
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
czyli
nieprawdopodobne przygody Crom w Królestwie Baśni, Mitu i Legendy.
*
Oto wszechświat. Mieści w sobie wszystko, co tylko można pomieścić w wielkiej, nieskończonej przestrzeni. W ludzkim słowniku brakuje słów, które byłyby w stanie ją opisać. To znaczy słów istnieje wiele, ale nie są dobre. Jedyne, co się sprawdza to litery i liczby ułożone w matematyczne wzory.
Gdyby jednak ktoś podjął się tego zadania i mimo wszystko spróbował opisać w słowach nieskończoną przestrzeń, to pewnie porównałby ją do wielkiego, ciemnego pokoju, w którym bez przerwy migają jakieś światełka niczym świetliki nocą.
I gdyby ktoś spróbował znaleźć ścianę w tym pokoju i przy okazji drzwi, żeby wyjść, to byłoby to niemożliwe. Taki byłby to ogromny pokój. Bez ścian. Nieskończony.
Ale gdyby zamiast szukać wyjścia, skupiłby się na światełkach, to zauważyłby, że przypominają kłębki świetlistej waty cukrowej kręcącej się bez przerwy w kółko, nadzianej światełkami jak dobry keks rodzynkami, które przypominają kłębki świetlistej waty cukrowej kręcącej się bez przerwy w kółko, nadzianej światełkami jak keks rodzynkami, które są kłębkami waty kręcącymi się w kółko nadzianej światełkami i tak w kółko, i w kółko, i kto wie, czy nie w nieskończoność.
Poważni panowie w okularach i laboratoryjnych fartuchach z podekscytowaniem pięciolatków twierdzą, że jeśli ktoś w takim pokoju będzie bez przerwy szedł przed siebie, to po przebyciu nieskończonej drogi, co zajmie mu cały nieskończony czas, dotrze do punktu wyjścia, bo pokój w rzeczywistości jest kulą. Nieskończoną oczywiście.
Inni, mniej poważni panowie w okularach, z oczami zaczerwienionymi od wpatrywania się w ekran komputera, wśród nerwowych chichotów i przygryzania paznokci twierdzą z kolei, że dokonanie takiej sztuki jest tylko problemem technicznym.
Ale zostawmy poważnych panów ich rozważaniom i wróćmy na chwilę do nieskończonego wszechświata. Przestrzeni tak wielkiej, że może pomieścić wszystko, a jednocześnie wydaje się pusty.
Niejeden reżyser filmowy przedstawiał ów nieskończony wszechświat bardziej obrazowo.
Na przykład fantazyjnym ujęciem świetlistych wat cukrowych w czołówce i porywającym obrazem kosmicznej mgły przechodzącej w gromady, galaktyki, mgławice, obłoki, gwiazdy, układy, słońca i planety, szybko mijające na ekranie kina w złudzeniu podróży przez otchłanie kosmosu z ogromną prędkością. Jeśli ktoś, nie potrafi sobie tego wyobrazić, niech obejrzy natychmiast jakiś film, a przynajmniej ten fragment.
W tak wielkiej przestrzeni istnieje ogromna liczba rozmaitych światów.
Niektóre są bez życia od pierwszego obrotu i smętnie kręcą się wokół swoich słońc. Inne jeszcze to zaledwie pył kosmiczny, zmiecione śmiercionośnym podmuchem wybuchającego słońca, niszczącego wszystko, co znajdowało się w zasięgu ostatniego oddechu gwiazdy. Są też ciągle młode światy, wesoło bulgoczące wulkanami i puszczające bańki z lawy.
W tej wielkiej przestrzeni jest też miejsce na światy tętniące życiem, o niezwykłych i często niewyobrażalnych formach.
W nieskończonym wszechświecie, może być ich tak dużo, że szkoda miejsca i czasu na ich opisywanie.
Spośród nich wszystkich jeden jest szczególny.
Nie ze względu na jakąś niezwykłą wyjątkowość, w końcu jest ich tak wiele i potrafią być tak niezwykłe, że ta niezwykłość blednie, powszednieje i staje się rutynowa.
Nie.
Jest szczególny, bo ktoś zwrócił na niego uwagę, wybrał spośród nieskończonej ilości innych i postanowił mu się przyjrzeć.
Ten ktoś to obserwator. Przygląda się światu uważnie i z zaciekawieniem.
*
Która z cech przyciągnęła jego uwagę? Może wygląd?
Ale czy wielki kawałek kamienia, którego powierzchnię dzięki dobrodziejstwu grawitacji w przeważającej większości pokrywa woda, a jego jedynym lądem są dwie wyspy, może przyciągać uwagę? Czy może to być świat interesujący dla kogokolwiek?
Przyjrzyjmy się mu bliżej.
Jedna z wysp jest sto tysięcy razy mniejsza od drugiej. To zaledwie łupina orzecha rzucona w wielki ocean. Przypomina trochę naleśnika o średnicy stu kilometrów na niebieskiej patelni i widocznego wyraźniej dopiero z bliska.
Obserwator pomija ją i skupia się na Wyspie.
Wyspa jest średniej wielkości kontynentem, z ogromnym jeziorem w samym jego środku.
Jezioro, nazywane przez wyspiarzy po prostu Wewnętrznym Jeziorem, zasilają wody pięciu potężnych rzek, a ono samo rozlewa się w kształcie koła namalowanego przez przedszkolaka. Jezioro z każdej strony otaczają góry, w których pięć rzek zaczyna radośnie swe życie, jako pięć źródeł. Góry, nazywano Okręgiem, ponieważ tworzyły dość regularny krąg wokół Jeziora, jakby celowo umieszczony w połowie odległości między Jeziorem, a wielkim oceanem, nazywanym Wielkim Oceanem lub Oceanem Zewnętrznym.
