Tu jestem! No tu, co się tak rozglądasz? TU-TAJ!
Wiesz, gdzie byłem?! Słuchaj, słuchaj gdzie byłem! Mmnn… puść, już jestem przecież, już się odgubiłem. Nie ściskaj tak… Fuuuj, nie w ucho!
Wcale nie jestem urwipłoć, i nie jestem brudas! To tylko troszkę błocka, to wyschnie. Tak, już obiecuję, że więcej się nie będę gubił… raaany. Posłuchasz mnie już teraz, co?
To było dzisiaj rano, na spacerku.
Jak przechodziliśmy koło tego pola, tam, gdzie wuja Jacek puszcza konie, to przelazłem przez płot i pobiegłem, żeby konia zobaczyć z bliska… no nie patrz tak! Bo wyście z ciocią tak długo blebrali, tak nudno! A ten konik to był serio fajoski, cały kasztanowy, i tylko skarpetki miał białe. No więc sobie od was poszłem, a to, że się zgubiłem, to nie moja wina.
W sumie i tak do bani, bo jak już byłem niedaleko kasztanka, to on zaczął uciekać, o tak: patataj, patataj, patataj, a ja go goniłem, no i nie umiałem dogonić, i się strasznie zmęczyłem. Wtedy naprawdę, słowo honoru, chciałem już do was wrócić. Tylko się nie dało, no bo straciłem orientację terenną. I nagle sobie przypomniałem, jak pani w szkole mówiła, że jak chcemy znaleźć północ, to musimy popatrzeć na mech na drzewie, i z tej strony, co rośnie, to tam jest północ.
Dasz wiarę, że tam w pobliżu żadnego drzewa nie było? Ani mirabelki!
Ale zaraz za polem zobaczyłem zagajnik brzózek, więc już wiedziałem, co robić. Sprytny jestem, nie? Jak lis z bajki! I poszłem do tych brzózek. One nie były obrośnięte, zupełnie. Dlatego musiałem iść dalej. A dalej to już zagajnik robił się lasem. Trochę tam było straszno. Ale ja się nie bałem, wiesz? Wcale! Bo jestem już dorosły chłop – tak mówi wuja. I potem mówi coś jeszcze, że taki dorosły chłop musi sobie pannicę znaleźć, ale tego to już wogle nie rozumiem.
Krążyłem sobie po tym lesie i patrzałem na dęby, i buki, i na te, no, takie najwyższe ze wszystkich… aha, na sekwoje. I uwaga… nie chichraj się, to serio jest szok… mech był Z KAŻDEJ STRONY!!! Pani kłamała! Raz z lewej, raz z prawej, i jak ja się niby miałem odgubić?
Nogi mnie już bolały, więc usiadłem sobie na trawie, i jakieś patyki mnie pokłuły w pupę. No i normalnie byłem z d e n o r i e n t o w a n y . Ale nadal się nie bałem, żeby nie było! Tylko trochę się czułem smutno. Tak jak Stitch wtedy, kiedy uciekł od Lilo. On też siedział w lesie całkiem sam. Oglądaliśmy razem, pamiętasz? Przypomniało mi się to, więc stwierdziłem, że zrobię jak Stitch, i zawołałem "zgubiłem się!". Tylko niezbyt głośno.
I wiesz, i wiesz co??? Teraz najlepsze! Dasz wiarę? Nagle ktoś przyszedł! W "Stitchu" pojawił się Jumba, taki gruby i duży, ale ten ktoś, kto się pojawił, to wcale nie był Jumbą. Był wysoki i chudy, i dziwnie jasny. Cały ubrany na śnieżnobiało! Włosy miał kręcone, blond kędziorki, zupełnie jak Józio, tylko dłuższe. Wydawało mi się, że świecił, no, ale to pewnie mi się przywidziało.
