Chciałem się rozerwać, trafiłem na pogrzeb. (…)
Chyba ze dwadzieścia lat nie byłem na cmentarzu – to ci dopiero miejsce!
Fiodor Dostojewski, Bobok
Burmistrza pochowano w cudzym grobie.
Nie był człowiekiem bardzo starym czy szczególnie chorowitym – a jednak umarł. Złym też nie, choć nazywano go politykiem z krwi i kości – a jednak umarł. Nie prześladował go nadzwyczajny pech, praktycznie nie zdarzały mu się wypadki – a jednak umarł. Można nawet powiedzieć, że dbał o siebie, aplikując ciału odpowiednią dawkę snu, sportu i relaksu. Ale, koniec końców, narodził się tylko jako człowiek, więc śmierć dosięgła go swą kosą, nie zaglądając uprzednio w metrykę.
Dziwnym może się zdawać miejsce jego pochówku, lecz nie wynikało ono z żadnego ludzkiego błędu; po prostu włożono burmistrza do grobu, w którym ktoś już mieszkał, choć z punktu widzenia śmiertelników-żałobników, z powierzchni tętniącej życiem ziemi, nie można było dostrzec żadnego lokatora.
Przeraził się więc burmistrz, gdy tylko się zbudził i usłyszał skrzeczący głos:
– Hola! Panie, gdzie mi tu z tym śmierdzącym cielskiem?
– Gdzie… gdzie… Co ja, gdzie ja? – jąkał się w duchu polityk, próbując się złapać za niebolące już serce.
– Jak to gdzie? U mnie! Won, wynocha!
– U kogo…? – wyrzucił z siebie burmistrz, ciągle gubiąc się w ciemnościach. W głowie bez ustanku słyszał echo niezrozumiałego „u mnie”, co doprowadzało go do wściekłości.
– Czyli gdzie, do cholery?
– No, no! Tylko grzecznie mi tutaj! XVI rząd na wzgórzu, 28 B, dwa pomniki od Najświętszej Panienki!
– Najświętszej Panienki…?
– Co to za jazgoty? – wtrącił się ktoś zza ściany.
Ściany, jakiej ściany? XVI rząd na wzgórzu, 28 B? Co to wszystko znaczy? – myślał w duchu burmistrz.
– Co tak głupio pytasz, przecież powiedziałem, no!
Czyżby czytał mi w myślach? – przeraził się polityk.
– No oczywiście, że tak, grubasku!
– Cisza tam, do diabła! Wieczny odpoczynek mi się należy!
– Cmentarz… – Grubaska przeszył lodowaty grot strachu – Do licha…
– Licho nie śpi, mój okrąglutki, zaraz zawołam. Licho rozsądzi, Licho przegoni, a kysz, a kysz! – krzyczał niezadowolony trup.
W duchu burmistrza poczęły się budzić i nabierać ostrości szóste, siódme oraz kolejne pozacielesne zmysły, dzięki którym wycie wiatru, szmer liści i stąpanie żałobników rozpadało się na inne znaczenia. Za sprawą pojawienia się nowych, pośmiertnych zdolności, wychwycił strzępki rozmów:
– Bo widzi pan, ja zawsze chciałem latać, ale mi nie wyszło, więc tu już leżę od…
Strzępki tłumaczeń:
– Wróciłam do domu latem, prosto z lasu, gdy front się przesunął. Wchodzę, a tu mój chłop, pasożyt jeden, co za ojczyznę nie poszedł walczyć, obmacuje się z inną. Jak za pistolet nie złapałam… A potem mnie pod mur za niemiecką ladacznicę postawili… W lesie dwa lata siedziałam, nieuchwytna byłam i okupanta biłam, ale sam diabeł po mnie tę sukę wysłał…
Strzępki geniuszu:
– Trzeba nam było ze szwagrem świniaka ubić. To poszliśmy, nóż wzięliśmy. Ale szwagier miastowy, delikatne tworzywo, nie chciał ciachać po podgardlu. I mnie jakoś po wódeczce się szkoda świniaka zrobiło. Jak miałem rżnąć, to mnie zemdliło na myśl o krwi. Wtedy wpadliśmy na pomysł, że świniaka udusimy. Do nosa zwierza podłączyliśmy rurki od butli z gazem, odkręciliśmy, a po paru minutach świniak padł. Bez krwi, bez kwiczenia, elegancko zaduszony. Potem, jak to przy ubijaniu trzody, trzeba było świniaka ogniem opalić…
Strzępki biadoleń artysty:
– Być albo nie być…
Ktoś inny głośno uderzał w ścianę. Stuk! Stuk!! Stuk!!!