Wysoko w górach Okręgu, wszystkie rzeki dzieliły się, by popłynąć dwoma korytami, z których jedno wpadało do Jeziora, a drugie do oceanu.
Latającym wysoko ptakom ukazywał się niezwykły widok: dwie niemal proste niebieskie linie spływające z gór do jeziora i oceanu.
Przez to Wyspa przypomina nieco pizzę, podzieloną na pięć dużych kawałków.
Rzeki od wieków nazywano Pierwszą, Drugą, Trzecią, Czwartą i Piątą, dodając odpowiednio Wewnętrzną i Zewnętrzną, choć miały różne nazwy w językach ludów Wyspy.
No cóż nie da się ukryć, że Wyspa, jak i cała planeta była mało oryginalnym światem. Zupełnie jakby jego stwórcy zabrakło wyobraźni, albo zlecił pracę jednemu ze swoich uczniów.
Nazwy geograficzne też nie należały na Wyspie do szczególnie wymyślnych. Niemniej były to nazwy pradawne i wyspiarze używali ich odkąd pamiętali, czyli od zawsze. Większość z nich uznawała je za wygodne, konkretne i łatwe, a przez to praktyczne w użyciu.
Wielkie umysły religijne Wyspy zgadzały się w jedynie w kwestii, że jej Stwórca mógł wykazać się większą wyobraźnią i fantazją, nawet odrobiną szaleństwa. Mógł się, chociaż przyłożyć.
Ale tego nie zrobił.
Rozważano nawet przez jakiś czas, że wynikało to z braku czasu. Ciekawe, jak ty byś wykonał tą cała robotę w kilka dni? – pytano w obronie Stwórcy.
Pojawiło się nawet dość radykalne stanowisko, że była to zwykła lewizna, szybka robota na zlecenie jednego z bóstw wyspy.
Przykładowo na wyspie istniała religia, która głosiła, że Wyspę stworzył Sol, bóg słońca. To twierdzenie stało w całkowitej sprzeczności z naukami Okeana, boga mórz i oceanu, którego czciła inna religia, których na Wyspie było bardzo, bardzo dużo. Bo na Wyspie było bardzo dużo bogów.
Choć od dawien dawna nikt ich nie widział po zewnętrznej stronie.
Religie te kłóciły się o szczegóły, takie jak kolejność tworzenia i nazywania, wielkość ofiary, uroda dziewic, czy liczba bogów i jego/jej/ich wcieleń. Były też takie, które negowały obecność dziewic i ofiar, a według ich świętych ksiąg świat powstał spontanicznie, a nazwy nadał Pierwszy Odkrywca.
Były też głosy, że nazwy geograficzne na Wyspie pochodzą od nazw zwyczajowych, używanych przez wyspiarzy od niepamiętnych czasów, ale ze względu na niski poziom niezwykłości pochodzenia owych nazw, głosy te zagłuszano.
Często tak skutecznie, że nie odzywały się już nigdy lub tylko na chwilę, choć dym ze stosów utrudniał zrozumienie tego, co miały do powiedzenia.
Kwestie te, tak poróżniły między sobą wyspiarzy, że pięć krain zewnętrznych wyspy, między pięcioma zewnętrznymi rzekami, nieustannie ze sobą walczyło.
Wnętrze Okręgu nie wtrącało się do ich spraw. Wojna jest zawsze dobrym interesem i część wyspiarzy zadowalał ten stan.
No cóż, można mieć różne pomysły, gdy ma się za dużo wolnego czasu.
*
Zostawmy na chwilę świat Wyspy i spójrzmy na naszego obserwatora.
Wydaje się, jakby stał w miejscu, a jednocześnie przemierzał przestrzeń kosmiczną z prędkością, która wywołałaby zachwyt nerwowych panów w okularach i bezsenne noce reżyserów filmowych.
Coś, co jest świadome swego istnienia, z premedytacją podejmuje decyzje i lubi się bawić, musi posiadać osobowość, co za tym idzie, nie jest już czymś, lecz kimś.
W takim sensie nasz obserwator jest kimś, ale trudno byłoby go nazwać osobą, ponieważ zaklęcia mogą być wieloma rzeczami, ale z pewnością nie są osobami.
Tak więc nasz obserwator jest zaklęciem, ale nie zwykłym zaklęciem czekającym w książce, aż jakiś adept magii go użyje.
Nie.
Jest wolne i nie musi na nikogo czekać. Robi, co chce i kiedy zechce.
Może wędrować, gdzie tylko zapragnie po całym nieskończonym wszechświecie, ponieważ jest Wędrownym Zaklęciem.
Nikt za dobrze nie wie, czym są Wędrowne Zaklęcia. Istniały, odkąd istniała magia.
Może były echem słów Stwórcy, żywymi słowami mocy, które dzięki magii – wszechobecnej w dniach narodzin kosmosu – stały się wieczne. A może powstały samoistnie, kiedy pierwotna magia, gwałtownie wrząca czarami szukała uziemienia.
W przypadku Wędrownych Zaklęć badacze historii Sztuki Magii i Czarodziejstwa zgadzają się ze sobą tylko w czterech punktach.
Wędrowne Zaklęcia wędrują przez wszechświat.
Żywią się magią.
Mają temperament szczeniaka.
Jeśli jakieś trafi w pobliże, należy natychmiast się spakować i wyjechać, najlepiej na inną planetę, choć wskazany byłby inny wszechświat.
Wędrowne Zaklęcie jest dzikie i nieskrępowane, z osobowością, podobną do osobowości psa, bo przecież to jasne, że psy mają osobowość, co wcale nie oznacza, że będziemy w stanie tą osobowość zrozumieć. No chyba, że będzie to osobowość właściciela.
Zaklęcie przypomina nieco psa.
Psa, który znudził się włóczeniem po mieście i z chęcią pomieszkałby w jakimś ciepłym miejscu z kocykiem przy kominku i drapaniem za uszami wieczorem.
