- Opowiadanie: varg - O tej, co nie bała się myszów i szczurów

O tej, co nie bała się myszów i szczurów

My­śla­łem, że po­de­pnę pod Zło do­brem..., ale chyba by­ło­by to zbyt na­cią­ga­ne. Zre­zy­gno­wa­łem więc.

Tło ni­niej­sze­go tek­stu po­wsta­ło już dawno temu, lecz opi­sa­na hi­sto­ria jest nowa, cał­ko­wi­cie au­to­no­micz­na i to na niej się sku­pi­łem. Dla dobra opo­wia­da­nia zre­zy­gno­wa­łem z mę­cze­nia czy­tel­ni­ka szcze­gó­ła­mi hi­sto­rycz­ny­mi, opi­sa­mi, przy­czy­na­mi itd. Zo­sta­wiam go z taką wie­dzą, jaką w trak­cie opi­sy­wa­nych wy­da­rzeń mają bo­ha­te­ro­wie. Opo­wia­da­nie jest o lu­dziach, resz­ta to tylko... tło wła­śnie. Roz­my­te, nie­ja­sne, ale opar­te na so­lid­nych pod­sta­wach.

Miłej lek­tu­ry.

 

PS. Teraz pew­nie trud­no bę­dzie się prze­bić do czy­tel­ni­ka tak dłu­gim tek­stem (ko­niec kon­kur­su, Sil­ma­ris...), każ­de­mu więc śmiał­ko­wi z góry po­dwój­nie dzię­ku­ję.

PS2. Re­gu­la­to­rzy, przy­po­mi­nam o moim zda­niu od­ręb­nym od­no­śnie za­pi­su dia­lo­gów :)

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

O tej, co nie bała się myszów i szczurów

Tłum nie­chęt­nie prze­su­nął się o krok do przo­du.

Znu­dzo­ny urzęd­nik nawet nie pod­niósł wzro­ku. Wpa­try­wał się w roz­ło­żo­ną na bla­cie księ­gę, jakby była wszyst­kim, co ko­chał.

– Na­zwi­sko – burk­nął, ma­cza­jąc pióro w in­kau­ście.

– Nad­ivar Goma. Ale wo­ła­ją mnie Nadi.

– Z?

– Camai.

Urzęd­nik prze­rwał pi­sa­nie, pod­niósł głowę i ob­rzu­cił go po­dejrz­li­wym spoj­rze­niem.

– Camai?

– Tak.

– Po­dob­no nikt tam nie prze­żył.

– Uro­dzi­łem się pod szczę­śli­wą gwiaz­dą.

Urzęd­nik wpa­try­wał się w Nad­ie­go. Zmru­żył oczy, jakby miało mu to dać moc de­ma­sko­wa­nia kłam­ców. Chło­pak sta­rał się wy­glą­dać naj­ża­ło­śniej, jak po­tra­fił.

– Roz­ma­wia­li z tobą? Zwiad?

– Tak. Gdy mnie zna­leź­li. Po­wie­dzie­li, że to już ni­cze­go nie zmie­nia.

– Może i racja, może i racja… – Urzęd­nik zmarsz­czył brwi, ale od­pu­ścił. – Za­ję­cie?

– Rybak. Z dzia­da pra­dzia­da.

– Nie za chudy je­steś na ry­ba­ka?

Nadi zbył tę uwagę mil­cze­niem.

– No do­brze, niech bę­dzie. Wal­czy­łeś?

– Sku­pi­łem się na ucie­ka­niu.

Męż­czy­zna po­krę­cił głową z dez­apro­ba­tą, dra­piąc za­ro­śnię­ty pod­bró­dek. Wresz­cie wzru­szył ra­mio­na­mi, jakby do­szedł do wnio­sku, że to nie jego pro­blem.

– Front – rzu­cił i za­no­to­wał coś w swo­jej księ­dze. – Na­stęp­ny!

Nadi po­bladł. Chciał za­pro­te­sto­wać, lecz dwóch bar­czy­stych żoł­nie­rzy na­tych­miast wy­pro­wa­dzi­ło go z po­miesz­cze­nia. Cią­gną­cy się da­le­ko poza dzie­dzi­niec wężyk zmę­czo­nych ludzi prze­su­nął się o krok do przo­du.

 

 

Wszyst­ko po­to­czy­ło się bły­ska­wicz­nie. W pod­łych wa­run­kach i w ol­brzy­mim po­śpie­chu prze­trans­por­to­wa­no Nad­ie­go do Vidis. Cała rze­sza po­dob­nych mu ob­dar­tu­sów miała tam zo­stać w try­bie na­tych­mia­sto­wym wcie­lo­na do armii Zjed­no­czo­nych Kró­lestw. Woj­sko­wi nie mieli wyj­ścia – nie­daw­na roz­pacz­li­wa próba obro­ny Ho­tva­aru za­mie­ni­ła się w oku­pio­ny ol­brzy­mi­mi stra­ta­mi od­wrót, choć sta­wio­no tam czoła rap­tem jed­nej z kilku ko­lumn na­jeźdź­ców. Mia­sto, po­dob­nie jak wcze­śniej dzie­siąt­ki in­nych, zo­sta­ło zma­sa­kro­wa­ne, splu­ga­wio­ne i spa­lo­ne. Wróg, za­ję­ty roz­szar­py­wa­niem miesz­kań­ców, zda­wał się igno­ro­wać wy­co­fu­ją­cą się armię i być może tylko to ura­to­wa­ło jej ob­sra­ne z wra­że­nia tyłki.

Tak w każ­dym razie twier­dził Des­sard Anebb Isau­far, wy­traw­ny wojak, któ­re­mu przy­dzie­lo­no Nad­ie­go w celu po­spiesz­ne­go „ocio­sa­nia” – jak to piesz­czo­tli­wie na­zy­wa­no. In­ny­mi słowy, wyga spusz­czał mło­dzi­ko­wi co­dzien­ny łomot. Po­dob­no miało go to cze­goś na­uczyć. Nadi nie czuł wcale, że robi ja­kie­kol­wiek po­stę­py, za to z całą pew­no­ścią po­pra­wił umie­jęt­ność li­cze­nia zębów ję­zy­kiem.

Obok Nad­ie­go wcie­lo­no do armii chma­rę po­dob­nych mu uchodź­ców ze spa­lo­nej ziemi, więź­niów, że­bra­ków i in­nych przy­pad­ko­wych osob­ni­ków. Je­dy­nym kry­te­rium wer­bow­ni­ków było naj­wy­raź­niej po­sia­da­nie ocze­ki­wa­nej licz­by koń­czyn. Kom­plet nie był wy­ma­ga­ny. Co spraw­niej­si z żoł­nie­rzy zmu­sze­ni byli zma­gać się z nie­moż­li­wym za­da­niem prze­obra­że­nia tej bez­ład­nej zgrai w coś, co przy­naj­mniej z da­le­ka przy­po­mi­na­ło­by woj­sko. Dla wszyst­kich stało się jasne, że in­wa­zja po­wo­li wkra­cza­ła w de­cy­du­ją­cą fazę.

Skut­kiem tego Nadi po raz ko­lej­ny zarył twa­rzą w błoto.

– Nic ci nie jest? – za­py­tał Des­sard.

Mło­dzik pod­niósł kciuk na znak, że wszyst­ko gra. Wie­dział, że tam­ten i tak daje mu fory. Wła­ści­wie zdą­żył go po­lu­bić, facet był w po­rząd­ku. Nigdy nie wi­dział ni­ko­go, kto by tak się fech­to­wał.

– No, pa­nien­ki, wy­star­czy na dzi­siaj! – za­krzyk­nął Ionus Der­mar­then, pod­sta­rza­ły żoł­dak od­po­wie­dzial­ny za co­dzien­ne ćwi­cze­nia. – Ina­czej wy­rżnie­cie mi się tu, zanim jesz­cze do­trze­my na front. A cóż my byśmy bez was zro­bi­li?! Toć Prze­klę­ci jak nic pękną ze śmie­chu, gdy tylko ru­szy­cie w pole, a potem to już z górki: star­czy kłuć ich, póki nie prze­sta­ną się tur­lać! Taka to bę­dzie nasza se­kret­na tak­ty­ka, psia jej chę­do­żo­na mać.

– Oni się nie śmie­ją – mruk­nął Nadi i zaraz po­ża­ło­wał, że się ode­zwał.

– Co tam mó­wisz, sze­re­gow­cze? – pod­chwy­cił Ionus.

– Nic. Zna­czy… no… że oni, ci Prze­klę­ci, nie śmie­ją się. I nie mówią. Mil­czą tylko jak sama śmierć.

We­te­ran przyj­rzał mu się uważ­nie.

– Patrz no, Des­sard, świa­to­wy ci się jakiś tra­fił – po­wie­dział. – Wszyst­ko wie! Wi­dzia­ło się już co nieco, co, młody? Noooo! To bar­dzo do­brze, przy­naj­mniej umie­ra­jąc nie bę­dziesz sobie pluł w brodę, żeś świa­ta nie zwie­dził. A za­pew­niam cię, zo­ba­czysz jesz­cze po trzy­kroć wię­cej. Kto nie ście­rał z twa­rzy resz­tek mózgu ko­le­gi, ten nie zna życia. No i co tak ły­pał­ki wy­trzesz­cza­cie?! Już mi się zbie­rać na musz­trę. Raz, dwa! Chyba że wo­li­cie, żeby plu­gaw­cy po­wró­ży­li sobie z wa­szych be­be­chów? Oni nie mogą się już tego do­cze­kać, mo­że­cie mi wie­rzyć.

Tu i ów­dzie jęk­nął ktoś bo­le­śnie, ale spoj­rze­nie we­te­ra­na na­tych­miast przy­wra­ca­ło do pionu. Re­kru­ci po­słusz­nie ze­bra­li sprzęt i udali się na drugą część ka­tor­gi. Sta­lo­we niebo nad gło­wa­mi wró­ży­ło wy­jąt­ko­wo nie­przy­jem­ne po­po­łu­dnie.

– Taa, nie­zły tu mamy ubaw, co? – zwró­cił się Ionus do Des­sar­da, gdy plac ćwi­czeń opu­sto­szał. – Ale nic nie trwa wiecz­nie. Są nowe roz­ka­zy. O świ­cie wy­marsz do Ta­ren­ba­ar – dodał gro­bo­wym gło­sem

– Ta­ren­ba­ar?! Po jaką cho­le­rę aku­rat tam?

– Po­dob­no Prze­klę­ci za­wró­ci­li i idą pro­sto na nich. Do­wódz­two chce przy­jąć bitwę pod mu­ra­mi.

– Kurwa mać.

– Po­my­śla­łem, że chciał­byś wie­dzieć. Przy­go­to­wać się… – We­te­ran po oj­cow­sku po­ło­żył dłoń na ra­mie­niu to­wa­rzy­sza. – Wiesz, o czym mówię…

– Ionus… – prze­rwał Des­sard. – Znam Ta­ren­ba­ar, nie damy rady go utrzy­mać. Nie prze­ciw­ko nim. Nie tymi ludź­mi. Nie teraz.

– Mówię, co sły­sza­łem. Nie nam oce­niać. Nam wie­rzyć, że ktoś tam jed­nak wie, co robi.

– Tak, ale… Kurwa, może tylko przej­dą obok?

W mil­cze­niu po­zwo­li­li my­ślom spo­koj­nie prze­pły­nąć. Obaj do­sko­na­le zda­wa­li sobie spra­wę, jak płon­ne były ich na­dzie­je.

Nagle Nadi chrząk­nął nie­śmia­ło. Ionus aż drgnął, się­ga­jąc rę­ko­je­ści mie­cza.

– Bo­go­wie gro­mo­wład­ni, a ty tu skąd?! – krzyk­nął. – Po­ja­wiasz się jak jaki wiej­ski ku­glarz! Co to za sztucz­ki?!

– Wy­bacz­cie, fech­mi­strzu. Przy­zwy­cza­je­nie, cza­sem się za­po­mi­nam. Des­sard po­ży­czył mi rę­ka­wi­ce, wró­ci­łem oddać.

– No to już, chło­pie, na co cze­kasz? I zaraz mi chyb­ci­kiem na musz­trę, nim stra­cę cier­pli­wość!

– Cze­kaj, Ionus, cze­kaj – uspo­ka­ja­ją­co po­wie­dział Des­sard. – Też go nie za­uwa­ży­łem. Gdzieś ty się na­uczył tak skra­dać, bra­cie? – zwró­cił się do Nad­ie­go.

– Po­cząt­ko­wo na­tu­ral­ny ta­lent pod­glą­da­cza – za­chi­cho­tał re­krut. – Roz­kwitł, gdy przez czter­na­ście mie­się­cy ukry­wa­łem się za li­nia­mi wroga.

Des­sard po­pa­trzył zna­czą­co na Io­nu­sa, ten ski­nął głową.

– Chyba wiem, co masz na myśli – po­wie­dział. – Dobra, chło­pa­ku. Umiesz jeź­dzić konno? Jak ci tam w ogóle na imię?

– Nad­ivar. Nadi. I tak, umiem.

– Do­brze więc, Nad­iva­rze Nadi. Bi­jesz się jak trę­do­wa­ty wsioch, ale to nie szko­dzi. Zgło­szę cię do zwia­du, chłop­cy ledwo się na no­gach trzy­ma­ją. Przy­da im się taki magik. Czter­na­ście mie­się­cy, co?

– Mniej wię­cej.

– Znajdź mnie dziś wie­czo­rem, chcę po­słu­chać tej hi­sto­rii. A teraz już wra­caj do zajęć.

– Tak jest – od­po­wie­dział ener­gicz­nie Nadi i truch­ci­kiem opu­ścił plac.

Ionus i Des­sard od­pro­wa­dzi­li go wzro­kiem w mil­cze­niu.