Tak wyszedł jak Filip z konopi zza tej sekwoi. Powiedział, żebym nie siedział na gołej ziemi, bo dostanę wilka, i spytał się mnie, jak się zgubiłem, i powiedział, żebym się nie martwił. Przycupnął sobie koło mnie, uśmiechnął się – dasz wiarę? – najładniej na świecie! Ładniej niż Pan Jezus na obrazku babci. I wtedy się do niego przytuliłem. Ale nie dlatego, że się bałem, ja, dorosły chłop! To był taki m ę s k i u ś c i s k.
Ubranie tego pana było mięciutkie, puszyste jak jasiek z pierzem. Pan się zaśmiał i dał mi chusteczkę, i powiedział, że już dobrze, i żebym się wysmarkał. I że mnie zaprowadzi do was.
Pan musiał być podróżnikiem, bo od razu wiedział, dokąd iść. Opowiadał mi dużo o niesamowitym kraju, skąd pochodzi, o złotych murach miast, i jeszcze że tam nigdy nie zachodzi słońce, ale w to nie za bardzo wierzę, bo przecież w szkole pani mówiła, że słońce wszędzie zachodzi i wschodzi, chociaż mówiła też, że mech rośnie po północnej stronie drzewa, a to nieprawda. No i już nie wiedziałem, komu wierzyć.
Pan podróżnik był baaardzo silny. Kiedy powiedziałem, że nogi mi odpadają, wziął mnie na apa. Mogłem iść sam – żeby nie było – bo przecież jestem dorosły chłop, ale stwierdziłem, że muszę z n e r e g e r o w a ć siły. Na plecach pan podróżnik był jeszcze miękciejszy niż z przodu. Zupełnie jak owieczki wuja Jacka, które trzyma na pastwisku, ale nie tym, gdzie był ten ładny kasztanowy konik, tylko na innym. Ale pan podróżnik nie pachniał jak owieczki – one strasznie śmierdzą, wiesz – bardziej jak… lody kręciołki z budki nad morzem. Raczej jak śmietankowe, bo jak truskawkowe to wcale.
Mijaliśmy drewniany mostek nad strumykiem i tam się zatrzymaliśmy, żeby wymoczyć stopy. Zdjąłem sandały – pan podróżnik nie musiał, bo cały czas był na boso – i wleźliśmy do wody po kostki. LODOWATA! Aż wykręcało! Potem się trochę pobawiłem w budowanie tamy, a pan podróżnik siedział sobie obok na skałce i się uśmiechał, i podawał mi te najlepsze kamyki. I później już mnie nogi wogle nie bolały.
Skończyłem moją tamę i usiadłem koło pana podróżnika, a on stwierdził całkiem serio, że to bardzo wytrzymała tama. Teraz się trochę boję, bo skoro tak, to przecież woda się zatamuje na amen, to strumyk wyleje i będzie powódź, no i co będzie jak zaleje gospodarstwo wuja Jacka?
Musimy go potem ostrzec.
Jak tak sobie odpoczywaliśmy na brzegu, to zrobiłem się strasznie głodny, że aż mi w brzuchu burczało. Wtedy się okazało – dasz wiarę? – że pan podróżnik miał ze sobą chrupki kukurydziane! Miałem akurat ochotę na kaszkę mannę z malinami, co babunia robi, ale to nic, bo chrupki kukurydziane też są pycha. Zrobiliśmy sobie konkurs na to, kto ulepi najładniejszego ludzika z poślinionych chrupek. W końcu nie postanowiliśmy, kto wygrał, ale chyba przegrałem, bo ludzik pana podróżnika był naprawdę fajoski. Potem każdy zjadł swojego ludzika. Trochę chrupków rzuciliśmy jeszcze ptaszkom i poszliśmy dalej, i jakoś tak wyszło, że pan podróżnik znowu mnie niósł na plecach. Mówiłem ci, że jest bardzo silny. Jak wuja mnie nosi, to wytrzymuje trzydzieści, no, góra trzynaście minut, a potem już marudzi, że mu "cierpnie karczycho". Nie wiem, co to jest to karczycho, ale to znak, że już muszę zejść i iść sam.