Unosiło się nad światem i przyglądało mu uważnie.
Było głodne, zmęczone, a przede wszystkim brakowało mu towarzystwa. Świat Wyspy wyglądał naprawdę obiecująco.
Zaklęcie z daleka wyczuło szczelinę między wymiarami, przez którą wyciekała moc. Kiedy dotarło bliżej, dostrzegło, że planeta kumuluje większość wycieku, uwalniając jego nadwyżki Jeziorem.
Opadło z zawrotną prędkością na powierzchnię oceanu i pomknęło tuż nad jego powierzchnią. Wędrowne Zaklęcia potrafią wiele.
Przeleciało nad malutką wysepką, po przeciwnej stronie Wyspy. Nawet nie zwróciło uwagi na lądek.
Jego mieszkańcy wierzyli, że są potomkami rozbitków cudownie uratowanych z wielkiej kosmicznej katastrofy, którzy trafili do raju. Nikt nigdy nie dowiedział się o istnieniu tego ludu, więc żyli szczęśliwie. Co dziwne, mieli rację.
Zaklęcie coraz wyraźniej odczuwało przyciąganie. To, co z daleka przypominało zaledwie blade wspomnienie, w miarę zbliżania się do Wyspy nabierało mocy.
Zaklęcie dało upust swej radości, wywijając kozła przynajmniej w pięciu wymiarach.
Wędrowne Zaklęcia, o czym nie wiedzieli magowie, były z natury łagodnymi istotami.
W swej wędrówce między światami były przeważnie samotne i każdy świat pełen życia wywoływał w nich coś w rodzaju radości. Tak przynajmniej nazwałby to człowiek.
Forma w jakiej zaklęcie potrafiło okazać swoją radość nieraz już doprowadziła do katastrofy. Zaklęcie potrafiło dokonać zniszczeń niczym słodki, rozbrykany niedźwiadek grizli w sklepie ze szkłem i porcelaną. Oczywiście w o wiele większej skali. Kosmicznej.
Nikt nie wie, co kieruje zachowaniem Wędrownego Zaklęcia. Jakie są jego motywy, jeśli takie posiada. Wiadomo jednak, że Wędrowne Zaklęcia nie potrafią oprzeć się Iskrze Bohatera. Ciągną do niej jak muchy do miodu.
Iskra była na Wyspie.
Zaklęcie widziało ją jak słup białego światła strzelający prosto w granatowe, niemal czarne niebo.
Im bliżej Iskry Bohatera zaklęcie było, tym wyraźniejsze stawały się zatarte już wspomnienia, a raczej wspomnienia emocji.
Wędrowne Zaklęcia nie zapamiętują zdarzeń, gdyż czas dla nich nie istnieje. Jedyne co zapamiętują, to uczucia, jakie im towarzyszą, a większość z nich wiąże się z Iskrą Bohatera.
Bohater zawsze oznaczał przygodę, a Wędrowne Zaklęcia uwielbiają przygody.
I to jest piąta pewna rzecz o Wędrownych Zaklęciach.
Zaklęcie wleciało w słup światła. W samym jego środku rodziło się właśnie dziecko. Rodził się nowy bohater.
A dokładniej bohaterka.
*
Narodziny bohaterów i bohaterek poprzedza zazwyczaj jakieś niezwykłe zjawisko. Często magiczne.
Orlanda Szaleńca zwano Dzikiem od wielkiego dzika, który przed jego narodzinami pojawił się znikąd na dziedzińcu zamku rodu Szaleńców, zabił dziesięciu ludzi i uciekł przez bramę do lasu.
Matka Bjërna Bjërnssona Juniora, żona króla krasnoludów Bjërna Bjërnssona Seniora, na dzień przed porodem miała niezwykłe widzenie. Gdy, jak zazwyczaj, spacerowała po lesie, spomiędzy drzew wypadła na nią z rykiem wielka niedźwiedzica. Na jej grzbiecie siedział krasnolud z wilkiem i zanim widzenie rozmyło się w powietrzu, krasnolud z wilkiem pozdrowili królową ręką i odpowiednio łapą.
Ojca Mariolki Rudej, zwanej Okularnicą, odwiedził tajemniczy gość, gdy nocował w lesie, podczas podróży w interesach. Gość ów przekazał mu podarunek dla córki. Okulary. Okazały się być bardzo przydatne Mariolce, która od urodzenia była krótkowidzem.
Przyjście na świat niemal każdego bohatera i bohaterki poprzedzają takie dziwne zdarzenia. Niemal.
Narodzin Crom nie poprzedziło żadne niezwykłe zjawisko, jej matka nie miała żadnych niezwykłych wizji i snów, wręcz przeciwnie, noc przed porodem przespała spokojnie. Ojca Crom nikt nie budził w środku nocy, a żadni niezwykli goście nie składali mu wizyt, ani tym bardziej podarunków.
Nic. Nawet małej komplikacji przy porodzie.
Lida, Crom była jej piątym dzieckiem, do końca życia zapamiętała znudzony wyraz twarzy akuszerki, która odbierała poród.
Oczywiście dla Crom sam fakt tego, że przyszła na świat był wystarczająco niezwykły, choć wiedziała co nieco, skąd się biorą owce i krowy, które hodowała jej rodzina.
Była to wina jej babci, która nazywała dziewczynkę niespodzianką i rozpieszczała do granic możliwości.
Crom wiedziała, że miała ojca, ale był dla niej tylko słowem. Był kupcem, a ona urodziła się podczas jego ostatniej podróży. Tej, z której nigdy nie wrócił.
Czasami Crom podejrzewała, że to z tego powodu Lida jest taka opiekuńcza. Często do przesady. Wciąż widziała w niej małą dziewczynkę, a przecież Crom miała już dwanaście lat.
Poza tym Lida pozwalała jej niemal na wszystko i Crom bezczelnie to wykorzystywała.