– Za­baw­ne są cza­sem te ścież­ki losu… – prze­rwał ciszę Ionus. – Zresz­tą drań pew­nie zro­bił to spe­cjal­nie. Ale knur to trą­cał. To co, chcesz się spró­bo­wać? – z sze­ro­kim uśmie­chem zwró­cił się do to­wa­rzy­sza. – Jak bę­dziesz tak tłukł te dzie­cia­ki, to jesz­cze wy­ro­bisz sobie nawyk. Mały wpier­dol do­brze ci zrobi.

– A co mi tam, sta­waj, Sta­rusz­ku. Jak za tych lep­szych cza­sów.

 

* * *

 

Mia­sto kur­czy­ło się w stra­chu. Odkąd gruch­nę­ła wieść, że wroga armia wy­ko­na­ła nie­spo­dzie­wa­ny zwrot na za­chód i ma­sze­ru­je w ich kie­run­ku, cisza spo­wi­ła ulice. Na­ra­sta­ją­cy stop­nio­wo nie­po­kój już od po­cząt­ku wojny to­wa­rzy­szył miesz­kań­com Ta­ren­ba­ar, teraz jed­nak na­pię­cie pra­wie skra­pla­ło się na skó­rze. Bramy za­mknię­to nie­mal na­tych­miast po pierw­szej fali ucie­czek. Gwar­dia roz­sta­wi­ła na mu­rach pa­tro­le, ob­wiesz­cza­jąc wpro­wa­dze­nie kary śmier­ci za każdą próbę de­zer­cji. Po­nie­waż sę­dzia czmych­nął jako jeden z pierw­szych, wy­ro­ki wy­da­wa­no i wy­ko­ny­wa­no awan­sem w try­bie na­tych­mia­sto­wym. Mimo to śmiał­ków nie bra­ko­wa­ło.

Doira nie­wie­le z tego ro­zu­mia­ła, ale i tak nie mogła spać. Wie­dzia­ła, że mama była czymś bar­dzo zde­ner­wo­wa­na. Sły­sza­ła jej krzą­ta­ni­nę na dole. Od kilku dni mało kto za­glą­dał do oste­rii, lu­dzie za­ję­ci byli ja­ki­miś waż­ny­mi spra­wa­mi. Co ona tam jesz­cze ro­bi­ła o tej porze?

Może jej po­mo­gę? Ucie­szy się – po­my­śla­ła.

Dziew­czyn­ka wy­mknę­ła się z po­ko­ju. Ze­szła do po­ło­wy drew­nia­nych scho­dów, zwa­ża­jąc by bosej stopy nie po­sta­wić na wy­szczer­bio­nym stop­niu, który już kilka razy ukłuł ją bo­le­śnie w piętę. Przy­kuc­nę­ła, za­glą­da­jąc ostroż­nie do głów­nej sali go­spo­dy. Przy­ga­sa­ją­cy ogień z pa­le­ni­ska le­d­wie star­czał, by wy­do­być z mroku choć część po­miesz­cze­nia. Cie­nie wy­wi­ja­ły na ścia­nach pie­kiel­ne ho­łub­ce.

Doira już kil­ka­krot­nie do­sta­ła od matki burę za roz­mo­wy z pod­chmie­lo­ny­mi go­ść­mi. Wo­la­ła więc mieć pew­ność, że na ni­ko­go nie wpad­nie. Wsłu­chi­wa­ła się w do­bie­ga­ją­ce z dołu od­gło­sy, lecz bu­dy­nek zda­wał się spać, jak spało całe mia­sto.

– Ma­mo­ooo… – szep­nę­ła.

Cisza. Doira ze­szła niżej i po­drep­ta­ła do szynk­wa­su. Wgra­mo­liw­szy się na sto­łek, zaj­rza­ła na drugą stro­nę. Ni­ko­go.

– Szu­kasz kogoś, mała?

Dziew­czyn­ce wy­rwał się zdu­szo­ny okrzyk, dło­nie od­ru­cho­wo za­sło­ni­ły usta. Wpa­trzy­ła się w mrok. W da­le­kim, za­cie­nio­nym rogu sali sie­dział przy stole czło­wiek. Na drew­nia­nym bla­cie stały dwa zdo­bio­ne mo­sięż­ne kie­li­chy i pra­wie próż­na ka­raf­ka wina.

Męż­czy­zna po­chy­lił się do przo­du tak, by było widać jego twarz. Nie przy­po­mi­nał zwy­kłe­go mo­czy­mor­dy – zbyt prze­ni­kli­we miał spoj­rze­nie, zbyt do­stoj­ne ruchy. Ski­nął na Doirę i uśmiech­nął się lekko.

– Nie bój się. Nic ci nie zro­bię. Je­stem zna­jo­mym two­jej mamy. Po­dob­no do­brym.

– Ja się ni­cze­go nie boję. Nawet my­szów i szczu­rów – oświad­czy­ła Doira z prze­ko­na­niem. – Gdzie ona jest?

– Treya? Ze­szła do piw­nicz­ki po­szu­kać cze­goś do picia, zdaje mi się. W końcu jest szyn­kar­ką, tym się zaj­mu­je, ro­zu­miesz.

– Mama nie jest żadną szyn­kar­ką. Pil­nu­je go­spo­dy, bo pan Mo­re­el jest na woj­nie.

– Mhm. Ten Mo­re­el to twój tata?

Dziew­czyn­ka po­trzą­snę­ła sta­now­czo grzyw­ką.

– Tatuś też jest na woj­nie. Ale wróci do nas, jak tylko wszyst­ko się skoń­czy. I potem po­je­dzie­my do domu, do Va­ro­chii – oznaj­mi­ła dum­nie. – W ogóle za dużo pan pyta. Mama nie po­zwa­la mi roz­ma­wiać z go­ść­mi.

– Nie je­stem zwy­kłym go­ściem. Wi­dzisz te in­sy­gnia? – za­py­tał męż­czy­zna, wska­zu­jąc wy­ha­fto­wa­ne na ra­mio­nach ka­fta­na skom­pli­ko­wa­ne wzory. – To ozna­cza, że je­stem ka­pi­ta­nem stra­ży. Kimś wy­jąt­ko­wym.

– Stra­ży?! Aaa tfu! – splu­nę­ła, nieco prze­sad­nie, dziew­czyn­ka, aż po­cie­kło jej po bro­dzie.

Cóż rzec, straż­ni­cy nie cie­szy­li się w ostat­nich dniach es­ty­mą.

– Na bogów, je­steś zu­peł­nie jak Treya – za­chi­cho­tał męż­czy­zna, lecz wnet znów spo­waż­niał i za­pa­trzył się w pa­le­ni­sko.

– Czy to praw­da, że Prze­klę­ci tu idą? Jak je­steś tym ka­pi­ta­nem, to pew­nie wiesz – prze­rwa­ła ciszę Doira.

Męż­czy­zna po­twier­dził ski­nie­niem głowy.

– Ale ich po­ko­na­my, praw­da?

– Taki jest plan.

Uśmiech­nął się lekko i po­cią­gnął so­lid­ny łyk z kie­li­cha.

– Armia Zjed­no­czo­nych Kró­lestw już ku nam ma­sze­ru­je – kon­ty­nu­ował, za­mknąw­szy oczy. – Wieść nie­sie, że pla­nu­ją za­sto­so­wać zu­peł­nie nową tak­ty­kę, która od­wró­ci losy wojny. To­ną­cy brzy­twy się chwy­ta, ma­wia­ją. Ale pierw­sze zwy­cię­stwo, ro­zu­miesz? Ha! To by było! Sama więc wi­dzisz, że wszyst­ko jest naj­zu­peł­niej w po­rzą­decz­ku. Jak kurwa jego pier­do­lo­na mać.

Męż­czy­zna za­milkł, stro­pio­ny. Przyj­rzał się dziew­czyn­ce uważ­nie, jego oczy za­szły dziw­ną mgieł­ką. Po­ru­szył się nagle, ze­sztyw­niał, w końcu mach­nął ręką.

– Po­dejdź, mała, dam ci coś. Może ci się przy­da – po­wie­dział.

Doira wa­ha­ła się przez chwi­lę, ale prze­cież mama była nie­da­le­ko, ten pan tak po­wie­dział. Poza tym była już duża i nie ro­zu­mia­ła, dla­cze­go nie wolno jej roz­ma­wiać z ludź­mi. Nawet kiedy mó­wi­li tak brzyd­ko. Zbli­ży­ła się na kilka kro­ków. Ka­pi­tan tym­cza­sem szar­pał ja­kieś za­pię­cie przy boku.

– No? To co masz dla mnie? – za­py­ta­ła nie­cier­pli­wie.

– Zaraz, zaraz, już daję. Ale ani słowa mamie, obie­cu­jesz?

– Taaak – prze­wró­ci­ła ocza­mi Doira.

Straż­nik od­piął od uda nie­wiel­ką po­chwę, w któ­rej tkwił srebr­ny szty­le­cik.

– Bez­u­ży­tecz­ny w uczci­wej walce, ale robi swoje, jeśli dać mu szan­sę. Był w mojej ro­dzi­nie od po­ko­leń. Teraz jest twój.

Oczy dziew­czyn­ki za­błysz­cza­ły w pół­mro­ku. Chwy­ci­ła zdo­bio­ną rę­ko­jeść i spró­bo­wa­ła kilku nie­po­rad­nych szty­chów. Broń była dla niej zde­cy­do­wa­nie za duża.

– Ho ho, widzę, że to dla cie­bie nie pierw­szy­zna. Tata żoł­nierz, co? Ale le­piej już zmy­kaj, coś mi się zdaje, że Treya wraca – po­na­glił ka­pi­tan, na­słu­chu­jąc kro­ków na za­ple­czu.

Doira dy­gnę­ła nie­udol­nie, ale ze szcze­rą wdzięcz­no­ścią, i po­bie­gła na górę. Nie była jed­nak nie­mą­dra. Znik­nąw­szy za ro­giem, wtu­li­ła się w ścia­nę i, tłu­miąc dło­nią przy­spie­szo­ny od­dech, cze­ka­ła na dal­szy roz­wój wy­pad­ków. Coś w tym męż­czyź­nie bu­dzi­ło jej nie­po­kój.

– Je­steś wresz­cie. Nie­któ­rzy nie mogli już wy­trzy­mać – usły­sza­ła głos ka­pi­ta­na.

– Nie tak łatwo pod­kraść naj­lep­sze wino Mo­re­ela, ko­cha­ny. Ale zo­ba­czysz, że warte jest chwi­li cier­pli­wo­ści – od­po­wie­dzia­ła mama.

– Na cóż mi wino? Nic nie równa się sma­ko­wi twych ust – wy­mru­czał straż­nik.

– Ri­va­ald, nie pieprz, pro­szę cię. Po­wiedz le­piej, co ze mną i Doirą.

– Ech, Treya, Treya… Po to przy­no­si­łaś na­pi­tek, żeby znowu psuć na­strój? Wszyst­ko za­ła­twio­ne. Jeśli plu­gaw­cy po­dej­dą pod mia­sto, bę­dzie­cie pierw­sze w ko­lej­ce do ewa­ku­acji. Po pro­stu po­wo­łaj się na mnie.

– Może nie po­dej­dą?

– Może. A nawet jeśli, to z do­brych źró­deł wiem, że armia idzie już nam na od­siecz. Nie ma się czego oba­wiać.

– Po­wiedz to tym w Ho­tva­arze. I Ma­ede­rze. I mar­twe­mu kró­lo­wi Se­no­tho­wi. I po­zo­sta­łym.

– Wiem, ko­cha­na, wszy­scy czu­li­by­śmy się le­piej, gdyby nasz nad wyraz hojny ksią­żę Tau­ren nie oddał sprzy­mie­rzo­nym pra­wie ca­łe­go gar­ni­zo­nu. Ale też dla­te­go wła­śnie nie mogą nas tu zo­sta­wić. Ry­zy­ko­wa­li­by bunt.

– Obyś miał rację. Tylko… ech, mniej­sza z tym. Po pro­stu cze­kaj na mnie, jeśli doj­dzie do naj­gor­sze­go. Obie­cu­jesz? Mu­sisz mi obie­cać.

– Cze­kać na cie­bie, to jak cze­kać na wio­snę, moja pięk­no­ści. Mógł­bym tak spę­dzić resz­tę życia.

– To już chyba nie­zbyt długo, co?

– Ważne, że z tobą.

– Nie pieprz, Ri­va­ald… Hmm… Albo wiesz co? – Doira usły­sza­ła stu­kot jakby upa­da­ją­cych na pod­ło­gę ka­mycz­ków. – Pieprz, ile wle­zie.

Potem zro­bi­ło się nudno. Mama i ten pan za­czę­li mla­skać i chlu­po­tać. Doira wró­ci­ła do po­ko­ju, gdzie przez chwi­lę ba­wi­ła się swoim pięk­nym szty­le­tem. Po­dzi­wia­ła wy­ry­te na jelcu sym­bo­le, przy­po­mi­na­ją­ce nieco za­cho­dzą­ce za ho­ry­zon­tem słoń­ce. Mu­snę­ła pal­ca­mi mi­ster­ne zdo­bie­nia. Wresz­cie wsu­nę­ła broń pod po­dusz­kę i spo­koj­nie za­snę­ła.

 

* * *

 

Ze szczy­tu ła­god­ne­go wzgó­rza Nadi wi­dział wszyst­ko jak na dłoni. Przy­glą­dał się prze­mar­szom Prze­klę­tych już wcze­śniej, teraz jed­nak licz­ne kom­pa­nie za­czep­ne skle­iły się w jeden pień, być może w celu utwo­rze­nia ta­ra­na, któ­rym na­jeźdź­cy pla­no­wa­li osta­tecz­nie roz­bić siły Zjed­no­czo­nych Kró­lestw. To była praw­dzi­wie znie­wa­la­ją­ca po­tę­ga. Za każ­dym razem zdu­mie­wa­ło Nad­ie­go jedno: ci dy­szą­cy żądzą mordu wo­jow­ni­cy, tak zwie­rzę­cy, tak za­wzię­ci w boju, z da­le­ka wy­glą­da­li jak każda inna armia. Ma­sze­ro­wa­li kar­nie, żwawo i w przy­po­mi­na­ją­cych od­dzia­ły gru­pach. Mimo to, choć ich po­su­nię­cia stra­te­gicz­ne zdu­mie­wa­ły lo­gi­ką, tak­tycz­nie po­zo­sta­wa­li na po­zio­mie wście­kłych be­stii.

