpełzały pod pancerze, przeszywały ciało dreszczami.
Nadi wraz z oddziałem lekkiej jazdy oczekiwał na włączenie się do bitwy jako wsparcie bądź grupa pościgowa – zależnie od sytuacji. Liczył raczej na to drugie. Martwiła go pusta lewa flanka. Gdyby Przeklęci przekroczyli rzekę i podeszli z tej strony, zrobiłoby się gorąco. Tamci jednak, swoim zwyczajem i z niedbałą nonszalancją, przelewali się bezładną masą przez mury w miejscu, do którego mieli najbliżej. Znów nie tracili czasu na otwieranie zdobytych bram. Jakby obecność sprzymierzonych zupełnie ich nie martwiła, jakby zostawiali ich sobie na deser.
Zwiadowca wytężył wzrok. Gdzieś w oddali dostrzegł chyba grupę Dessarda i Ionusa, ale nie miał pewności – smugi dymu przesłaniały widok. Na drugim skrzydle panował spokój.
Nieludzkie wycia nie ustawały. Na co czekają? – głowił się Nadi. Nie miał ochoty walczyć, ale to bezczynne patrzenie na zagładę pięknego niegdyś miasta było jeszcze gorsze. Czyżbyśmy mieli się wycofać? – myślał. Po tych wszystkich szumnych zapowiedziach miażdżącego zwycięstwa?
– Dlaczego nie otworzą chociaż bram? Dlaczego ich nie wypuszczą? – zapytał na głos.
Nikt nie odpowiedział. Ktoś mruknął tylko jakąś mało wyszukaną obelgę. Kilka oddziałów piechoty zafalowało, w tłumie narastało poruszenie. Dowódcy nerwowo biegali wzdłuż szeregów. Sygnału wciąż nie było.
Nadi oglądał już zagładę, jeszcze w Camai. Ale nie z tak bliska, nie w takim spokoju. Nie czekał, słuchając ginących ludzi. Nie grzał się w cieple płonącego miasta. Teraz wszystko zdawało się prawie nierealne, jakby było inscenizacją, a nie bezlitosną masakrą. W Camai uciekał, płakał i złorzeczył bogom. Teraz po prostu nie rozumiał.
Trębacze zadęli po raz drugi i coś się zmieniło.
Bramy otwarto! Na moście pojawili się ludzie, całe tłumy, niektórzy wpadali do rzeki, inni przewracali się, tratowani gąszczem stóp. Mieszkańcy w panice opuszczali miasto, całe setki, może tysiące. Lecz za nimi sunęła zabójcza fala Przeklętych, zwalniając przy każdym pochwyconym człowieku, ciesząc się odbieranym życiem. Kłębowisko gęstniało w oczach. Płomienie spowiły już prawie całe miasto. Dlaczego nic nie robimy?! – wrzeszczało coś w głowie Nadiego. Drobne postacie pod nimi rozbiegały się na wszystkie strony jak rój wykurzony z gniazda, kolejne sylwetki padały na ziemię. Widział dzieci i kobiety ścigane przez chmarę dzikich bestii. Nadi zrozumiał nagle, co planowało dowództwo. Pojął, że to on nieświadomie podsunął im ten pomysł. Zadrżał.
Usłyszał chóralny okrzyk. Jeden z oddziałów ruszył w dół wzgórza, jego rozciągnięty szpic prowadził pędzący na złamanie karku człowiek. Zostawiwszy za sobą chorągiew, o kilka kroków wyprzedzał już pozostałych. Nadi wytężył wzrok… Tak! To był Dessard! Prawie na pewno. Właśnie zaczął odbijać nieco w bok, tam gdzie biegły dwie drobne postacie, lecz front fali Przeklętych zastąpił mu drogę. Choć nie wydano żadnego rozkazu, kolejne jednostki opadły ze wzgórz. Dopiero wtedy trąby zagrały po raz trzeci. Buchnęło krzykiem, jazgot wzmógł się, pozostałe oddziały wkroczyły do walki. Zaczęło się.
Kawaleria szybko prześcignęła piechotę, wbijając się we wroga z niszczącą siłą. Uwięzieni między dwoma armiami cywile zniknęli z oczu, być może ginęli, lecz umierali też Przeklęci, wzięci w kleszcze, okrążeni, zgnieceni potęgą szarży. Kolejne grupy najeźdźców spychano do rzeki i dobijano, lecz następni wypadali wciąż z bramy nieskończonym strumieniem, skakali z murów, przeciskali się glifami. W morderczym szale wpadali w pułapkę okrążenia, kłuci ze wszystkich stron. Oto ta nowa taktyka! Wyciągnąć wroga tak daleko, by jego pozycja stała się rozpaczliwa. Przejąć inicjatywę. Zamknąć i odciąć drogę odwrotu.