– Czy ja… nie żyję? – z wahaniem w głosie burmistrz rzucił pytanie w eter, a ono rozeszło się po cmentarzu kręgami, odbiwszy dziewięć razy echem od… płotu.
Szelesty i szmery, odległe zawodzenia, skrzeczący jegomość i walenie w ścianę umilkły. Nastała grobowa cisza (choć po krótkiej chwili i tak pogwałcił ją dochodzący znad głów dźwięk dzwonka telefonu komórkowego).
– Czy ja nie żyję? – powtórzył zimno i głucho, i jakby widzieć już zaczynał wszystkie ściany, i słyszeć zaczynał wyraźniej cmentarny gwar, nierejestrowalny dla żywych.
– Świeżak?
– Świeżak? Świeżak! – morze dźwięków narastało wokół, wpierw przepełnione nutkami cichego zdumienia i nieco donośniejszego wzburzenia, po czym przerodziło się w fale potwornego chichotu i przenikającego wskroś aplauzu. Rozlegał się ze wszystkich stron: – Świeżak! Świeżak u nas!
– A cichosza! – skrzeczący nieskutecznie starał się przekrzyczeć wiwatujące szeregi, lecz przez niefortunną bliskość burmistrz doskonale słyszał każde jego rozpaczliwe słowo: – U mnie, nie u was, u mnie!
– Nie było na naszym wzgórzu nikogo od lat. Witamy, witamy, z kim mamy przyjemność?
– Teraz nie będzie trzeba latać po informacje na drugi koniec nekropolii – cieszył się ktoś.
– Jakie informacje? – Burmistrz nie zdążył oswoić się z własną śmiercią, a już bombardowano go setką pytań. Czuł się zdezorientowany, zupełnie nie tak, jak we własnej skórze. Cholera…
– Świeżaki przynoszą zawsze informacje, historyjki i przez jakiś czas działają jak telegramy – dobiegło wyjaśnienie zza ściany.
– Telefony, działają jak telefony, dziadziusiu – poprawił ktoś inny.
– Te piekielne machiny… – Nazwany dziadziusiem zaintonował odgłosy jakby charknięcia i wydawało się, że splunął na mur.
– Won, won mi stąd! – kontynuował skrzekacz.
– Aaa! – zawył burmistrz z taką złością, że serce wyskoczyłoby mu z piersi, gdyby tylko mogło to powtórzyć. Był wściekły i całkowicie skołowany. – Czy ktoś mi tu powie, o co w tym wszystkim, do licha, chodzi?!
– Ej, panie, bez obrażania mi tutaj. – Zmaterializowało się tuż obok Licho, we własnej postaci. – Już śpieszę, tłumaczę: umarłeś pan i… jak to mówią motocykliści… brum brum siuuum! – przeciągnął i klaśnięciem gwałtownie urwał ostatnie niby-słowo.
– Jednak nie być… – zamajaczył artysta.
– O cholera… – osłupiał burmistrz.
– I ciepłokrwiści, znaczy żywi, wsadzili pana do tego chłopka, Kowalskiego, co tu leży poczciwie od dwudziestu lat! – kontynuowało Licho.
– Do trupa mnie wsadzili?
– Kowalski, zamknij się na chwilę – warknęło Licho, uprzedzając salwę skrzeczenia. – Do Kowalskiego, nie do trupa. Pewnie zaszła jakaś pomyłka. Najlepiej chodźmy we trójkę do dozorcy, on rozsądzi wasz spór.