Wiele po­ja­wi­ło się teo­rii na temat na­jeźdź­ców – ich po­cho­dze­nia, spo­so­bu or­ga­ni­za­cji i za­mia­rów, lecz wszyst­kie ob­ra­ca­ły się w pył w star­ciu z rze­czy­wi­sto­ścią. Z bli­ska za­dzi­wia­ją­co ludz­cy, zda­wa­li się nie po­sia­dać żad­nych wyż­szych po­trzeb. Nie znano ich sys­te­mu war­to­ści, przez co wszel­kie próby ne­go­cja­cji spa­li­ły na pa­new­ce. Mniej wię­cej w tam­tym okre­sie zro­bi­ło się gło­śno o Adu­unie Smoku, rze­ko­mym królu Prze­klę­tych, lecz nie prze­żył nikt, kto mógł­by rzu­cić na tę spra­wę ja­kie­kol­wiek świa­tło. Plot­kę pod­chwy­co­no i roz­dmu­cha­no z zu­peł­nie na­tu­ral­nej przy­czy­ny: wróg do­wo­dzo­ny przez kon­kret­ną po­stać wy­da­wał się po pro­stu bar­dziej przy­ziem­ny, a jego zwy­cię­że­nie re­al­ne.

Tylko jak po­wstrzy­mać bez­względ­ną ma­szy­nę do za­bi­ja­nia, któ­rej je­dy­nym wi­docz­nym celem wy­da­wa­ło się zgła­dze­nie wszyst­kich na swo­jej dro­dze, gdzie­kol­wiek ona pro­wa­dzi­ła? Grubo ponad rok za­ję­ło zwa­śnio­nym kró­le­stwom po­go­dze­nie się z myślą, że być może je­dy­nym wyj­ściem jest po­ro­zu­mie­nie ponad po­dzia­ła­mi. Do tego czasu wróg zajął już więk­szą część kon­ty­nen­tu. Osady pusz­czo­no z dymem, zwie­rzę­ta za­szlach­to­wa­no, miesz­kań­ców wy­rżnię­to, czę­sto z od­ra­ża­ją­cą fan­ta­zją ozda­bia­jąc bu­dyn­ki ludz­ki­mi reszt­ka­mi.

Nadi do­sko­na­le wie­dział, że był tu sto­sun­ko­wo bez­piecz­ny. Ow­szem, małe od­dzia­ły Prze­klę­tych stale prze­cze­sy­wa­ły zdo­by­ty teren, do­bi­ja­jąc ucie­ki­nie­rów, lecz nie było w ich sze­re­gach jeźdź­ców, a straż przed­nia rzad­ko od­da­la­ła się od grupy. Pró­bo­wa­no tę oko­licz­ność wy­ko­rzy­stać. Któ­ryś ze spryt­niej­szych wład­ców wpadł na po­mysł, by na pierw­szej linii roz­sta­wić kilka od­dzia­łów do­brze wy­szko­lo­nych łucz­ni­ków. Nie­ste­ty, za­mysł ten nie zro­bił na Prze­klę­tych wra­że­nia. Ni­czym stado je­żo­zwie­rzy na­cie­ra­li ze ster­czą­cy­mi z ciał strza­ła­mi, co obroń­cy uzna­wa­li za cał­kiem za­baw­ne, do­pó­ki nie za­mie­ni­ło się w hor­ror. Pa­nicz­ny od­wrót prze­szedł w cał­ko­wi­tą ma­sa­krę, a szcząt­ki naj­lep­szych strzel­ców owego kró­le­stwa roz­wle­czo­no po całej oko­li­cy.

Nagle coś przy­cią­gnę­ło uwagę Nad­ie­go. Wy­tę­żył wzrok. Nie­wiel­ka syl­wet­ka mi­gnę­ła wśród ol­brzy­mich pie­chu­rów. Wi­dział ją już kie­dyś, z bar­dzo da­le­ka, lecz tylko przez chwi­lę i nie był pe­wien, czy mu się nie przy­wi­dzia­ło. Ka­rzeł? Dziec­ko? Nie­ste­ty, choć długo jesz­cze wpa­try­wał się w ma­sze­ru­ją­ce w od­da­li po­sta­ci, nie zo­ba­czył już nic, co by zwró­ci­ło jego uwagę. Od­czoł­gał się, do­siadł wierz­chow­ca i za­wró­cił, by zdać ra­port ze zwia­du. Nie spie­szył się. Pla­no­wał się spóź­nić.

 

W na­mio­cie do­wód­cy trwa­ła już na­ra­da. Tłum zna­mie­ni­tych po­sta­ci roz­siadł się na drew­nia­nych stoł­kach i oddał żar­li­wej dys­ku­sji. Nadi nie miał po­ję­cia, kto kim tu wła­ści­wie do­wo­dził. Hie­rar­chia woj­sko­wa prze­pla­ta­ła się z ary­sto­kra­tycz­ną i choć mało kto po­tra­fił się w tym po­ła­pać, to wszy­scy zgod­nie uda­wa­li, że pro­blem nie ist­nie­je. Nie­ste­ty, w ta­kich wa­run­kach nie­zmier­nie trud­no było co­kol­wiek usta­lić.

Nadi po­cze­kał, aż skoń­czy się ko­lej­na ja­ło­wa wy­mia­na zdań, po czym la­ko­nicz­nie prze­ka­zał mel­du­nek. Za­pa­dła cisza.

– Ilu?! – za­py­tał wresz­cie ge­ne­ra­lis­si­mus.

– Około czter­na­stu ich­nich ko­hort.

– Tutaj? Skąd?! Je­steś pe­wien?

– Na wła­sne oczy wi­dzia­łem, panie. Dwie duże jed­nost­ki do­łą­czy­ły dziś po po­łu­dniu.

– Po­twier­dzasz te in­for­ma­cje? – za­py­tał ge­ne­ra­lis­si­mus do­wód­cę zwia­du.

– Ku­glarz to obec­nie nasz naj­lep­szy ob­ser­wa­tor. Jeśli tak mówi, przyj­mu­ję, że tak było.

– Z całym sza­cun­kiem, panie – wtrą­cił Nadi – Camai zdo­by­ły nie­ca­łe dwie ko­hor­ty. A mie­li­śmy tam zde­cy­do­wa­nie lep­sze wa­run­ki do obro­ny. Nie zmie­ści­my armii tej wiel­ko­ści w Ta­ren­ba­ar, a to, co zmie­ści­my, nie jest w sta­nie go utrzy­mać, więc…

– Wy­star­czy, żoł­nie­rzu! Nikt nie pytał o wasze oso­bi­ste opi­nie! – wark­nął ge­ne­ra­lis­si­mus.

– Cze­kaj! Camai? By­li­ście tam? – za­in­te­re­so­wał się do­wód­ca pie­cho­ty.

Był to nie­wy­so­ki, ale bar­czy­sty męż­czy­zna, dumny po­sia­dacz su­mia­ste­go wąsa, któ­re­go jeden ko­niec się­gał tkwią­cej w uchu zło­tej ob­rę­czy. Zdaje się, że nosił tytuł księ­cia ja­kie­goś pań­stwa. Co­kol­wiek to zna­czy­ło, cie­szył się au­to­ry­te­tem. Nadi wie­dział, że oto po­ja­wi­ła się szan­sa, na którą cze­kał.

– Tak jest.

– Jeśli do­brze pa­mię­tam, wa­run­ki te­re­no­we są tam zu­peł­nie po­dob­ne do tu­tej­szych, nie­praw­daż? – cią­gnął wą­sacz. – Po­mi­ja­jąc oczy­wi­ście morze.

– Były. Teraz są czar­ne zglisz­cza. Ale tak. Pół­noc­ny brzeg rzeki, most wa­row­ny od stro­ny po­łu­dnio­wej, ła­god­ne wzgó­rza. Po­do­bień­stwo jest ude­rza­ją­ce.

– I za­ata­ko­wa­li od…?

– Pół­no­cy.

– Sto­so­wa­li ja­kieś ma­new­ry, wy­bie­gi, for­te­le?

– Nie. Chyba nie po­tra­fią. To jakby… dzi­kość. Gdy tylko prze­szli przez mury, obro­na padła, a oni za­ję­li się pu­sto­sze­niem mia­sta, ni­czym innym. Z łodzi wi­dzia­łem, że nie otwo­rzy­li nawet bram. Go­rzej! Kiedy miesz­kań­cy schro­ni­li się w pło­ną­cej świą­ty­ni, oni po­dą­ży­li za nimi i wielu nie­chyb­nie zgi­nę­ło w ogniu. Po pro­stu bez­myśl­ny szał mordu. Niech mnie, gdyby ich tam na­pchać wię­cej, da­ło­by się pew­nie całą armię usma­żyć…

– Z łodzi wi­dzie­li­ście?

– Tak jest. Od­pły­ną­łem. Dla­te­go żyję. Moi ro­dzi­ce… – głos Nad­ie­go za­drżał.

– Dzię­ku­je­my, żoł­nie­rzu. To bar­dzo war­to­ścio­we in­for­ma­cje – prze­rwał do­wód­ca pie­cho­ty. – Mo­że­cie odejść.

Nadi ski­nął głową i wy­szedł. Ge­ne­ra­lis­si­mus od­pro­wa­dził go wście­kłym spoj­rze­niem. Zwia­dow­ca nie wie­dział, czy udało mu się wpły­nąć na prze­bieg na­ra­dy, ale nie miał sobie nic do za­rzu­ce­nia – ro­ze­grał to naj­le­piej jak po­tra­fił. Pla­no­wał prze­żyć tę wojnę i gotów był zro­bić wszyst­ko, by do­wódz­two nie po­krzy­żo­wa­ło mu pla­nów.

 

* * *

 

Za­czę­ło się z na­sta­niem brza­sku. Pierw­sze bo­le­sne okrzy­ki spły­nę­ły z murów, zanim jesz­cze dzwo­ny zbu­dzi­ły prze­ra­żo­nych miesz­kań­ców. Ulice za­dud­ni­ły kro­ka­mi, świe­tli­ste smugi strzał prze­cię­ły po­wie­trze. Treya ze­rwa­ła się z łóżka.

– Doira, wsta­waj – syk­nę­ła. – Doira!

– Ma­mo­oo… co się dzie­je? – wy­mru­cza­ła za­spa­na dziew­czyn­ka.

– Za­czę­ło się! Mu­si­my zna­leźć Ri­va­al­da. Ubie­raj się, ale już!

Har­mi­der za oknem na­ra­stał. Mała usia­dła na łóżku i za­czę­ła wę­szyć.

– Coś się pali? – za­py­ta­ła.

– Ubie­raj się, Doira!!! Nie ma czasu!

Dziew­czyn­ka jakby teraz do­pie­ro zro­zu­mia­ła, co się dzie­je. Ze­rwa­ła się na równe nogi i za­czę­ła na­cią­gać na sie­bie ka­fta­nik i buty. Po chwi­li obie były go­to­we. Okna­mi wpeł­zał siny dym, roz­dzie­ra­ją­ce wrza­ski mro­zi­ły krew w ży­łach. Dzwo­ny biły wciąż jak opę­ta­ne. Treya chwy­ci­ła córkę za rękę i razem wy­szły z po­ko­ju.

– O rany! Mamo, za­cze­kaj! – rzu­ci­ła nagle dziew­czyn­ka.

Wy­rwa­ła się i znik­nę­ła z po­wro­tem w sy­pial­ni.

– Doira! – krzyk­nę­ła za nią Treya. – Niech cię jasna cho­le­ra! Nie czas na wy­głu­py!

Dziew­czyn­ka po­ja­wi­ła się w drzwiach z prze­pra­sza­ją­cą miną. Ukry­ty pod ka­fta­ni­kiem srebr­ny szty­le­cik strasz­nie ją uwie­rał, ale nie dała nic po sobie po­znać. Obie­ca­ła prze­cież.

– Jak ty się za­cho­wu­jesz?! Po­słu­chaj, od teraz masz robić wszyst­ko, co mama każe, tak? To bar­dzo ważne! Ro­zu­miesz, Doira?

– Tak, mamo.

– Co ro­zu­miesz?

– No, że mam robić, co po­oowiesz.

– Bar­dzo do­brze. Teraz bę­dziesz iść cały czas ze mną i nie wolno ci się wy­ry­wać, zro­zu­mia­no?

Dziew­czyn­ka ski­nę­ła głową.

– Wyj­dzie­my tyl­nymi drzwiami – mó­wi­ła Treya. – Tamta ulicz­ka jest trud­niej do­stęp­na. Mu­si­my do­trzeć do straż­ni­cy.

Bie­gły, trzy­ma­jąc się za ręce. W oce­nie Doiry wlo­kły się nie­mo­żeb­nie. Bru­ko­wa­ne alej­ki dziel­ni­cy uciech spla­ta­ły się ze sobą wą­ski­mi łu­ka­mi ni­czym ścież­ki la­bi­ryn­tu, sze­re­gi nie­mal iden­tycz­nych ka­mie­nic do­dat­ko­wo utrud­nia­ły orien­ta­cję. W za­my­śle miało to słu­żyć zmy­le­niu plą­dru­ją­cych mia­sto wro­gów, w rze­czy­wi­sto­ści gubił się tu każdy, kto nie spę­dził w Ta­ren­ba­ar przy­naj­mniej roku. Dym opa­dał gry­zą­cy­mi w oczy kłę­ba­mi, lu­dzie prze­bie­ga­li obok, nie­któ­rzy krzy­cze­li coś w prze­lo­cie, lecz dziew­czyn­ka nie słu­cha­ła, po­słusz­nie po­dą­ża­ła za matką. Kon­cen­tro­wa­ła się tylko na tym, by nie zgu­bić jej ręki. Wokół wyli umie­ra­ją­cy, brzę­cza­ła stal, pło­ną­ce strza­ły raz po raz ze świ­stem prze­la­ty­wa­ły nad gło­wa­mi.

