- Opowiadanie: ikh94 - Z paluszka będzie czy z żyłki?

Z paluszka będzie czy z żyłki?

Hi­sto­ria al­ter­na­tyw­na w ab­sur­dal­nym po­łą­cze­niu z gro­te­ską, ero­ty­ką i SF. Moje pierw­sze opo­wia­da­nie po prze­szło rocz­nej prze­rwie. Mam na­dzie­ję, że nie bę­dzie się dłu­ży­ło :) Ogrom­ne po­dzię­ko­wa­nia dla be­tu­ją­cych : c21h23no5.enazet i Sko­necz­ne­go, któ­rzy w ostat­nim ty­go­dniu po­świę­ci­li mnó­stwo czasu i po­mo­gli mi skoń­czyć opo­wia­da­nie. :) 

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Z paluszka będzie czy z żyłki?

Pod­czas naj­czar­niej­szych dni zna­nych ludz­ko­ści.

 

Le­ża­ła tuż obok i spo­glą­da­ła na mnie spod pół­przy­mknię­tych po­wiek. Wi­dzia­łem, jak jej pier­si uno­szą się i opa­da­ją pod przy­kry­ciem. Nic nie mó­wi­ła, je­dy­nie wy­da­wa­ła z sie­bie ciche po­ję­ki­wa­nia. Była prze­pięk­na, gdy tak na mnie pa­trzy­ła. Miała ciem­ne oczy. Jej włosy le­ża­ły roz­rzu­co­ne wokół głowy, two­rząc ciem­no­brą­zo­wą au­re­olę. Przez cały czas nie spusz­cza­ła ze mnie wzro­ku. Po­cią­ga­ła mnie jej we­wnętrz­na siła – dzika, nie­da­ją­ca się okieł­znać spu­ści­zna po przod­kach. Za­chę­co­ny sub­tel­ny­mi ru­cha­mi po­wo­li się zbli­ży­łem. Do­tkną­łem ra­mie­nia, boku, w końcu uda. Jed­nym pew­nym ru­chem po­zbyłem się zbęd­nych warstw ma­te­ria­łu. Po­czu­łem od­dech wy­do­by­wa­ją­cy się spo­mię­dzy warg. Od­dy­cha­ła coraz szyb­ciej, wy­raź­nie pod­eks­cy­to­wa­na. Słod­ka woń prze­peł­ni­ła mi umysł. De­li­kat­nie, lecz sta­now­czo zła­pa­łem ją za ra­mio­na, zbli­ży­łem się. Ule­gła pod do­ty­kiem. Wi­dzia­łem za­chę­tę w jej oczach. Po­wo­li za­nu­rzy­łem się we wnę­trze.

 

Trzy ty­sią­ce ist­nień ludz­kich póź­niej.

 

Przez pierw­szą śluzę prze­sze­dłem bez więk­szych pro­ble­mów. Ska­ne­ry były zbyt nie­do­kład­ne, żeby mnie wy­chwy­cić. Do­sko­na­le upo­dab­nia­łem się do lo­kal­nych miesz­kań­ców. Swo­bod­nie wę­dro­wa­łem w ze­wnętrz­nym obie­gu sys­te­mu. Szu­ka­łem bez­piecz­ne­go wej­ścia do dru­giej stre­fy. Wszę­dzie wi­dzia­łem pa­tro­le. Straż­ni­cy, za­zwy­czaj w dwu­oso­bo­wych ze­spo­łach, ob­sta­wia­li wszyst­kie bramy. Punk­ty new­ral­gicz­ne miały wzmo­żo­ną ochro­nę – przed wej­ścia­mi stały ska­ne­ry. Każda osoba mu­sia­ła przejść przez punkt kon­tro­li. Na szczę­ście mia­łem ze sobą małą pomoc. Tuż przed wy­ru­sze­niem za­bra­łem plan sieci ka­na­li­za­cyj­nej. Kilka prze­cznic od sta­cji metra znaj­do­wa­ło się zej­ście do ście­ków. We­dług da­nych, jakie ze­bra­łem od wy­wia­du, tu­ne­le były ze sobą po­łą­czo­ne. Ru­szy­łem do miej­sca za­zna­czo­ne­go na mapie.

 

Na po­cząt­ku ka­rie­ry.

 

Sie­dzia­łem w wa­go­nie metra. De­li­kat­ne ko­ły­sa­nie jak za­wsze mnie od­prę­ża­ło, wpro­wa­dza­ło w miły, senny na­strój. Stu­kot kół po­głę­biał od­czu­cie. Choć był późny wie­czór, prze­dział po­zo­sta­wał prze­peł­nio­ny. Lu­dzie wra­ca­li z cen­trum na przed­mie­ścia. Wśród pa­sa­że­rów do­mi­no­wa­li imi­gran­ci z Ir­lan­dii. Nie bra­ko­wa­ło też Żydów. Mimo nie­dzie­li, wszy­scy wy­da­wa­li się przy­ga­sze­ni. Jakby cały ty­dzień ha­rów­ki prze­cią­gnął się na week­end. Plecy i karki ugię­te od wy­sił­ku. Puste oczy wpa­trzo­ne w pod­ło­gę. W rogu przy drzwiach za­uwa­ży­łem ślicz­ną ko­bie­tę. Miała ty­po­wo skan­dy­naw­ską urodę, była wy­so­ka, ja­sno­wło­sa. Przy­cią­ga­ła spoj­rze­nia męż­czyzn, wy­glą­da­ła bar­dziej in­te­re­su­ją­co niż czub­ki ich butów. Wy­raź­nie wy­róż­nia­ła się z tłumu. Inne ko­bie­ty były szare, wta­pia­ły się we wszech­obec­ny brud i kurz. Ona elek­try­zo­wa­ła. Jej urok, de­li­kat­ność każ­de­go ruchu prze­peł­nia­ła ko­bie­cość. Czu­łem, że muszę ją mieć. Po­ciąg za­trzy­mał się na Ald­ga­te Sta­tion i uda­łem się do wyj­ścia. Kątem oka za­uwa­ży­łem, że ta­jem­ni­cza pięk­ność też wy­sia­dła.

 

Dzie­sięć lat po zma­po­wa­niu ludz­kie­go mózgu przez bank świa­to­wy.

 

W za­uł­ku udało mi się zna­leźć właz i zejść do pod­zie­mia. Tak jak było na­pi­sa­ne w ra­por­cie, ście­ki miały po­łą­cze­nie z ka­na­łem tech­nicz­nym kolei. Od­na­la­złem przej­ście i do­tar­łem na za­ple­cze sta­cji. W po­miesz­cze­niu służ­bo­wym od­na­la­złem pa­su­ją­cy na mnie uni­form i po chwi­li wmie­sza­łem się w tłum.

 

Gdy w Lon­dy­nie była tylko jedna linia metra.