Dziwiłem się ogromnie – przecież pan podróżnik był taki chudy, a dawał radę. Opowiedział mi historię, jak kiedyś walczył ze złym, rogatym stworkiem, a ja mu wtedy opowiedziałem, jak zbudowałem kiedyś stworka z Lego i też miał rogi. Potem pan podróżnik zaczął opowiadać coś jeszcze, ale już nie usłyszałem co, bo zdrzemnąłem się ciutkę. Śniło mi się, że lataliśmy razem na wielkich, białych skrzydłach, szybko jak odrzutowiec, pod wiatr. To był fajny sen.
Kiedy się obudziłem, leżałem na sianie w wujowej stodole. Jego już nie było. Nie było pana podróżnika. A ja go nie zdążyłem zapytać, czy będzie moim przyjacielem…
WCALE MI SIĘ NIE PRZYŚNIŁO! Naprawdę spotkałem pana podróżnika, i pan podróżnik jest naprawdę!! I kiedyś zobaczysz, przyjdzie znowu. I wtedy, wtedy już na pewno nie zasnę.
~~~
Wszystko poszłoby idealnie, gdyby ojciec nie wręczył mi mapy sprzed dekady.
– Jak mam przejechać przez mostek, skoro tu jest rondo?! – piekliłem się do słuchawki, stercząc przed wysepką jak ostatni baran. Szczęście chociaż, że wskutek później pory ulice w Zapadłowie Dziurowym, czy jak się tam nazywało to wygwizdajewo, były opustoszałe, więc nic mnie nie nagliło.
– Rondo? Niemożliwe – dziwował się staruszek. Lekceważący ton i dźwięki zabawy w tle nie umacniały mnie w przekonaniu, że telefoniczna nawigacja w czymkolwiek pomoże.
– RONDO. Takie z ubitej ziemi.
– No nieee… Basiu, poczekaj… ha, ha! Poczek… Nieee no, jak ostatnio tamtędy jechałem, to był mostek.
– A kiedy ostatnio jechałeś?
– Mmm, z cztery, pięć lat temu, więc całkiem niedawno. Za mostkiem była długa aleja, chyba Kasztanowa, a za nią cudowny park.
Podniosłem wzrok znad rozpostartej za kółkiem mapy, może i dziesięcioletniej, ale prezentującej się tak, jakby pamiętała czasy głębokiej komuny. W miejscu rzekomego parku wznosił się potężny barak.
– Tia, tatku… dzięki – burknąłem wściekły i natychmiast się rozłączyłem. Zanim zerwało, zdążyłem jeszcze usłyszeć odległe pijackie nawoływanie wuja Jacka.
Tak się składało, że cała moja rodzinka wybyła do ojczystej wsi, do gospodarstwa wujka, gdzie za dzieciaka spędzałem wakacje. Zdaje się, że po to, by świętować weselicho jakiejś sąsiadki zza płota. Piąta woda po kisielu, ale oczywiście należało się obowiązkowo stawić na zakrapiane przyjęcie.
Jeżeli chodzi o mnie, nawet perspektywa lejącego się strugami alkoholu nie była dostatecznie pociągająca, by przyćmić potworności wiejskiego wesela. Cudem, dacie wiarę – c u d e m wymigałem się od imprezy. Fart chciał, że termin biwaku, który planowaliśmy z kumplami od przeszło miesiąca, pokrywał się z terminem wesela. Mamcik oczywiście smęcił strasznie, ale w końcu pozwolił mi urwać się na długi weekend w plener. Biwak. Porządny, męski wiec, z piwkiem w łapie i grillowaną karkówką w zębach, nie jakieś tam potańcówy.
Żyć nie umierać. Problem był tylko jeden, a imię jego: Lokalizacja.
– Dzwonowo… Łopuchowo… Niedźwiedziny… szkuźwa… – mamrotałem, wytężając wzrok przy słabym świetle samochodowej lampki. Westchnąłem ciężko nad bezużyteczną mapą i ciepnąłem ją w kąt. O kilkanaście nieistniejących dróg za wiele, bym miał do niej cierpliwość.
Nie żebym był słabym kierowcą, ale prawo jazdy posiadałem dopiero od roku, moja orientacja terenowa leżała i kwiczała, a godzina… zerk na zegarek… dochodziła północ.