Na pierw­sze­go trupa na­tknę­ły się do­pie­ro w Alei Mu­ra­rzy. Leżał z twa­rzą w po­my­jach, strza­ła ster­cza­ła z jego ple­ców. Doira sta­nę­ła jak za­hip­no­ty­zo­wa­na, lecz nie wy­da­ła z sie­bie dźwię­ku. Pa­trzy­ła tylko przez palce. Znie­cier­pli­wio­na Treya po­cią­gnę­ła ją w bok. W pół­mro­ku i gęst­nie­ją­cym dymie zmy­li­ły drogę i zna­la­zły się o wiele zbyt bli­sko murów. Było tu ci­szej, gdzieś z góry do­bie­ga­ły tylko po­je­dyn­cze okrzy­ki gwar­dzi­stów. Zwol­ni­ły nie­pew­nie, dźwięk ich kro­ków od­bi­jał się od ścian.

Nagle z murów ru­nę­ło coś wiel­kie­go. Pod­nio­sło się, sta­nę­ło na ugię­tych ko­la­nach i ro­zej­rza­ło na boki. Syl­wet­kę miało ludz­ką, lecz rosłą i po­tęż­ną. Treya zła­pa­ła córkę za ramię, Doira do­brze wie­dzia­ła, że nie wolno jej pi­snąć. Za­snu­ta dymem po­stać sko­czy­ła gdzieś po­mię­dzy ulicz­ki.

– Co to było? – za­py­ta­ła drżą­cym gło­sem ko­bie­ta.

– Nie wiem, mamo.

Na ścia­nie przed nimi wy­rósł ogrom­ny cień. Le­d­wie zdą­ży­ły się obej­rzeć, gdy bły­snę­ło ostrze mie­cza, mi­gnę­ła wy­krzy­wio­na wście­kło­ścią twarz. Treya krzyk­nę­ła, pi­snę­ła Doira. Pierw­szy cios po­szedł na dziec­ko, lecz matka in­stynk­tow­nie pchnę­ła je w bok. Brzesz­czot prze­szył po­wie­trze. Prze­klę­ty za­to­czył się i ryk­nął jak roz­ju­szo­ne zwie­rzę. Ru­szył na dziew­czyn­kę, a ta od­peł­za­ła na czwo­ra­kach, pła­cząc.

– Ty skur­wy­sy­nu! – wrza­snę­ła ko­bie­ta. – Zo­staw ją! Doira! Ucie­kaj do po­łu­dnio­wej bramy! Znajdź ka­pi­ta­na! Ale już!

Na­past­nik zwró­cił się ku Trei. Jego twarz miała za­cie­ka­wio­ny, zu­peł­nie ludz­ki wyraz. Ko­bie­ta cof­nę­ła się do muru, jej pierś fa­lo­wa­ła w szyb­kim ryt­mie od­de­chu. Na blan­kach roz­le­gły się kroki. Swój czy wróg?

– Dla­cze­go to ro­bisz? To tylko dziec­ko! – wy­krzy­cza­ła Treya.

Tam­ten wpa­try­wał się w nią in­ten­syw­nie, pra­wie jakby za­sta­na­wiał się nad od­po­wie­dzią. Świ­snę­ło, roz­legł się obrzy­dli­wy, pę­ka­ją­cy stuk. Miecz opadł i zgrzyt­nął o bruk, pło­ną­ca strza­ła ster­cza­ła Prze­klę­te­mu z czasz­ki. Treya nie tra­ci­ła czasu, chcia­ła sko­czyć ku Do­irze, lecz mu­sku­lar­na ręka wy­strze­li­ła do przo­du, ła­piąc ko­bie­tę za bark. Chrup­nę­ły miaż­dżo­ne kości. Nie mogła się ru­szyć, mogła tylko pa­trzeć. On też pa­trzył. Pro­sto w oczy. Spo­koj­nie i bez słowa.

– Ma­mo­oo! – krzyk­nę­ła mała.

– Ucie­kaj… ko­cha­nie… – sap­nę­ła Treya, że­la­zny uścisk ci­snął ją na ko­la­na.

Wtedy Prze­klę­ty ryk­nął bo­le­śnie i za­chwiał się. Uchwyt ze­lżał, ko­bie­ta wy­rwa­ła się i osu­nę­ła na zie­mię. Doira wy­szarp­nę­ła szty­let z łydki na­past­ni­ka, lecz ten wnet po­chwy­cił ją wpół i ci­snął o ścia­nę ni­czym szma­cia­ną lalkę.

– Doira! – wrza­snę­ła Treya, kasz­ląc od dymu.

Włosy Prze­klę­te­go za­ję­ły się ogniem, pło­nę­ły jak po­chod­nia. Zda­wał się tego nie za­uwa­żać. Parł do przo­du, nie­wzru­szo­ny ni­czym posąg z brązu.

Ktoś wy­biegł z ulicz­ki, krzyk­nął. Z brzu­cha od­ma­wia­ją­ce­go śmier­ci po­two­ra wy­ro­sło sta­lo­we ostrze, dziu­rą wy­la­ły się wnętrz­no­ści. Po­now­nie spa­dło coś z góry, tym razem bez­wład­nie ni­czym worek ja­błek.

– Ucie­kaj­cie stąd, głu­pie. Do po­łu­dnio­wej bramy! – rzu­cił ktoś, nim po­biegł dalej.

– Niech ci bo­go­wie wy­na­gro­dzą! – krzyk­nę­ła Treya i znów za­czę­ła kasz­leć.

Ramię bo­la­ło ją jak dia­bli.

– Chodź­my stąd, mamo… – usły­sza­ła głos có­recz­ki, ko­cha­nej, małej Doiry.

Prze­klę­ty pełzł. Czer­niał od po­pa­rzeń, zna­czył ka­mie­nie ka­wał­ka­mi fla­ków, lecz wciąż za­wzię­cie je ści­gał. Twarz miał zło­wro­gą, po­twor­ną, palce za­ci­ska­ły się na bru­ko­wej ko­st­ce, jakby chcia­ły skru­szyć ją w pył.

Nim otu­ma­nio­na Treya zdą­ży­ła za­re­ago­wać, Doira do­pa­dła su­ną­ce­go kor­pu­su.

– Nie boję się cie­bie! – krzyk­nę­ła bo­jo­wo.

We­pchnę­ła ostrze szty­le­tu pro­sto w oko. Wy­rwa­ła, po­wtó­rzy­ła. Dźgnę­ła raz jesz­cze, i jesz­cze. Kłuła tak długo, aż tam­ten prze­stał się ru­szać, a jego ob­li­cze prze­obra­zi­ło się w krwa­wą mia­zgę. Spod ze­wło­ku wy­pły­nę­ła ka­łu­ża po­so­ki.

– Nie boję się cie­bie! – po­wta­rza­ła wciąż Doira, nawet gdy bie­gły już dalej.

Treya była zbyt roz­trzę­sio­na, by o tym my­śleć. Od­gło­sy walki na­si­li­ły się, do­cho­dzi­ły już ze­wsząd. Bu­dyn­ki pło­nę­ły, świa­tło brza­sku splo­tło się z łuną po­żo­gi. Widok po­łu­dnio­wej bramy po­wi­ta­ły wes­tchnie­niem ulgi, tak nie pa­su­ją­cym do prze­ra­żo­nych twa­rzy, po­mię­dzy które we­szły. Zgro­ma­dzi­ła się tutaj ogrom­na licz­ba ludzi – star­ców, ko­biet, nie­do­łęż­nych. Strza­ły nie do­la­ty­wa­ły tak da­le­ko. Ze­wsząd sły­chać było łka­nie, każ­de­mu wrza­sko­wi do­cho­dzą­ce­mu z ob­ję­tych wal­ka­mi ob­sza­rów mia­sta to­wa­rzy­szy­ły jęki prze­ra­że­nia.

– Lu­dzie! Prze­cie domy gasić trza! – krzy­cza­ła jakaś ko­bie­ta z głębi po­bli­skiej ulicz­ki.

– Ludzi ra­to­wać! – do­po­wia­dał ktoś inny.

– Czy od­siecz już przy­by­ła? – pytał po­marsz­czo­ny śle­piec.

– Mamo, chyba pach­nie pie­czo­nym mię­skiem – po­in­for­mo­wa­ła wszyst­kich Doira.

Ciżba kłę­bi­ła się pod bramą, która jed­na­ko­woż po­zo­sta­wa­ła za­mknię­ta. Kol­cza­sta brona była opuszczona na bruk i ani my­śla­ła się ru­szyć.

Ryk trąb prze­bił się nagle przez bi­tew­ny zgiełk.

– Nasi! Na­resz­cie! – ucie­szył się ktoś le­piej po­in­for­mo­wa­ny.

Tłum pod­chwy­cił wieść, roz­le­gły się okrzy­ki i prze­po­wied­nie ry­chłej śmier­ci w mę­czar­niach – prze­waż­nie do­ty­czą­ce na­jeźdź­ców. Bram nadal nie otwar­to. Treya pró­bo­wa­ła do­bi­jać się do straż­ni­cy, lecz tę rów­nież za­ry­glo­wa­no.

– Ri­va­ald! – wo­ła­ła jak opę­ta­na aż do za­chryp­nię­cia.

Od­po­wie­dzia­ły jej tylko wrza­ski, zbyt ludz­kie jed­nak i… zna­jo­me, by roz­bu­dzić na­dzie­ję. Ktoś przy­niósł wieść, że obro­na zo­sta­ła prze­ła­ma­na. Tłum grom­ko do­ma­gał się pod­nie­sie­nia blo­ku­ją­cej przej­ście brony, jakiś chło­piec za­czął wspi­nać się po murze, ale po chwi­li ze­śli­zgnął się – bądź zo­stał zrzu­co­ny – a jego noga buch­nę­ła czer­wie­nią. Doira pła­ka­ła. Bramy po­zo­sta­ły za­mknię­te. Ci­ska­ne na blan­ki wy­zwi­ska i groź­by od­bi­ja­ły się głu­cho od murów.

Wrza­ski i wycia osa­cza­ły ich, pło­mie­nie ogar­nę­ły już trze­cią część mia­sta. Czar­ny dym prze­sło­nił wzno­szą­cą się tar­czę słoń­ca. Tłum gęst­niał, przy­by­wa­ło ran­nych, nie­któ­rzy mdle­li w ści­sku. Po­bli­skie ulicz­ki roz­brzmia­ły walką, dzwo­ny za­mil­kły już dawno.

Doira wciąż kur­czo­wo ści­ska­ła mat­czy­ną dłoń. Z otwar­tą buzią pa­trzy­ła na po­ja­wia­ją­ce się na tle pło­mie­ni syl­wet­ki i spek­takl od­ci­na­nych koń­czyn. Wy­obra­ża­ła sobie, że to tylko teatr cieni, taki, jaki robił dla niej kie­dyś tata. Rącz­ki i nóżki z pa­pie­ru, które za­wsze można było z po­wro­tem przy­mo­co­wać i bawić się dalej.

Ko­lej­ny wrzask, i ko­lej­ny. Prze­klę­ci zbli­ża­li się zwar­tą masą, ich mie­cze prze­szy­wa­ły ciała, które zda­wa­ły się nie­mal nie sta­wiać oporu. Doirę oto­czył tłum, nie­wie­le już z tego wi­dzia­ła. Unio­sła głowę i spoj­rza­ła w górę, na blan­ki. Ktoś tam był! Straż­nik? Tylko dla­cze­go wy­ma­chi­wał czar­ną flagą?

– Po­świę­ci­li nas! Na bogów, po­świę­ci­li nas! – za­wo­dzi­ła jakaś ko­bie­ta.

Jakby w od­po­wie­dzi, trąby za­gra­ły po raz wtóry.

Nagle brona drgnę­ła i po­wo­li, nie­śmia­ło ru­szy­ła do góry. Za­ko­tło­wa­ło się, jedni krzy­cze­li trium­fal­nie, inni prze­ci­ska­li się z na­dzie­ją. Ktoś za­wo­łał, by utwo­rzyć szpa­ler, któ­rym od­siecz wkro­czy­ła­by do mia­sta, tłum roz­szedł się na chwi­lę, by zaraz znów zbić w jedną masę. Nim jesz­cze bramy sta­nę­ły otwo­rem, prze­klę­ci do­pa­dli pierw­szych zgro­ma­dzo­nych, try­snę­ła krew, chór ryków i wycia za­głu­szał wszyst­kie inne dźwię­ki. Ktoś pła­kał, ktoś się mo­dlił.

Treya po­cią­gnę­ła Doirę za rękę i sko­czy­ła ku otwar­te­mu na­resz­cie przej­ściu. Mniej bała się szar­żu­ją­cej od­sie­czy, niż roz­ry­wa­ją­cych na strzę­py po­two­rów. Ciżba ru­szy­ła za nią, roz­py­cha­jąc się i dep­cząc. Co szyb­si miesz­cza­nie przedar­li się już na most. Tam sta­nę­li jak wryci, po­wstał zator. Tłum zgęst­niał, na­parł, ktoś spadł do rzeki. Ludz­kie morze prze­la­ło się i po­pły­nę­ło dalej. Treya zdą­ży­ła jesz­cze do­strzec prze­ci­ska­ją­ce­go się obok Ri­va­al­da. Wi­dział ją, była tego pewna. Od­wró­cił jed­nak wzrok i parł przed sie­bie. Chcia­ła krzyk­nąć, za­trzy­mać go, lecz głos uwiązł jej w gar­dle. Z rę­ka­wa ka­pa­ła krew.