 

Wy­sze­dłem na Ald­ga­te Stre­et i po­dą­ży­łem w kie­run­ku Whi­te­cha­pel High Stre­et. Słoń­ce zdą­ży­ło już zajść, odkąd wsia­dłem do metra. Teraz, gdy już znik­nę­ło za ho­ry­zon­tem, zro­bi­ło się wy­raź­nie chłod­niej. Za­czę­ło mżyć, nad uli­ca­mi wznio­sła się mgła. Środ­kiem bruku pły­nę­ła rzeka fe­ka­liów. Sze­dłem za pięk­ną panią i ukła­da­łem w gło­wie sce­na­riu­sze spo­tka­nia. Wy­obra­ża­łem sobie, że jej cha­rak­ter od­po­wia­da jej wy­glą­do­wi. Ślicz­ne wnę­trze ukry­te pod cu­dow­nym płasz­czem skóry. Tylko sztu­ka ku­li­nar­na by­ła­by w sta­nie opi­sać moje do­zna­nia. Naj­pierw oglą­dasz pięk­nie przy­go­to­wa­ne danie, by póź­niej skosz­to­wać i za­uwa­żyć, że smak jest jesz­cze bar­dziej wy­kwint­ny niż wy­gląd. Z każdą chwi­lą zbli­ża­łem się coraz bar­dziej do mojej wy­bran­ki. Każdy od­dech prze­peł­nia­ła woń jej per­fum. Każdy krok in­ten­sy­fi­ko­wał do­zna­nia. Po paru mi­nu­tach skrę­ci­li­śmy w lewo w Com­mer­cial Stre­et. Sze­dłem moją co­dzien­ną drogą do domu razem z nie­zna­jo­mą. Ko­bie­ta po­ru­sza­ła się pew­nie, jakby wie­dzia­ła, dokąd idę. Dzi­wi­ło mnie, jak mo­głem wcze­śniej jej nie za­uwa­żyć, jeśli miesz­ka­ła w tej samej dziel­ni­cy?

 

Gdy Eu­ro­pa pło­nę­ła.

 

Po pew­nym cza­sie spo­strze­głem, że moja ko­chan­ka jest nie­obec­na. I choć pró­bo­wa­łem na­wią­zać kon­takt, w ogóle mi się to nie uda­wa­ło. Nie chcia­łem być zbyt na­chal­ny. Nie byłem pewny, czy warto sta­wiać wszyst­ko na jedną kartę. Cały czas trzy­ma­łem dy­stans. Osta­tecz­nie zde­cy­do­wa­łem się na no­wa­tor­skie po­su­nię­cie. Po­sta­no­wi­łem za­sto­so­wać stra­te­gię, któ­rej jesz­cze nie mia­łem oka­zji wy­pró­bo­wać. Sku­pi­łem się więc na to­wa­rzysz­ce mojej wy­bran­ki.

 

Ir­land­czy­cy to naj­więk­sza mniej­szość w Wiel­kiej Bry­ta­nii

 

Wi­dzia­łem jak wcho­dzi do baru „Ten Bells”. Nie było lep­sze­go miej­sca, by wdro­żyć mój plan w życie.

– Mówi pani, że jest pani ar­tyst­ką – po­wtó­rzy­łem, żeby zy­skać na cza­sie.

– Ano, je­stem – mruknęła nie­pew­nie. Się­gnę­ła po szklan­kę i po­cią­gnę­ła po­tęż­ne­go łyka. – Głów­nie rzeź­bię – drugi ner­wo­wy łyk.

– Rzeź­biar­ka, to nie­zwy­kle in­te­re­su­ją­ce – po­wie­dzia­łem mało prze­ko­nu­ją­co i się­gną­łem po swoją whi­sky.

– A pan, czym się pan zaj­mu­je?

– Ja też je­stem ar­ty­stą. Tak, myślę, że można tak po­wie­dzieć.  Je­stem ku­cha­rzem. W cza­sie wojny byłem sze­fem na stat­ku, teraz pra­cu­ję w re­stau­ra­cji.

– Och! – Wy­glą­da­ła na szcze­rze za­in­te­re­so­wa­ną – Musi mieć pan nie­zwy­kle wraż­li­we pod­nie­bie­nie.

– Tak. Sądzę, że mam bar­dzo wy­su­bli­mo­wa­ny smak. Cza­sa­mi też zda­rza mi się coś na­ma­lo­wać.

– Och! – Czerń źre­nic po­że­ra­ła błę­kit coraz szyb­ciej. Eks­cy­ta­cja rosła z każ­dym zda­niem. – Może ze­chciał­by pan po­ka­zać mi swoje prace?

– Bar­dzo chęt­nie, ale tylko jeśli pani ze­chce po­ka­zać mi swoje.

 

Długo po tym jak moje ciało zo­sta­ło odłą­czo­ne od umy­słu.

 

Gdy do­sze­dłem tro­szecz­kę dalej, po­zna­łem bar­dziej skry­te aspek­ty ko­ry­ta­rza. Zo­ba­czy­łem bliź­nia­cze roz­wi­dle­nie. Nie wie­dzia­łem, którędy się udać. Po­sze­dłem w prawo, tak jak za­wsze.

 

W cza­sach, gdy ście­ki pły­nę­ły środ­kiem ulicy.

 

Jej naj­bliż­sza ko­le­żan­ka przy­szła do baru nie­dłu­go po nas. Do­sia­dła się do na­sze­go sto­li­ka ze swoją whi­sky. Za­czę­li­śmy są­czyć we trój­kę.

– Ca­the­ri­na też rzeź­bi – Eli­za­beth wska­za­ła pustą szklan­ką na panią Ed­do­wes.

– W takim razie ogrom­nie chciał­bym zo­ba­czyć rów­nież pani prace, jeśli to nie pro­blem.

Po dru­giej szklan­ce prze­szli­śmy na “ty”.

Mie­li­śmy spo­tkać się po go­dzi­nie u Eli­za­beth, a póź­niej pójść razem do domu Ca­the­ri­ny. No cóż, nie wy­szło. Nie wy­szło cał­ko­wi­cie. W czę­ściach, za to, jak naj­bar­dziej. Sie­dzia­łem u Eli­za­beth. Roz­ma­wia­li­śmy o ni­czym, tak, by zabić czas ocze­ki­wa­nia na Ca­the­ri­nę. Za­czę­ło się po­wo­li.

– A może skosz­to­wał­byś her­ba­ty? Wła­śnie za­pa­rzy­łam świe­żą por­cję z Cej­lo­nu.

– Chęt­nie, po­pro­szę z cy­try­ną.

– Ależ tak nie wy­pa­da!

– W takim razie, po­pro­szę wedle twego uzna­nia.

Kiedy po go­dzi­nie Ca­the­ri­na nie przy­szła, skoń­czy­ły nam się wy­mów­ki i wzię­li­śmy się do pracy twór­czej. Drink, nie­le­gal­ny jazz z pod­zie­mia, roz­mo­wa. Naj­pierw de­li­kat­nie, póź­niej bar­dziej zde­cy­do­wa­nie.

 

Na za­cho­dzie roz­bi­ja­no atomy, a na wscho­dzie cze­re­py sza­blą.

 

– Po­wiem ci, Lau­renz , o co w tym wszyst­kim cho­dzi. Wła­ści­wie jest to cał­kiem pro­ste. Pod­cho­dzisz do upa­trzo­nej dziew­czy­ny. Ta­kiej wiesz, atrak­cyj­nej. Dup­cia, cy­cusz­ki, dłu­gie włosy – Mina mo­je­go ucznia była dość dziw­na. Z jed­nej stro­ny się śli­nił, z dru­giej my­śla­łem, że zaraz zwy­mio­tu­je. Może miał kaca? Muszę po­py­tać ludzi, co robi po go­dzi­nach.

