Odi? Ciężko dokładnie powiedzieć, jaki był. Taki miał już charakter, że raz był czarujący, a kiedy indziej zupełnie nie szło z nim wytrzymać. Grymasił, foszył się jak panienka, taka kawiarniana wysiadywaczka. No wiecie, taka kokietka w rogowych raybanach, ubrana w sposób absolutnie planowo niedbały w markowe szmatki z cudzych szaf, a w dłoni nieodłączny tekturowy kubek z kawą. Znacie takie, prawda? On też je znał. Na wylot. Może dlatego tak się czasem zachowywał? Taka poza, której nie potrafił już oddzielić od prawdziwego siebie. Maska, którą przywdziewał ilekroć wychodził szlifować śródmiejskie trotuary. Kursował wtedy między Żurawią, a placem Zbawiciela, jak samotny ryś w poszukiwaniu zdobyczy. Bo tym były dla niego te wszystkie Kasie, Anie i Beaty. Zwierzyną. Trofeami myśliwego. Banalne, mówicie? Być może, ale tak to właśnie wyglądało i jeśli można mieć do kogokolwiek pretensję, to nie do niego. Bo czy można winić kota, że ciągnie go do myszy?
Ja w każdym razie, nigdy nie miałam mu tego za złe bo wiedziałam co nim powoduje. A zresztą, jakże mogłabym być o nie zazdrosna? O co? O te wymuszenie radosne twarze, kolorowe ciuszki, wystudiowane pozy i przeintelektualizowane rozmowy polegające na powtarzaniu zasłyszanych w telewizji morałów? O chętne sięganie po postępowych autorów, jeśli tylko napisano o nich w gazecie, a ich publikacje nie były grubsze od instrukcji obsługi czajnika elektrycznego? Ha, nigdy. Wybaczcie, ale samo porównywanie siebie do nich wpływa na mnie deprymująco. To jakby kazać, no nie wiem, żołnierzowi kompanii reprezentacyjnej równać krok do kulejącego… ech, ale wróćmy do niego.
Pierwszy raz zobaczyłam go właśnie w jednej z tych kawiarni. Byłam tam zupełnie przypadkiem. Przysięgam, naprawdę nie chodzę tam trzaskać słit focie na fejsa. Robiłam jakieś drobne zakupy w niedalekim butiku bieliźnianym na Marszałkowskiej, a dzień był szary i deszczowy jak to bywa na jesieni. Wiatr nieprzyjemnie targał moim płaszczem, mierzwił włosy i wyrywał z ręki papierową torebkę. Zadrżałam z zimna, stawiając trenczowy kołnierz.
– No mała, dobrze ci zrobi gorąca, słodka kawa – powiedziałam sobie i czym prędzej podreptałam w kierunku placu Zbawiciela.
Z westchnieniem przywitałam na wpół spaloną tęczę – metalową konstrukcję częściowo okrytą kolorowymi wstążkami, stojącą pośrodku ronda. Najwyraźniej była w połowie swojego życiowego cyklu. W tamtym czasie jej ciągłe podpalanie i odbudowywanie stało się pewną formą ideologicznego dyskursu, pomiędzy ludźmi o skrajnie różnych od siebie poglądach. Oczywiście, jak to często bywa w takich przypadkach, ogień nieomylności podpalał nie tylko serca i umysły. Tylko przewróciłam oczami, ludzie zawsze pozostaną tacy sami. Obeszłam plac dookoła, szukając skrytego pod arkadami lokalu, w którym nie było zbyt wielu gości. Nie przepadam za tłumami. Kilka minut później, ściskałam w ręku ogromny kubek przyjemnie parującej kawy z cynamonem, miodem i mlekiem. Siedziałam tak przy niewielkim stoliku i przyciśnięta do szkła witryny, popijałam słodki nektar. Zastanawiałam się, co tu począć z resztą dnia, kiedy z zamyślenia wyrwał mnie kobiecy śmiech. Nieco zbyt głośny, gardłowy. Z typu tych, co to nigdy nie ma pewności czy ten ktoś się dusi czy śmieje.
Niestety, filigranowa blondynka wydająca ten raniący uszy charkot, mimo mojej nieśmiałej nadziei, nie dławiła się właśnie kostką cukru. Przeciwnie. Najwyraźniej świetnie bawiła się w towarzystwie jakiegoś odwróconego do mnie tyłem mężczyzny. Siedzieli na stołkach przy barze. On o czymś opowiadał, swobodnie gestykulując. Ona ściskała w ręku wysoką latte w szklance z grubego szkła. Co i rusz przysysała się do długiej różowej słomki, z wprawą pociągając solidne łyki wydatnymi ustami.
Zastanawiałam się tylko, czy pod tymi blond włosami, za czerwonymi okularami z zerowymi szkłami, kryje się chociaż krztyna intelektu? Taka odrobina, która pozwoli jej opanować ten przywodzący na myśl ostrzegawczy pisk preriowego pieska śmiech, na tyle by było to społecznie dopuszczalne. No, w każdym razie przez społeczeństwo mające w tej chwili swoją przedstawicielkę w mojej osobie. Facet chyba znowu powiedział coś zabawnego bo dziewczyna parsknęła omal nie opluwając siebie i jego kawą. Ledwie zdążyła zakryć dłonią usta. Przeprosiła go i wciąż chichocząc popędziła do łazienki stukając bordowymi botkami, kręcąc pupą opiętą szarą, wełnianą sukienką. Pozerka. Ciekawe co taki modnie ubrany facet jak on robił z takim bezguściem? Jesienna, bordowa marynarka z naszywkami na łokciach, spodnie w ciemnym denimie i buty o zaokrąglonych czubkach z wysokim wiązaniem, wyglądał prawie jak jakiś hipsterski literat. Odprowadził ją leniwym spojrzeniem, a gdy tylko zniknęła w korytarzu, odwrócił się w moją stronę. Omiótł wzrokiem salę, by po chwili mnie zauważyć.
Nie dałam po sobie niczego poznać, nonszalancko spoglądając na chłostaną deszczem ulicę. Niemal czułam dotyk jego spojrzenia, ale cierpliwie, wytrzymałam tych kilka sekund potrzebnych do tego by mógł mnie właściwie ocenić i zrozumieć, że to nie ta sama klasa co jego wesolutka przyjaciółka. Było to konieczne, ponieważ nauczona doświadczeniem już nieraz musiałam spławiać niechcianych adoratorów, którym wydawało się, że grają w tej samej lidze i wobec tego mogą być w polu mojego zainteresowania. To był mój model zachowania, który w myślach nazywałam “NNS”, czyli nonszalancja, nagana, spławienie. Wykonałam już punkt pierwszy i właśnie przeszłam do drugiego.
Nagana wzrokowa przeważnie działała na dwa sposoby. Albo delikwent uciekał gdzieś oczami, ewentualnie wstydliwie spuszczał głowę, albo robił coś w jego mniemaniu zachęcającego, a faktycznie zupełnie prostackiego, np: puszczał oko. Jakimś cudem, wielu wydawało się, że są Don Juanami przed którymi każda chętnie rozłoży nogi, a w ich podbojach absolutnie nie przeszkadzała uwierająca w palec obrączka.
Odwróciłam więc głowę by udzielić mu niewerbalnej reprymendy bo wyglądało na to, że to właśnie jeden z nich, a wtedy spojrzał mi prosto w oczy i uśmiechając się nieznacznie, uniósł filiżankę lekko skłaniając głowę. Spokojnie, po przyjacielsku. Tak mnie to zaskoczyło, że przez chwilę zamarłam, zbita z pantałyku. Miał przystojną, męską twarz o wyrazistej, pokrytej kilkudniowym zarostem szczęce. Sympatyczny, nieco chłopięcy uśmiech. Oddałam pozdrowienie i wróciłam do popatrywania przez szybę, by nie pokazać rodzącego się we mnie zaintrygowania. On z kolei odwrócił się w stronę baru powoli dopijając herbatę. Po chwili wróciła jego wesolutka znajoma. Rozmawiali jeszcze trochę, ale już ciszej. Zerknęłam, najwyżej raz czy dwa, tak z ciekawości. Później jakoś tak zatopiłam się w myślach, że niemal nie zauważyłam jak po kilku minutach wyszli.
***
Musicie wiedzieć, że z natury jestem wielkim romantykiem. Naprawdę. Wierzę w miłość od pierwszego wejrzenia, aż po sam grób. Wierzę w zespolenie dusz, w dwie połówki jabłka i te wszystkie inne dyrdymały. Jestem święcie przekonany, że gdzieś tam, w bezkresnym wszechświecie jest osoba, tak mi bliska, że niemal identyczna. Dopełniająca. Bez niej, czuję jak od środka wypala mnie ogień. Jak gniecie mnie straszny głód, którego nie mogę zaspokoić niezależnie ile bym zjadł. Wiem, że będę naprawdę szczęśliwy dopiero kiedy ją odnajdę. To między innymi dlatego się z nimi wszystkimi spotykam. Dlatego wycieram podeszwy moich skórzanych butów, od klubu do knajpy, od knajpy do kawiarni. Na świecie jest siedem miliardów ludzi. Ponad połowa to kobiety. Jeśli odrzucę te zbyt młode lub zbyt stare, albo z innych powodów poza moim zainteresowaniem, to nadal zostaje strasznie duża ilość pań do poznania. Prawdziwy ocean, po którym żegluję.