– Mu­si­my biec, mamo – szep­nę­ła Doira.

Treya kiw­nę­ła głową. Ru­szy­ły do przo­du ile sił.

 

* * *

 

Ma­sze­ro­wa­li całą noc, a teraz za­mar­li w nie­zro­zu­mia­łym ocze­ki­wa­niu.

Wciąż nie dano sy­gna­łu do ataku. Mia­sto pod nimi tra­wi­ły po­ża­ry, pło­nę­ły basz­ty, pa­ła­ce i świą­ty­nie, smród spa­lo­ne­go mięsa nio­sło aż po zbo­cza ła­god­nych wzgórz, na któ­rych sta­nę­ła pół­ko­lem armia. Od­le­głe okrzy­ki prze­ra­że­nia i śmier­ci wpeł­za­ły pod pan­ce­rze, prze­szy­wa­ły ciało dresz­cza­mi.

Nadi wraz z od­dzia­łem lek­kiej jazdy ocze­ki­wał na włą­cze­nie się do bitwy jako wspar­cie bądź grupa po­ści­go­wa – za­leż­nie od sy­tu­acji. Li­czył ra­czej na to dru­gie. Mar­twi­ła go pusta lewa flan­ka. Gdyby Prze­klę­ci prze­kro­czy­li rzekę i po­de­szli z tej stro­ny, zro­bi­ło­by się go­rą­co. Tamci jed­nak, swoim zwy­cza­jem i z nie­dba­łą non­sza­lan­cją, prze­le­wa­li się bez­ład­ną masą przez mury w miej­scu, do któ­re­go mieli naj­bli­żej. Znów nie tra­ci­li czasu na otwie­ra­nie zdo­by­tych bram. Jakby obec­ność sprzy­mie­rzo­nych zu­peł­nie ich nie mar­twi­ła, jakby zo­sta­wia­li ich sobie na deser.

Zwia­dow­ca wy­tę­żył wzrok. Gdzieś w od­da­li do­strzegł chyba grupę Des­sar­da i Io­nu­sa, ale nie miał pew­no­ści – smugi dymu prze­sła­nia­ły widok. Na dru­gim skrzy­dle pa­no­wał spo­kój.

Nie­ludz­kie wycia nie usta­wa­ły. Na co cze­ka­ją? – gło­wił się Nadi. Nie miał ocho­ty wal­czyć, ale to bez­czyn­ne pa­trze­nie na za­gła­dę pięk­ne­go nie­gdyś mia­sta było jesz­cze gor­sze. Czyż­by­śmy mieli się wy­co­fać? – my­ślał. Po tych wszyst­kich szum­nych za­po­wie­dziach miaż­dżą­ce­go zwy­cię­stwa?

– Dla­cze­go nie otwo­rzą cho­ciaż bram? Dla­cze­go ich nie wy­pusz­czą? – za­py­tał na głos.

Nikt nie od­po­wie­dział. Ktoś mruk­nął tylko jakąś mało wy­szu­ka­ną obe­lgę. Kilka od­dzia­łów pie­cho­ty za­fa­lo­wa­ło, w tłu­mie na­ra­sta­ło po­ru­sze­nie. Do­wód­cy ner­wo­wo bie­ga­li wzdłuż sze­re­gów. Sy­gna­łu wciąż nie było.

Nadi oglą­dał już za­gła­dę, jesz­cze w Camai. Ale nie z tak bli­ska, nie w takim spo­ko­ju. Nie cze­kał, słu­cha­jąc gi­ną­cych ludzi. Nie grzał się w cie­ple pło­ną­ce­go mia­sta. Teraz wszyst­ko zda­wa­ło się pra­wie nie­re­al­ne, jakby było in­sce­ni­za­cją, a nie bez­li­to­sną ma­sa­krą. W Camai ucie­kał, pła­kał i zło­rze­czył bogom. Teraz po pro­stu nie ro­zu­miał.

Trę­ba­cze za­dę­li po raz drugi i coś się zmie­ni­ło.

Bramy otwar­to! Na mo­ście po­ja­wi­li się lu­dzie, całe tłumy, nie­któ­rzy wpa­da­li do rzeki, inni prze­wra­ca­li się, tra­to­wa­ni gąsz­czem stóp. Miesz­kań­cy w pa­ni­ce opusz­cza­li mia­sto, całe setki, może ty­sią­ce. Lecz za nimi su­nę­ła za­bój­cza fala Prze­klę­tych, zwal­nia­jąc przy każ­dym po­chwy­co­nym czło­wie­ku, cie­sząc się od­bie­ra­nym ży­ciem. Kłę­bo­wi­sko gęst­nia­ło w oczach. Pło­mie­nie spo­wi­ły już pra­wie całe mia­sto. Dla­cze­go nic nie ro­bi­my?! – wrzesz­cza­ło coś w gło­wie Nad­ie­go. Drob­ne po­sta­cie pod nimi roz­bie­ga­ły się na wszyst­kie stro­ny jak rój wy­ku­rzo­ny z gniaz­da, ko­lej­ne syl­wet­ki pa­da­ły na zie­mię. Wi­dział dzie­ci i ko­bie­ty ści­ga­ne przez chma­rę dzi­kich be­stii. Nadi zro­zu­miał nagle, co pla­no­wa­ło do­wódz­two. Pojął, że to on nie­świa­do­mie pod­su­nął im ten po­mysł. Za­drżał.

Usły­szał chó­ral­ny okrzyk. Jeden z od­dzia­łów ru­szył w dół wzgó­rza, jego roz­cią­gnię­ty szpic pro­wa­dził pę­dzą­cy na zła­ma­nie karku czło­wiek. Zo­sta­wiw­szy za sobą cho­rą­giew, o kilka kro­ków wy­prze­dzał już po­zo­sta­łych. Nadi wy­tę­żył wzrok… Tak! To był Des­sard! Pra­wie na pewno. Wła­śnie za­czął od­bi­jać nieco w bok, tam gdzie bie­gły dwie drob­ne po­sta­cie, lecz front fali Prze­klę­tych za­stą­pił mu drogę. Choć nie wy­da­no żad­ne­go roz­kazu, ko­lej­ne jed­nost­ki opa­dły ze wzgórz. Do­pie­ro wtedy trąby za­gra­ły po raz trze­ci. Buch­nę­ło krzy­kiem, ja­zgot wzmógł się, po­zo­sta­łe od­dzia­ły wkro­czy­ły do walki. Za­czę­ło się.

Ka­wa­le­ria szyb­ko prze­ści­gnę­ła pie­cho­tę, wbi­ja­jąc się we wroga z nisz­czą­cą siłą. Uwię­zie­ni mię­dzy dwoma ar­mia­mi cy­wi­le znik­nę­li z oczu, być może gi­nę­li, lecz umie­ra­li też Prze­klę­ci, wzię­ci w klesz­cze, okrą­że­ni, zgnie­ce­ni po­tę­gą szar­ży. Ko­lej­ne grupy na­jeźdź­ców spy­cha­no do rzeki i do­bi­ja­no, lecz na­stęp­ni wy­pa­da­li wciąż z bramy nie­skoń­czo­nym stru­mie­niem, ska­ka­li z murów, prze­ci­ska­li się gli­fa­mi. W mor­der­czym szale wpa­da­li w pu­łap­kę okrą­że­nia, kłuci ze wszyst­kich stron. Oto ta nowa tak­ty­ka! Wy­cią­gnąć wroga tak da­le­ko, by jego po­zy­cja stała się roz­pacz­li­wa. Prze­jąć ini­cja­ty­wę. Za­mknąć i od­ciąć drogę od­wro­tu.

Prze­klę­ci nie po­zo­sta­wa­li dłuż­ni, nie co­fa­li się, nie usta­wa­li do ostat­niej iskry na­pę­dza­ją­ce­go ich życia. Wy­rą­by­wa­li roz­le­głe wyrwy w sze­re­gach sprzy­mie­rzo­nych, luki na­tych­miast jed­nak wy­peł­nia­no. Nadi od czasu do czasu wi­dział Des­sar­da – migał mu wciąż na pierw­szej linii, wście­kle roz­da­ją­cy ciosy. Nie cze­kał, nie trzy­mał szyku, nie dbał o osło­nę. Sam wbi­jał się w chma­ry Prze­klę­tych, a wy­cię­ty­mi przez niego szcze­li­na­mi wdzie­ra­li się na­stęp­ni. Nie­zli­czo­ne za­stę­py wroga co­fa­ły się przed nim, kontr­ata­ko­wa­ły, na­pie­ra­ły, jakby to od sa­me­go Des­sar­da za­le­żał los tej bitwy. Nadi sły­szał jego wi­bru­ją­cy od gnie­wu krzyk, wy­bi­ja­ją­cy się ponad ja­zgot ście­ra­ją­cych się mas.

Słoń­ce wze­szło już wy­so­ko ponad mury, gdy od­wo­dy, w tym od­dział Nad­ie­go, wy­pusz­czo­no do boju, by zlu­zo­wa­ły wy­czer­pa­nych to­wa­rzy­szy. Fale na­past­ni­ków stały się mniej­sze, rzad­sze, aż usta­ły zu­peł­nie. Zwia­dow­cy prze­cze­sy­wa­li teren, do­bi­ja­jąc peł­za­ją­ce nadal kor­pu­sy Prze­klę­tych.

Nadi długo szu­kał Des­sar­da, nikt nie był nawet pe­wien, czy prze­żył. Zna­lazł go w końcu, ale pra­wie nie roz­po­znał – żoł­nierz wy­glą­dał jak sama śmierć, jego ob­li­cze stało się czer­wo­ną od za­krze­płej krwi maską, z któ­rej ły­ska­ły biał­ka roz­war­tych sze­ro­ko oczu. Po­chy­lał się nad jed­nym z ciał… drob­niut­kim. To było dziec­ko, dziew­czyn­ka. Jej twarz za­sty­gła w cier­pie­niu, mokry od krwi ka­fta­nik zdar­ty zo­stał do pasa. W wy­gię­tej zbyt da­le­ko ponad głowę rącz­ce tkwił srebr­ny szty­le­cik.

Des­sard spoj­rzał na Nad­ie­go nie­wi­dzą­cym wzro­kiem i wydał z sie­bie krzyk, który roz­darł zwia­dow­cy serce. Tyle w nim było roz­pa­czy, wście­kło­ści i bólu. Żoł­nierz objął de­li­kat­nie ciało i uniósł je na rę­kach. Nie zwra­ca­jąc na ni­ko­go uwagi, od­szedł gdzieś, w dal, by spę­dzić ostat­nie chwi­le ze swoją córką.

I tak oto od­nie­sio­no pierw­sze zwy­cię­stwo nad Prze­klę­ty­mi.

 

* * *

 

Nikt nie oka­zy­wał ra­do­ści. Choć po raz pierw­szy w hi­sto­rii to Prze­klę­ci wy­co­fa­li się z boju, nikt nie po­tra­fił o tym roz­ma­wiać. Było jesz­cze za wcze­śnie. Cisza, jaka za­pa­no­wa­ła w obo­zie, stała się ich nie­mym bun­tem prze­ciw temu, co się wydarzyło. W ten spo­sób od­da­wa­no cześć po­le­głym. Tylko nie­licz­ni miesz­kań­cy Ta­ren­ba­ar prze­trwa­li ma­sa­krę. Ci, któ­rym się udało, zo­sta­li w więk­szo­ści wy­sła­ni do Ad­ra­da­ru, gdzie wzię­to ich w opie­kę. Jeden z oca­lo­nych, imie­niem Ri­va­ald, objął nawet ko­men­dę nad tam­tej­szą gwar­dią.

Des­sar­do­wi wy­ba­czo­no nie­sub­or­dy­na­cję. Do­wódz­two nie miało wyj­ścia, wszy­scy wi­dzie­li, jak zna­ko­mi­cie przy­czy­nił się do zwy­cię­stwa. Ochrzczo­no go De­mo­nem z Ta­ren­ba­ar, mia­no­wa­no ty­sięcz­ni­kiem, spły­nę­ły nań ho­no­ry i za­szczy­ty. On zaś przyj­mo­wał to wszyst­ko z obo­jęt­no­ścią, jakby samo życie spra­wia­ło mu ból.

Wiele dni póź­niej, gdy był już bar­dzo pi­ja­ny, zdra­dził Nad­ie­mu, że nie prze­żył tam­tej bitwy. Że umarł razem z żoną i córką, a na świe­cie ostał się tylko cień czło­wie­ka, wy­schnię­ty i zmar­nia­ły. Trup uda­ją­cy życie. Prze­klę­ty jak tamci, twier­dził. Nadi słu­chał w mil­cze­niu. Nigdy nie wy­ja­wił Des­sar­do­wi swo­je­go udzia­łu w zwy­cię­stwie, choć i nie prze­stał się o to w duchu ob­wi­niać.

Wojna trwa­ła jed­nak nadal. Wciąż ich po­trze­bo­wa­no. Czy tego chcie­li, czy nie, zmu­sze­ni byli grać swoje role, tłu­mić myśli i po pro­stu ze wszyst­kich sił sta­rać się speł­niać po­kła­da­ne w nich na­dzie­je. Tylko w ten spo­sób ofia­ra mogła zo­stać od­ku­pio­na. Gdyby usta­li, wszyst­ko po­szło­by na marne.

Wir wy­da­rzeń za­po­cząt­ko­wa­ny zwy­cię­stwem pod Ta­ren­ba­ar na­bie­rał tym­cza­sem roz­pę­du. Mierz­wił bez­sze­lest­nie nici losu Nad­ie­go i Des­sar­da, tka­jąc przy­szłość, ja­kiej żaden z nich się nie spo­dzie­wał.

Ale to już zu­peł­nie inna opo­wieść.