– Tylko mu­sisz zna­leźć taką, która ma sio­strę bliź­niacz­kę – kon­ty­nu­owa­łem mój wywód jakby nigdy nic. – Bie­rzesz je obie do do­brej re­stau­ra­cji. Za­ma­wiasz ja­kieś wy­kwint­ne po­tra­wy, dobre wino. Za­ba­wiasz panie roz­mo­wą. Pa­mię­taj, cały czas za­cho­wu­jesz się jak dżen­tel­men. Wiem, że cza­sa­mi masz z tym pro­ble­my.

– Yyy, sta­ram się, dok­to­rze.

– Sta­raj się bar­dziej! Do­brze. Więc, jecie, pi­je­cie, roz­ma­wia­cie. Krót­ko mó­wiąc, miło spę­dza­cie wie­czór. Opo­wia­dasz im, że je­steś le­ka­rzem, że obec­nie prze­pro­wa­dzasz bar­dzo po­waż­ne ba­da­nia. Mó­wisz, że pra­cu­jesz nad no­wy­mi me­to­da­mi le­cze­nia. No wiesz, po pro­stu opo­wia­dasz o tym, co ro­bi­my.

– No wła­śnie to jest pro­blem. Jak za­czy­nam mówić o pracy, to ko­bie­ty się za­wsze strasz­nie nudzą.

– Bo źle to ro­bisz! Mu­sisz je za­in­te­re­so­wać, za­ra­zić swoją wła­sną pasją. Potem bie­rzesz je ze sobą i przy­pro­wa­dzasz tutaj. No, wiesz, niby żeby po­ka­zać im swoje eks­pe­ry­men­ty. Ja tu już będę cze­kał i po­mo­gę ci z resz­tą. Zo­ba­czysz, jak się za to za­brać.

 

A wy­ku­pił pan abo­na­ment prze­ciw­ko gruź­li­cy?

 

Sie­dzia­łem przy­cza­jo­ny pod ścia­ną. Wy­cze­ki­wa­łem na od­po­wied­nią chwi­lę, by wzno­wić moją misję. Bez pro­ble­mów uda­wa­ło mi się oszu­ki­wać sys­tem alar­mo­wy, ale ochro­na wie­dzia­ła o mojej obec­no­ści. Nie wie­dzie­li, gdzie się znaj­du­ję, ale wie­dzia­łem, że prę­dzej czy póź­niej muszą mnie do­paść. Wie­dzia­łem, że nie za­prze­sta­ną po­szu­ki­wań, do­pó­ki mnie nie znisz­czą. Wie­dzia­łem, że muszę się spie­szyć. Za­da­nie było naj­wyż­szej wagi i nie cier­pia­ło zwło­ki.

 

Cy­lin­der czy me­lo­nik?

 

Póź­niej za­czę­li­śmy rzeź­bić. Naj­pierw szyb­ki pod­rys kon­cep­tu na kart­ce. Na­stęp­nie dłuta. Ona miała za­cię­cie ni­czym Mi­chał Anioł. Ja byłem jak da Vinci – nie mniej uta­len­to­wa­ny, ale nie do końca w tym samym kie­run­ku. Szyb­ko też zmie­ni­li­śmy formę. Rzeź­bie­nie za­mie­ni­ło się na szki­ce, póź­niej na ma­lar­stwo. Naj­pierw Czło­wiek Wi­tru­wiań­ski, póź­niej Mona Lisa. W końcu do­szli­śmy do Ostat­niej Wie­cze­rzy. Była już cał­ko­wi­cie moja. Ul­tra­ma­ry­na, tro­chę sjeny pa­lo­nej. Roz­my­cie, plama , ka­la­fior. Po­praw­ka. Kilka po­pra­wek. W końcu udało nam się skoń­czyć fresk. Głowa tu, ra­mio­na tam. Ju­dasz, Świę­ty Piotr. Roz­człon­ko­wa­ne po­sta­cie roz­rzu­co­ne w prze­strze­ni.

 

Ko­bie­ty na prawo, męż­czyź­ni na lewo, dzie­ci pro­sto.

 

Dwie pięk­ne ko­bie­ty obok sie­bie. Le­ża­ły spo­koj­nie, wy­cze­ki­wa­ły. Pod­łą­czy­łem całą nie­zbęd­ną apa­ra­tu­rę i roz­po­czą­łem wy­mia­nę krwi.

 

Tylko dzi­siaj stek z in-vi­tro za je­dy­ne pięć­set like’ów!

 

Po­li­cja cały czas pro­wa­dzi­ła po­ścig. Bez prze­rwy sły­sza­łem sy­re­ny pa­tro­li. Chcia­łem wmie­szać się mię­dzy prze­chod­niów. Nie mo­głem po­zo­sta­wać cały czas na wi­do­ku. Zna­la­złem po­jazd pa­tro­lo­wy, pod­ją­łem ry­zy­ko. Wy­cią­gną­łem plu­skwę i wpu­ści­łem w układ zamka. Po chwi­li otwo­rzy­łem drzwi i scho­wa­łem się we­wnątrz.

 

Przed wojną o opium.

 

Do­cho­dzi­ła druga, gdy sze­dłem do Ca­the­ri­ny. Po­trze­bo­wa­łem me­ce­na­sa sztu­ki, po­trze­bo­wa­łem też odro­bi­ny in­spi­ra­cji. Choć nie była znaną osobą, w swo­ich krę­gach lu­dzie uzna­wa­li ją za guru. Gdy zbli­ża­łem się do jej domu, za­uwa­ży­łem ją na rogu ulicy, wra­ca­ją­cą z baru.

– Dobry wie­czór Ca­the­ri­no. Wła­śnie do cie­bie sze­dłem.

 

Szkla­ne strzy­kaw­ki.

 

– Po­daj­my lau­da­num! – Za­pro­po­no­wał le­karz po­moc­nik.

– Nie! Jesz­cze za wcze­śnie! Po­cze­kaj­my chwi­lę. Jesz­cze tylko trosz­kę, żeby zo­ba­czyć re­zul­ta­ty!

Bliź­niacz­ki nie były pewne swej de­cy­zji, ale było już za późno. Teraz już nie mogły się wy­co­fać.

 

oo 90

 

Sie­dzia­łem we­wnątrz po­jaz­du pa­tro­lo­we­go sys­te­mu im­mu­no­lo­gicz­ne­go. Przede mną była już pro­sta droga do celu. Praw­do­po­dob­nie droga w jedną stro­nę. Mia­łem ostat­nią chwi­lę dla na­my­słu. Sta­ra­łem się jak naj­bar­dziej uspo­ko­ić, wy­ci­szyć. Za­czą­łem od tech­nik od­de­cho­wych, póź­niej me­dy­ta­cyj­nych. W pew­nym mo­men­cie za­czę­ły na­pły­wać wspo­mnie­nia. Żywe ob­ra­zy prze­my­ka­ły pod za­mknię­ty­mi po­wie­ka­mi. Ostat­nie setki lat. Zda­rze­nia te wy­da­wa­ły się tak od­le­głe. To byli inni lu­dzie. Wi­dzia­łem ich. Cha­otycz­nych, bez do­świad­cze­nia. Czę­sto po­dej­mu­ją­cych nie­po­trzeb­ne ry­zy­ko. Za­wsze byli jed­nak bar­dzo od­waż­ni.

