To był kolejny, niesamowicie nudny, grudniowy dzień pracy na niewielkim bazarku w dzielnicy na obrzeżach miasta. Siedziałam w grubym swetrze, z naciągniętą niemal na oczy czapką, ślepiąc się w pęknięcie na jednej z chodnikowych płytek, obserwując jak depczą po nich setki par butów zabieganych zakupowiczów. Był dwudziesty czwarty grudnia, Wigilia, a dla mnie dzień jak każdy inny, z tym że w domu miał czekać obiad. Na co dzień mogłam jedynie pomarzyć, by komuś chciało się pomyśleć i wrzucić chociażby kostkę rosołową do garnka z wodą. Gdy w chlebaku była resztka chleba tostowego, to i tak był już niebywały sukces.
Stoisko, którym się zajmowałam, nie należało do zbytnio obleganych. Nie byłam pewna czy bardziej cieszę się ze spokoju, czy irytuje mnie brak pretekstu, by pomielić zdrętwiałym ozorem. Kto w dzisiejszych czasach myśli w taki dzień o herbacie? Ludzie kupią byle Liptona w supermarkecie i uważają, że to wystarczy, bo i tak wszyscy będą woleli żłopać colę, bo to takie modne, bo święta, bo czerwona ciężarówka i puszki ze spersonalizowaną, drukowaną nalepką.
Westchnęłam ciężko, po raz trzy tysiące dwieście piętnasty, i zerknęłam na wyświetlacz telefonu. Osiemnasta – jeszcze pół godziny i będę wolna. Wrócę, zjem kilka pierogów, wypiję kubek barszczu i zamknę się w pokoju, by resztę wieczoru spędzić na oglądaniu świątecznych odcinków amerykańskich seriali.
– Przepraszam czy mógłbym zająć pani chwilę? – Usłyszałam dobiegające sprzed stoiska głos.
Byłam tak pewna, że klientowi chodziło o stoisko obok, że nawet nie podniosłam wzroku. Jednak po chwili mężczyzna odezwał się ponownie.
– Przepraszam panią, czy mógłbym… – uciął, widocznie nie spodziewając się, że tym razem na niego spojrzę.
Był koniec grudnia. Temperatura sięgała niemal samego dna termometru a śnieżne zaspy tworzyły krajobraz przypominający bardziej południe kraju niż samo jego centrum. Ja od zawsze byłam zimnolubna, a i tak tuż za plecami ustawiłam – pamiętający koniec lat osiemdziesiątych – farelek nastawiony na najwyższe obroty. A jednak ten kompletny dziwak znalazł w sobie tyle samozaparcia, chęci wygrania jakiegoś idiotycznego zakładu bądź, w ostateczności, zwykłego szaleństwa, by wyjść na ulicę w samym… Właściwie nie wiedziałam czym. Postawiłabym na ogoniastą marynarkę – chyba nazywali to frakiem – ale w kwestii ubrań zawsze byłam do tyłu. Ciuchy, to ciuchy – nieważna nazwa, liczy się użyteczność.
Powracając… Stał beztrosko – bez żadnych rękawiczek, szalika czy też czapki – i gdyby nie mglisty dymek, co chwilę wydobywający się z jego ust, pomyślałabym, że mam zwidy. Ale one zawsze były nieidealne i szybko się orientowałam. Ten tutaj był najprawdziwszym z prawdziwych, szalonym mężczyzną ubranym trzy warstwy za lekko, którego przywiało do tego stoiska jakimś dziwacznym trafem. Widać opatrzność wysłuchała moich narzekań na nudę a to był jej sposób, by powiedzieć „a masz! A teraz użeraj się ze świrusem i pomyśl trzy razy, nim ponownie będziesz biadolić na swoje życie". Albo zwyczajnie „Screw you, stupid bitch". Przekaz w zasadzie był dokładnie taki sam.
– Chciałbym kupić herbatę – odezwał się ciepło mężczyzna, odgarniając z twarzy niesforny kosmyk błyszczących, czarnych jak smoła kudłów.
– Proszę się nie krępować – odparłam nieco oschle. – O ile ma pan przy sobie pieniądze, wszystko jest do pańskiej dyspozycji.
Klient zaśmiał się subtelnie, zasłaniając dłonią kącik ust. Od razu rzuciły mi się w oczy jego czarne paznokcie. No wariat, no. Albo gej, w ostateczności metal czy – jak mawiały zastępy moherowych wojowniczek – szatanista.
Mężczyzna wyciągnął z kieszeni portfel i otworzył go, odwracając bez skrępowania w moją stronę, bym mogła dokładnie zbadać jego zawartość. Kasy miał jak lodu, za to po dokumentach nie został nawet odcisk w bocznej kieszonce – na pewno wariat!
– Czy tyle wystarczy? – I jeszcze pyta, jakby ostatnie pół życia spędził w zakładzie zamkniętym!