Koniec

Komentarze

OK, Vargu. Niech dialogi żyją własnym życiem. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Zapis dialogów zapisem dialogów – na pohybel z nim! – jednak warto sprawdzić, jak w liczbie mnogiej odmienia się przez przypadki rzeczownik “mysz”. No, naprawdę warto.

Myszy, a nie myszów. Błąd  gramatyczny w tytule. Brr…

Pozdrowka.

Heh. Bałem się, że ktoś tak, ale hmm… myślałem, że już mnie wystarczająco znacie/szanujecie i mogę sobie pozwolić na fantazję. No trudno.

Choć szczerze mówiąc to, że ktoś mógł wziąć to za “błąd”, jest jak kubeł zimnej wody, kopniak tam, gdzie boli i elektrowstrząsy w jednym.

Vargu, mam nadzieję, że niebawem będę mogła spotkać się z Twoim opowiadaniem, tudzież jego myszmi i szczurmi. ;-D

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Czasami błąd może być zamierzony. W tym przypadku tytuł pochodzi z wypowiedzi małej dziewczynki, która mogła nie pamiętać gramatyki. Albo i nigdy jej nie poznać.

Czyli to mi nie przeszkadzało. Vargu, nie czuj się skopany. Gorzej z tematyką – no, nie lubię siekaniny. Nuda i tyle. Trochę brakowało mi fantastyki. Oprócz wstrętnych wrogów, jakoś dziwnie reagujących, nic nadzwyczajnego nie było. A że ci wrogowie nie przejmowali się bólem? Adrenalina robi cuda, a żołnierze mają jakąś spaczoną hierarchię wartości.

Babska logika rządzi!

Długie? Przeczytanie zajęło mi parę minut i zostawiło z uczuciem niedosytu. Przyznaję, zajrzałam zaciekawiona ‘czemu tytuł z błędem?!’ – i choć nie lubię opowiadań o tematyce wojennej, wciągnęło i nie pozwoliło się oderwać. Bardzo dobry tekst, gratuluję :)

A, prawda, wcale nie jest takie długie, jak, Autorze, sugerujesz.

Babska logika rządzi!

Regulatorzy, nie ma pośpiechu, poczekam cierpliwie :)

Finklo, dzięki za wsparcie ;) Wiem, że nie wszyscy lubią sceny bitewne, starałem się je zresztą ograniczyć do niezbędnego minimum, bo sam nie przepadam za ich pisaniem (wolę przyczyny lub skutki, nie samą jatkę). Fantastyki rzeczywiście udało mi się prawie tu nie wpleść. Jakiś czas temu zdałem sobie sprawę, że zbytnie naginanie praw fizyki w fantasy zaczęło mnie – o zgrozo – drażnić, więc przeważnie ograniczam się do tego, co możliwe (przy pewnym przymrużeniu oczu). W opowiadaniu tak skonstruowanym, jak to, jest to więc dawka śladowa.

Natomiast w opisanym przeze mnie świecie fantastyki jest nieco więcej, więc jeśli jeszcze do niego wrócę, będziesz może bardziej usatysfakcjonowana.

Dzięki wielkie za odwiedziny!

Edit – Hm. No, obiektywnie jest wręcz króciuchne :) Długie jak na internet/portal. Ale jeśli się tego nie czuje, to bardzo jestem rad. To chyba w moim przypadku pewien postęp.

Bellatrix, bardzo dziękuję za tak miłe słowa. Aż nie wiem, co powiedzieć. Cieszę się jak głupi. I za punkt też dziękuję.

no cóż, ładnie napisane

ale….

niewiele  tu do mnie przemawia, bohaterzy papierowi, fabuła też,

to takie bitewne (z domieszką heroic i stoicyzmu) fantasy (dla młodzieńców najpewniej, więc nie dla mnie)

 

Ignorancja to cnota.

Dziękuję, Katastrofie, za komentarz.

Może rzeczywiście można to tak odebrać w tym wydaniu. Miałem oczywiście spory problem z tym tekstem, bo znając dobrze nieprzedstawione wydarzenia, mogłem zbyt wiele zostawić w domyśle, a niezwykle trudno mi to było ocenić. Ale że aż wydają się “papierowi” to jestem, przyznaję, lekko zdziwiony…

 

jednoaspektowe postaci (papierowe):

– bohaterska heroicznie dziewczynka i jej ojciec, stoicki zwiadowca, opiekuńcza matka,  

zbiorowości:

– zrozpaczeni i bezwolni mieszkańcy, brutalni przeklęci

 

czy da się powiedzieć coś więcej o ww?

 

Jedynie papierowa nie jest decyzja dowództwa o roli miasta – która stanowi oś napędową i cel wydarzeń opowiadania i można w niej doszukiwać się czegoś więcej (choć dość rozwleczona jak na 30 k znaków)

 

Ignorancja to cnota.

Katastrofie, mam wrażenie, że umknęło Ci kilka rzeczy jeśli chodzi o aspekty postaci. Ot choćby ‘opiekuńcza matka’ regularnie zdradza męża z kochankiem pod nosem córki ;)

oj umknęło, umknęło i pewnie jeszcze sporo podobnych dodatków

szkicowanie postaci (papierowych) przypomina dodawanie:

cecha główna + x cech pobocznych

ba

i jak dodamy odpowiednio dużo tych cech (tu wystarczy 1?) wydaje się, że mamy postać niepapierową

na pewno?

 

EDIT: napisałaś: kilka rzeczy, a podałaś 1 przykład.

Ignorancja to cnota.

ok, to drugi przykład: dziewczynka, poza ‘heroicznością’ (chociaż nie nazwałabym jej w ten sposób, ona raczej walczyła o przeżycie, nie dokonywała bohaterskich czynów) jest też interesowna (dała się przekupić) i rezolutna (śmiało rozmawia z obcym).

Dzięki, Katastrofie, za rozwinięcie wypowiedzi, to dla mnie bardzo cenne. Chciałbym Ci odpowiedzieć, lecz hmm… wolę nie odbierać innym przyjemności samodzielnej interpretacji.

Powiem tylko, że bohaterstwo ojca jest mocno dyskusyjne. Że uznano go bohaterem, to zupełnie inna sprawa. 

Ale wiesz, w sumie cieszy mnie to, że tak to widzisz. To oznacza, że dałbyś się nabrać, gdybym wziął się za całość, a to dobrze wróży :)

edit – Bellatrix, dziękuję

varg

walczy z hordą przeklętych w 1 linii, ba, nawet jak “tylko” ratuje córkę – jest bohaterski, gdzie tu brak bohaterstwa? jaka zmyłka? 

 

bella

czyli jedna cecha główna + x dodatkowych pobocznych (przy okazji niesprzecznych) = dla mnie papier

w fantasy tak to bajkowo, prosto bywa – stąd mój pierwszy komentarz, który podtrzymuję (bitewne fantasy, z el. heroic i stoicyzmu, papierowe fabuła i postaci, nie mój klimat, ale ładniuchno napisane i ocena 5)

myślę, iż nie ma potrzeby bronić opowiadania – ma ocena pozostanie niezmienna (nie obniżę:))

 

Ignorancja to cnota.

To tak z ciekawości (a nuż się przyda): co decyduje o “niepapierowości” postaci?

Babska logika rządzi!

brak możliwości łatwego określenia cech postaci, jednoznacznego uproszczenia (czyli coś będące antytezą autorskich sztuczek z kreowaniem postaci: cecha główna + x pobocznych, najczęściej niesprzecznych)

 

 

Ignorancja to cnota.

Napisane dobrze, lubię wojenne opowieści. Zaserwowałeś mocną, krwawą i niejednoznaczną historię. Może przydałoby się trochę bardziej opisać Przeklętych, aby byli jeszcze inni od ludzi. Ewentualnie jakieś wskazówki odnośnie ich pochodzenia i pojawienia się w świecie. Ogólnie opowiadanie jak najbardziej na plus, przeczytałem z zainteresowaniem :)

Katastrofie, nie ciągnij mnie za język, skoro i tak twierdzisz, że nie zmienisz zdania (edit – do czego absolutnie masz prawo). Ojciec dokonał swoich wyborów (bo przecież wybór miał), a ich skutkiem było to, co było. Wiem, że to brzmi, jakbym nie wiedział, co powiedzieć, ale heh, już trudno. Powtórzę sakramentalne: niech tekst broni się sam.

Belhaju, pięknie dziękuję. Zdawałem sobie sprawę, że ten brak wyjaśnień może być irytujący. Bałem się ryzykować dłuższy tekst (cholernie mi zależy na opiniach, co zrobić), a przy tej objętości po prostu nie było na to miejsca. Sprawa jest zwyczajnie zbyt złożona.

 

Pozdrawiam.

“– No, panienki, wystarczy na dzisiaj – zakrzyknął Ionus Dermarthen“ – jak zakrzyknął, to po “dzisiaj” przydałby się wykrzyknik.

 

“Widziało się już co nieco, co[+,] młody?“

 

“Doira dygnęła nieudolnie, ale z szczerą wdzięcznością“ – ze

 

Na temat dialogów się nie wypowiadam, skoro nie wolno ; p

 

“– Nie pieprz[+,] Rivaald“

 

“Zaczęło się z nastaniem brzasku. Pierwsze bolesne wrzaski“ – brzasku-wrzaski, deczko zgrzytliwe powtórzenie fonetyczne

 

“W zamyśle miało to służyć zmyleniu plądrujących miasto wrogów“ – Nie kupuję tego. Kto buduje miasto tak, by potencjalni plądrujący je wrogowie się pogubili…? Jak ktoś będzie chciał plądrować, to będzie grabił/palił dom za domem i raczej się nie zgubi, przejdzie z jednego końca miasta na drugi i tyle. Dla zdobywcy układ ulic nie ma żadnego znaczenia, jak już wyrżnie wszystkich obrońców.

 

“Na pierwszego trupa natknęły się dopiero w Alei Murarzy.“ – otaczały ich krzyki umierających, ale nikogo martwego wcześniej nie spotkały?

 

“pochwycił ją w pół“ – wpół łącznie

 

“– Mamo, chyba pachnie pieczonym mięskiem – poinformowała wszystkich Doira.“ – doświadczenia nie mam, ale słyszałam plotki, że palone mięso strasznie śmierdzi, a nie pachnie apetycznie jak obiad; co innego piec, co innego palić, a w pożarze raczej mamy do czynienia z tym drugim…

 

“Kolczasta brona opadła ciężko na bruk i ani myślała się ruszyć.“ – To zdanie sugeruje, że krata opadła w tej chwili, kiedy ludzie kłębią się pod bramą, a nie że po prostu jest zamknięta (od jakiegoś czasu) – a z tego, co zrozumiałam, to ten tłum już tam stał i stał i stał…

 

“smród spalonego mięsa niosło aż po zbocza łagodnych wzgórz“ – no właśnie…

 

“Choć nie padł żaden rozkaz, kolejne jednostki opadły ze wzgórz.“

 

Przyznam, że nie kupuję tego super taktycznego zabiegu z zamkniętą bramą. W ogóle nie mam przed oczami topografii miasta (poza tym, że było tak skomplikowane, by plądrujący się na pewno pogubili ;p ciekawe, że Przeklęci, choć tępi, jednak dali radę dobiec tam, gdzie zaplanowano…), nie opisałeś go w sposób, który pozwalałby mi je sobie zwizualizować. Jak Przeklęci dostali się do środka? Bramą z jednej strony, a ta z drugiej była zamknięta? Tak/nie/nie wiem?

Skoro ci Przeklęci są tak bezmyślni, że i tak gnają przed siebie na oślep nie zważając na nic, to wydawałoby się, że w każdych innych warunkach też większa armia dałaby radę ich wybić, nie potrzeba do tego specjalnego układu terenu/miasta… No, jak mówię, nie kupuję zabiegu z trzymaniem mieszkańców przed zamkniętą bramą, ale ja tylko prosta kobieta jestem, bardzo możliwe, że po prostu czegoś oczywistego nie zrozumiałam i tyle.

Nie jestem fanką wojennych opowieści, więc opowiadanie, którego ciężar jest położony na opis bitwy zdecydowanie nie jest w moim stylu. A tak właśnie jest – mamy tu głównie bitwę, bohaterowie wydają się tylko pretekstem do tego, by tę bitwę z czyjejś perspektywy pokazać. Żadne z nich nie wzbudziło mojej sympatii czy antypatii.

Najwyraźniej nie jestem “targetem” dla tego typu opowiadania i tyle ;(

 

Pozdrawiam.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Dzięki, Joseheim. Wiem, że nie jesteś targetem, wybrałem Twój dyżur ze względu na doskonałe oko ;P

Specjalnie napisałem w przedmowie o tle. Wiedziałem, że to ryzykowna gra, a co bardziej “czepialscy” będą mieli problem z tymi Przeklętymi. Po prostu nie chciałem tego dla Was tłumaczyć. Opowiadanie by na tym straciło. Wolałem go nie psuć tylko po to, by zaspokoić wszystkich. Niczego to nie wnosiło. Chciałem, żebyście mi zaufali, że tak właśnie było, żebyście poczuli to, co mieszkańcy (oni też nie rozumieli). Jeśli ktoś kiedyś będzie chciał, to może wszystko jeszcze gdzieś opiszę. Z pewnych względów nie mogę spoilerować.

Kto buduje labirynty w mieście? Kiedyś np. Włosi – wygugluj sobie miasteczka na południu, moje źródło inspiracji. Szczerze powiem, że nie wiem, czy kiedykolwiek fortel się sprawdził, ale że takie pomysły były, podważyć nie możesz. Ja też nie twierdzę w końcu, że cokolwiek to zmieniło. Miasto opisałem śladowo, bo… cóż, opisy nudzą. Znów dokonałem wyboru na korzyść płynności. Ale podstawowe elementy są, wybór południowej bramy powinien (miał?) być jasny. Mur. Most. Rzeka. Tylko debil atakowałby w takich warunkach. No i zaatakował.

Przeklęci biegli tam, gdzie ludzie (o tym mówi Nadi), a ludzie biegli tam, gdzie im mówiono. A tak im mówiono, bo… Wszystko jest.