Ponieważ jestem realistą, skupiam się tylko na tych żyjących w tym i tak przecież dużym mieście. Liczę, że dopomoże mi szczęście i przeznaczenie. Już raz wydawało mi się, że spotkałem tę jedyną, ale najwyraźniej wrażenie to było nieodwzajemnione. Co tylko umocniło mnie w poczuciu sensu co do dalszych poszukiwań.
Tamtego popołudnia umówiłem się z poznaną na ulicy dziewczyną. Poszliśmy do pobliskiej knajpy na kawę. Zagadałem ją na „zagubionego turystę”. Działałem szybko. Po prostu mijaliśmy się i w momencie, w którym podniosła na mnie wzrok, spojrzała w oczy i sympatycznie uśmiechnęła, oddałem promienny grymas i prawie nie myśląc zaczepiłem pytając o drogę. Miałem oczywiście przygotowaną w pamięci listę lokalizacji, teatrów, kin, muzeów które mógłbym chcieć odwiedzić dlatego zagadnięcie wyszło całkowicie naturalnie. Nie to, żebym pokładał w jej osobie jakieś specjalne nadzieje. Co to, to nie. Obiektywnie jednak przyznam, że miała rewelacyjny biust, tak na pierwszy rzut wyćwiczonego oka jakieś “85C”. Być może jej twarz nie była jakoś specjalnie interesująca, ale miała świeżo umyte, długie blond włosy i starannie nałożony makijaż, a jestem estetą.
Coś tam wymyśliłem, że niedawno przyjechałem i szukam kogoś kto oprowadzi mnie po mieście. Wyczułem jej wahanie. Odgadłem, że sama nie jest stąd. Niepewność nadrabiała postawą i ubiorem, jak skopiowanym z prasy kobiecej. Pewnie przyjechała tutaj do pracy, albo może na studia. Jeszcze czuje się obco ale już chłonie to co miasto ma do zaoferowania. Na to wskazywał dodatek kulturalny do gazety, którą trzymała pod pachą i kubek ze starbucksa w dłoni. Emblematyczne przedmioty mieszczańskiej maniery. Nie mam oczywiście nic do mody. Poważnie, nie przeszkadzały mi tapirowane fryzury i poduszki w marynarkach z lat osiemdziesiątych, ani szelesty dresów w kolejnej dekadzie. Po prostu każdy czas ma swoją modę, rozumiem to i szanuję. Wymagam tylko spójności, konsekwencji i oczywiście dbania o cholerną higienę. Od razu uprzedzę, lakier, żel, puder i podkład to nie to samo co pieprzona woda i mydło. Zdziwilibyście się jak wiele kobiet o tym zapomina. W każdym razie dziewczyna okazała się zgodnie z przewidywaniami czyścioszką, a także sympatyczną osobą. Poprosiłem ją żeby pokazała mi gdzie jest Teatr Polonia.
To był dobry wybór. Byliśmy w miarę blisko, a sam budynek ukryty jest w drugiej linii zabudowy od Marszałkowskiej i łatwo go przeoczyć. Poza tym, stamtąd miałem dwa kroki do placu Zbawiciela, więc łatwo mogłem zrewanżować się niezobowiązującą kawą. Tematów do rozmów nie mogło mi zabraknąć, dość dobrze orientowałem się w teatralnym repertuarze. Kwadrans później siedzieliśmy przy barze w jednej z moich ulubionych knajpek. Nie żebym był, pardon za wyrażenie, hurtownikiem. Lubiłem jednak miejsca gdzie obsługa była sprawna, a barman nie rzucał mi uśmieszków albo głupich uwag widząc mnie znowu z inną dziewczyną. Gdzie było trochę miejsca, a wystrój nie odstręczał tandetą i brudem. Postawiłem jej latte, a sam sączyłem espresso. Słuchałem co ma do powiedzenia. Najważniejsze, by wsłuchać się w to co kobieta ma do powiedzenia. Nawet jeśli rozmowa, tak jak w tym przypadku, sprowadza się do quasi feministycznych banałów. Pozwoliłem jej się wygadać i upłynęło sporo czasu nim zapytała w końcu o mnie. Ponieważ tak wiele mi o sobie powiedziała, wiedziałem dokładnie co odpowiedzieć. Tak, ja też przyjechałem z małego miasta, pracuję jako handlowiec, też uwielbiam Slavoja Žižka i oczywiście, że wybieram się na manifę. Nic z tego nie było prawdą, ale dzięki takim odpowiedziom, poczuła się jakby spotkała bratnią duszę. Z kolei ja już wiedziałem, że nie jest moją drugą połową, no ale skoro już się poznaliśmy, to czemu nie wykorzystać okazji? I tak nam mijał czas.
Opowiadałem właśnie jakąś zabawną anegdotę i dziewczyna parsknęła śmiechem potrącając szklankę. Nic wielkiego się nie stało, barman zaraz przetarł kontuar, ale dziewczyna przeprosiła i powiedziała, że musi skoczyć do łazienki. Roześmiana, podniosła się ze stołka i niby przypadkiem położyła rękę na moim kolanie. Pomogłem jej delikatnie łapiąc za biodra i dobrze wiedziałem, że jest już moja. Odeszła zalotnie kręcąc pupą i wierzcie mi, aż pociekła mi na ten widok ślinka.
To właśnie wtedy po raz pierwszy zobaczyłem Kal. Od razu mnie zaintrygowała, bo takich długich, kruczoczarnych włosów, spływających skręconą kaskadą na plecy nie sposób przeoczyć. Siedziała sama, zapatrzona melancholijnie w przestrzeń za szybą. W dłoniach trzymała zabawnie duży przy jej drobnej sylwetce kubek, z którego w przerwie zadumy pociągnęła łyczek. Od razu widać było, że dziewczyna ma styl, a to potrafiłem docenić. Francuski manicure na smukłych, zadbanych i pozbawionych biżuterii palcach, zapinany na frędzelkowate sznureczki kardigan w kolorze owczej wełny i czarne legginsy opinające zgrabne nogi. Do tego skórzane botki z wysokim obcasem , a na przewieszonym przez oparcie krzesła płaszczu, no tak, klasyczny szalik w kratkę burberry. Ciekaw byłem jej twarzy. Czułem się jak koneser sztuki kontemplujący doskonałą rzeźbę lub obraz i w tym zachwycie nie było z mojej strony nic zdrożnego. Właśnie wtedy ściągnąłem na siebie jej wzrok. Popatrzyła mi w oczy, odstawiając kubek, a ja ujrzałem śniadą twarz o wyrazistych kościach policzkowych i doskonale zarysowanej linii ust. Poczułem ulgę i wdzięczność do losu, że ten idealny obraz zwieńczony został przez tak posągowej urody buzię z dwoma węgielkami błyszczących inteligencją oczu. Uniosłem filiżankę i skinąłem dziewczynie w szczerym pozdrowieniu. Zmieszała się, ale po chwili odzyskała rezon wykonując podobny gest w moją stronę. O tak, miała klasę. Jaka szkoda, że byłem zajęty, a najgorsze co mogłem w tej sytuacji zrobić, to spróbować nawiązać z nią jakąś bliższą znajomość, na co byłem pewien, absolutnie nie przystanie. Postanowiłem jednak, że coś muszę zrobić, a nuż kiedyś w przyszłości nasze drogi jeszcze się przetną. Rozważania przerwał powrót mojej towarzyszki. Skupiłem się już tylko na niej. Wszystko szło dobrze, dlatego zaproponowałem kino, wiedziałem, że tego dnia w pobliskiej Lunie trwał festiwal filmu europejskiego. Moja towarzyszka przyklasnęła z zachwytem. Po chwili już się zbieraliśmy i kiedy podawałem dziewczynie płaszcz, doznałem olśnienia.
Wyjąłem z kieszeni marynarki długopis i na barowej serwetce napisałem coś co dawno temu bardzo mi się spodobało, a co być może ucieszy moją kawiarnianą boginkę. Serwetkę podałem barmanowi, z cichą prośbą by przekazał ją siedzącej pod oknem brunetce, ale dopiero po moim wyjściu. Zapłaciłem rachunek dokładając sowity napiwek i podziękowałem grzecznie. Wychodząc nawet nie obejrzałem się za kratką burberry, ale nie mogłem powstrzymać wykwitającego mi na twarzy uśmiechu.
***
Znowu mnie zaskoczył. Kilka minut po ich wyjściu podszedł kelner pytając czy czegoś jeszcze sobie życzę. Podziękowałam, a wtedy skłonił się i dyskretnie położył na stoliku złożoną na pół serwetkę.
– Siedzący wcześniej przy barze mężczyzna prosił o jej przekazanie – powiedział.
Spojrzałam na niego nierozumiejącym wzrokiem, a on uśmiechnął się ciepło dodając:
– Proszę ją rozłożyć i przeczytać – poradził na odchodnym.
Gapiłam się na ten kawałek papieru jakby nie był to zlepek przetworzonej celulozy, a jakiś bo ja wiem, meteoryt który chwilę wcześniej wpadł w obłokach dymu roztrzaskując okno kawiarni. Patrzyłam tak i patrzyłam, aż uznałam, że to co najmniej głupie, takie bezcelowe przyglądanie. Z największą godnością na jaką było mnie stać i udawaną nonszalancją, wzięłam do ręki wiadomość, czytając:
"Roślinna miłość we mnie by wzrastała
Większa od królestw, bardziej od nich trwała.