Nie była jednak rozpieszczonym bachorem. Udało jej się uniknąć zepsucia towarzyszącego władzy absolutnej.
Dla jej dwóch starszych sióstr i dwóch starszych braci kuksaniec wart był tyle samo, co czułostka, więc obdzielana była jednym i drugim po równo.
Crom miała mieszane uczucia co do rodzeństwa.
Lubiła braci, bo zawsze ją ze sobą zabierali na ryby, albo po grzyby czy jagody do lasu. Oczywiście nie obywało się bez tradycyjnego straszenia historiami o wilkołakach i smokach, ale Crom uwielbiała te wycieczki i opowieści.
Mogła skakać i biegać do woli, wspinać się na wszystkie drzewa, nawet te, z których nie potrafiła potem zejść. Wiedziała, że kiedy bracia znudzą się kpinami i docinkami, pomogą jej wrócić na ziemię. Choć ostatnio nie mieli dla niej zbyt dużo czasu.
Najstarszy Tom ożenił się i zamieszkał na swoim. Jon terminował u kowala w osadzie. Wracał wieczorami zmęczony, a wolne dni spędzał z innymi terminatorami.
Siostry myślały tylko o wyjściu za mąż. Były bliźniaczkami i marzyły o wspólnym ślubie i weselu. Crom z nimi nie rozmawiała.
Jedyne o czym siostry rozmawiały był wspólny ślub i wesele. Crom brała śluby z kilkoma chłopcami, raz nawet z jedną dziewczynką, gdy była młodsza, ale teraz wydawało jej się, że to było głupie. I niepotrzebne.
*
Siostry mówiły do Crom, ale słuchała jednym uchem.
Czesały ją w pokoju bliźniaczek.
Starsza o kilkanaście minut Mona szarpnęła grzebieniem, który zaplątał się w gęstych włosach dziewczynki.
– Nie kręć się.
– Nie kręcę.
– Masz włosy zupełnie jak twoi bracia – stwierdziła młodsza Jona, czesząca długimi, płynnymi ruchami blond loki Mony.
– Nigdy nie znajdziesz odpowiedniego męża z takimi włosami – ostrzegła Mona.
– To może obetniemy na krótko – zaproponowała Crom.
Siostry popatrzyły na nią zdziwione.
– Na krótko?
– Strasznie muszę czekać, aż wyschną po kąpieli w stawie. Jak obetnę na krótko, to szybciej wrócę do domu. Lida nie będzie się złościć i wszyscy będą szczęśliwi.
Siostry patrzyły na nią z lustra w milczeniu, a potem pochyliły się do siebie i zaczęły szeptać.
– Ty jej powiedz! – powiedziała w końcu głośno Mona.
– Jesteś starsza.
– Ale mi starsza.
– Ale jednak.
Mona spojrzała w oczy Crom.
– Nie możesz obciąć włosów na krótko – oznajmiła wszystkowiedzącym tonem.
– Tylko chłopcy i mężczyźni ścinają się na krótko – dodała natychmiast Jona.
– No i?
Crom kompletnie nie rozumiała, dlaczego długość włosów miałaby decydować, czy jest chłopcem czy dziewczyną, znaczy kobietą.
– Jeśli zetniesz włosy, kto będzie wiedział, że nie jesteś chłopcem? – wyjaśniła Mona.
– I jak znajdziesz odpowiedniego męża? – spytała Jona.
Crom podniosła ściśnięta pięść.
– A co mnie to obchodzi!
Mona skrzywiła twarz w grymasie nieszczerego uśmiechu.
– Jesteś naprawdę urocza, kiedy naśladujesz Jona, naśladującego Toma.
Crom zerwała się z podwójnego łóżka bliźniaczek i wybiegła z pokoju.
Zeskoczyła ze schodów i wylądowała przed drzwiami na podwórze.
Chwyciła za klamkę. Nie zdążyła.
– Dokąd to moja panno!
Lida chwyciła ją za ramię. Corm odwróciła się i uśmiechnęła błagalnie. W katalogu opracowanych przez nią min uśmiech miał numer 5. Proszę, proszę, proszę, proszę.
– Mamuńciu.
– Nie cierpię, jak tak do mnie mówisz.
Przyszedł czas na kolejna minę. Zrobiła smutne oczy i wykrzywiła usta w podkówkę.
– Mamusiu.
– I nie cierpię jak, tak robisz – Lida była niewzruszona.
Crom zrezygnowała i pozwoliła poprowadzić się do kuchni. Stanęła po środku izby i rozejrzała zrezygnowana. Na kuchennym stole leżało zawiniątko.
– Co to? – spytała obojętnym głosem. – Prowiant dla Toma na polu koło Jamy? Dzisiaj miał tam kosić?
– Chciałabyś? – spytała w odpowiedzi Lida.
– No – przyznała się Crom.
– Co jadłaś na śniadanie? – zainteresowała się matka.
– Jabłko.
Dziewczynka podeszła do stołu i przyjrzała się zawiniątku.
– Jabłko?
– Właściwie, to dwa, ale to drugie było nieco kwaśne i nie zjadłam do końca. I dwa jajka.
– Jakie jajka?
Odwróciła się.
– Ups.
Lida spojrzała na nią z naganą w oczach.
– Jestem pewna, że dziś nie było żadnych jajek.
– Jestem pewna, że po tym, jak je zjadłam, to ich nie było.
Lida nie rozłościła się. Wyglądała na zdziwioną, że wychowała tak bezczelne dziecko.
Nie wiedziała, że Crom wstała o świcie i wykradła się z domu, spróbowała jabłek sąsiada, potem znalazła dwa jajka jakiegoś ptakana w gnieździe na drzewie, na które wdrapała się po drodze do domu, zabrała je ze sobą i zanim wszyscy wstali, babcia ugotowała je dla niej na twardo, do tego dokroiła grubą kromkę świeżego i jeszcze ciepłego chleba, z zimnym plastrem białego, słonego sera. Po śniadaniu Crom wróciła do łóżka i spała do południa.