Wi­dzia­łem mło­de­go męż­czy­znę prze­mie­rza­ją­ce­go lon­dyń­skie ulice. Wszech­obec­ny brud, szczu­ry, fe­ka­lia. Lata osiem­dzie­sią­te dzie­więt­na­ste­go wieku też miały swój urok. Szedł szyb­ko, spie­sząc na spo­tka­nie z upa­trzo­ną wcze­śniej ko­bie­tą. Para stała w bra­mie roz­ma­wia­jąc o sztu­ce i mi­ło­ści. Męż­czy­zna wy­cią­gnął długi nóż chi­rur­gicz­ny. Wła­śnie w tam­tych cza­sach roz­ko­chał się w ope­ra­cjach.

Po pięć­dzie­się­ciu sied­miu la­tach do­stał ogrom­ną szan­sę. Tra­fi­ło mu się ogrom­ne la­bo­ra­to­rium z nie­ogra­ni­czo­ną licz­bą spe­cy­fi­ków i pa­cjen­tów. Mógł badać ludzi do woli i roz­wi­jać swoją pasję.

Mi­nę­ło ko­lej­ne dzie­więć­dzie­siąt pięć lat, gdy jedno z jego naj­więk­szych ma­rzeń stało się rzeczywistością. Ludz­kość wy­na­la­zła spo­sób na sca­le­nie świa­do­mo­ści z na­no­tech­no­lo­gią. Wielu le­ka­rzy pra­co­wa­ło nad cy­fro­wym sys­te­mem chro­nią­cym zdro­wie. Ma­leń­kie ro­bo­ty pły­wa­ją­ce we­wnątrz krwio­bie­gu, na­pra­wia­ją­ce stare ko­mór­ki. Inne miały nisz­czyć bak­te­rie i wi­ru­sy. To była jego naj­lep­sza de­cy­zja w życiu. Stwo­rzył na­no­wi­ru­sa i prze­niósł w niego swoją jaźń.

– Tak, teraz je­stem tutaj – po­my­ślał wirus. – Do­brze, że Tam­ten pod­jął tę de­cy­zję.

W końcu, po tych wszyst­kich la­tach, mogę cał­ko­wi­cie za­nu­rzyć się w ludz­kim ciele.

 

Es­te­tyzm, czyli l'art pour l'art

 

– Pro­szę, podaj mi rękę. – De­li­kat­nie chwy­ci­łem ją za ło­kieć.

– I co teraz?

– Teraz, moja droga, teraz za­cznie­my ma­lo­wać. Ale naj­pierw muszę po­brać tro­chę farby. To jak bę­dzie? Naj­pierw z pa­lusz­ka, czy z żyłki?

 

Choć le­je­my eko-wa­hę, to nadal lu­bi­my latać bo­kiem.

 

Włą­czy­łem głów­ne za­si­la­nie po­jaz­du. Od­pa­li­łem sil­nik i wmie­sza­łem się w prze­pły­wa­ją­cy obok mnie tłum. Przez pe­wien czas pły­ną­łem ob­wod­ni­cą, a zaraz potem udało mi się do­stać do głów­nej żyły mia­sta. Skry­łem się mie­dzy czer­wo­ne i białe po­jaz­dy i sta­ra­łem się nie wy­róż­niać. Nie­ste­ty, tak jak to prze­wi­dzia­łem, zo­sta­łem roz­po­zna­ny na pierw­szych bram­kach kon­tro­l­nych. Nie cze­ka­łem na re­ak­cję po­li­cji, tylko od razu ze­bra­łem się do uciecz­ki. Dużo gazu, strzał ze sprzę­gła i dwój­ka. Wy­ła­ma­łem szla­ban i wy­pa­dłem na czte­ro­pa­smów­kę. Wie­dzia­łem, że już nie zdo­łam się ukryć. Pę­dzi­łem pro­sto do celu, nie zwa­ża­jąc na kon­se­kwen­cje. Li­czy­ło się tylko, żeby tam do­trzeć, zanim mnie zła­pią.

 

Pie­lę­gniar­ka z ka­ra­bi­nem ma­szy­no­wym.

 

– Pro­szę, ope­ruj­my! To nie dzia­ła! Ura­tuj­my cho­ciaż jedną!

– Jesz­cze chwi­lę. Zo­bacz, że wy­glą­da coraz le­piej.

– Ona umrze! 

– Wy­trzy­ma! Mu­si­my spró­bo­wać!

 

Jesz­cze przed pro­hi­bi­cją w USA.

 

Pół­przy­tom­na Ca­the­ri­na le­ża­ła obok mnie. Mia­łem już przy­go­to­wa­ne farby. Wresz­cie byłem go­to­wy, by two­rzyć praw­dzi­wą sztu­kę. Za­czą­łem mie­szać barwy. Moje dwa ulu­bio­ne od­cie­nie za­czę­ły się prze­ni­kać. Ul­tra­ma­ry­na i krwi­ste wino mie­sza­ły się razem. Smuga za smugą, włók­no za włók­nem. Ma­lo­wa­łem war­stwa­mi i w war­stwach two­rzył się obraz. Pod­rys, kształ­ty, tkan­ki, skóra. Wszyst­ko po kolei tak, jak być po­win­no. W końcu za­bra­łem się za fak­tu­rę i do­koń­czy­łem skal­pe­lem. Dzie­ło było jak naj­bar­dziej pu­blicz­ne, trze­ba je było wy­eks­po­no­wać.

Na głów­nym placu urzą­dzi­łem wy­sta­wę. Od po­cząt­ku stwa­rza­ła mnó­stwo kon­tro­wer­sji. Forma, kształt, barwa. Zle­cia­ło się całe mia­sto. Od ma­gna­te­rii po ga­wiedź. Jedni byli zszo­ko­wa­ni, inni po­dzi­wia­li kunszt. Ca­łość do­sko­na­le kom­po­no­wa­ła się z oto­cze­niem. Swo­iste­go ro­dza­ju in­sta­la­cja.

 

Wi­ru­sa widać okiem, nie gołym, ale za­wsze.

 

Sys­tem im­mu­no­lo­gicz­ny był wy­raź­nie nie­spraw­ny. Omi­ja­łem ko­lej­ne ba­rie­ry i blo­ka­dy. Kie­ro­wa­łem się pro­sto do serca.

 

Tuż przed wkro­cze­niem wy­zwo­li­ciel­skiej armii.

 

– Dok­to­rze, mu­si­my ucie­kać. Woj­sko wroga bę­dzie tu za kilka dni. Wpad­ną do obozu, i nas zła­pią. Za­czną wę­szyć, wy­py­ty­wać pa­cjen­tów. Do­wie­dzą się o na­szych osią­gnię­ciach…

– Wiem – prze­rwa­łem bez­na­mięt­nie. – Po­wie­szą. Albo każą dla sie­bie pra­co­wać, a to by było jesz­cze gor­sze.

– Dok­to­rze, mu­si­my to wszyst­ko znisz­czyć.

– To jest dzie­ło mo­je­go życia. Łatwo ci mówić.

– Chce pan żyć? – Lau­renz był prze­ra­żo­ny. Za­sta­na­wia­łem się, czy prze­stał wie­rzyć w naszą misję, czy po pro­stu bał się śmier­ci.

– Do­brze – od­rze­kłem po chwi­li na­my­słu. – Spal całą do­ku­men­ta­cję. Wszyst­ko, co świad­czy prze­ciw­ko nam. Każ­de­go, kto mógł­by nam za­gro­zić.

 

Kilka go­dzin po tym, jak la­tar­nik po­ga­sił wszyst­kie lampy.