Sto lat bym strawił, sławiąc dookoła
Blask twoich oczu i foremność czoła"
I tyle, nic więcej. Żadnego podpisu, żadnego numeru telefonu, nic. Doskonale znałam wiersz, z którego pochodził cytat. A to łobuz! Co on sobie myślał? Ale im dłużej patrzyłam w zapisane niebieskim tuszem słowa tym bardziej chciało mi się śmiać. Miał nie tylko tupet ale też poczucie humoru. Ciekawe czy zna cały ten wiersz i jego dwuznaczność? Na pewno. Roześmiałam się.
***
Jędrne, młode piersi w rozmiarze “C” podrygiwały nade mną w takt miłosnego staccato, a ja próbowałem skupić się na tym pięknym widoku. Bezskutecznie. Chociaż przed nosem tańczyły mi nabrzmiałe antenki sutków, widziałem tylko kruczoczarne włosy i ciemne oczy o mądrym spojrzeniu. Jeszcze chwila i mój brak koncentracji stanie się odczuwalny dla partnerki. Skarciłem się w myślach wracając do tu i teraz. Umysł znowu miałem czysty, powoli napełniany pożądaniem. Wziąłem się do pracy ze zdwojonym wigorem, przewracając dziewczynę na plecy. Wszedłem w nią zdecydowanie, gładko przechodząc z miarowego galopu w szaleńczy cwał. Byłem niezłomny niczym budowlany kafar, pracujący w tempie karabinu maszynowego. A ona krzyczała, targana spazmami rozkoszy raz, drugi i w końcu trzeci. Dopiero wtedy eksplodowałem skumulowanym napięciem, wyginając się w łuk wbiłem palce w jej ramiona nim z jękiem opadłem na pościel. Długo nie mogliśmy złapać tchu leżąc w bezruchu, a krople potu wolno schły na naszych rozpalonych ciałach.
Niewiele, cholera jasna, brakowało żebym zawalił sprawę.
Wiecie, tak naprawdę chodzi o ból przemijania. Ja wiem. To takie ładne sformułowanie, takie zgrabne słowa opisujące coś zgoła strasznego. Przerażającego. W każdym razie, jeśli nikogo z was to nigdy nie przerażało to albo jesteście trochę szaleni, albo mocno religijni, albo dużo pijecie. Gwarantuję, nie ma mocnych, którzy nie baliby się śmierci. Takiej czy innej, w ten czy inny sposób. Ja to doskonale rozumiem, nie wierzę i nigdy nie wierzyłem w żadnego boga, dlatego na myśl o przemijaniu mam pełne portki. Jestem w pełni świadomy swojego przerażenia. A powiem więcej – ja ten strach obejmuję ramionami i przytulam do piersi. Ba, mam pełną świadomość, że moją przystojną twarz pokryją liczne zmarszczki, włosy przyprószy siwizna albo zgoła wstydliwie wypadną. Skóra żałośnie obwiśnie, łącznie ze smętną moszną, która na życzenie o pion biologiczny reagować będzie co najwyżej pełnym rezygnacji drgnieniem.
Ja wiem co powiecie – to samolubne, egocentryczne, tchórzliwe, nihilistyczne i takie tam. A nawet jeśli, to przepraszam bardzo, co? Czy nie wolno mi? Nie wolno obawiać się wyznaczonego końca? Zabranej przyszłości, zabranych marzeń, dążeń, dni, lat? Przecież nawet w najlepszym razie ile człowiek pożyje, no ile? Osiemdziesiąt, dziewięćdziesiąt, a dajmy na to i sto lat. No i co? A czymże jest wiek na przestrzeni milenium? Jak wiele można by osiągnąć gdyby świadomość jednostki rozkładała się na tak długi okres? Czy to nie dlatego homo sapiens stał się dominującym gatunkiem, bo żył wystarczająco długo by wytworzyć w sobie świadomość i nieuchronnie stąpający za nią ból przemijania? Spłodzić potomstwo, odchować, umrzeć. Oto jedyny cel naszego gatunku, pierwsze i ostateczne zbawienie, przedłużenie, przejście w wieczność. I ja to wiem, rozgryzłem tę zagadkę, odpowiedziałem na pytanie o sens życia już dawno. Sam nie wiem jak to się stało, ale od kiedy tylko mogłem całym sercem i umysłem, a nawet całym ciałem oddałem się tej tylko jednej misji, niczym buddyjski mnich. Dyscyplina ciała i umysłu, ot co.
Dlatego muszę. Muszę się z nimi wszystkimi spotykać, uwodzić, zbliżać się, kochać je albo po prostu, zwyczajnie – wybaczcie dosadność – rżnąć. Bo przecież o to właśnie chodzi, dorośli nie powinni się oszukiwać. O zapach włosów, ciepłotę ciała, drobne pieprzyki na spoconej skórze, zagryzane podnietliwie wargi, nabrzmiałe sutki i mokre z podniecenia cipki drgające w rytm jęków rozkoszy. Ach, jak ja to kocham. Tylko wtedy moja biologicznie zaprogramowana chuć daje mi odetchnąć od strachu. W nagrodę za udaną kopulację zalewa mnie adrenaliną i endorfinami. A te z kolei dają mi kopa i energię do życia. Oto oszustwo idealne i mój plan na życie wieczne. Wiecznie pożądając, zawsze dążąc do prokreacji, mówię mojemu organizmowi:
– Jeszcze nie skończyliśmy, jest robota do wykonania. – I on słucha, spina się i nie starzeje. Oczywiście, muszę się przykładać do pracy, nie może być mowy o oszustwie. Zawsze daję z siebie wszystko i jeśli były kiedyś z tego jakieś dzieci to życzę im i ich matkom wszystkiego dobrego. W każdym razie, żadne tego typu wieści nigdy do mnie nie dotarły, ale kto to wie? W końcu żeby coś usłyszeć, musiałbym w tym celu nadstawić uszu. A przez ostatnie, no chyba z półtora wieku – pardon, ale czasu nie liczę – nie zwracałem na to uwagi żeby się nie rozpraszać. Wychowanie, to nie moja działka. Poza tym, jedynym sposobem żebym zachował wygląd i zdrowie rześkiego czterdziestolatka była, upraszczając sprawę, ciągła pogoń za spódniczką.
– Chodź jeszcze… – poprosiła kończąc moje dywagacje, a ja nie dałem się długo namawiać.
***
Nasze drugie spotkanie miało miejsce kilka miesięcy później, w jednym z okrytych grubą warstwą śniegu teatrów. Widywałam się wtedy z takim jednym prawnikiem… zresztą nieważne. Trwał antrakt, a w czasie kiedy mój towarzysz poszedł do toalety, postanowiłam nieco pobudzić się przed drugim aktem lampką białego wina. Sztuka była nudna, a aktorzy słabi. Zapowiadał się mało udany wieczór. Stałam tak, oparta o balustradę na półpiętrze foyer, spoglądając bez większego zainteresowania na zgromadzonych w hallu poniżej widzów.
Krzywiłam się lekko, bo wino nie było najlepsze. Co za pech. Jakiś wbity w biały pulower mięśniak na schodach poniżej, z zastygłą żelem falą blond czupryny, szczerzył się radośnie do trzymanego telefonu. No tak, za moment fotka trafi na instagrama albo twittera, a chwilę później zalajkowana zostanie przez tuzin podobnie oszalałych na własnym punkcie współwielbicielek. On napisze, że patrzcie, #teatr i #glamoure, a one zasypią go serią zachwytów wyartykułowanych mało czytelną ikonografią uśmiechniętych buziek, cierpiących na wytrzeszcz oczu piesków i czerwonych serduszek. Pomyślałam, że życie ludzkie definiuje kilka prostych prawd. Jedna z nich mówi, że duma zawsze kroczy przed upadkiem. A w obecnych czasach było zdecydowanie zbyt wiele pychy i egocentryzmu by w dłuższej perspektywie mogło okazać się to zdrowe.
Gdybym chciała coś poradzić temu pięknisiowi, powiedziałabym: wyrzuć ten szmelc, kup dres i jedź autostopem na Bałkany. Poznaj ludzi, popracuj fizycznie, zrozum co jest w życiu ważne. A ponieważ mi się nie chciało, bo ten typ faceta mnie zawsze zwyczajnie irytował, wzięłam tylko kolejny łyk paskudnego wina i poszukałam wzrokiem nowego punktu zainteresowania.
Spoglądałam to w lewo, to w prawo, aż tu nagle ktoś zwrócił moją uwagę. Gdzieś już widziałam tę twarz. Facet stał oparty o poręcz na przedostatnim stopniu pokrytych czerwonym dywanem schodów. Podeszłam do niego od tyłu, a ponieważ stałam wyżej, bez problemu nachyliłam się nad nim mówiąc wprost do ucha:
– Skąd pomysł, że jestem cnotliwa?
Nawet nie drgnął tylko obrócił się wolno. Uniósł brwi w zaskoczeniu, ale po chwili błysnęła mu w oczach iskierka zrozumienia.
– To nie do końca tak… – zaczął się tłumaczyć.
– A jak? To znaczy, że nie jestem? Czyli, że się puszczam? – prowokowałam.
Westchnął i uśmiechnął się z politowaniem.
– W żadnym razie. Niech autor tych słów sam wyjaśni. – Po czym zacytował:
Gdybym dość czasu i świata miał, miła,
Cnotliwość twoja zbrodnią by nie była.