Ale tego nie mogła powiedzieć Lidzie. Zaczęłaby się zamartwiać, a Crom nie lubiła, kiedy Lida się o nią zamartwiała. Dziwnie ją wtedy skręcało w żołądku, kiedy matka patrzyła na nią z niepokojem, więc wielu rzeczy jej nie mówiła i udawała, że opowiada jakieś bajki.
Babcia nigdy o nic nie pytała, tylko uśmiechała się do siebie i Crom uznała, że jest wtajemniczona w spisek.
Dziewczynka miała w zanadrzu skuteczny sposób na uspokojenie Lidy. Przytuliła się do niej, ale spod jej ramienia ciekawie zerkała na zawiniątko.
– Trzeba to gdzieś dostarczyć? – spytała.
Lida westchnęła.
– Wiem, że nie utrzymam cię w domu przez cały dzień. To dla ciebie, tylko wróć przed kolacją.
Crom mocniej przytuliła się do matki.
– Trzymaj się z daleka od kłopotów, bo pewnego dnia przyprawisz mnie o atak serca – dodała Lida surowym głosem.
– Masz silne serce. Dużo zniesie – szepnęła Crom, chwyciła pakunek i już jej nie było.
Tylko drzwi za nią trzasnęły.
– I nie trzaskaj drzwiami!
*
Per nigdy nie chciał być uczniem czarnoksiężnika. Magia go nie pociągała, nawet czarna. Ale rodzice się uparli.
– Mistrzu?
Siedzieli w krzakach przy leśnej drodze i Per nie miał pojęcia, na co czekają od trzech dni.
Największy żyjący czarnoksiężnik Królestwa Baśni, Mitu i Legendy Darek von Deth otworzył oczy.
– Właśnie wyrwałeś mnie z nieprzyjemnej medytacji.
– Wybacz mistrzu.
– Ukarzę cię po powrocie.
– Dziękuję mistrzu. Mistrzu…
– Hmm….
– Niech mistrz wybaczy śmiałość, ale skąd możemy mieć pewność, że jesteśmy w dobrym miejscu?
Per wystraszył się własnych słów, ale coś w nim pękło.
Bał się, bo zakwestionował wszechwiedzę swego mistrza, a Darek potrafił zabić skinieniem palca. Nawet własnego ucznia, co z resztą zdarzyło mu się kilka razy.
Per liczył tylko, że jego własne nazwisko uchroni go przed gniewem czarnoksiężnika.
Darek spojrzał na niego spod krzaczastych brwi. Z bliska nie był taki straszny, pomyślał Per, chwilami nawet sympatyczny.
– Musisz jeszcze wiele czasu poświęcić studiom nad czarną magią mój chłopcze, żeby poznać niezawodne sposoby poznania tego, co wydaje się być nieznane – odpowiedział czarnoksiężnik.
– No nie wiem mistrzu. Od trzech dni mistrz zerka w magiczne lusterko, ale jakoś nic się nie dzieje. Siedzimy tylko w tych krzakach, a mistrzowi nawet nie chce się ruszyć trochę dalej za potrzebą. Niczego się nie nauczyłem, nawet jak magicznie postawić latrynę. Rodzicom to się nie spodoba – chłopak nie wiedział, skąd się w nim bierze ta odwaga.
Chyba po tych trzech dniach coś w nim pękło. Tylko nie wiedział jeszcze co.
– Zaczynasz być bezczelny chłopcze. Choć ród de Mort, słynie z bezczelności.
Mistrz zamilkł. Per czekał na karę lub obelgę, ale czarnoksiężnik jakby o nim zapomniał.
Zdawało się, że drzemał. Chwile znów zaczęły się ciągnąć w nieskończoność.
– Jest – wyszeptał nagle Dark. Sięgnął pod fałdy swego oficjalnego czarnoksięskiego stroju, wyciągnął lusterko w złotej ramie i zajrzał w nie. – Dobrze. Dobrze. Patrz i ucz się chłopcze – wychrypiał.
I zaczął mruczeć. Per wiedział, co to oznacza. Czarnoksiężnik rzucał zaklęcie. Zaczęło się, pomyślał. Chciałbym tylko wiedzieć co, dodał w myślach, bo Vedth niewiele mu mówił.
– Patrz na drogę – wychrypiał czarnoksiężnik. – Weź to – podał mu sztylet pokryty runami i magicznymi symbolami.
Per chwycił zimną rękojeść i wzdrygnął się. Przez chwilę miał uczucie, że ze sztyletu rozpłynęło się po całym jego ciele przeraźliwe zimno.
– Patrz na drogę – wyszeptał Vedth. Jak on to robi? pomyślał Per. Nawet nie przerwał zaklęcia.
– Jestem w twojej głowie, matole. Patrz na drogę. Widzisz?
Per skupił się na drodze. Była to zwykła droga leśna. Po obu jej stronach ciągnął się las. Zwykła droga, pomyślał Per, po czym zreflektował się, że Vedth pewnie czyta jego myśli.
– Nie droga nas interesuje, ale ten, kto za chwilę nią nadejdzie. Skup się i patrz – szept czarnoksiężnika wypełniał głowę Pera.
Było mu coraz zimniej, nie czuł dłoni, w której ściskał sztylet.
– Skup się.
Per spojrzał na drogę.
Zza zakrętu wyłoniła się dziewczynka w rudej czuprynie. Jakieś dwanaście lat, ocenił Per.
– Spójrz. Widzisz to?
Per nie widział.. tego. Pomimo wszechogarniającego zimna próbował się skupić na dziewczynce.
Zbliżyła się i Per otworzył szerzej oczy ze zdziwienia. Otaczała ją delikatna poświata.