 

Cała akcja za­trzy­ma­nia zo­sta­ła prze­pro­wa­dzo­na zgod­nie z wszel­ki­mi pro­ce­du­ra­mi.

A było tak: nie­dziel­ny po­ra­nek. Słoń­ce już wze­szło ponad ho­ry­zont i dzień za­po­wia­dał się na­praw­dę przy­jem­ny. Wła­ści­wie, to jesz­cze spa­łem, gdy na­stą­pi­ło całe to zaj­ście. Około go­dzi­ny dzie­wią­tej drzwi do mo­je­go miesz­ka­nia otwo­rzy­ły się z hu­kiem i do mo­je­go po­ko­ju wpa­dło sze­ściu go­ry­li. Pa­no­wie po­wie­dzie­li, że je­stem aresz­to­wa­ny i mam się na­tych­miast udać z nimi na po­ste­ru­nek. Jako, że nie sta­wia­łem oporu, po­zwo­li­li mi się spo­koj­nie ubrać i umyć. Śnia­da­nia jed­nak nie po­da­li. Cóż, pa­no­wie byli na służ­bie.

 

Na­mna­ża­nie.

 

Pły­ną­łem już tylko na jed­nym sil­ni­ku. Po­ścig był coraz bli­żej. Udało mi się prze­drzeć przez blo­ka­dę usta­wio­ną przy wej­ściu do pra­we­go przed­sion­ka. Padło wiele strza­łów, stra­ci­łem kilka szyb. Oso­cze wle­wa­ło się do po­jaz­du. Krew bru­dzi­ła mi ubra­nia. Padł ko­lej­ny strzał. Du­si­łem gaz, pa­li­łem sprzę­gło. Pró­bo­wa­łem prze­drzeć się do ko­mo­ry. Bomba była już go­to­wa do de­to­na­cji. Przede mną stała ob­ła­wa. Ból wstrzą­snął cia­łem, tętno przy­spie­szy­ło. Się­gną­łem ręką i po­czu­łem lep­kie żebro. Świat za­czął bled­nąć, zo­ba­czy­łem czer­wień na pal­cach. Na ustach krew, na po­licz­ku le­d­wie wi­docz­na łza. Byłem go­to­wy by zgi­nąć, ale jesz­cze nie tutaj. Mu­sia­łem znisz­czyć układ obiek­tu. Wej­ście do ko­mo­ry było za­mknię­te. Mimo wszyst­ko po­sta­no­wi­łem od­pa­lić bombę. Ro­ze­rwa­ło mnie na strzę­py. Za­czą­łem się na­mna­żać.

 

W cza­sach, gdy jesz­cze wie­sza­li.

 

– Lu­cjan Apron? – Ko­men­dant z Whi­te­cha­pel był cał­ko­wi­cie nie­za­in­te­re­so­wa­ny moją osobą.

– Tak, to ja.

– Jest pan aresz­to­wa­ny pod za­rzu­tem po­peł­nie­nia zbrod­ni. Pań­ski twór z dnia trzy­dzie­ste­go wrze­śnia zo­stał uzna­ny za nie­god­ny na­zwa­nia dzie­łem sztu­ki. Jest to naj­cięż­sze wy­kro­cze­nie wobec kul­tu­ry. Po­nad­to ob­ra­ża ono dobre imię sza­now­nych pań pro­sty­tu­tek i panów do­no­si­cie­li. Ni­niej­szym czeka pana pro­ces i nie­chyb­nie kara śmier­ci. Czy chciał­by pan coś po­wie­dzieć?

– Żydzi są ludź­mi, któ­rzy nie będą ob­wi­nia­ni o nic.

 

Jakoś w stycz­niu.

 

– Na­stęp­ny. – Pod­sze­dłem do ofi­ce­ra sie­dzą­ce­go za biur­kiem. Drugi, obok niego, no­to­wał.

– Imię i na­zwi­sko?

– Wol­fgang Ger­hard.

– Pro­szę zdjąć ko­szu­lę i pod­nieść lewą rękę.

 

Trosz­kę póź­niej.

 

– Po­pro­szę bilet do Ar­gen­ty­ny w jedną stro­nę.

 

Po ope­ra­cji.

 

– Tętno wraca do normy… Obrzę­ki żył się zmniej­sza­ją… Wszyst­kie od­czy­ty ze ska­ne­rów leu­ko­cy­tów w nor­mie… Chyba się go po­zby­li­śmy panie dok­to­rze… – Uryw­ki zdań do­cho­dzi­ły do mnie z bar­dzo da­le­ka, jak zza mgły. 

– Panie pre­ze­sie, czy pan mnie sły­szy? Sir, pro­szę mru­gnąć.

Mru­gną­łem w od­po­wie­dzi.

 

Poza Ga­bi­ne­tem Owal­nym

 

Wy­sze­dłem z Ga­bi­ne­tu Owal­ne­go i skie­ro­wa­łem się do sali narad. Pokój był za­peł­nio­ny naj­waż­niej­szy­mi ludź­mi w kor­po­ra­cji.

– Usiądź­cie, pro­szę. – Zgro­ma­dze­ni za­ję­li swoje miej­sca, ja wo­la­łem stać. Pierw­szy ode­zwał się dy­rek­tor do spraw bez­pie­czeń­stwa oby­wa­tel­skie­go.

– Panie pre­ze­sie, Szpi­tal Świa­to­wy do­ma­ga się na­tych­mia­sto­wej od­po­wie­dzi w spra­wie upda­te’u sy­te­mu im­mu­no­lo­gicz­ne­go dla oby­wa­te­li. Nasi eks­per­ci nadal twier­dzą, że ist­nie­je dużo ry­zy­ko dziur w opro­gra­mo­wa­niu. Ponoć naj­now­sza wer­sja jest nadal bar­dzo po­dat­na na wi­ru­sy ste­ro­wa­ne ma­nu­al­nie. Ist­nie­ją po­waż­ne obawy, że miesz­kań­cy mo­gli­by zo­stać za­ka­że­ni i prze­pro­gra­mo­wa­ni.

– Wy­star­czy! – prze­rwa­łem pod­wład­ne­mu. – Ak­cep­tu­ję de­cy­zję Szpi­ta­la i ze­zwa­lam na wpro­wa­dze­nie ak­tu­ali­za­cji. Ry­zy­ko nie jest aż tak wy­so­kie, a przy­da się ulep­szyć od­por­ność na raka. Nadal mamy tylko dzie­więć­dzie­siąt pro­cent sku­tecz­no­ści. 

– Czy jest pan pe­wien? – Dy­rek­tor był czer­wo­ny na twa­rzy.

– Tak, je­stem. – Pod­pi­sa­łem do­ku­ment. – Teraz, będę mógł badać mi­lio­ny. – do­da­łem już w my­ślach.