Przeklęci nie pozostawali dłużni, nie cofali się, nie ustawali do ostatniej iskry napędzającego ich życia. Wyrąbywali rozległe wyrwy w szeregach sprzymierzonych, luki natychmiast jednak wypełniano. Nadi od czasu do czasu widział Dessarda – migał mu wciąż na pierwszej linii, wściekle rozdający ciosy. Nie czekał, nie trzymał szyku, nie dbał o osłonę. Sam wbijał się w chmary Przeklętych, a wyciętymi przez niego szczelinami wdzierali się następni. Niezliczone zastępy wroga cofały się przed nim, kontratakowały, napierały, jakby to od samego Dessarda zależał los tej bitwy. Nadi słyszał jego wibrujący od gniewu krzyk, wybijający się ponad jazgot ścierających się mas.
Słońce wzeszło już wysoko ponad mury, gdy odwody, w tym oddział Nadiego, wypuszczono do boju, by zluzowały wyczerpanych towarzyszy. Fale napastników stały się mniejsze, rzadsze, aż ustały zupełnie. Zwiadowcy przeczesywali teren, dobijając pełzające nadal korpusy Przeklętych.
Nadi długo szukał Dessarda, nikt nie był nawet pewien, czy przeżył. Znalazł go w końcu, ale prawie nie rozpoznał – żołnierz wyglądał jak sama śmierć, jego oblicze stało się czerwoną od zakrzepłej krwi maską, z której łyskały białka rozwartych szeroko oczu. Pochylał się nad jednym z ciał… drobniutkim. To było dziecko, dziewczynka. Jej twarz zastygła w cierpieniu, mokry od krwi kaftanik zdarty został do pasa. W wygiętej zbyt daleko ponad głowę rączce tkwił srebrny sztylecik.
Dessard spojrzał na Nadiego niewidzącym wzrokiem i wydał z siebie krzyk, który rozdarł zwiadowcy serce. Tyle w nim było rozpaczy, wściekłości i bólu. Żołnierz objął delikatnie ciało i uniósł je na rękach. Nie zwracając na nikogo uwagi, odszedł gdzieś, w dal, by spędzić ostatnie chwile ze swoją córką.
I tak oto odniesiono pierwsze zwycięstwo nad Przeklętymi.
* * *
Nikt nie okazywał radości. Choć po raz pierwszy w historii to Przeklęci wycofali się z boju, nikt nie potrafił o tym rozmawiać. Było jeszcze za wcześnie. Cisza, jaka zapanowała w obozie, stała się ich niemym buntem przeciw temu, co się wydarzyło. W ten sposób oddawano cześć poległym. Tylko nieliczni mieszkańcy Tarenbaar przetrwali masakrę. Ci, którym się udało, zostali w większości wysłani do Adradaru, gdzie wzięto ich w opiekę. Jeden z ocalonych, imieniem Rivaald, objął nawet komendę nad tamtejszą gwardią.
Dessardowi wybaczono niesubordynację. Dowództwo nie miało wyjścia, wszyscy widzieli, jak znakomicie przyczynił się do zwycięstwa. Ochrzczono go Demonem z Tarenbaar, mianowano tysięcznikiem, spłynęły nań honory i zaszczyty. On zaś przyjmował to wszystko z obojętnością, jakby samo życie sprawiało mu ból.
Wiele dni później, gdy był już bardzo pijany, zdradził Nadiemu, że nie przeżył tamtej bitwy. Że umarł razem z żoną i córką, a na świecie ostał się tylko cień człowieka, wyschnięty i zmarniały. Trup udający życie. Przeklęty jak tamci, twierdził. Nadi słuchał w milczeniu. Nigdy nie wyjawił Dessardowi swojego udziału w zwycięstwie, choć i nie przestał się o to w duchu obwiniać.
Wojna trwała jednak nadal. Wciąż ich potrzebowano. Czy tego chcieli, czy nie, zmuszeni byli grać swoje role, tłumić myśli i po prostu ze wszystkich sił starać się spełniać pokładane w nich nadzieje. Tylko w ten sposób ofiara mogła zostać odkupiona. Gdyby ustali, wszystko poszłoby na marne.
Wir wydarzeń zapoczątkowany zwycięstwem pod Tarenbaar nabierał tymczasem rozpędu. Mierzwił bezszelestnie nici losu Nadiego i Dessarda, tkając przyszłość, jakiej żaden z nich się nie spodziewał.
Ale to już zupełnie inna opowieść.