Demonstracyjnie skłonił się przede mną z jedną ręką na sercu, a drugą asekuracyjnie łapiąc poręcz. Jeszcze by brakowało, żeby stoczył się w dół jak w komediach slapstickowych. Recytował dalej, a ja z przyjemnością zauważyłam, że miał miły, głęboki głos.
Siadłbym i z tobą obmyślał sposoby
Spędzenia naszej nieskończonej doby:
Mogłabyś w Indiach, kędy Ganges płynie,
Rubinów szukać, ja bym zaś w dolinie
Humberu płakał; mógłbym twoim tropem
Zbliżył się by bardzo delikatnie i ostrożnie musnąć moją dłoń końcówkami palców.
Dążyć na dziesięć już lat przed Potopem,
A ty byś trwała w nieczułej odmowie,
Póki nawrócą się wszyscy Żydowie.
Po czym ujął moją dłoń i uniósł w górę.
Roślinna miłość we mnie by wzrastała
Większa od królestw, bardziej od nich trwała.
Zakończył niemal szeptem składając usta do pocałunku.
Niedoczekanie jego. Wyrwałam rękę zanim zdążył zrealizować zamiar. Nieważne czy tylko robił sobie żarty czy też ubzdurała mu się romantyczna szarmanckość.
– Widzę, że tak jak Marvell, woli pan od razu przechodzić do rzeczy. Dobrze, że zakończył pan na tej zwrotce, bo następne to już prawie pornografia i musiałabym chyba zadzwonić po policję uznając to za napastowanie.
– Przecież nie uwierzę, że jest pani tak bezsensownie pruderyjna – odpowiedział niezrażony.
No nie! Teraz mnie naprawdę zirytował. Bezczelny. Nie mogłam tego tak zostawić.
– Co nie znaczy, że mam w zwyczaju dać się całować po rękach przygodnie spotkanym facetom, którzy nawet nie raczą się przedstawić. – Mówiąc to wręczyłam mu kieliszek z niedopitym winem, a potem okręciłam się na pięcie by odejść, jeszcze rzucając mu przez ramię wyniosłe spojrzenie. NNS w trybie turbo, łobuzie!
Tym razem dał się wyprowadzić z równowagi. Momentalnie poczerwieniał, a wyraz twarzy miał jak zbity pies. Zrobił krok w moją stronę, wyciągając rękę jakby chciał mnie zatrzymań ale momentalnie się zmitygował:
– Bardzo przepraszam, właśnie miałem dokonać jak najbardziej prawidłowej prezent… – Nie dane mu było dokończyć bo właśnie rozległ się dzwonek oznajmiający koniec przerwy. Tłum widzów powoli ruszył do swoich miejsc, a on zamarł patrząc gdzieś w górę jakby nie był to zwykły sygnał tylko alarm pożarowy;
– Życzę panu udanego wieczoru – rzuciłam odchodząc.
Nim zdążył zareagować, ktoś już nas rozdzielił, a za nim podążyli inni. Usłyszałam jeszcze tylko;
– Odi, przyjaciele mówią na mnie Odi!
Przez resztę spektaklu z twarzy nie schodził mi szeroki uśmiech. Co dla siedzących obok widzów mogło się wydawać co najmniej dziwne, bo wystawiano dramat. Nie obchodziło mnie to. Ważne, że mogłam spokojnie uznać nasze rachunki za wyrównane. Wychodzi na to, że jednak wieczór okazał się mimo wszystko udany.
**
No cóż. Opowiadałem już o moim sposobie na długowieczność. Wierzę, że moja siła życiowa pochodzi od innych. Od kobiet, z którymi jestem, które patrzą na mnie swoimi błyszczącymi oczami.
A przy naszym trzecim spotkaniu, zacząłem wierzyć, że być może istnieje ta jedna, mogąca dać mi wieczne szczęście. Po naszej rozmowie w teatrze długo nie mogłem dojść do siebie. Bardzo rzadko zdarza się, żeby jakaś kobieta tak pograła ze mną w rozmowie. No bo wyobrażacie sobie? Taka piękna zagrywka z wierszem, musiała przynieść efekt. Zrobiłem to trochę z próżności, a trochę z przekory. Ot, zagrałem z losem w karty bo przecież nie wierzyłem, że ją kiedykolwiek jeszcze zobaczę. I okazało się, że mało prawdopodobne stało się realne. Spotkaliśmy się znowu. W mieście o prawie dwumilionowej populacji. Dziecko szczęścia, nie? W teatrze nie byłem sam, ale szczęśliwie, w przerwie moja towarzyszka akurat poszła przypudrować nosek. Jeśli brzmi dwuznacznie to powinno, to była wschodząca gwiazda modelingu więc sami rozumiecie. Nieco kościste biodra, ale wielka fantazja w łóżku. Zresztą nieważne.
Czekałem tak na Śnieżkę, tępo wgapiony w gaworzących ludzi, kiedy niespodziewanie poczułem na szyi ciepły oddech i nieznany mi kobiecy głos zapytał dlaczego uważam, że jest cnotliwa? Powiedziane to było seksownym, chrypiącym szeptem, nie jak zwykłe pytanie, tylko tak jakby mówiła to ubrana w pończochy i szpilki kochanka, prężąc się zapraszająco na łóżku – czy byłam grzeczna? Przełknąłem ślinę, momentalnie czując jak spodnie robią się nieco przyciasne ale zachowałem niewzruszony wyraz twarzy. Wystarczyło mi jedno spojrzenie. Przecież nie zapomniałbym tych kruczoczarnych sprężyn i oczu. Znowu pięknie ubrana, tym razem w elegancką i obcisłą czarno-szarą suknię z odsłoniętymi ramionami i przykuwającym wzrok naszyjnikiem. Ale skąd takie pytanie? Nie miałem czasu na zastanowienie, dlatego machinalnie zacząłem tłumaczyć, że nie o to w tym wierszu chodzi. Dureń ze mnie, bo przecież tylko kokieteryjnie nawiązywała do tytułu. I tę moją głupotę bezwzględnie wykorzystała w drugim pytaniu; czy skoro nie jest cnotliwa, to znaczy, że się puszcza? No tak, robiła sobie żarty i w duchu przyklasnąłem jej poczuciu humoru i inteligencji, a to trzpiotka. Skoro tak to rozgrywamy, to idźmy na całość. Skłoniłem się po dżentelmeńsku i zacząłem recytować jej kolejne strofy tak dobrze mi znanego wiersza. Na sam koniec zamierzałem, w duchu romantyzmy, zwieńczyć występ szarmanckim "całowaniem rączki". Ale nie dała mi skończyć. Wyrwała rękę i od razu przeszła do kolejnego ataku. Widać, że też doskonale znała wiersz, kto wie, może nauczyła się go na pamięć po ostatnim?
Oskarżyła mnie o napastowanie. No, całkiem ostro grasz maleńka, ale wiedziałem jak sobie poradzić. Albo tak mi się wydawało, bo za chwilę zażyła mnie czym innym. Głupi! Przez tę całą szermierkę słowną i jej ciągłe ataki nie zdążyłem się przedstawić! Dzwonek kończący antrakt przerwał mi w pół zdania i zabrzmiał jak cholerny gong na ringu. Wygrała rundę, a ja zbierałem się z desek. Zanim otrząsnąłem się po tej porażce już odeszła, znikając w tłumie. Kątem oka zauważyłem idącą w moją stronę modelkę dlatego w akcie gówniarskiej desperacji krzyknąłem za nieznajomą swoje imię, mając nadzieję, że dosłyszała.
Po zakończeniu przedstawienia długo szukałem jej wzrokiem wśród publiczności. Mignęła mi przy wyjściu, prowadzona pod rękę przez jakiegoś wysokiego przystojniaka. Czy to coś poważnego? Ku własnemu zaskoczeniu, poczułem ukłucie zazdrości i było to dla mnie zupełnie nowe uczucie.
***
Piłam poranną herbatę patrząc przez witrynę mojej ukochanej kawiarni. Właśnie zaczynała się wiosna, pachnąca i soczysta kolorami. Ludzie z uśmiechami obracali twarze w kierunku dawno nieoglądanego słońca. Pościągali szaliki i rozpięli płaszcze. Wróble pluskały się w chodnikowej kałuży świergocząc radośnie, a ja powoli czułam, że wracam do życia. Zawsze jest tak samo. W lecie czuję się najlepiej i pełna energii wchodzę w malowniczą złotą jesień, by powoli przygasać w zimie i jej ostatnie dwa miesiące wegetować na granicy depresji. Już kiedy z samego rana rozsunęłam zasłony w sypialni, a ciepłe promienie słońca pogładziły mnie po twarzy wiedziałam, że to będzie wyjątkowo udany dzień. Tak nastawiona założyłam nawet mój absolutnie ukochany naszyjnik. Wykonany z brązu przez zaprzyjaźnionego rzemieślnika wiele lat temu. Dniem i nocą, kuł, wyciągał, trybował i cyzelował ten najlepszego sortu brindyzyjski kruszec nim nie stworzył prawdziwego dzieła. Na skręconej z kilkudziesięciu długich włókien obręczy, w równych odstępach tkwiły pikowane złote lamówki ozdobione niewielkimi zaczepami do których przytroczono kolorowe bryłki topazu. Na całej długości obręczy, poza krótkim fragmentem z łańcuszkowym zapięciem, na drobnych pierścieniach przymocowano dziesiątki połyskujących brązem listków różnych kształtów i wielkości, a żaden nie był taki sam choć odwzorowano ich winogronowy kształt w najmniejszych szczegółach użyłkowania. Westchnęłam spinając włosy z tyłu. Wyglądał pięknie i trochę szkoda go było zakładać do zwykłej kreacji, zazwyczaj nosiłam go do teatru lub na przyjęcia, ale co tam. Postanowiłam uświęcić powrót wiosny. Zresztą, brąz dobrze komponował się z moją karnacją, a założona asymetrycznie (odsłonięte ramię) biała bluzka z elastanu i długimi rękawami nadawała właściwego kontrastu. Do tego jeszcze spięta cieniutkim paskiem spódnica w kolorze ciemnego ecru, lekko za kolana i żeby oddać mój nastrój żółte pantofle na płaskiej podeszwie. Gotowa byłam by zejść na śniadanie, do mojego najbardziej ulubionego w świecie miejsca.