Koniec

Komentarze

A gdzie podziękowania za ciężką pracę dla betujących?! ;) 

 

Jak już pisałam w becie, bardzo dawno nie czytałam tutaj podobnego opowiadania. Trudno jednoznacznie określić jego właściwości – jest nieprzeciętne, sprytnie i zajmująco nawiązuje do rzeczywistości, przełamuje czas i przestrzeń, intryguje i niepokoi. Autor mnie zaskoczył (nie czytałam wcześniej nic spod jego ręki) takim IMHO ambitnym i naprawdę zgrabnie skrojonym opowiadaniem. Jak dla mnie swoista perełka, choć gdzieniegdzie styl czy technika jeszcze szwankują. Na szczęście zdania są przeważnie krótkie, co niweluje część zagrożeń i nadaje dynamiki ;)

Ciekawa jestem, czy każdy wpadnie na odpowiednie tropy – mnie się udało, ale nie do końca. Do lektury trzeba mieć odpowiednią wiedzę, wyłuskać smaczki. Na szczęście dzwoniło mi w odpowiednim kościele ;)

"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia

Edit: Dodałem podziękowania. Jak rozumiem muszą być publiczne ;)

3.2.1(4) Doors must have a clear passage width of no less than 0.77 m. If the door opens towards the user, there must be no less than 0.5 m on the side of the door opposite its hinged side. Doorsteps may be no more than 25 mm high. - Building Regulations

Nie muszą, ale to taki grzeczny zwyczaj ;)

 

EDIT: jeszcze coś mi się rzuciło w oczy:

 

– Imię i nazwisko?

– Wolfgang Gerhard(+.)

 

– Tak. Sądzą, że mam bardzo wysublimowany smak. Czasami też zdarza mi się coś namalować. ← sądzę?

"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia

O, nie jestem chyba pewien, ale Kubuś – dr M – nanowirus – szefuńcio? Uparty ten eksperymentator-artysta, uparty… tylko czy to jakaś metafora? Ślepego dążenia do wiedzy? Sztuki okrutnej?

 

Intrygujący tekst, choć sprawia wrażenie nieco chaotycznie poukladanego – skoki czasowe utrudniają zrozumienie chronologii zdarzeń (jeśli jakaś jest).

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Czytałam z zaciekawieniem, a teraz, gdy skończyłam lekturę, nie umiem powiedzieć, o czym jest opowiadanie. Rozumiem poszczególne fragmenty, ale złożenie ich do kupy zdaje mi się wysiłkiem przerastającym moje możliwości.

 

Jej włosy le­ża­ły roz­rzu­co­ne wokół głowy, two­rząc ciem­no­brą­zo­wą au­re­olę. Przez cały czas nie spusz­cza­ła ze mnie wzro­ku. Po­cią­ga­ła mnie jej we­wnętrz­na siła – dzika, nie­da­ją­ca się okieł­znać spu­ści­zna po przod­kach. Świad­czy­ła o niej nawet jej uroda. Za­chę­co­ny jej sub­tel­ny­mi ru­cha­mi po­wo­li się zbli­ży­łem. Do­tkną­łem ra­mie­nia, boku, w końcu uda. Jed­nym pew­nym ru­chem po­mo­głem jej po­zbyć się zbęd­nych warstw ma­te­ria­łu. Po­czu­łem od­dech wy­do­by­wa­ją­cy się spo­mię­dzy jej warg. Od­dy­cha­ła coraz szyb­ciej, wy­raź­nie pod­eks­cy­to­wa­na. Słod­ka woń prze­peł­ni­ła mój umysł. De­li­kat­nie, lecz sta­now­czo zła­pa­łem za ra­mio­na, zbli­ży­łem się. Ule­gła pod moim do­ty­kiem. Wi­dzia­łem za­chę­tę w jej oczach. Po­wo­li za­nu­rzy­łem się w jej wnę­trze. – Niektóre zaimki są konieczne, ale czy wszystkie?

 

Ko­bie­ta po­ru­sza­ła się pew­nie, jakby wie­dzia­ła, gdzie idę.Ko­bie­ta po­ru­sza­ła się pew­nie, jakby wie­dzia­ła, dokąd idę.

 

– Mówi pani, że jest pani ar­tyst­ką – po­wtó­rzy­łem, żeby zy­skać na cza­sie.

– Ano, je­stem – po­wtó­rzy­ła nie­pew­nie. – Czy to celowe powtórzenie?

 

i się­gną­łem po swoje whi­sky. – …i się­gną­łem po swoją whi­sky.

Whisky jest rodzaju żeńskiego.

 

– A Pan, czym się Pan zaj­mu­je?

Musi mieć Pan nie­zwy­kle wraż­li­we pod­nie­bie­nie.

Może ze­chciał­by Pan po­ka­zać mi swoje prace? – Dlaczego w tych zdaniach pan napisano wielką literą?

 

Zo­ba­czy­łem bliź­nia­cze roz­wi­dle­nie. Nie wie­dzia­łem, gdzie się udać.Nie wie­dzia­łem, którędy się udać.

 

Muszę się po­py­tać ludzi, co robi po go­dzi­nach.Muszę po­py­tać ludzi, co robi po go­dzi­nach.

 

Ul­tra­ma­ry­na, tro­chę senji pa­lo­nej. – Co to jest senja?

A może miało być: Ul­tra­ma­ry­na, tro­chę sjeny pa­lo­nej.

 

– Po­daj­my Lau­da­num! – Dlaczego laudanum napisano wielką literą?

 

Wszyst­ko coś świad­czy prze­ciw­ko nam. – Chyba miało być: Wszyst­ko, co świad­czy prze­ciw­ko nam.

 

Około go­dzi­ny dzie­wią­tej drzwi do mo­je­go miesz­ka­nia otwo­rzy­ły się z hu­kiem i do mo­je­go po­ko­ju wpa­dło sze­ściu go­ry­li. – Czy oba zaimki są niezbędne?

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Przeczytałem jedynie z racji dyżuru. Absurdalny konkurs niezbyt do mnie przemawia, ale pomysł całkiem niezły :)

A do mnie nie przemówiło. Widzę tu raczej chaos niż absurd.

Babska logika rządzi!

Pewnie znajdą się tacy, którzy tekst zrozumieją. Dla mnie za dużo w nim przede wszystkim chaosu.  Wydaje mi się, że wyłapałam wszystkie postaci, że gdzieś na granicy zrozumienia czai się sens, ale głowy za to nie dam, bo zastosowana forma była dla mnie zbyt puzzlowata. 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

O, właśnie! Puzzle. Tylko z mojego zestawu można ułożyć różne obrazki. :-(

Babska logika rządzi!

Dziękuję za podpowiedź z tymi obrazkami. Bo puzzle generalnie układać kiedyś lubiłam (teraz czasu na to brak). A tu właśnie jakby nie jeden konkretny obrazek mi z tego wychodzi.  

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Dziękuję za wszystkie komentarze. :)

Z tego co widzę, absurd przerodził się w chaos. Całe opowiadanie składa się z trzech wątków, odpowiadających historii trzech postaci. Historie te, są ciągłe i uporządkowane. Tyle tylko, że wymieszałem je między sobą dla urozmaicenia opowieści. Jak widać,  urozmaiciłem trochę za bardzo  :/

@PsychoFish – Masz sto procent trafień, jeśli chodzi o postacie!

@regulatorzy i @c21h23no5.enazet – Bardzo dziękuję za znalezienie kolejnych błędów. Tylko, czy mogę je poprawić, skoro konkurs już trwa? 

3.2.1(4) Doors must have a clear passage width of no less than 0.77 m. If the door opens towards the user, there must be no less than 0.5 m on the side of the door opposite its hinged side. Doorsteps may be no more than 25 mm high. - Building Regulations

Ikh94, bardzo się cieszę, jeśli w czymkolwiek pomogłam. ;-)

Poprawek będziesz mógł dokonać po rozstrzygnięciu konkursu.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Przyjęło się, że po terminie zgłoszeń odkładamy długopisy, poprawiamy dopiero po werdykcie.