Przybierając formy ektoplazmowych postaci, burmistrz i Kowalski wygramolili się z lokum w rzędzie XVI, obok nich podążało Licho, a za nimi drobny tłumek szepczących i podnieconych niecodzienną sytuacją duszyczek. Ich spacer był możliwy dzięki obecności świeżaka, gdyż ten wytwarzał wokół siebie eteryczną aurę roztaczaną zazwyczaj przez tych, którzy umarli nagle bądź młodo. Aura wedle boskiego planu miała pozwolić duszy na zamknięcie ziemskich spraw, jednak, jak to mówią: dusza z cwaniaka wyjdzie, cwaniak z duszy już nie, więc czasem co sprytniejsi umarlacy wykorzystywali aurę do wytargowania specjalnych przywilejów za usługę pośrednictwa między starymi lokatorami cmentarza a żyjącymi ludźmi. Problem zasadzał się na tym, że nigdy nie było wiadomo, kiedy dar komunikacji zaniknie; zależało to chyba od siły charakteru, choć tak naprawdę nie znano reguł.
Zgodnie ze wskazówkami Licha, w celu wyjaśnienia pochówku w jednym grobie dwóch osób, zjawy zeszły ze wzgórza i udały się gromadą do dozorcy cmentarza. Zastali go w dziwnej pozycji: mężczyzna opierał się o krawędź biurka i chrapał. Był tak pijany, że chwiał się przez sen. Kowalski skrzeczał, burmistrz jęczał, któraś z bab bezskutecznie starała się szturchać dozorcę swoją przenikliwą dłonią. Nikt nie mógł go zbudzić. Widząc to wszystko, Licho podpłynęło do mężczyzny i wślizgnęło mu się do ucha.
Grabarz zerwał się nagle, wyprostował jakby połaskotany w czułe miejsce, popatrzył na chybotliwy i rozmazany świat przed nim, po czym zwymiotował na blat zawartością żołądka i Lichem we własnej postaci. Burmistrz rozpoznał w dozorcy swojego byłego agitatora, któremu załatwił tę ciepłą posadkę wśród zimnych zwłok, i bez zwłoki rzucił w jego kierunku zniesmaczone spojrzenie. W końcu zbudzony pijak otarł wąsy, zmrużył oczy i pokręcił energicznie głową, chcąc odpędzić senne mary. Nie zniknęły, więc uznał, że ma klientów. Prędko złapał pierwsze z brzegu faktury i z zakłopotaniem wytarł nimi biurko.
– W szczym mogem służyć, psze państwa? – wyprodukował ostrożnie grzeczną formułkę.
– Tego pana wsadzili do mojego grobu. – Kowalski wskazał na burmistrza, a ten gestem wyćwiczonym w trakcie trwania całej politycznej kariery, zademonstrował, że jest niewinny.
Dozorca czknął, całkowicie zdezorientowany. Licho musiało ponownie zainterweniować, by rozjaśnić mu sytuację. Grabarza zemdliło, ale tym razem trafił do kosza na śmieci. Otarł wąsy i spojrzał nieco żywiej na trupy.
– No… tego pana wsadzili do mojego grobu – powtórzył chłopek i również wykonał gest wyćwiczony przez całe życie: wydłubał sobie ektoplazmę z nosa. – Chcę, żeby go pan wyrzucił.
– Dopsze, ale muszem sprawdzić wpierw w czym rzecz. – Zanurzył rękę w segregatorach. – Który numer?
– XVI, 28 B – rzucili jednocześnie skonfliktowani mężczyźni.
– To na wzgórzu? – głos grabarza odzyskiwał ostrość.
– Wszyscy, wszyscy śpią na wzgórzu – przytaknął chór duchów i z rozochoceniem począł nucić: – Ciemno wszędzie, głucho wszędzie…
– Panie grabarz, co to będzie? – niecierpliwił się Kowalski.
Dozorca odliczył niepewnie parę obwolut, po czym wyciągnął odpowiednią księgę, otworzył, przerzucił kilkadziesiąt kartek, przytrzymał palcami chwiejące się litery i zdiagnozował problem:
– Rzeczywiście, rzeczywiście…
– A nie mówiłem, won, a kysz! – zaskrzeczał Kowalski, a burmistrz miał już coś odburknąć, co również było stałym elementem repertuaru polityka, lecz przerwały mu czknięcie i uniesiona dłoń dozorcy, który coraz pewniej konstruował kolejne zdania.