Miałam swój stolik przy samym oknie i tak naprawdę nie chodziło o samą kawiarnię czy kawę. Po prostu lubiłam podglądać ludzi w ich codziennych, małych sprawach. W tym jak się krzątają pochłonięci obowiązkami. Być może sami tego nie dostrzegają, że jest w nich pewna zbiorcza energia. Oczywiście, ludzie jako jednostki mogą być różni, ale czasami w powietrzu unosi się coś na kształt zbiorczej świadomości. To trochę trudno określić, więc wyobraźcie sobie coś w rodzaju mgły spowijającej daną przestrzeń. Albo może całe miasta, kraje, czy nawet caluśki świat. Taka energia, która w jednej dekadzie każe wszystkim walczyć z globalnym ociepleniem i ratować pingwiny na biegunie, by w kolejnej opętać umysły wywoływaniem wojen z byle powodu i okrucieństwami nie do pomyślenia. Ot, taka zmiana klimatu i nic nie poradzisz, zresztą nie mówmy o tym. Ważne, że taką zmianę można zawsze zaobserwować w pierwszych dniach wiosny po długiej zimie. Nagle ludzie w swojej zbiorowości i bez porozumienia, zmieniają się z gburowatych dupków w uśmiechniętych altruistów. Wspaniała jest ta metamorfoza i zawsze czuję jakby mi się właśnie miód wylewał na serce.
Taką mnie znalazł. Znowu z kubkiem w dłoni i rozmarzonym wzrokiem.
***
Przez następne tygodnie od naszego “teatralnego” spotkania krążyłem po mieście z jedną tylko myślą. Muszę ją poznać. Muszę się z nią umówić, muszę ją zdobyć. Po nocach śniły mi się jej czarne loki, jej mądre oczy i… co tu dużo gadać, powabne ciało, o którym ciągle fantazjowałem. Jednak zawsze gdy już, już, miało dojść między nami do zbliżenia, odwracała się ze śmiechem i uciekała z moich ramion. Z początku takie sny nawet mnie bawiły, ale z czasem stały się udręką. Naprawdę, gdybym mógł, wolałbym po prostu nic nie pamiętać po przebudzeniu. Nie pomagały wspaniałej urody nogi Kasi, które lubiła opierać o moje ramiona, ani powodująca ślinotok kształtność pośladków Anety. Obie zniknęły z mojego życia tak samo szybko jak się pojawiły. Poza krótkimi chwilami uniesień, nie przyniosły mi spodziewanej ulgi więc, kiedy zasypywały mnie smsami i nie dawały spokoju telefonami, po prostu dodałem ich numery do połączeń filtrowanych.
Miałem plan działania. Wpatrzony w mapę miasta z Google Maps, naniosłem punkty naszych dotychczasowych spotkań. Spisałem wszystko to, co o niej wiedziałem, o jej zainteresowaniach; że jest oczytana, inteligentna i potrafi zadbać o swój wygląd. Musiała więc odwiedzać księgarnie, instytucje kultury, no i określonej renomy sklepy odzieżowe, pewnie też lepsze salony kosmetyczne. Obszar poszukiwań, z racji zdrowego rozsądku, zawęziłem do Śródmieścia. Godziny, do popołudniowych (ktoś kogo stać było na takie życie musiał mieć stałą i dobrze płatną pracę). Pełen wiary i przekonania we własną bystrość rozpocząłem poszukiwania. Jednak po kilku niezwykle nudnych wyprawach po galeriach (swoją drogą, co za durna nazwa, jakby robienie zakupów mogło być sztuką!) i centrach handlowych, dodajmy, zupełnie bezowocnych, dopadło mnie ponure zwątpienie. Sam jeden, nie byłem w stanie ogarnąć wszystkiego. Do tego mijały mnie setki, czy nawet tysiące ludzi i to w miejscach przegrodzonych wystawami, półkami i innymi przeszkodami zawężającymi pole widzenia. Minęły tygodnie i nadal nic.
W końcu doszedłem do wniosku, że powinienem powrócić do źródeł. Do tego jak wyglądało nasze pierwsze spotkanie. Przecież to była kawiarnia! A ona siedziała sama. To znaczy, że lubiła takie ciche momenty samotnej kontemplacji. Na nowo rozbudzony entuzjazm pchnął mnie prosto na plac Zbawiciela. Krążyłem po nim całymi godzinami, przesiadywałem nawet w tej samej knajpce, od której to wszystko się zaczęło ale bez efektu. Któregoś dnia, kiedy tak stałem oparty o arkadową kolumnę, w pochmurnym jak pogoda nastroju i sztywno postawionym kołnierzem płaszcza, podszedł do mnie patrol policji. Wylegitymowali mnie, pytali co tutaj robię, że dostali zgłoszenie, że kręcę się, nie wiadomo po co od wielu dni, że pedofil, złodziej, może szaleniec i generalnie to wolny kraj, ale wie pan, radzimy zmienić zainteresowania. Tego już było za wiele. Odpuściłem na dobre plac, zapuszczając się we wszystkie pobliskie ulice, a później dalej, w kierunku alej i Nowego Światu. A nadzieja powoli ze mnie parowała, jak wiosenny deszcz z miejskich deptaków.
Tego dnia wstałem wcześniej. Wziąłem krótki, acz bardzo gorący prysznic i opięty ręcznikiem stanąłem nad umywalką. Popatrzyłem sobie głęboko w odbite w lustrze oczy i postanowiłem, że dzisiaj będzie ostatni dzień poszukiwań. Brak nowych spódniczek wyraźnie zaznaczał mi się na twarzy (tych kilku zmarszczek wokół oczu jeszcze wczoraj nie było).
Roztarłem w dłoniach żel do golenia uważnie rozprowadzając go po policzkach. Trudno, dałem z siebie wszystko. Naprawdę, starałem się. Przecież poświęciłem tej kobiecie więcej czasu niż jakiejkolwiek innej wcześniej. A praktycznie nawet się nie znaliśmy. Pociągnąłem maszynką po zaroście. Musiałem przyznać sam przed sobą, że oddałem się jakiemuś nieprawdopodobnemu szaleństwu i pora zwyczajnie odpuścić. Skończyłem z prawą stroną i wziąłem się za lewą. W głowę zachodziłem co mnie opętało, przecież nie jestem jakimś niedojrzałym typem żyjącym własnymi projekcjami zrodzonymi z utajnionego kompleksu Edypa. Zawsze wiedziałem, o co mi chodzi z kobietami i czego oczekuję.
Skąd więc ta kilkutygodniowa eskapada? Sny stawały się coraz mniej wyraźne i bardziej ulotne, a dzisiaj po raz pierwszy od dłuższego czasu, nie mogłem sobie przypomnieć o czym właściwie śniłem. Czułem się, jakby opadł ze mnie jakiś czar i dobrze mi z tym było. Wytarłem twarz i krytycznie obejrzałem w lustrze w poszukiwaniu pominiętych włosków, ale niczego nie znalazłem. A kiedy chwilę później stałem przed szafą zastanawiając się nad doborem ubioru, byłem już zupełnie pewien, że dzisiaj ruszę na niczym nieskrępowany podbój serc niewieścich. Kto wie, może skończę w miłosnych objęciach nie z jedną, ale nawet dwiema sympatycznymi przyjaciółkami naraz. O! To by dopiero było godne uczczenie wiosny. Roześmiałem się do tej myśli wkładając, bawełniane spodnie w kolorze granatu. Po chwili wahania postawiłem na jasną koszulę i szaro-brązowy sweter w serek, do tego brązowe, skórzane włoskie buty z wiązaniami, a w wyjściu chwyciłem jeszcze lekki, ortalionowy płaszcz. Miałem ochotę na śniadanie na mieście. Zbiegałem po schodach mojej kamienicy, biorąc po dwa stopnie na raz. Wypadłem na ulicę prawie potrącając wchodzącą sąsiadkę (przemiła staruszka). Przeprosiłem kręcącą głową panią, a później wyciągnąłem twarz ku ciepłym promieniom słońca. Wiosna! Nareszcie! Wziąłem pełen haust powietrza rozkoszując się nowymi zapachami, budzącej się do życia przyrody. Szedłem tak przed siebie, po prostu ciesząc się chwilą. Przespacerowałem niewiele, może dwie przecznice, skręcając w jedną z bocznych uliczek. Tej knajpki chyba wcześniej nie widziałem.