Trup w alei był przemyślany. Uważam, że słyszeć śmierć, a widzieć trupa to dwie różne rzeczy. Więc tak, dopiero w alei. Było to, powiedzmy, ciekawe, dlatego o tym napisałem.

Co do brony… no nie wiem. Pomyślę. Jeśli naprawdę Cię to raziło. Logicznie jest ok.

Brzasku-wrzaski zostawiłem waszej ocenie, bo sam nie wiedziałem, czy to przejdzie. Dzięki. Pomyślę.

Co do pierwszego przecinka miałem wątpliwość. Wygrzebałem gdzieś poradę sugerującą usuwanie ich w utartych zwrotach – a za taki uznałem ten – gdy nie ma przecinka w mowie. Może i niesłusznie. Pewna jesteś? To dodam.

Z odbiorem nie dyskutuję i dziękuję za łapankę. Pozdrawiam.

edit – no, tylko jeden mały przypis do tła, teoretycznie Aztecy też powinni byli dać radę Cortezowi i jego ludziom. Pozory mylą, a mądrość z wojną wspólnego ma niewiele.

Czuję się bardzo miło czytając, że ktoś wybrał dzień mojego dyżuru, bo to dzień mojego dyżuru. Wow ; p Z innej beczki – z kilku tekstów, które ostatnio czytałam, Twój czytałam zdecydowanie najsprawniej, bo moje wrodzone czepialstwo nie potykało się co chwila o jakieś przecinki czy dziwnie (jak dla mnie przynajmniej) skonstruowane zdania ;)

 

Wiesz, po prostu żaden ze mnie wojskowy ani strateg. Możliwe, że są w tekście podane wskazówki (a nawet nie wskazówki, tylko jasne i wielkie jak słoń informacje), które mój mały rozumek pominął, bo uznał za niezbyt interesujące. Bo jednak, wybacz, wolę czytać o bohaterach niż o bitwach… A tutaj nawet – na dobrą sprawę – mimo takiego a nie innego tytułu nie mogłabym powiedzieć, że to opowiadanie jest o Doirze…

 

Co do przecinków – zasugerowałam dwa, oba przed wołaczami. Czy jesteś pewny że – gdybyś czytał to zdanie na głos – nie dałbyś leciutkiej przerwy przed “młody”? “Co młody?” a “Co, młody?” to dwie różne rzeczy ;)

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Joseheim. No cóż, skoro wszyscy twierdzą, że opowiadanie jest o bitwie, pozostaje mi się z tym zgodzić. Niemniej nie taki był mój zamysł. Losy Doiry były dla mnie kluczowe i stąd tytuł. Ale, jak pisałem już, mogłem źle ustawić akcenty, ponieważ pewne zjawiska – po długotrwałym maglowaniu w głowie – stały się dla mnie tak oczywiste, że aż, zdawało mi się, nie trzeba było o tym pisać. Wciąż nie potrafię znaleźć równowagi między subtelnym sugerowaniem, a wywalaniem wprost.

Może kiedy ten wątek już umrze, zdradzę, o czym opowiadanie być miało. A nuż komuś ta wiedza pomoże we własnych konstrukcjach.

“[Tyle sił,] co młody” i “co, młody” rzeczywiście wymawia się odrobinkę inaczej. Przekonałaś mnie – zresztą przecinek wstawiłem od razu :)

Cieniu, Gravel. Dziękuję za tajemnicze punkty. Mam nadzieję, że kliknięte nie przez pomyłkę ;)

Na poziomie języka i stylu jestem bardziej niż usatysfakcjonowana. Świetna, płynna narracja, bardzo soczyste dialogi, opisy plastyczne i sugestywne. Choć tez nie jestem fanką bitew i bijatyk, to bardzo spodobało mi się jak opisałeś scenę ucieczki Doiry i matki i ich walkę z Przeklętym.

Na poziomie fabularnym czuję za to duży niedosyt. I nie chodzi mi o brak jasności co do pochodzenia Przeklętych czy rozkminy taktyczne, w których też czuję się raczej słabo, blisko mi za to do tego, o czym pisała Jose – również nijak nie poczułam, że to Doira jest w tym opowiadaniu najważniejsza, a perypetie bohaterów śledziłam raczej z obojętnością, czerpiąc dużo większą przyjemność z obcowania z językiem, którym się posługujesz, niż z podążania za opowieścią.

Na początku zapowiada się fajnie – podoba mi się sposób, w jaki wprowadziłaś Nadiego. Jest bohater z przeszłością, widać, że skrywa jakąś tajemnicę. Potem byłam zawiedziona tym, że w sumie niewiele się o nim dowiadujemy, a sam bohater po prawdzie okazuje się postacią drugoplanową. Ważną, bo popycha fabułę do przodu, ale jednak nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że zszedł na dalszy plan nie tylko samej fabuły, ale też uwagi autora. Mogę się mylić, naturalnie. Ogólnie chyba jest coś na rzeczy w Twojej hipotezie o rozłożeniu akcentów. Dla mnie głównym bohaterem tej opowieści jest Dessard, bo to on tak naprawdę mierzy się z konfliktem, dokonuje wyboru i ponosi konsekwencje – natomiast przez całą opowieść wydaje się być postacią zupełnie niewiele znaczącą. Nie wiem, może był to świadomy zabieg, ale zamiast efektu zaskoczenia według mnie wyszedł efekt rozmycia głównego wątku, bo czytając nie bardzo wiadomo z kim się utożsamiać, przez co to, co zdaje się miało mieć największy ciężar emocjonalny staje się mało angażujące ( SPOILER czyli śmierć Doiry i ogólnie poświęcenie).

Lekturę zakończyłam z wrażeniem, które zostało potwierdzone przez Twoje komentarze, że ta opowieść kryje w sobie znacznie więcej, niż zdecydowałeś się ujawnić, że właściwie jest jakimś fragmentem, który, w moim odczuciu, sporo traci na pozbawieniu go kontekstu.

Ale bibliotekę klikam z przyjemnością, bo wykonanie jest na naprawdę wysokim poziomie :)

Mogłabym się podpisać pod komentarzem Werweny. Język opowiadania jest barwny, niezwykle przyjemnie się czytało, ale, tak jak moją przedpiśczynię, kompletnie nie wzruszył mnie los bohaterów. Są zbyt płascy, a szkoda, bo większość miała potencjał. 

Duży plus za gorzkawe zakończenie – takie lubię. 

A kolejny plus za tytuł (choć, z drugiej strony, mam tak jak Werwena – ciężko mi uwierzyć, że Doira to główna, tytułowa postać; jakoś się o tym zapomina w czasie lektury). 

three goblins in a trench coat pretending to be a human

Werweno, Gravel (skoro się podpisujesz, to zbiorczo, a co), całkiem wnikliwa analiza, do tego w kilku elementach pomocna. Dziękuję. Owszem, pomysł na konstrukcję był chyba zbyt ambitny jak na moją ograniczoną jeszcze umiejętność przewidzenia odbioru. Najwyraźniej opowiadanie nie wyszło tak samodzielne, jak bym sobie tego życzył. Trochę szkoda. Z drugiej strony, z pełną świadomością, że nikt ich nie zrozumie, wpychałem tam takie motywy, jak zdobienia na sztylecie czy mała postać wśród najeźdźców. Tak trochę… na przyszłość może? A może nie. Przy co drugim opowiadaniu twierdzę, że będzie dalszy ciąg, a potem nie chce mi się wracać do raz rozrysowanych historii. Rzecz raz wymyślona staje się nudna.

Cieszę się za to, że wykonanie przypadło Wam do gustu. Skoro już się da mnie czytać, mogę się skupić na pozostałych aspektach ;)

Dzięki za odwiedziny i za punkciki!

Przeczytawszy tytuł, spodziewałam się zupełnie innej opowieści. Okazało się, że w opowiadaniu co prawda pojawia się dziewczynka, która twierdzi, że nie czuje lęku przed tytułowymi gryzoniami, ale jej dzielność jest zaledwie epizodem w całej historii. Historii zdominowanej opisem walki, a ta, niestety, raczej mnie nie zajęła, choć muszę przyznać, że opowiadanie jest napisane bardzo porządnie. ;-)

 

wy­ro­ki wy­da­wa­no i wy­ko­ny­wa­no awan­sem w try­bie na­tych­mia­sto­wym. – Awansem, to wcześniej, niż wynika z kolejności. Czy to znaczy, wydawano wyroki i skazywano ludzi, którzy jeszcze nie zawinili?

 

W da­le­kim, za­cie­nio­nym rogu sali sie­dział przy sto­li­ku czło­wiek. – Może przesadzam, ale nie wydaje mi się, by w gospodzie ustawiono stoliki. Myślę, że były tam stoły.

 

wyj­ściem jest po­ro­zu­mie­nie ponad po­dzia­ła­mi. – Czy ten zwrot, moim zdaniem dość współczesny, na pewno pasuje do tego opowiadania?

 

co obroń­cy uzna­wa­li za cał­kiem za­baw­ne, do­pó­ki nie za­mie­ni­ło się w hor­ror. – Wydaje mi się, że w tym opowiadaniu właściwsze byłoby użycie słowa: zgroza/ koszmar/ okropność/ potworność.

 

Wyj­dzie­my tyl­nym wyj­ściem – mó­wi­ła Treya. – Nie brzmi to najlepiej.

Może: – Wyj­dzie­my tyl­nymi/ kuchennymi drzwiami – mó­wi­ła Treya.

 

Cisza, jaka za­pa­no­wa­ła w obo­zie, stała się ich nie­mym bun­tem prze­ciw temu, co się stało. – Czy to celowe powtórzenie?

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Awansem chyba pasuje – chodzi o to, że wydaje się i wykonuje przed osądzeniem (wspominam o sędzim, który zwiał).

O tym porozumieniu i horrorze myślałem przez moment, ale uznałem, że mi nie przeszkadzają. Wiesz, z tą archaizacją w fantasy nie ma moim zdaniem co przesadzać. Używam jej tylko dla stworzenia klimatu. Sapkowski, idź precz! ;)

Resztę poprawię.

Kurczę, jaka szkoda, że tak mało tu zagląda miłośników krwawych jatek. Swoją drogą, to chyba największa, jaką kiedykolwiek opisałem, a taka niedoceniona ;)

Nic. Bywa i tak. Wielkie dzięki, Regulatorzy.

No cóż, Vargu, przykro mi, że zawiodłam Twoje nadzieje i nie doceniłam krwawej jatki. :(

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Em. Ależ nie masz obowiązku lubić krwawych jatek. Jak pisałem, bitwa wyszła mimochodem. Zupełnie nie miała być tym, co decyduje o odbiorze, wyszło odwrotnie, a wiele osób napisało, że wojna, więc nuda. Nie zdawałem sobie sprawy, że jest tak niepopularna. Ot, co :)

Och, no to mi ulżyło. ;-)

A wojny nie lubię, bo ona jest bardzo be.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

O, jest najgłupszą rzeczą na świecie. Ale zapomnieliśmy już o tym, co widać wyraźnie w niektórych zjawiskach zachodzących w dzisiejszych społeczeństwach. Dlatego warto przypominać.

Jeśli ta wojna wyglądała, jakbym się nią bawił, to też pokpiłem sprawę.

Cień z kolei podpisuje się pod tym, co napisał Burza. A ten rzecze:

 

Sztampa, przerysowanie, klisze, prostota i trochę łopatologii – ot, i mamy wszystko, co lubię w dobrym fantasy. W dodatku podane w bardzo miły oku sposób. Bo są i emocje, i napięcie, i trochę humoru, i dużo smutku, i bohaterowie, których da się lubić (choć kupić już w sumie niekoniecznie), i zajmująca, ładnie na dwa głosy opowiedziana historia, i odpowiednio dobrany do owej historii, dynamiczny styl i tak dalej i tym podobne. Opisy walk – tudzież rzezi – też in plus; klarowne, dynamiczne i sugestywne.

Z minusów, to Nadi. Tudzież jego niektóre motywy.

Zwiadowca nie wiedział, czy udało mu się wpłynąć na przebieg narady, ale nie miał sobie nic do zarzucenia – rozegrał to najlepiej jak potrafił. Planował przeżyć tę wojnę i gotów był zrobić wszystko, by dowództwo nie pokrzyżowało mu planów.

Abstrahując od tego, że jest to bardzo sympatyczny kawałek prozy z ujmującym za serce finalikiem, nie ma on dla mnie krztyny sensu. A w kazdym razie tak mi wychodzi w kontekście późniejszego zaskoczenia Nadiego, że wykorzystano jego informacje.

Generalnie, nie mam pieprzonego pojęcia, w jaki sposób koleś chciał wpłynąć na przebieg narady i co chciał osiągnąć? I jakoś tak mnie to uwiera, niczym to grochu ziarno sławetne, co to się dziewicom krwi królewskiej wyspać nie daje należycie… No dobra, nie aż tak. Bardziej jak anonimowy kamyk w anonimowym glanie. Ale jednak. Były tam też i jakieś inne pierdoły, które pewnie mogłyby być mniejszymi pierdołami, albo wcale nimi nie być, ale jakoś nie bardzo już teraz pamiętam, co to za jedne, więc daję im pokój (Peace!™).

Mówiąc krótko, mój głos na bibliotekę był szczery jak wdowie łzy i nie wstydzę się go, bynajmniej.

 

Peace!

 

P.S. Ale najbardziej i tak rozwalił mnie RR

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Dzięki, Cieniu. Za komentarz i za punkt jeszcze raz.

Że “sztampa” to wiadomo. W końcu to fantasy. Właściwie nawet to nie. Ot, beletrystyka zwykła. Chociaż jak ktoś pisze o zombie (a kto wie, może ja też napisałem?), to o dziwo nigdy nikt nie wytyka, że sztampa. Może dlatego, że modna. Ale zawsze mnie to zastanawia :) W każdym razie faktycznie prostota była założona od początku. Bo żal mi tych bardziej złożonych historii, które potem przegrywają bój o czytelnika (z różnych przyczyn). A tu było wyjątkowo dobrze pod tym względem, więc chyba wybrałem słusznie.