– Problem chyba w tym, moi państwo, że panu Kowalskiemu skończyła się dzierżawa nagrobka, a nikt z rodziny jej nie przedłużył. W świetle ustawy cmentarnej, przewidującej dwudziestoletni okres najmu lokacji wiecznego spoczynku – czknął, a burmistrz jako przedstawiciel prawa dumnie wypiął pierś na wzmiankę o przepisach – szczątki pana Kowalskiego usunięto z pięknej okolicy 26 B, a w zwolnione miejsce w części cmentarza na wzgórzu zakwaterowano obecnego tu pana burmistrza. Jeśli mogę coś państwu doradzić, to powinniście udać się do urzędu miasta. Ja nic tutaj nie wskóram, oni ustalają przepisy, a do mnie należy tylko ich wykonywanie.
Udali się więc do miasta. Burmistrz, Kowalski, Licho i tłumek zainteresowanych duszyczek. Za nimi słychać było tylko krzyki przerażenia i łoskot upadających na chodniki, omdlałych ciał.
Tymczasem dozorca spojrzał na butelkę i przeklął bolącą wątrobę. Delirka, cholerna delirka, myślał. Wziął segregator, wcisnął pod pachę butelkę wódki i wyszedł, trzaskając drzwiami.
Ektoplazmowe widma dostały się do ratusza. I mimo iż (ze względu na niecodzienność sytuacji) problem, z którym przyszli, był natychmiast wysłuchiwany, za każdym razem odsyłano ich do innego gabinetu. Tak krążyli od pokoju do pokoju, z piętra na piętro, a każdy z napotkanych urzędników, nawet nie zaszczycając interesantów przelotnym spojrzeniem, parował ich skargi natychmiastowym wytłumaczeniem:
– To nie należy do moich kompetencji. Proszę udać się do…
Albo:
– Rozumiem, rozumiem. Bardzo chciałbym pomóc, lecz powinniście napisać podanie…
W końcu jeden z opozycjonistów poradził:
– Spróbujcie, proszę panów, u nowego burmistrza. To kanalia, ale sprzedajna.
W końcu dotarli do świeżo wybranego burmistrza, alfy i omegi, na sąd ostateczny. Ten skrzywił się na sam widok swojego poprzednika i, nie wysłuchawszy nawet propozycji, przegonił interesantów jednym zdaniem:
– Nie wstyd panom nawet po śmierci porządnym obywatelom dupę zawracać?
Licho westchnęło, burmistrz z Kowalskim popatrzyli po sobie, a reszta duchów zaczęła opowiadać anegdoty związane z biurokracją, nijak nienadające się do zacytowania. Urzędnicy niejedno już widzieli i niejedno słyszeli, więc puścili oszczercze historie mimo uszu, klasyfikując je jako sprawy niestworzone, bo nieistniejące na piśmie z wymaganą pieczęcią. Wprawiony w pisaniu podań burmistrz złożył odpowiednie dokumenty, po czym wszyscy umarli opuścili gmach ratusza i udali się w drogę powrotną na cmentarz. Cała ta sprawa tak umęczyła burmistrza, że jego aura zaczynała blednąć – musieli się śpieszyć.
Wracając niemal biegiem, ustalili z Kowalskim, że przez jakiś czas podzielą się kwaterą pod 28 B. Strach przed zniknięciem aury i wiecznym zbłąkaniem oraz wspólna walka z systemem stępiły ich wzajemne antypatie, więc uznali, że do chwili rozpatrzenia podania, spodziewanego odwołania i wprowadzenia wszystkiego w życie, pozostaną współlokatorami jednego grobu.
Gdy wdrapali się na wzgórze i dotarli na miejsce, do rzędu XVI, lokacji 28 B, z ogromnym zdziwieniem odkryli w swoim grobie dzikiego lokatora. To dozorca, rozważający alkoholowe majaki, przyszedł na kontrolę pod wskazany adres, dopił wódkę i niechcący wyzionął ducha. Jeszcze nie wytrzeźwiał, gdy burmistrz i chłopek zbudzili go z wiecznego odpoczywania. Spojrzał tylko na nich, czknął z nawyku i bez śladu zakłopotania w głosie powiedział:
– Gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta…
Warszawa, 27-30 maja 2015