Nazywała się “Oh! Gigia”, o czym informował trochę staroświecki drewniany szyld.
– Typowa hipsterka – pomyślałem. “Dzidzia”, na pewno w menu śniadaniowym ma jarmuż. Pasowało mi to.
Zrobiłem krok w kierunku wejścia po czym dosłownie wmurowało mnie w podłoże. To była ona! Tak jak za pierwszym razem, wpatrzona w przestrzeń, z kubkiem w dłoni, przy kawiarnianym stole! Zaledwie kilkaset metrów od mojego domu. Jak to w ogóle możliwe? Miałem śmiać się czy płakać? Chyba jedno i drugie. Miała przymknięte powieki, z głową skierowaną ku górze, trochę jak wygrzewająca się czarna kotka. Podszedłem do okna i bezwiednie przyłożyłem do niego dłoń, w geście jakiegoś atawistycznego przywitania, pozdrowienia, czy wyrażenia radości. Ale podziałało. Otworzyła oczy, spoglądając wprost na mnie. Uśmiechnęła się, ruchem głowy zapraszając do środka.
***
Zamówiłam nam śniadanie. Poprosiłam kelnerkę, zwracając się do niej po imieniu, o przygotowanie mojego ulubionego zestawu. Placki z jarmużem, sosem jogurtowym i jajkiem sadzonym. On zamówił jeszcze kawę, czarną jak noc i mocno słodzoną, a ja sok warzywny. Był bystrym obserwatorem.
– Jestem zaskoczony – powiedział, a ja byłam pewna, że powie “naszym spotkaniem”. – Nie wiedziałem, że ma pani własną knajpę – stwierdził jednak i tą przekorą mnie rozbroił.
– No widzisz, wielu rzeczy o mnie jeszcze nie wiesz Odi, na przykład…
– …na przykład jak ci na imię. Chociaż po szyldzie mógłbym zgadnąć, że…
Parsknęłam śmiechem.
– Dzidzia? A może Dziunia? Albo Gigia od Gizeli? – zgadywałam szczerze ubawiona. – Nic podobnego.
Wyprostowałam się na oparciu krzesła i popatrzyłam głęboko na jego granatowe jak morze tęczówki, ciemne wyspy źrenic. Westchnęłam.
– Chyba powinniśmy zacząć od początku. Mów mi Kali. – Wyciągnęłam do niego dłoń, a on ją uścisnął.
– Bardzo mi przyjemnie. Dajmy spokój z tym godowym, damsko-męskim tańcem konwenansów i wyuczonych zachowań. Zgoda?
– Zgoda – odparłam z uśmiechem.
***
To był zdecydowanie jeden z najwspanialszych dni w moim życiu. Spędziliśmy go tylko we dwoje. Spacerując po parkach, przesiadując w knajpkach, jedząc lody. Rozmawialiśmy. Ciągle, bez przerwy. O wszystkim, o zupełnych bzdurach, o tym co lubimy, a czego nie, o życiu, sztuce. Było słonecznie, ciepło, choć powietrze miało nadal tę swoją niepowtarzalną rześkość wiosny. Nie pamiętam kiedy ostatnio byłem z kimś tak szczery w rozmowie. Nie pamiętam kiedy tak dobrze się bawiłem. W ogóle, od tego momentu wszystko co spotkało mnie wcześniej stało się niewyraźne, zamazane i ulotne. Kali miała znakomite poczucie humoru i była wnikliwą obserwatorką rzeczywistości, co w jakiś niewytłumaczalny sposób strasznie mnie podniecało. Nie ma sensu bym zamęczał was romantycznymi szczegółami o momencie, w którym pierwszy raz wzięliśmy się za ręce. I nie potrafię też dokładnie wskazać chwili, w której prysnęły ostatnie bariery i dla nas obojga stało się jasne, że niezależnie od wszystkiego, będziemy razem. Choćby i tylko tej nocy.
Dzień powoli się kończył i stopy na powrót zaprowadziły nas do "Oh! Gigia". Zaprosiła mnie do siebie. Przechodząc za barowy kontuar znaleźliśmy się na zapleczu, z którego za jedną z par drzwi kryła się skręcona serpentyna schodów prowadząca do mieszkania na piętrze. Pomyślałem, że gdyby nie los, gdyby nie przeznaczenie albo szczęście – nigdy bym jej nie znalazł. Wiedziałem już, że tak naprawdę nie lubi popularnych kawiarni i wybiera raczej skromne, położone na uboczu lokale, a szczerze lubi tylko swoją knajpkę, z której niechętnie wypuszcza się do konkurencji. Wściekle nienawidzi też centrów handlowych, z ich całym tandetnym blichtrem i nie czuje żadnej potrzeby do pojawiania się w instytucjach kulturalnych, tylko po to, żeby dać się zauważyć, albo, że tak wypadało. Że lubi sztukę i prawdziwe piękno, niezależnie od miejsca prezentacji czy marketingowego szumu. Gdybym to wszystko wiedział wcześniej, nie traciłbym czasu na moje z góry skazane na porażkę poszukiwania. Cóż, nie wszystko jest takie jakim się z początku wydaje.
Weszliśmy do jej uporządkowanego, dwupokojowego mieszkania, które wydawało się dużo większe z tymi pięknymi, smukłymi oknami. Uwielbiałem takie przedwojenne kamienice ze zdobionym sztukaterią sufitem na wysokości ponad trzech metrów. Co za przestrzeń, jaka swoboda! Wyglądało przytulnie, zwłaszcza to miejsce w salonie, gdzie w zwróconym na ulicę wykuszu stały dwa wygodne fotele i stolik do kawę. Zresztą usadziła mnie w jednym z nich, prosząc bym dał jej chwilę. Rozejrzałem się po pokoju niemal od razu dostrzegając ustawiony na półce instrument – lirę, a zaraz pod nią stojącą na kutym w roślinne kształty postumencie staroświecką maszynę do szycia Singera. To były piękne przedmioty i mogłem sobie wyobrazić, jakim powodzeniem cieszyłyby się wśród kolekcjonerów. Dalszą kontemplację przerwał powrót Kali. Niosła dwa pękate kieliszki czerwonego wina, które postawiła na stoliku po czym usiadła naprzeciwko. Wziąłem łyk.
– Mmm… naprawdę dobre – przyznałem.
– Smakuje ci? Bardzo je lubię, to kreteńskie Kotsifali. Może nieszczególnie szlachetne, ale z bardzo starym rodowodem. Mam do niego sentyment. Trzeba tylko uważać z ilością, jest dosyć mocne. – mrugnęła do mnie porozumiewawczo.
– Chyba w ogóle lubisz Grecję. – wskazałem na stojący na półce instrument. Popatrzyła.
– Ach, to – machnęła ręką – to coś więcej. – spojrzała na mnie w zastanowieniu.
– Pokażę ci – dodała.
Wstała, podeszła do liry i delikatnie ujęła ją w smukłe palce. Nie mogłem uwierzyć, co to była za kobieta! Wiedziałem, że jeśli teraz coś zagra to chyba oszaleję na jej punkcie.
***
Bardzo rzadko gram na lirze, chociaż to nie jedyny instrument jakim potrafię się posługiwać. A jeszcze rzadziej śpiewam. To dwie czynności, które przypominają mi moje dawne życie i nie zawsze są to dobre wspomnienia. Jednak tego dnia, z tym facetem jako słuchaczem, nagle zapragnęłam wrócić do korzeni. Czasem tak już ze mną jest, że poddaję się chwili. A jeśli grać, to też śpiewać i tańczyć. Tak mnie wychowano.
Zapomniałam już jak była lekka i jak wygodnie przylegała do boku, ale dłonie to co innego, one pamiętały. Każde delikatne muśnięcie opuszkami palców wydobywało dźwięk słodszy niż ambrozja i po kilku pierwszych taktach dałam się porwać melodii. Zrzuciłam buty, a stopy same porwały mnie wybijając rytm. Śpiewałam o morzu, o opuszczających porty statkach, o ich wędrówce. O tęsknocie kobiet i radości z powrotu mężów. O stracie i życiu i tym, że szum fal nigdy nie przemija.
***
To była najpiękniejsza pieśń jaką w życiu słyszałem, chociaż śpiewana w nieznanym mi języku. Nie potrafiłem ocenić upływu czasu. Równie dobrze mogłem siedzieć na tym fotelu siedem minut, albo siedem lat. Kiedy ucichły ostatnie dźwięki poczułem tylko jakby z moich oczu opadała jakaś kolorowa zasłona. Jakbym właśnie ściągał z nosa parę okularów o przydymionych szkłach, o których istnieniu nigdy nie wiedziałem. Nagle wszystko stało się prostsze. Zniknęły wątpliwości, pośpiech i strach. Poczułem się lekki, jakbym ważył ledwie kilka kilogramów i gdybym nie zaciskał dłoni na poręczach fotela, jestem pewien, poleciałbym pod ten pięknie zdobiony sufit.
Podeszła do mnie, roziskrzona jakby ten pokaz sprawił jej wielką przyjemność.
– I jak? – spytała niewinnie.
– Naprawdę… – musiałem chrząknąć i wziąć łyk wina, bo aż zaschło mi w gardle – naprawdę nieźle.– dokończyłem z kamienną twarzą.
Uniosła brwi i nie wiedziałem czy bardziej ją zdziwiłem, czy oburzyłem. Zanim jednak zdążyła odpowiedzieć roześmiałem się.