Nadi? Może i racja. Miał być zaskoczony nie tyle wykorzystaniem, co sposobem, tudzież skalą, wykorzystania. No i bardziej mu chodziło, by się stamtąd wycofali, bo to kiepskie do obrony miejsce było. W teorii. Bo jeśli tego nie pokazałem, to lipa. Taki miał być właśnie: co to nie ja, a jednak na koniec miało wyjść jak zawsze (zło dobrem… naciągane… etc.). Idąc tokiem myślenia Katastrofa, miał się wypiąć… emm… uwypuklić.

Pozdrawiam.

Uuulala, mocne. Bardzo mi się podobało. Świetny opos bitwy. Klimat – klasa. Szkoda że uśmierciłeś tą, co myszów się nie bała, choć rozumiem po co. Miałem nadzieję, że jej los jakoś zwiąże się ze zwiadowcą. Wyjątkowo przyjemna lektura. Gratuluję.

Dzięki wielkie, Blackburnie! Każdy zadowolony czytelnik bardzo poprawia morale :) Fajnie, że zajrzałeś.

A jak już opowiadanko spadnie z pierwszej strony (czy tam chwilę po tym), to zgodnie z obietnicą zdradzę, dlaczego wygląda, jak wygląda i dlaczego dla mnie było o Doirze. A tak pod rozwagę, może ktoś skorzysta.

Pozdrawiam.

Przeczytałam z przyjemnością. Aż nie mogłam się oderwać. Chciałbym poznać więcej opowieści z tego świata. Jak dla mnie fantastyki było w sam raz. Bardzo dobrze napisana historia. :)

"Myślę, że jak człowiek ma w sobie tyle niesamowitych pomysłów, to musi zostać pisarzem, nie ma rady. Albo do czubków." - Jonathan Carroll

Cieszę się, że się podobało, Morgiano. Nawet bardzo się cieszę. Niewykluczone, że jeszcze do tej opowieści wrócę, choć… tyle jeszcze światów do opisania, a tak mało czasu… ech… ;)

Dzięki za komentarz.

Liczę, że jednak będziesz mieć mnie na uwadze, bo świat ciekawy i chciałabym go zgłębić. Pozdrawiam. :)

"Myślę, że jak człowiek ma w sobie tyle niesamowitych pomysłów, to musi zostać pisarzem, nie ma rady. Albo do czubków." - Jonathan Carroll

No, skoro tak stawiasz sprawę, to chyba nie mam wyboru, wszak o Czytelnika dbać trzeba ;)

Hm. Nie wiem, kto opowiadanie “dokliknął”, niemniej bardzo dziękuję!

Dziwnie się tylko trochę czuję, że miało to miejsce w takich a nie innych okolicznościach (tzn. w trakcie dyskusji na ten temat), ale narzekać nie mam zamiaru :)

Doszłam do wniosku, Vargu, że choć opowiadanie nie jest w moim guście, to nie mogę mu odmówić pewnych zalet, wobec których mój gust nie powinien być czynnikiem decydującym. A że dochodzenie do wniosku trochę trwało i zbiegło się z zaistniałą właśnie sytuacją – no cóż, nie planowałam tego. Ot, tak wyszło… ;-)

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Zatem jeszcze raz i bezpośrednio – dziękuję, Regulatorzy. Cieszę się niezmiernie, że doszłaś do tego wniosku :)

;-D

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Więc podsumowując (skoro obiecałem):

******** SPOILER SPOILER SPOILER *******

Werwena miała oczywiście rację, że w tej historii chodzi przede wszystkim o Dessarda (ojca), który jest jedną z głównych postaci całej fabuły (której to opowiadanie miało być samodzielnym wycinkiem). We wcześniej napisanych fragmentach rzecz jest pokrótce – w kilku akapitach – opowiedziana z jego perspektywy, m.in. dlatego tym razem było inaczej. Jednym ze słów-kluczy, które w kilku wersjach pojawiały się w tytule, była lojalność. Kołacze mi się wciąż w głowie pytanie, które pojawia się w trakcie niezorganizowanych konfliktów zbrojnych – bronić bliskich pośrednio, tzn. iść na front (jak Bóg i Honor i co tam jeszcze każą), czy bezpośrednio, to znaczy samemu zadbać o ich los. Ten drugi wybór jest z reguły potępiany i tu chciałem rzucić w przestrzeń pytanie, czy słusznie. Oczywiście pytań o relacje Dessarda z owymi bliskimi można zadać znacznie więcej, ale to może innym razem.

W tym miejscu zaznaczę, że jedynie dla uproszczenia nie wchodzę tu we współczesne zawiłości, samoobronę kobiet itp. 

A dlaczego o Doirze? Z prozaicznego powodu: pozostałych bohaterów znałem już wcześniej, a Doira była główną przyczyną napisania tego opowiadania. Chciałem pokazać, jak podobna była do ojca i dlaczego strata ta tak wiele dla niego znaczyła. I dlaczego tak bardzo na niego wpłynęła – ale o tym więcej może innym razem.

Nadiego jako obserwatora wybrałem dlatego, że tak było trudniej. Napisać, co czuje bohater jest łatwo, ale pokazać to z punktu widzenia innego człowieka, to już trochę wyzwanie. Sądząc z niewielkiej popularności tej postaci, wyszło chyba tak sobie. Może uda się innym razem. Ja mam bardzo specyficzny odbiór narracji (uwielbiam autorów preferujących luźne podejście do tego zagadnienia), czasem jest mi więc trudno zgadnąć, jak zinterpretowane zostanie “zawieszenie kamery” za plecami tej czy innej postaci. Nie było moim zamiarem, by Nadi wydawał się istotną postacią, ważne były obserwowane przez niego wydarzenia, a najwyraźniej wprowadziłem czytelnika w błąd. Ponadto Cień ma chyba rację, że za słabo tę postać umotywowałem, choć z drugiej strony nie chciałem za wcześnie odkrywać zbyt wielu jej tajemnic. To też innym razem :)

To chyba tyle z najważniejszych aspektów.

******** SPOILER SPOILER SPOILERa koniec *******

edit – Aha, jeszcze jedno, z konstrukcyjnej ciekawości. Czy ktoś zwrócił uwagę, że opisałem bodaj jedną postać? Czy to przeszkadzało w lekturze? Testowałem ten to wariant.

Vargu, jak pisałem wcześniej, opowiadanie misię, ale gdy czytam Twój komentarz, przyznaję, że wątek być może nie był wystarczająco wyeksponowany. Podczas lektury, zadałem sobie pytanie, dlaczego Dessard nie wrócił, żeby odpowiednio wcześniej wyprowadzić z miasta swoją rodzinę. Ale szybko znalazłem odpowiedź – był żołnierzem. I koniec, po sprawie. Potem scena pokazująca “hardość” jego córki sugeruje podobieństwo do ojca. Ale co jeszcze? Muszę przyznać, że dosyć mgliście jest wpleciony wątek, o którym piszesz.

 

edit: Wystarczyłoby zmienić tytuł na mniej nakierowujący i wątek umarłby, przykryty całą resztą wydarzeń.

Pewnie masz rację, że mgliście. Muszę chyba więcej myśleć o czytelnikach w trakcie pisania, być może nadal bardziej piszę dla siebie. Z drugiej strony bezpieczniej bywa nie uwypuklać zbytnio tego typu wątków. Nachalność bardziej zaszkodzi opowiadaniu (np. wtrąci je w banał) niż to, że jakieś tam powiązanie rozpłynie się w gąszczu wątków. Tak mi się przynajmniej wydaje.

Dzięki za podpowiedź.

Z drugiej strony bezpieczniej bywa nie uwypuklać zbytnio tego typu wątków. Nachalność bardziej zaszkodzi opowiadaniu (np. wtrąci je w banał) niż to, że jakieś tam powiązanie rozpłynie się w gąszczu wątków.

 

Ależ oczywiście, że tak. Znalezienie odpowiedniego “balansu” między mglistością a banałem jest sztuką. W każdym razie nie namawiam Cię, ale piszę o moim odbiorze. Dla mnie pierwszy plan nazbyt przykrył to, co głębiej, ale rozumiem też, że co czytelnik to inny odbiór.

Błąd w tytule?! Karygodne…

;)))

 

Ode mnie największy plus za narrację – niemal czułem się, jakbym biegł ulicami miasta z dziewczynką i jej matką. Zastanawiałem się nad przeklętymi – czy celowo opisałeś ich tak skrótowo, i czy odebrałbym tekst inaczej, mając w głowie pełniejsze wyobrażenie. Wydaje mi się, że to, czego mamy się bać, może pozostać do pewnego stopnia nieujawnione…

W ogólnym rozrachunku lektura dostarczyła mi sporo satysfakcji, choć tekst zdecydowanie sprawia wrażenie niesamodzielnej części większej całości i pozytywne wrażenia po lekturze opierały się w znacznej mierze na antycypowaniu, co mogłoby być dalej.

Mocne jest to zdanie:

jego oblicze stało się czerwoną od zakrzepłej krwi maską, z której łyskały białka rozwartych szeroko oczu

i w mojej opinii bardzo dobrze napisane.

 

Mam jeszcze uwagę do Katastrofa, bo zaciekawił mnie wątek papierowych postaci. Pozwolę sobie na cytat objaśniający, które postaci są niepapierowe:

brak możliwości łatwego określenia cech postaci, jednoznacznego uproszczenia (czyli coś będące antytezą autorskich sztuczek z kreowaniem postaci: cecha główna + x pobocznych, najczęściej niesprzecznych)

Czy sugerujesz, że dobra, niepapierowa postać powinna mieć w sobie trudne do określenia cechy, a najlepiej sprzeczne? Jak to rozumieć? Mądry, głupi krasnolud? Szczodry, skąpy gnom? Moim zdaniem postać jest tym głębsza, im więcej wie o niej autor i potrafi przekazać czytelnikom, a życia nabiera wtedy, kiedy jej konsekwentne zachowanie kształtuje się pod wpływem osobistych doświadczeń tejże postaci. Nie uważam, żeby wyjście od kilku podstawowych “cech” było czymś nagannym, jeśli rezultat będzie taki jak opisałem powyżej. 

Mogło być gorzej, ale mogło być i znacznie lepiej - Gandalf Szary, Hobbit, czyli tam i z powrotem, Rdz IV, Górą i dołem

Miło że wpadłeś, Nevazie. Nie żebym był zaskoczony – zawsze wpadasz, jeśli odgrażasz się, że wpadniesz :) (na marginesie: możesz już chyba usunąć z kolejki).

Bardzo mi zależało, żeby opowiadanie było samodzielne, ponieważ nie chciałem tu publikować reszty ;) – nawet nie wiedziałbym jak, bo co, opowieść w odcinkach? Nadal jednak pamiętam obietnicę złożoną Morgianie :) Cóż, jeśli wlało mi się trochę innych wątków, to trudno. Paru osobom mimo wszystko umiliłem ten czy inny wieczór i to już jakieś osiągnięcie. Przeklętych opisałem skrótowo z dwóch przyczyn a) nie mogłem ich opisać wyczerpująco, bo to długa historia i kolejne x tysięcy znaków (i mówię tylko o przedstawieniu gatunku, to właściwie oś “pełnej” fabuły) b) skoro a, to uznałem, że lepiej zostawić ich w niezdefiniowaniu – chyba to działa lepiej na wyobraźnię, niż garść zmętniających konkretów.

Twoja opinia, że bardzo dobrze napisane, jest dla mnie wielkim komplementem. Dziękuję.

Natomiast tę niby-“płaskość” postaci zdążyłem już sobie przetrawić. Ponieważ nie muszę pisać pod publiczkę, nie będę swoich bohaterów zmuszał do nieustannych wewnętrznych przemian. Uważam zresztą, że wewnętrzne przemiany w ogóle nie istnieją. Skupiam się raczej na sumie osobowości (poddawanej licznym próbom, jak napisałeś), nie tym, co w danej chwili wypłynęło na zewnątrz. I nie uważam, żeby było to złe. W ogóle zarzucanie “płaskości” tekstowi na 37k znaków jest nieco szkodliwe. Potem ten czy inny młody autor będzie właśnie upychać wszędzie raz szczodre, raz skąpe gnomy, bo ktoś powiedział, że postacie nie powinny być pewne swoich wyborów życiowych ;)

Heh. Takie to moje zdanie. Dzięki za wizytę! Pozdrawiam.

Podobało mi się :)

Przynoszę radość :)

Miło mi, Anet :)

Wow, naprawdę robi wrażenie… Ja to w ogóle za miękka jestem na takie historie i czuję się mocno przeczołgana emocjonalnie. W takich tematach łatwo popaść w patos albo łapać się tanich chwytów. U Ciebie nie ma ani jednego, ani drugiego. Nawet mimo tego, że wysłużyłeś się dzieckiem. Ale w życiu nie pomyślałabym, że to ma coś wspólnego z dwoma poprzednimi opowiadaniami.

www.portal.herbatkauheleny.pl

Przyznam się, że ja do tej pory mam ciarki, gdy to czytam, a przecież sam to napisałem… Trochę dlatego, że czuję jakąś emocjonalną więź z Dessardem, bo dużo razem przeszliśmy. No i też mam córkę. Przedstawiam wydarzenia, które mają miejsce wiele, wiele lat po Szarańczy. Kilka wieków. Napisałbym więcej, ale nie chcę spoilerować tej powieści, której nigdy nie skończę :D Powiązanie jest więc raczej luźne, jak pisałem. I przede wszystkim w mojej głowie.

Dzięki za ten rajd, Suzuki. Miło jest tak czasem wrócić do tych starych tekstów. Nawet jeśli wydają mi się obecnie dość koślawe.

Nowa Fantastyka