– Widzisz ją. Widzisz iskrę. Za chwilę chłopcze ta iskra będzie twoja – szept Vedtha był ciężki jak pokrywy grobowców.
Jaka iskra, chciał zapytać, ale z jego ust nie wydobył się żaden głos. Dziewczynka była coraz bliżej. Per słyszał, że wygwizduje wesołą melodyjkę.
– Teraz chłopcze. Teraz – szept był wszędzie i Per zastanawiał się czy w jego głowie jest jeszcze miejsce dla samego Pera.
*
Coś się działo. Zaklęcie wyczuwało obecność zewnętrznej siły. Jej moc brudziła światło iskry. Zaklęcie fuknęło zirytowane. Ktoś próbował zabrać iskrę jej właścicielowi. Można było to zrobić tylko w jeden sposób.
Skąd zaklęcie to wiedziało, nikt nie wie. Wędrowne Zaklęcie wiedzą wiele rzeczy i nie mają o tym zupełnie pojęcia. Ta wiedza w nich jest. Po prostu.
Brudnej mocy przybywało i coraz bardziej zanieczyszczała światło iskry. Zaklęcie przyśpieszyło i zawirowało. Brudna moc zaczęła wirować wraz z zaklęciem. Zaklęcie przyśpieszyło obroty. Brudna moc zawirowała w małym tornadzie.
*
Crom już miała zaliczyć ten dzień do nudnych i mało udanych, kiedy z krzaków przy drodze wyszedł blady chłopak ubrany na czarno. Zatrzymała się i obejrzała go sobie od stóp do głów. Był wysoki, ale miał tłuste włosy i pocił się, a do tego był blady, nawet bardzo blady, prawie biały.
– Zgubiłeś się? – spytała Crom, ale na wszelki wypadek nie podchodziła bliżej. Chłopak trzymał w ręce nóż i wpatrywał się w dziewczynkę, jakby była istotą z innego świata.
– Głuchy jesteś? Czy tylko głupi?
Blady, jak nazwała go w myślach Crom, nie zareagował na obelgę, tylko stał i patrzył. Crom zaniepokoiła się.
– Może ja pójdę i przyprowadzę jakąś pomoc… – cofnęła się o krok.
– Kretyn!
Poruszyły się krzaki i na drogę wyszedł Dark Vedth.
Crom już tego nie widziała. Kiedy usłyszała głos, natychmiast odwróciła się i rzuciła do ucieczki. Ale po trzech krokach poczuła, że grzęźnie w powietrzu, by zastygnąć w połowie kroku.
– Nigdzie się nie wybierasz moja panno – usłyszała za sobą niski głos.
Głos nie spodobał się Crom, a babcia zawsze powtarzała, że jako niemowlę miała dobry słuch na głosy. Ten głos był zły i Crom zaczęła na poważnie martwić się o Lidę.
Jak ja jej to wytłumaczę, odezwał się cichy głosik w jej głowie.
– Cicho, nie teraz – uciszyła głos sumienia.
– Czy mógłbyś wyjaśnić, na jakiej podstawie magicznie mnie uwięziłeś? – spytała głośno Crom niewidocznego właściciela głosu.
– Co? Nie powinnaś mówić. To było zaklęcie paraliżujące czwartego stopnia – zdziwił się głos.
– Aha. Czarnoksiężnik, a taki młody – Crom spróbowała nagannego tonu, stosowanego często przez Lidę.
– To nie on, idiotko – głos zachichotał. – To ja.
Twarz Vedtha pojawiła się w polu widzenia Crom.
– Ty… ty… ty… – Crom szukała słowa, które nie byłoby przekleństwem..
– Ja. Ja. Ja – zadrwił z niej Vedth.
Crom poczuła, że zastygłe wokół niej powietrze, zaczyna mięknąć.
– Zostaw ją!
To musiał być chłopak, pomyślała Crom. Głos, a właściwie głosik, miał piskliwy.
– Kretyn – mruknął czarnoksiężnik wpatrzony w Crom. – Nie ma o niczym pojęcia.
– O czym? – zaciekawiła się Crom.
Vedth wyprostował się i spojrzał ponad Crom.
– To twoja jedyna szansa, żeby posiąść prawdziwą moc. Bez iskry nigdy nie będziesz prawdziwym czarnoksiężnikiem. Na szczęście dla ciebie, moja umowa z twoimi rodzicami, przewiduje taki moment. Nie martw się, zrobię to za ciebie.
Powietrze wokół Crom zmiękło do tego stopnia, że mogła ruszyć palcem. Vedth zamknął oczy i zaczął bezgłośnie coś mówić.
– Zostaw mnie! Wyjdź z mojej głowy! – w krzyku chłopaka słychać było ból.
Czarnoksiężnik nie zwracał na niego uwagi skupiony na zaklęciu. Szczęśliwie nie zwracał też uwagi na Crom. Dziewczynka mogła już obrócić głowę i szybciutko zerknęła za siebie. Chłopak nadchodził z uniesionym nożem w ręce. Jego twarz krzywiła się w grymasie bólu, a on sam cały drżał.
– Nie walcz. To nic nie da.
Crom nie wiedziała, skąd dobiegł ten głos, ale dobrze wiedziała do kogo należał. Spróbowała się poruszyć delikatnie i nie poczuła wielkiego oporu powietrza. Poczuła za to chłód za plecami.
– Ona nie zdaje sobie sprawy, co posiada. Ty możesz zrobić, z tego lepszy użytek – szeptał głos.
Crom poczuła ruch za plecami. Teraz albo nigdy. Ze wszystkich sił wybiła się i skoczyła do przodu, celując w przejście pod ramieniem czarnoksiężnika, ale Vedth pochwycił ją. Crom odwróciła się i jak w zwolnieniu widziała opadającą rękę. Ostrze opadało coraz niżej. Crom zamknęła oczy.