– Tylko żartowałem. – przepraszająco uniosłem dłoń – To był cudowny występ, mógłbym cię tak słuchać całą wieczność, jak zaczarowany.
Musiałem jakoś przykryć moje zmieszanie, a taki mały wybieg, odwracająca uwagę uszczypliwość była jedynym co przyszło mi na myśl. Jak pies pragnący by ktoś go pogłaskał ale szczerzący kły na każdą wyciągniętą dłoń. Ze strachu, że ta obietnica czułości okaże się bolącym uderzeniem. Chyba zgłupiałem. Czy naprawdę mógłbym się bez pamięci zakochać w tej kobiecie?
***
Tak, był aż tak bezczelny! Doskonale znałam swoje możliwości wokalne i byłam z nich dumna, gry uczyłam się od najlepszych, a taniec… och, jeszcze się doigra! Trzeba przyznać, że facet stosował na mnie zupełnie zawrotną mieszankę. Przecież było zupełnie jasne, że mu się podobam, a jednak co i rusz pozwalał sobie na takie prowokacje, ciągle się ze mną drażnił. Tak jakby cały czas starał się mnie przyciągnąć, by za chwilę odepchnąć. Musiałam przyznać, że wiedział jak mnie podejść, bo takie przeciągające się wahanie wzmagało moją ciekawość. Tyle, że wszystko ma swoje granice, a zaszliśmy już zbyt daleko żeby tak to zostawić.
– Jak zaczarowany? – spytałam.
– W takim razie, musisz posłuchać jeszcze tego. – dodałam ujmując ponownie instrument.
To była zupełnie inna piosenka. Opowiadała o zauroczeniu i spotkaniu kochanków. O pocałunkach składanych w promieniach zachodzącego słońca i o rodzącym się gdzieś w środku pożądaniu, które impulsem pobudza ciało do działania. O namiętności która może przetrwać wieki.
***
Momentalnie zamieniłem się w kostkę roztapiającego się masła. Miała rację, to nie była melancholijna ballada. Miała szybszy rytm i dające się rozróżnić, proste strofy, przerywane ciągle powtarzanym refrenem. A to wszystko bladło przy tym co wyczyniała w tańcu. Kręciła biodrami, falowała tułowiem, wykrzywiała plecy w łuk prawie dotykając podłogi włosami, by za chwilę wyprostować się i wykręcić pełen gracji piruet. Czułem się jak szejk, jak pasza uwodzony przez pierwszą żonę z haremu i tym razem nie zaschło mi w ustach. Przeciwnie, zacząłem ślinić się jak pies na widok apetycznej szynki. Odstawiła instrument zachowując melodię już tylko śpiewem i pstryknięciami palców. Ostatnie słowa wypowiedziała szeptem, zamierając z rozłożonymi rękami, wyrzuconą do przodu, zgiętą w kolanie prawą nogą i wyprostowaną lewą. Pierś falowała jej od przyspieszonego oddechu gdy zapytała:
– A jak teraz?
Powodowany pożądaniem nie do opanowania zerwałem się z miejsca. W zasadzie wszystko pamiętam jak przez mgłę, jakby kierowała mną nieznana siła. Podszedłem do niej, objąłem ramionami, a w chwili kiedy ciała się zetknęły przeszedł je elektryczny dreszcz i wszechświat eksplodował tysiącem palących słońc.
***
Kogoś może to dziwić, ale ja nigdy nie bałam się śmierci. Ani przemijania, starości. Tak, wiem, że starzenie się jest generalnie dla większości ludzi bardzo przykrym doświadczeniem ale uwierzcie mi jak mówię, że mnie samej jest to zupełnie obojętne. No bo o co tyle hałasu? Człowiek jest istotą śmiertelną. Tak to prawda, jeśli ktoś nie zdaje sobie z tego sprawy to sorry, że dowiaduje się tego ode mnie. Rodzimy się wrzeszcząc, rośniemy, dojrzewamy, w końcu jak wszystko na świecie więdniemy i umieramy. Czasami znowu krzycząc, a czasami po cichu. Taki jest już odwieczny cykl życia. W pełni go akceptuję, tak jak i podobnie oczywiste rzeczy; pogodę, grawitację, podatki (moment, nie, ich nie). Żadnej z tych rzeczy nie zmienię, a skoro tak, po co zajmować nimi głowę? Żyję tak, jak mam na to ochotę. Oddycham pełną piersią i naprawdę niczego nigdy nie żałuję. Wstaję rano, wyglądam przez okno i uśmiecham się do siebie patrząc na świat. Na kolejny dzień, który rozpościera się przede mną. Jak jestem głodna to jem, a jak śpiąca to śpię. Pamiętacie jeszcze jak to było, jak byliście dziećmi?
Och, nie chodzi o te wszystkie nieprzyjemne sytuacje w szkole, czy zmuszanie do jedzenia szpinaku. Chodzi mi o czystą radość z wykonywanych czynności. Przyjemność płynącą z każdego kolejnego dnia. Ilości fascynujących rzeczy do odkrycia, do zrobienia. Poczucie przepełniającej ciało, niesamowitej energii. Czystą witalność. Pamiętacie? To dobrze, bo mnie udaje się zachować to uczucie do dzisiaj. Pewnie, może nie codziennie i nie zawsze. Miewam przecież gorsze dni. Źle się czuję, czasem coś mnie boli i wtedy zwijam się w kulkę ale wynika to zawsze z ułomności, hm, specyfiki organizmu, a nie stanów depresyjnych. Z radością przyjmę moment, w którym przestanę miewać bóle menstruacyjne, a kąciki oczu pokryją kurze łapki. Cholera, ja nawet chcę być słodką, siwą staruszką dokarmiającą koty i gaworzącą z uczuciem o dawno minionych czasach. To też jest coś, bycie mentorką, autorytetem i pocieszeniem dla innych, młodszych duszyczek z trwogą spoglądających w przyszłość. Bycie oparciem i pomocą bliskim. Uważam, że bawienie wnuków musi być po prostu, wybaczcie kolokwializm (chyba przejęłam trochę z jego sposobu bycia), zajebiste. Co oczywiście nie oznacza, że mam się zestarzeć już teraz. Czy też, jeśli już o to chodzi, natychmiast zakładać rodzinę. Wolę poczekać.
Dlatego kiedy widzę mężczyznę, który mi się podoba to wiem, że muszę go mieć. Tak jak batonik na sklepowej półce. Nie ma w tym nic dziwnego. Seks i bliskość, to w końcu sprawy równie oczywiste co sen czy oddychanie, prawda? Nigdy nie miałam też najmniejszych wątpliwości, że kiedy spotkam tego właściwego to będę o tym wiedzieć ze stuprocentową pewnością. Nie, nie, to nie żaden mistycyzm. Ja wierzę w biologię. Moje geny tak jak zawsze przetrą oczy, popatrzą na jego i zakrzykną: 'o w mordę!'. I to tyle. Nie miałam złudzeń co do prawdziwych powodów miłosnych uniesień i fascynacji. Feromony, geny, biologia. Co nie zmienia faktu, że jest przy tym wszystkim mnóstwo frajdy. A przynajmniej ja jej miałam mnóstwo tamtego wieczoru i przez wiele następnym dni i nocy podczas których praktycznie nie opuszczaliśmy mojego mieszkania i tylko przynoszono nam z dołu jedzenie.
Wiele rozmawialiśmy wtuleni ciało do ciała. Cicho, szeptem aby nie zburzyć trwającej między nami magii. O naszych skrywanych sekretach, o tym czego się boimy i co przeżyliśmy. Nagle, nieco wbrew sobie, pokochałam Odiego. Widziałam w nim wiele z siebie. A po tych kilku dniach kiedy sięgnęłam w niego głębiej niż sam potrafiłby przyznać, wiedziałam też, że strach przed śmiercią popycha go wciąż do niekończącego się biegu. Był przystojny, świetny w łóżku, oczytany i zabawny. Ale co najważniejsze, uzupełniał mnie. Powiecie, że sama siebie okłamywałam, skoro wybaczyłam mu przygodne romanse uważając, że wszystkie te kobiety nie są dla mnie żadną konkurencją. Zresztą co tu dużo gadać, mogłam w tym czasie robić dokładnie to samo z kimkolwiek bym chciała, a ja po prostu nie chciałam i już. Mógł być mój, nawet gdybym przystała na taki luźny układ w przyszłości. Z jednej strony, moja miłość oznaczała dla niego nie tylko cały czas tego świata, ale także spokój. Oczywiście o tym nie wiedział, ale być może jakoś podświadomie wyczuwał. Z drugiej, cóż, był mi po prostu potrzebny. Ale nie potrafiłam oprzeć się pokusie (no dobrze, przyznam się, że nie zamierzałam też dzielić się nim z jakimiś pindami). Mówią, że to faceci chcą mieć kobiety na wyłączność, ale wyjaśnię wam to zupełnie szczerze. Jest odwrotnie. Wiadomo, panie mają różne sposoby by przywiązać do siebie mężczyznę. Tylko po co? To proste, ze strachu. Przed odrzuceniem, porzuceniem, starością, a razem z nią płaskim tyłkiem i zwisającym biustem jakby tylko to ulotne opakowanie – nasze ciało – było jedynym wyznacznikiem wartości.