 

Edytka: Reg była o sekundy szybsza. ;-)

Babska logika rządzi!

Przeczytałam heart

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Przeczytałam.

"Myślę, że jak człowiek ma w sobie tyle niesamowitych pomysłów, to musi zostać pisarzem, nie ma rady. Albo do czubków." - Jonathan Carroll

Mało absurdalna, bardzo chaotyczna historia (akurat u mnie chaos w opowiadaniach też jest, więc trochę głupio mi to pisać ;)). Nie bardzo umiem ją sobie ułożyć, chociaż trochę tak. Dialogi wydały mi się mało wiarygodne, nawet jeśli uwzględnić stylizację. Poza tym językowo – raczej sprawnie, ale znalazłoby się parę rzeczy do doszlifowania. Na przykład rozbawiło mnie zdanie, że "Przyciągała spojrzenia mężczyzn, wyglądała bardziej interesująco niż czubki ich butów". "Jej urok, delikatność każdego ruchu przepełniała kobiecość" wybitnie mi nie zagrało…

Zgadzam się, że absurdu, jak na lekarstwo. Tekst sam w sobie nieco zagmatwany. Nie jestem pewna, czy początek dobrze zrozumiałam. Pod koniec weszłam już w rytm tekstu i w sumie nawet mi się podobało. Choć jakoś szczególnie nie powaliło.

"Myślę, że jak człowiek ma w sobie tyle niesamowitych pomysłów, to musi zostać pisarzem, nie ma rady. Albo do czubków." - Jonathan Carroll

Zakręcone jak chiński termos. Na początku pomyślałem, że to jakiś scenariusz do filmu Davida Lyncha.

 

W kwestii korekty:

Wszystko coś świadczy przeciwko nam.

Minęło kolejne dziewięćdziesiąt pięć lat, gdy jedno z jego największych marzeń stało się prawdą.

Jeśli dobrze rozumiem sens zdania to słowo "prawdą" zastąpiłbym słowem “rzeczywistością".

 

 

Podejmujesz wiele ważnych kwestii, moim zdaniem zbyt dużych jak na tak krótką formę. Na przykład rozważasz czym jest świadomość i czy jej transfer z człowieka do innego bytu, tu nanowirusa, nie spowoduje, że ten drugi powie o tym pierwszym "Tamten".

Kwestia nieśmiertelności w "innym bycie" i odległych wspomnień, których doświadcza ów byt – też zostały zamknięte w paru zdaniach. Może to być dobre, a może i złe, to zależy moim zdaniem od indywidualnych oczekiwań czytelnika względem tekstu.

 

Jeśli dobrze rozumiem, sprawa rozbija się o wirusa, który chce całkowicie "zanurzyć się w ludzkim ciele".

Wirus ten rezyduje w różnych osobnikach, którzy są niejako zaprogramowani przez niego, by odczuwać makabryczną chęć badania ludzkiego ciała od wewnątrz (popraw mnie proszę, jeśli coś pokręciłem).

W czasie, kiedy "Europa płonęła", czyli prościej mówiąc podczas Drugiej Wojny Światowej, odnajdujemy wirusa w człowieku, którego PsychoFisch dość zręcznie nazwał "Doktor M." (dodam zresztą, że miał na imię Josef). Dr. Josef M. odznaczał się makabrycznym upodobaniem do badania ludzkich ciał, zwracał uwagę na rasy ludzkie oraz interesował się bliźniętami (a w w szczególności transfuzjami krwi między rodzeństwami). Po drugiej wojnie światowej, podczas której "mógł rozwijać swoje pasje", zniszczył całą dokumenetację dotyczącą swoich pseudonaukowych badań, po czym uciekł do Argentyny, by uniknąć sądu za zbrodnie wojenne. Umarł pod przybranym nazwiskiem Wolfgang Gerhard, które też się pojawia w Twoim opowiadaniu.

57 lat wcześniej wirus był też niejakim Jakubem R. (dziewiętnastowieczny Londyn, ofiary – prostytutki, chorobliwe zainteresowanie ludzką anatomią). Kubuś (jak go pieszczotliwie nazwał Psychofisch) w 1888 zamordował Elizabeth Stride i Catharine Eddowes. Nad ciałem ofiary umieścił napis "Żydzi są ludźmi, którzy nie będą obwiniani o nic". Wszystkie te elementy pojawiają się w Twoim tekście.

 

Wirus w przyszłości stawia czoło szczepionce – nanorobotom, które walczą też z rakiem i innymi chorobami (popraw mnie, jeśli coś pokręciłem). Jeśli dobrze rozumiem wirus to ten koleś, który zgrywa agenta i ukrywa się między białymi i czerwonymi krwinkami (niczym bohater serialu animowanego "Było Sobie Życie"), udając potem policjanta systemu immunologicznego, by dotrzeć do serca i namnożyć się (tu miałem silne skojarzenia z filmem "Incepcja", w którym akcja rozgrywała się na różnych poziomach, też trzeba było zgrywać agenta w dziwnym, wymyślonym świecie). Wirusowi udaje się opanować człowieka na wysokim szczeblu decyzyjnym, który wprowadza aktualizację oprogramowania nanorobotów, dzięki której wirus będzie mógł się gwałtownie rozprzestrzenić na ludzkiej populacji. Straszne.

Nie wiem czy może czegoś tu nie pomieszałem w tym swoim szale interpretacyjnym.

 

Był taki film z Dennisem Quaidem "Interkosmos”, w którym podróżował w pojeździe po ludzkim organizmie. Człowiek, którego przemierzał zminiaturyzowany Dennis Quaid, czasem słyszał jego głos i wynikały z tego różne śmieszne sytuacje. W Twoim opowiadaniu nie wynikają, bo to atmosfera Davida Lyncha, a nie komedii z późnych lat 80'tych.

Żeby jednak zrobić dobry film (albo tekst), po którym człowiek powiedziałby "świetny film, ale nic z niego nie rozumiem" trzeba być Lynchem chyba. Przy trzecim oglądaniu Lyncha wydaje ci się, że zaczynasz coś jarzyć, ale czwarte znowu rodzi więcej znaków zapytania, niż odpowiedzi. Koniec końców utrzymujesz, że to dobry film. Wynika dla mnie z tego, że kluczem jest określenie odpowiedniej grupy adresatów. Jeśli nie jesteś Lynchem, a Twoi czytelnicy mimo to są odpowiednio zdeterminowani, żeby poznać Twój świat, to przeczytają Twój tekst pięć razy i odczują satysfakcję, że większość wątków połapali.

Moim zdaniem czytelnicy powinni jednak być ostrzeżeni o fakcie, że czytają coś, co zdecydowanie testuje ich zdolność kojarzenia.

To tekst-zagadka, czytekniku, pogódź się z tym, że wszystkiego nie zrozumiesz, ale niepokój w tobie pozostanie, a ty sam nie będziesz wiedział dlaczego.

Zgadza się?

 

Nie chcę się doktoryzować na Twoim opowiadaniu, ale np. zdanie:

Poproszę bilet do Argentyny w jedną stronę.

mówi wiele, czego wymagasz od czytelnika. Nie zamawia się biletu do Argentyny mówiąc "poproszę bilet do Argentyny". Jedzie się do określonego miasta w danym państwie. Jest to manifestacja autora tekstu, pozostawiona wskazówka dla czytającego, pytanie naprowadzające: czy znasz kogoś, kto uciekł do Argentyny "w czasach gdy Europa płonęła” (czyt. II WŚ)? Wiesz już? Niepokoi cię to?