I nic się nie stało. Ból nie nadszedł.
Otworzyła oczy. Nóż tkwił w piersi czarnoksiężnika, a chłopak patrzył, jak unosi się i opada, w rytm słabnącego oddechu Vedtha.
– To nie miało tak się skończyć – powiedział zdziwiony i eksplodował.
*
– Padnij!
Crom zerwała się i chwilę jej zajęło, zanim zorientowała się, że siedzi na swoim łóżku, w swoim pokoju, na poddaszu swojego domu.
– To tylko zły sen.
Dopiero teraz Crom dostrzegła Toma siedzącego w starym fotelu przy łóżku.
– Tom? Ale skąd ty… – Crom przerwała. – Chłopak… Uczeń czarnoksiężnika.
– Żyje. Ale ledwo. Skąd wiesz, że to był czarnoksiężnik?
– Miał oficjalną szatę i w ogóle. Nie tylko ty potrafisz czytać w tym domu, mój chłopcze.
– Uwielbiam kiedy marszczysz ten swój nosek jak mama – zaśmiał się Tom. – Widzę, że wszystko z tobą w porządku. Idę powiedzieć reszcie, a ty poleż jeszcze chwilę i poudawaj trochę chorą, co – Tom stał i ruszył do wyjścia. W drzwiach odwrócił się i spojrzał na siostrę. – Napędziłaś nam tam niezłego stracha – powiedział i zamknął za sobą drzwi.
Crom ułożyła się wygodnie na łóżku i nakryła kołdrą. Zamknęła oczy i wróciła pamięcią do ewidentnej próby zabójstwa na drodze. Ostatnie, co pamiętała, to eksplodujący czarnoksiężnik.
Drzwi do pokoju otworzyły się i wpadła przez nie Lida, a za nią bliźniaczki. Crom odrzuciła kołdrę i usiadła na łóżku.
– Jestem cała mamo – Crom uśmiechnęła się. Lida chwyciła ją w ramiona i mocno przytuliła.
Crom cała zmiękła i poczuła, jak łzy ciekną jej po policzkach. Tom i Jon wcisnęli się do pokoju na końcu i przyglądali scenie oparci o ścianę z założonymi rękami.
– Ja nie chciałam… on… on… wyszedł na drogę… nie zdążyłam… ja… przepraszaaaaaam – Crom rozpłakała się na cały głos i mocniej przytuliła do matki. Lida również cicho płakała, głaskając Crom po głowie.
– Mówiłam, że nie powinna sama chodzić po lesie – stwierdziła Mona, miała zaczerwienione oczy. – Taka jest nasza Crom – westchnęła Jona i wydmuchała głośno nos. – Nikogo nie słucha i nigdy nie znajdzie sobie porządnego męża – dodała Mona, ocierając łzy. Bliźniaczka podała jej chusteczkę. Crom wyciągnęła do nich ręce.
– Grupowy misiak – zaśmiała się przez łzy. Bliźniaczki objęły ją i Lidę i przyłączyły się do wspólnego płakania.
Tom z Jonem zaśmiali się głośno.
– To nie była twoja wina Crom – Jon przysiadł po drugiej stronie łóżka. – Sami nie wiemy, co tam się stało.
– Jon was znalazł. Ciebie, chłopaka i Vedtha.
– Vedtha? – w Crom ciekawość przeważyła nad wzruszeniem.
– Dark Vedth. Największy z żyjących czarnoksiężników. Właściwie teraz nieżyjący. Ale z nieżyjących też największy – wyjaśnił Jon. Był wyraźnie podekscytowany i Crom przeczuwała, że za nazwiskiem Vedth, kryje się znacznie więcej.
– Przestań Jon – przerwała mu Mona. – To straszna historia – zawtórowała jej Jona. – Crom musi być wyczerpana – Mona spojrzała z wyrzutem na Toma. – Powiedz im coś mamo – Jona odwołała się do najwyższej siły w pokoju.
– Mona, Jona, dziewczynki zobaczcie, co jest w kuchni i zróbcie coś do jedzenia. Wasza siostra musi być głodna – głos Lidy choć drżący nie dopuszczał jakiegokolwiek sprzeciwu. Bliźniaczki natychmiast pobiegły wykonać polecenie. – Tom. Weźmiesz ją na ręce i zniesiesz do babci. A ty Jon… – Lida przerwała i przyjrzała się młodszemu ze swoich synów. – Wypytasz Crom o wszystko, co pamięta.
Tom bez wysiłku uniósł Crom.
– Jak długo spałam – zaciekawiła się Crom.
– Chciałaś powiedzieć, byłaś nieprzytomna dziecko – Lida powróciła do swojego zwyczajnego tonu głosu
– Jak długo?
– Pełne trzy dni – zaspokoił jej ciekawość Jon.
– Tom, babcia. Jon, pogaduszki w trakcie – Lida wygoniła ich z pokoju i zamknęła za nimi drzwi.
– Co ja ugryzło?
– Jon, mamy tu poważną sytuację, więc zostaw ją w spokoju – Tom przywołał do porządku młodszego brata. Schodzili w ciszy i Crom wsłuchiwała się w drewniane schody skrzypiące pod ich stopami. Odpowiadało jej milczenie, bo musiała przemyśleć całą sytuację. Miała całe mnóstwo pytań, szczególnie o tego Vedtha i to, czego chciał. Czarnoksiężnik mówił o iskrze, którą ten chłopak miał zabrać Crom i dziewczynka zachodziła w głowę, o jakiej iskrze mówił Vedth. Uczeń czarnoksiężnika na pewno powinien coś o tym wiedzieć.
– Kim jest ten chłopak? – przerwała milczenie Crom, byli już na parterze domu. Jon otworzył drzwi do babcinego pokoju.
– Ty nam powiedz – odpowiedział Jon, przepuszczając Toma w drzwiach.