Znajdź chłopa póki masz się czym pochwalić bo inaczej zostaniesz starą panną, mówią. Niech będzie już jakikolwiek oby tylko był, bo tylko tak możesz poczuć, że coś znaczysz, że jesteś potrzebna i wartościowa. Niech nawet bije, oby nie za bardzo, albo pije, byle nie za dużo. A jak już się trafi, to koniecznie trzeba użyć wszelkich sposobów żeby już z tobą został. Ja jednak żyję już długo i wiem zbyt wiele, by uciekać się do tak banalnych sposobów jak zajście w ciążę, udawanie nie radzącej sobie ze światem głupiutkiej dziewczynki (przecież samiec nie może poczuć się zagrożony inteligencją i zaradnością samicy) czy jakieś tam inne emocjonalne szantaże. Doskonale znam swoją wartość i nie kieruję się w wyborze partnera banałami czy potrzebą wypełnienia pustki po braku ojcowskiej miłości. A jednak był mi potrzebny, bo na dłuższą metę każdemu doskwiera samotność.
Leżeliśmy w łóżku splatając ciała. Spoceni, rozpaleni, spełnieni. Jeden rytm serc i poczucie absolutnej bliskości. Delikatny wiatr bawił się sypialnymi firankami figlując z promieniami zachodzącego słońca, a gdzieś za uchylonym oknem słodko ćwierkały ptaki. Chciałam, bardzo chciałam, żeby tę chwilę można było zachować na zawsze. Zatopić w bursztynie chroniącym przed upływem czasu. Wtedy się zdecydowałam.
– Chcę ci coś powiedzieć… – szepnęłam mu do ucha.
– Ja powiem pierwszy. Kocham cię całym sobą, jesteś najwspanialszą kobietą jaką w życiu spotkałem.– uśmiechnął się, kładąc mi dłoń na policzku i spoglądając w oczy.
– Kocham cię – odpowiedziałam całując go w usta – jesteś mężczyzną moich marzeń. – a serce przepełniła mi radość, bo powiedział coś, co najwyraźniej bardzo chciałam usłyszeć. Wiedziałam, że mówił szczerze.
Całowaliśmy się dłuższą chwilę i jakoś tak bezwiednie sięgnęłam w dół po jego męskość. Pieściłam go zachęcająco, a on odpowiedział ochoczo. Wszedł we mnie jeszcze raz i znowu było nam wspaniale. Kochaliśmy się powoli, niespiesznie, namiętnie. Słońce zdążyło zajść, zastąpione przez księżyc, a gwiazdy mrugały do nas jakby ubawione pokazem. Opadliśmy na mokrą pościel, drżąc w spazmach rozkoszy.
– Teraz – pomyślałam, gdy przymknął powieki – teraz będzie właściwy moment.
Wolno sięgnęłam po ukryty wcześniej pod łóżkiem sztylet. Był starszy i cenniejszy niż wszystko co posiadałam. Jego kryształowe ostrze mieniło się w księżycowym świetle niczym sopel lodu.
Nie powiedziałam mu wszystkiego, mimo całej mojej miłości, po prostu nie mogłam. Kiedyś, dawno temu miałam wszystko czego można zapragnąć, nawet własną wyspę, tylko nie miłość. A ta pojawiła się niespodziewanie, wyrzucona przez morze i pokochałam pewnego mężczyznę. Byłam młoda więc wierzyłam, że zostaniemy ze sobą na wieki. Dałam mu wszystko co miałam, chociaż mówił mi, że jest inna, do której chciał wrócić. Wahałam się, zbyt długo czekałam zamiast działać, szukałam innych sposobów aż w końcu zadecydowano za mnie i… odszedł. Może odkochał się? Może nigdy mnie naprawdę nie kochał, mimo tych siedmiu lat które razem spędziliśmy? A może to jednak ta przemądrzała suka Atena? Tak czy owak, moment przeminął bezpowrotnie. Cóż, uczę się na błędach. Nigdy już nie pozwoliłam sobie na podobny. Być może faktycznie, wszystkie, nawet te świadome siebie, boimy i będziemy się bać porzucenia. Do końca świata.
Jednym ruchem poderwałam się z łóżka siadając na nim okrakiem. Uniosłam w górę ręce, dłonie zaciskając na rękojeści. Otworzył oczy zdumiony tym nagłym poruszeniem:
– Kalipso? – zdążyły szepnąć jego słodkie usta.
– Kocham cię – powiedziałam wbijając sztylet prosto w jego pierś i łamiąc ostrze.
Łzy popłynęły mi strumieniem po policzkach.
Cóż moi mili. Mówią, że historia kołem się toczy i chyba mają rację.
***
To było jak gwałtowne olśnienie. Jasny błysk i krótka chwila, w której wszystko staje się zrozumiałe. Uczucie, że spogląda się na wszechświat i obejmuje go ramionami, a on spogląda w nas z uśmiechem. Oślepiający blask, będący spokojem, miłością i absolutną akceptacją.
Dzięki temu zrozumiałem i wiecie co? W jakimś szerszym pojęciu rzeczy, jesteśmy nieśmiertelni. Sięgamy milenia w przeszłość i nieskończenie daleko w przyszłość. Jesteśmy niczym więcej jak genami. Nieustannie odradzającą się materią biologiczną, która trwa na przekór wszystkiemu i wszystkim. Naszym grzechem pierworodnym jest samoświadomość. To czyni nas bogami wobec innych gatunków, ale też skazuje na wieczną mękę. I gdyby można było wziąć w palce jedną, drobną komórkę ciała i powiedzieć: patrzcie, oto ciało i krew, to właśnie ja w pełnej krasie – to właśnie ona byłaby wszystkim. Taka sama tysiąc, sto i dziesięć lat temu. No może nie dokładnie taka sama, bo jednak DNA mieszałoby się z innymi na przestrzeni lat, ale nie byłoby to dalekie od tego jak dany człowiek zmienia się na przestrzeni życia. Ma nowe doświadczenia, zmienia światopogląd. W taki sam sposób DNA wzbogaca się o materiał przyniesiony z „zewnątrz”, od innych. Staje się doskonalsza.
I kiedy uświadomisz sobie ten prosty fakt, że nic i nigdy się nie kończy, że nawet nasze szczątki wracają z powrotem do natury, pożerane przez robaki, mikroskopijne żyjątka, bakterie i inne, rozkładane na czynniki pierwsze. Zdasz sobie sprawę, że jedynym największym cierpieniem jest ograniczona świadomość, a jedynym prawdziwym zbawieniem świadomość całkowita – wtedy naprawdę przestaniesz się bać. Bo to właśnie różni nas od innych istot żyjących. Wszystkich nas boli gdy jesteśmy zranieni i wszyscy się boimy gdy umieramy. Ścinane drzewo. Wyciągnięta z wody ryba. Ptak co spada z nieba i lis zaszczuty przez psy gończe w swojej norze. Małpa, człowiek. I tylko człowiek narzucił sobie moralne okowy, prawa i religie. Tylko człowiek próbuje zaprzeczyć naturze i tylko człowiek, zmęczony swoją świadomością szuka myślowych wytrychów by zaakceptować to co nieuniknione.
A ja to właśnie zaakceptowałem i jestem naprawdę szczęśliwy. Pewnie, sprawę mocno upraszcza fakt, że nie posiadam już ciała. W każdym razie nie tak spędzam większość czasu. Jestem teraz ledwie kłębkiem świadomości zaklętym w jeden z kryształów upiętych w naszyjniku. Stałem się częścią Kalipso bardziej niż wydawało się to możliwe, ale jestem jej za to szczerze wdzięczny. Owszem, nie tego się spodziewałem, kiedy pytała mnie czy naprawdę ją kocham i czy chce z nią być na zawsze. Ale też nie mam wątpliwości, że zrobiła to z miłości, a ja w końcu wolny jestem od strachu i ciągłej pogoni.
A w każdą pełnię miesiąca, gdy księżyc stoi wysoko na nocnym niebie, znów ląduje w moich ramionach gdy kochamy się w jego blasku. Dusza zamknięta w rękojeści sztyletu przypominającej teraz drogi kamień, albo ostrze kryształu zatopione w piersi gdy na powrót staje się ciałem. Tak to właśnie działa. Więzienie? Nie, raczej wybawienie. Może, kiedyś, za kilka lat, w którąś z tych nocy ucieknę, nie dam się zamknąć w krysztale, których jest obok mojego tak wiele. Może kiedyś, ale jeszcze nie teraz, w końcu… naprawdę ją kocham. Mówcie co chcecie, ale jak dla mnie to właśnie prawdziwa miłość.
Przeto, dopóki ten rumieniec młody
Jak ranna rosa zdobi twe jagody,
Dopóki duszy rozbudzonej tchnienie
Pod skórą wznieca znikliwe płomienie,
Cieszmy się sobą na sposób wszelaki;
Lepiej od razu, jak drapieżne ptaki,
Czas nasz rozszarpać, bez zwłoki pochłonąć,
Niż z wolna w jego wielkiej paszczy tonąć.
Całą więc naszą moc i całą czule
Wezbraną słodycz zlepmy w jedną kulę,
By w nagłym pędzie nasza rozkosz złota
Wdarła się w bramy żelazne żywota.
Tak, choć naszego słońca nie umiemy
Zatrzymać, jednak biec mu rozkażemy.
tłum. S. Barańczak – "Do nieskorej Bogdanki" A. Marvell