Z tego puntu widzenia rozumiem zachwyt Twojej "mecenaski" (wybacz, za to określenie c21h23no5.enazet), który pod tym względem akurat podzielam.

 

Przestudiowałeś życiorysy przynajmniej dwóch najbardziej „osławionych” seryjnych morederców, jakich nosiła nasza Ziemia, opisałeś wyrywkowo parę ich zbrodniczych czynów, podając nazwiska, miejsca, daty i okoliczności. Zakodowałeś te informacje w historii z limitem do 20 tysięcy znaków i wystawiłeś na „absurdalny konkurs”. Być może sam ten akt miał być absurdalny, ale moim zdaniem szkoda Twojej pracy. Myślę, że nie tędy druga, chyba że chcesz zasłynąć jako enigmatyczny, niezrozumiany geniusz, którego słowa należy studiować z najwyższą uwagą, albo olać zupełnie, bo i tak się ich nie zrozumie.

 

Jeśli liczba 94 w Twoim nicku to Twój rok urodzenia, to myślę, że z racji różnicy wieku oraz tego, że zadałem sobie trud, aby wniknąć w świat Twojej powieści mogę pozwolić sobie na małe moralizatorstwo.

Osobiście uważam, że lepiej studiować dobro niż zło. "Ciemna strona" nęci człowieka, bo myśli on, że jak zajrzy w umysł "wujka samo zło" to trochę się przygotuje na zderzenie ze światem, w którym okrucieństwa nie brakuje. Studia nad złem zmieniają jednak stopniowo, metodycznie, konsekwentnie i niepostrzeżenie swoich adeptów. Moim zdaniem zamiast rozmyślać co zrobiłby zbrodniczy "Dr M.", lepiej rozmyślać nad tym "co zrobiłby Jezus” (wiem – trudniejsze i niezbyt popularne).

 

Moim zdaniem Twoje opowiadanie powinno rozwlec się na 50 stron co najmniej. Podtytuły zrobiłbym chyba mniej enigmatyczne.

Przygotowałbym też czytelnika, albo ułatwiłbym mu zadanie zrozumienia Twojego tekstu. Nie dlatego, że nie doceniam jego intelektu, ale dlatego, żeby nie nadwerężać jego zaufania względem autora.

Absurdu nie widzę tutaj wcale, jest tu dla mnie spójny, błyskotliwy pomysł. To co tu widzę, to moim zdaniem marnowanie potencjału.

 

Zrób coś z tym tekstem. Książkę napisz, albo coś. Wprowadź, jak zwykle cenne, poprawki Reg. To tak nie może zostać ;)

Wystawiaj teksty poza konkursami.

 

Cokolwiek postanowisz, powodzenia.

Chaos, chaos i jeszcze raz chaos! Takiego odbioru się obawiałem pisząc to opowiadanie. Dla wyjaśnienia, akcja dzieje się na trzech płaszczyznach czasowych (właściwie, na końcu jest i czwarta) i są one celowo pocięte i wymieszane. Miało być bardziej interesująco, wyszło, jak wyszło.

Brak absurdu – owszem brak. Uważam, za to, że aż kipi od groteski, a to również było elementem konkursowym.

@regulatorzy @Finkla Tak coś podejrzewałem, stąd moje pytanie.

@BardzoGrubaLola Muszę się przyznać, że od dialogów zazwyczaj stronię. W tym opowiadaniu chciałem się trochę poduczyć jak je pisać. Nie jestem zaskoczony, że wydają się sztuczne. Cóż, pierwsze koty za płoty. :D

@Morgiana89 Dziękuję, że dotrwałaś do końca, mimo przeciwności. :)

@Nimrod Bardzo dziękuję za obszerny i wnikliwy komentarz. Jestem bardzo zadowolony, bo mam wrażenie, że wreszcie ktoś zrozumiał co chciałem przekazać.

 

 

Jeśli dobrze rozumiem, sprawa rozbija się o wirusa, który chce całkowicie "zanurzyć się w ludzkim ciele".

Wirus ten rezyduje w różnych osobnikach, którzy są niejako zaprogramowani przez niego, by odczuwać makabryczną chęć badania ludzkiego ciała od wewnątrz.

Nie tyle o wirusa, a co o byt, który żyje setki lat i pragnie zgłębić tajemnicę wnętrza ludzkiego. Na początku są to operacje, później, wraz z rozwojem techniki, w XXI wieku, postanawia przenieść swoją jaźń do nanorobota. Chciałem pokazać kolejne inkarnacje zbrodniarza. Osoby, która pamięta poprzednie wcielenia i kontynuuje swoją misję.  

Wirus w przyszłości stawia czoło szczepionce – nanorobotom, które walczą też z rakiem i innymi chorobami (popraw mnie, jeśli coś pokręciłem).

Wirus w przyszłości dostaje się do krwiobiegu i próbuje zainfekować ofiarę. Walczy z innymi nonorobotami – tymi, które bronią człowieka od wewnątrz.

Jeśli dobrze rozumiem wirus to ten koleś, który zgrywa agenta i ukrywa się między białymi i czerwonymi krwinkami (…), udając potem policjanta systemu immunologicznego, by dotrzeć do serca i namnożyć się (…). Wirusowi udaje się opanować człowieka na wysokim szczeblu decyzyjnym, który wprowadza aktualizację oprogramowania nanorobotów, dzięki której wirus będzie mógł się gwałtownie rozprzestrzenić na ludzkiej populacji. Straszne.

Nie wiem czy może czegoś tu nie pomieszałem w tym swoim szale interpretacyjnym.

Sto procent trafień. :)

 

Opowiadanie w formie pierwotnej było bardzo pogmatwane, nawet dla osób, którym objaśniłem o co chodzi. Postanowiłem więc, dodać tytuły akapitów i inne informacje, które pomogłyby czytelnikowi zorientować się w sytuacji. O jakich czasach mowa? Kto jest bohaterem?

Moim zdaniem zamiast rozmyślać co zrobiłby zbrodniczy "Dr M.", lepiej rozmyślać nad tym "co zrobiłby Jezus” (wiem – trudniejsze i niezbyt popularne).

O tym, co zrobiłby Jezus, czytam. O tym, co mnie przeraża, piszę.

 

Myślę, że opowiadanie trafi z powrotem na betalistę i zostanie rozwinięte, o ile nie jest to wbrew jakimś zasadom.  

Dlaczego lepiej wystawiać teksty poza konkursami?

Jeszcze raz bardzo dziękuję za obszerny komentarz i dogłębną analizę. :D

 

PS. Wszystkie błędy poprawione. Bardzo dziękuję za wszystkie komentarze i korektę :)

3.2.1(4) Doors must have a clear passage width of no less than 0.77 m. If the door opens towards the user, there must be no less than 0.5 m on the side of the door opposite its hinged side. Doorsteps may be no more than 25 mm high. - Building Regulations

Generalnie ze słowami o wystawianiu tekstów poza konkursami chodziło mi o to, że w tym indywidualnym przypadku forma konkursu nie zrobiła Twojemu tekstowi na dobre. Ale jak o tym myślę, to chyba cofnąłbym te słowa; szkoda byłoby stracić dobrego zawodnika w konkursach.

Nowa Fantastyka