– Niemowa?
– Nieprzytomny. Jest w o wiele gorszym stanie, niż ty – głos Toma sugerował, że zachowanie Jona, zaczyna go irytować. Starszy brat posadził ją na babcinym łóżku i wyszedł.
– Gdzie jest babcia? – Crom rozejrzała się po pustym pokoju. Nic się w nim nie zmieniło odkąd była tu ostatni raz. Nocny stolik obok łóżka zastawiony był małymi porcelanowymi figurkami psów, szczególnie szczeniaków. Cały pokój babci był świątynią figurek psów. Stały nie tylko na stoliku, ale na wszystkich półkach a Crom wiedziała, że kiedy otworzy się szafę w kącie, będzie ona pełna figurek. Crom fascynowały te zwierzaki i zawsze zastanawiała się, skąd babcia bierze je wszystkie. Część dostawała od rodziny i sama Crom, kiedy wypatrzyła jakiegoś na targu w miasteczku, namawiała Lidę lub braci na kupno. To nie tłumaczyło jednak wszystkich figurek.
– Zaraz będzie – uspokoił ją Jon. – W tym czasie możesz mi powiedzieć, co się stało na tej drodze.
– Nic nadzwyczajnego – Crom wzruszyła ramionami. – Ten chłopak wyszedł z krzaków i trzymał w ręce nóż. Jak chciałam uciec, to powietrze zastygło i ugrzęzłam, i pojawił się czarnoksiężnik, i namawiał tego chłopaka, żeby mi coś zabrał, ale on chyba nie chciał, bo ten Vedth zirytował się i powiedział do niego, że sam to zrobi. Chłopak już miał mnie zabić, ale odskoczyłam i wbił nóż w czarnoksiężnika, a ten eksplodował. I już. To wszystko.
Jon siedział i patrzył na nią w milczeniu, jakby brakowało mu słów.
– No co? – zdziwiła się Crom.
– Opowiedz mi to jeszcze raz, tym razem dłuższą wersję.
– Najpierw ty mi powiedz o tym Darku.
– No i załapała cię synku – odezwała się od drzwi babcia. Crom nie zauważyła nawet, kiedy weszła.
Babcia miała imię. Crom wiedziała, że nazywa się Luca i jest mamą jej taty, ale wszyscy nazywali ją babcią, odkąd Crom sięgała pamięcią i dla dziewczynki zawsze była babcią. Jedyną babcią jaką miała.
– Jon, idź do kuchni, muszę ją obejrzeć – powiedziała babcia mocnym głosem.
– Mogę poczekać babciu – Jon nawet nie spojrzał na staruszkę tylko wciąż przyglądał się Crom.
– Poczekasz w kuchni, synku – babcia powiedziała to cicho, ale Jon zbladł. Szybko podniósł się z krzesełka i wyszedł.
– To było niezłe babciu – Crom szeroko się uśmiechnęła.
– Ściągaj tą koszulinę, muszę cię osłuchać – ton głosu babci był łagodny. Crom szybko ściągnęła przez szyję koszulę. Przy babci nie wstydziła się swojego ciała. Babcia uśmiechnęła się. Przyłożyła ucho do piersi Crom i wsłuchała się w bicie serca. Potem wzięła ją za rękę i lekko ścisnęła za nadgarstek.
– Miałaś już przypadłość, o której mówiłyśmy? – spytała niespodziewanie babcia.
– Jeszcze nie babciu – Crom nie była speszona. Babcia powoli wtajemniczała ją w świat kobiet. – Babciu?
– Tak niespodzianko?
– Co z tym chłopakiem, no wiesz, uczniem czarnoksiężnika, znaczy, co z nim będzie?
– A co ma być? Jak się obudzi, to odpowie na kilka pytań.
– Aha. Jakich?
– Istotnych.
Crom była przyzwyczajona do tego, że babcia nigdy nie wyjaśniała swoich odpowiedzi. Musiała sama znaleźć własne i już nie mogła doczekać się rozmowy z tym chudym chłopakiem.
– Babciu?
– Co znowu?
– Co to jest iskra?
– Iskra?
– No wiesz iskra. Tylko nie taka z ogniska, to wiem.
Babcia przyjrzała jej się uważniej.
– Iskra?
– Ten czarnoksiężnik, tam na drodze, no tak jakby podsłuchałam jego myśli.
– Myślał o iskrze?
– Chciał, żeby ten chłopak mi ją zabrał i chyba musiał mnie z tego powodu zabić.
– Dziecko, czasami zastanawiam się, po kim ty to masz?
– Co babciu?
– Tą twoją ciekawość. Bo przenikliwość to masz po ojcu.
– Przenikliwość? – Crom nie znała jeszcze tego słowa, ale przy babci zawsze uczyła się jakiegoś nowego.
– Potrafisz dostrzegać rzeczy, takimi jakie są – wyjaśniła babcia.
– Aha – Crom po poznaniu znaczenia nowego słowa straciła nim zainteresowanie. – Myślę, że ten chłopak nie chciał mnie zabić – Crom wypowiedziała głośno myśl, która nawiedzała ją od dłuższej chwili. – On, tak jakby stawiał opór. Wyglądał, jakby walczył sam ze sobą.
– Walczył. Ale przegrał…
ok.
Wilk, Fuks i Nalewajek walczą pod Troją. Trochę im to zajmie.
Staś Borodacz jeszcze nie wie, co go spotka, ale nie ma mowy, żeby wywinął się z tego lekko.
Zatem, żeby nie wypaśćz obiegu...
Co powiedzą państwo na powieść w odcinkach? :)
Zapraszam do spotkania z Crom, najniezwyklejszej ze zwykłych bohaterek z Wyspy, njazwyklejszego z nainiezwyklejszych światów. Z magią.
Miłego czytania.
Autor
Powieść w odcinkach to jest to! :)