Chyba musiał zdawać sobie sprawę, że z takim funduszem wykupiłby całe stoisko, farelek, krzesło i jeszcze starczyłoby mu na godzinkę sam na sam ze sprzedawczynią, gdybym świadczyła takie usługi, prawda? Jednak zdawał się poważny, więc dostosowałam się do konwencji.
– W zupełności – potwierdziłam i zaczęłam uważnie śledzić jego wzrok.
Rozglądał się, niby czytając napisy na etykietach, jednak miałam wrażenie, że niewiele mu one mówią.
– Może panu pomóc? – zaproponowałam, karcąc się w myśli.
Po co? Czemu zawsze to sobie robię? Nie lepiej milczeć i czekać aż sobie pójdzie, a potem wrócić do domu? Nie, zawsze muszę postąpić na przekór rozsądkowi.
– Szukam pewnej konkretnej mieszanki, jednak te nazwy… – wyjaśnił zakłopotany, spoglądając na mnie nazbyt czerwonymi, jak na zwyczajnego człowieka, oczami.
Soczewki? W końcu wariat, kto go tam wiedział… Jednak miał rację co do nazw. Zamiast wprost powiadomić klientelę, że spogląda właśnie na wiśniowy, aromatyzowany Ceylon, etykieta beztrosko obwieszczała „pocałunek ciemności" – cokolwiek to miało wspólnego z klasyczną mieszanką. Nic dziwnego, że nie mieliśmy wielu klientów – nie każdy lubił zawracać łeb sprzedawcy, co chwilę pytając o etymologię nazw i skład ukrywających się pod nimi mieszanek.
– To pomysł szefa, chybiony zresztą… – westchnęłam pełna zrozumienia wobec dezorientacji klienta.
Wbrew oczekiwaniom, zamiast uciec w głąb uliczki, mężczyzna uśmiechnął się optymistycznie, jakby ożywiony pociągniętą przeze mnie wymianą zdań.
– W takim razie… Zechciałaby mi pani powiedzieć czy wśród tych zmyślnych pseudonimów ukrywa się Earl Grey Royal? Byłbym niezwykle zadowolony, gdyby…
– Błękitny dym, proszę nie pytać – przerwałam mu.
Kultura kulturą, ale – do cholery – było minus trzydzieści! Powinien wziąć herbatę i spieprzać tam, skąd przyszedł, a nie dawać popis językowego obycia na środku, prowincjonalnego niemalże, bazaru.
– Serdecznie dziękuję – powiedział niezrażony i ponownie zaczął się rozglądać.
– Róże mamy tutaj, trzy rodzaje. Czarna ceylońska z płatkami, biała z dodatkiem figi i jeszcze sypanka Liptona. Ostatniej nie polecam, ale nie muszę tego panu tłumaczyć – odparłam, wyprzedzając pytanie.
Nie wiedzieć czemu, byłam przekonana, że tego właśnie szukał. I nie myliłam się. Para niemal krwistoczerwonych oczu zaczęła intensywnie wpatrywać się w moje źrenice, aż poczułam się niezręcznie i opuściłam głowę pod pretekstem znalezienia foliowej siateczki.
– Zapakować? – zapytałam, udając głupią.
– Poproszę, Emilio – odpowiedział, dobitnie akcentując moje imię.
Na plecach poczułam zimny dreszcz. Nieznajomy zaczął mnie przerażać. Skąd znał moje imię? Przecież nie miałam przy sobie żadnej, cholernej plakietki! Kim był? Wariatem, a może jakimś zboczeńcem, zabójcą, złodziejem?
– S-skąd…
– Jeżeli zechcesz dowiedzieć się czegoś więcej, zadzwoń – wtrącił, wręczając mi banknot stuzłotowy i czarną wizytówkę z błyszczącymi, złotymi literami.
Kiedy podniosłam wzrok, mężczyzny już nie było, zniknęła również wybrana przez niego herbata i siatka, którą – dałabym sobie urwać głowę – trzymałam przez cały czas w ręce. Gdyby nie banknot o nominale, którego nie trzymałam w dłoni od dwóch dni, pomyślałabym, że to się nie wydarzyło, a zmęczony umysł płata mi świątecznego, wyjątkowo niezabawnego, figla.
Rozmieniłam pieniądze, wetknęłam nadwyżkę w kieszeń spodni i przyjrzałam się wizytówce. Złote litery zapisane Old English Textem, który niezwykle mi się podobał, ale za nic nie potrafiłam go odczytać, oraz zwykła Calibri – rozstrzelona na pół firetu.
– Sebastian Michaelis? – przeczytałam na głos i zerknęłam w miejsce, gdzie jeszcze kilka minut temu stał nieznajomy.
Uznałam, że nie ma sensu tego zgłaszać. To zwykły wariat, żartowniś, nikt poważny – po prostu pokręcony facet znający się na herbacie. Bo przecież nikt, kto planowałby mnie zabić, nie zostawiłby po sobie wizytówki. Pierwszej w moim życiu, którą postanowiłam zachować.