Nie, to jeszcze nic.
Moment, w którym wstukiwałem na klawiaturze numer do Józka – kumple przyjechali wcześniej, byli już od dawna na miejscu – bateria mojego telefonu uznała za odpowiedni, by zakończyć swój nędzny żywot. No i zaczęło padać.
Podczas minuty ciszy wzbudźmy w sercu współczucie dla opuszczonego na rozdrożach młodzieńca.
– Cieeemno, tak tu cieeemno… – jojczała w radio jakaś pop gwiazdeczka.
– Zamknij się – jęknąłem żałośliwie, spuszczając nos na kwintę.
Ktoś na mnie zatrąbił. W Zapadłowie Dziurowym istniała jednak jakaś żywa dusza… Zjechałem gdzieś na bok, a rozklekotany maluch (to one jeszcze istnieją?) wyminął mnie z zadufanym pyrkotem. I znów zostałem sam.
Zaparkowałem na połaci asfaltu, w którym więcej było dziur niż samego asfaltu. Czy był to parking, trudno stwierdzić, w każdym razie – powierzchnia względnie utwardzona.
Wiejska noc była czarniejsza niż ta polarna. Przysadziste sylwetki stodół, magazynów, chatek i garaży zamazywały się w obcym krajobrazie. Ciemno wszędzie, głucho wszędzie. Tuż nad ziemią kłębił się siwy dym. Jego specyficzny zapach mieszał się ze smrodem nawozu dolatującym znad pól i wpełzał mi do auta, przeciskając się przez szyby. Mnie tam zbytnio nie przeszkadzał. Był po prostu zapachem dzieciństwa. Deszcz bębnił o karoserię. A ja nadal pusto wpatrywałem się w pedały i sprzęgło, ciężko oparty o kółko.
Zgubiłem się.
– Skręć w lewo – usłyszałem beznamiętny głos z GPS-a.
– W dupę, nie w lewo – burknąłem.
Uświadomienie sobie, że GPS-a nie posiadam, zajęło mi dłuższą chwilę.
– HEEE?!?
Podskoczyłem na siedzeniu, aż wyrżnąłem głową w dach. Sycząc jak gniewosz plamisty i trąc obolałą łepetynę, równocześnie próbowałem wymacać roztrzęsioną dłonią klamkę samochodową, by otworzyć sobie drogę ucieczki…
I nagle zamarłem.
Mężczyzna, który zmaterializował się na siedzeniu pasażera, spokojnie zwrócił spojrzenie w moją stronę. I uśmiechnął się. Najładniej na świecie.
– Kopę lat.
Jeżeli zastanawialiście się kiedyś, jak wyglądała człowiek, który połknął kij od miotły, to tamtego dnia bezpowrotnie przegapiliście encyklopedyczny model.
– P-pan… pan… pan… pan podróżnik!!!
Zaśmiał się krótko, ukazując perłowe zęby. Jedynym, co przewyższało nieskazitelnością biel tuniki pana podróżnika, była biel tych zębów.
– Ano ja. Tęskniłeś?
– Skąd ty… jak się tu… kim… wogle…
– Hej, hej! Po kolei, jeśliś łaskaw.
Odetchnąłem głęboko. Do ochłonięcia pozostawała jeszcze długa droga, ale serce powoli wracało do swojego naturalnego rytmu.
– Masz skrzydła – wypaliłem, bo oczywiście była to w tych okolicznościach najistotniejsza kwestia do analizy.
I nie kłamię. Dacie wiarę, facet miał skrzydła.
– Trochę zamokły – stwierdził pan podróżnik zupełnie swobodnym tonem. Przytknął nos do pierza. – Łeh – skrzywił się. – Przeszły dymem. No ale nic. – Klepnął się po kolańcach. – Dalej, odpalaj ten silnik! Mówiłem ci przecież, skręć w lewo. Zaprowadzę cię.
Może to osłupienie, może to późna pora, a może to ten dym dziwnie na mnie działał – w każdym razie posłuchałem. Przekręciłem kluczyki w stacyjce, silnik warknął. I ruszyliśmy.
Z głośniczków sączyła się teraz muzyka godna amerykańskiej windy. Trochę mi było niezręcznie… chociaż nie, to nie to. Tak raczej… no, surrealistycznie.
– Patrz na drogę – rzucił pan podróżnik, widząc, że zerkam na niego po raz setny. – I włącz długie.
Był taki, jakim go zapamiętałem.
– Nie zmieniłeś się – powiedziałem.
– Ty w gruncie rzeczy też. Tylko za dzieciaka większy z ciebie był gaduła.
Przerwy w dialogu wypełniał szum kół toczących się po żwirze.
– Taki sam. Teraz… teraz to trochę mnie przez ciebie zatkało. No, nie mów, że się dziwisz.
– Wcale – przyznał, pakując mi niespodziewanie w usta chrupkę kukurydzianą, dobytą znikąd. Potem sam jedną gryznął.
– Ęki – wymemlałem z pełnymi ustami.
– Teraz w prawo. Uważaj na gałęzie.
Koła szumiały. W tej szumiącej ciszy trochę rozmyślałem. Zdałem sobie sprawę, że nie muszę dociekać, kim on jest. Nie potrzebuję wiedzieć, kim on jest. Ważne było tylko jedno.
– Jak masz na imię? – zapytałem.
– Hmm. – Pan podróżnik strzepnął okruszki z białej tuniki. – Adeoniasz.
– Adeoniasz – powtórzyłem, i już wiedziałem, że zapamiętam, jakkolwiek dziwacznie by to nie brzmiało.
– Ale możesz mówić mi Ani.
Sam się nie przedstawiłem. Przecież on znał moje imię. Nawet jeśli nigdy mu go nie zdradziłem.
Odbiliśmy w prawo. Jechaliśmy teraz duktem leśnym, co chwila podskakiwaliśmy na wybojach. Wtedy zaczęliśmy sobie opowiadać historie. Tak jak kiedyś. Z początku to on mówił, a ja słuchałem, ale później obaj paplaliśmy jak najęci. I co chwila albo się zdumiewaliśmy, albo zaśmiewaliśmy, albo wcinaliśmy chrupki.
Jakby na przekór emocjom, robiłem się trochę senny. Stłumiłem ziewnięcie. Zerk na zegarek: północ pięćdziesiąt cztery.
– Ani…
– Hm?
– Dlaczego wtedy zniknąłeś?
Zanim odpowiedział, Adeoniasz namyślał się, jakby dobierał właściwie słowa. Pocierał przy tym ciut zadarty nos.
– Musiałem zniknąć – odrzekł w końcu. – Zniknąć i wrócić.
– Tam, gdzie słońce nie zachodzi?
– Właśnie tam. Tam mnie czekają.
– No tak – pokiwałem głową – pewnie takich jak ja, co ciebie czasem potrzebują, jest na pęczki.
Ale Ani zaprzeczył z powagą.
– Nie. Ty jesteś tylko jeden. Jeden ty na jednego mnie, i jeden ja na jednego ciebie.
– To dlaczego…
– Dlaczego nie przychodziłem? – wszedł mi w słowo. – Dlatego, że mogę zjawić się tylko wtedy, kiedy się śmiertelnie pogubisz.
Zmarszczyłem brwi.
– Od tamtego razu gubiłem się po milionkroć! Więc niby…
– A ile razy to otwarcie przyznałeś, co? Poza tym, zawsze byli wokół ciebie ludzie, którzy pomagali tobie się odgubić. I metaforycznie, i dosłownie. I ciesz się, że masz takich ludzi. Że są.
Koła szumiały. Deszcz bębnił. Wycieraczki szurały. Długie świeciły. Antyczna mapa pokutowała w kącie. Dym i nawóz zniknęły. Teraz były żywica i piach. I też pachniały dzieciństwem. W radio Sounds of Silence. Sennie. Ale ja nie mogłem zasnąć. Nie tym razem.
– Ani?
– Hm?
– Będziesz moim przyjacielem?