– Cholera, że też musiało paść akurat na nas… – zaklął Lorel'Ai. – To będzie paskudna noc.
– Pierdolicie, Hipolicie! – odparł Serenei. – Mi się ta fucha zajebiście podoba. Wreszcie coś się zacznie dziać na tym zadupiu! To co, bierzemy się do roboty?
Zamienił czarne dżinsy i niebieską, ciasno opinającą jego wymodelowane ciało koszulę na ordynarnie śnieżnobiałą togę i rozwinął potężne skrzydła. Następnie, dla zwiększenia efektu, rozjarzył się cały światłem barwy miodu i bez ostrzeżenia zanurkował w leniwie sunące pod nami chmury.
Wykonał cały manewr z typową dla siebie, umykającą nawet mojej percepcji prędkością, więc nie miałem najmniejszych szans, by go powstrzymać. Wymieniliśmy z Lorim szybkie spojrzenia i jeszcze szybsze myśli, których najwłaściwszą puentą byłoby chyba: „O kurwa!”, a potem ruszyliśmy w ślad za niszczycielem. Nim wypadliśmy z chmur, nasze ciuchy zmieniły się w gustowne prześcieradła.
Serenei unosił się leniwie dobre dwa metry nad zaskoczonym tłumem i uśmiechał bezczelnie do jakiejś rudej laski. Niemal dokładnie w chwili, kiedy znaleźliśmy się obok niego, tworząc elegancki triumwirat – ja pośrodku, Lorel'Ai po mojej prawicy, a z lewa Serek, który nie dostał w łeb tylko dlatego, że to mogłoby źle wyglądać w późniejszych relacjach świadków – tandeciarze na scenie właśnie przerwali wygrywanie swojego disco polo.
Już miałem zacząć głosić Słowo Boże, gdy zebrani na festynie zorganizowanym z okazji Dni Gdzieśtown gamonie doszli do wniosku, że kiedy dzieją się cuda; takie prawdziwe, biblijne cuda, a Pan raczy okazać maluczkim Swą łaskę, to należy uciekać. Nieważne, dokąd – ważne, by dostać się tam jak najprędzej.
Obserwowałem z niesmakiem, jak oszalały tłum desperacko próbuje wydostać się ze stadionu, na którym zorganizowano imprezę. Zgiełk, jaki przy tym powstał – wrzaski, krzyki, piski, jęki i szlochy – był, delikatnie rzecz ujmując, irytujący. Jestem pewien, że gdyby całe przedstawienie widział koleś, który jako pierwszy w dziejach użył słowa „panika”, teraz zastąpiłby je innym: dłuższym, mroczniejszym i dającym się prawidłowo wymówić wyłącznie po niewłaściwej stronie Odry.
– Cholera, mieliśmy ogłosić apokalipsę, a wygląda na to, że od razu ją rozpętaliśmy – skonstatowałem.
Serenei nie odpowiedział. Zachował obojętny wyraz twarzy, ale widać było, że całkiem nieźle się bawi.
– Sześć tysięcy trzystu jedenastu ludzi, w tym osiemset trzydzieścioro siedmioro dzieci… i dwa wyjścia z obiektu. Sprytnie. Bardzo. Kurwa. Sprytnie… – mruczał tymczasem Lorel'Ai, archanioł w randze stworzyciela, obdarzony przydatnym darem Wszechwiedzy (co jest oczywiście prawdą trzeciego gatunku*: przyrostek „wszech” należy tu uznać za odpowiednik zrolowanych skarpet wsadzonych w majtki. Inna rzecz, że nawet po wyjęciu sztucznego wypełniacza, coś tam w gatkach zawsze jednak zostaje, a w przypadku Loriego, to metaforyczne „coś” nadal wygląda imponująco i doskonale spełnia swoją funkcję. Mówiąc prościej, gostek jest Prawie-Wszechwiedzącym**).
– Tak czy inaczej, całą tę szopkę z Objawieniem możemy sobie chyba darować… – zauważyłem.
– A ja myślę, że powinniśmy jednak spróbować – zasugerował Lorel'Ai. – Może jeszcze się uda.
– Aha, jasne…
– Nie no, Lori ma rację. Przynajmniej nikt nam nie zarzuci, że się nie staraliśmy.
– W sumie…
– UMIŁOWANI BRACIA I SIOSTRY, DZIECI ADAMOWE! PRZYNOSIMY WAM OTO… Nie no, to bez sensu… – Przerwałem, gdyż mój głos, wielokrotnie spotęgowany czymś, co chyba najtrafniej będzie zdefiniować jako „praktyczny cud”, wywołał jeszcze większe przerażenie tłumu i nową falę paniki. Co, swoją drogą, samo w sobie zakrawa na cud kolejny. – A ty czego znowu rżysz?
– I ty się jeszcze pytasz? – odparł kpiąco Serek. – Stary, jak żyję, nie słyszałem takiego gówna. Normalnie przeszedłeś samego siebie!
– A niby co miałem powiedzieć? „Nie lękajcie się, Ziemianie, przybywamy w pokoju!”?
– No wiesz, Aian, to faktycznie brzmiało dosyć sucho. Może następnym razem spróbuj czegoś… eeemmm… bardziej współczesnego? – zaproponował Lori.
– Gruby dobrze gada! – Serenei poparł stworzyciela. – Trzeba się dostosować do gustów odbiorcy.
– O tym powinieneś był pomyśleć, zanim sfrunąłeś tu jak jakiś jebany gołąb, który zamierza nasrać wszystkim na głowy! Mogłeś sobie chociaż gałąź oliwną do ryja wsadzić… – warknąłem.
Serenei zamierzał odpyskować, ale jako dobry kumpel uchroniłem go przed tym błędem, unosząc wymownie palec.
– Cokolwiek masz mi do powiedzenia, lepiej powiedz to tak, żebym nie usłyszał – ostrzegłem.
Nie usłyszałem zupełnie nic.***
– No, to co teraz? – Lorel'Ai przerwał nieprzyjemnie przeciągającą się ciszę. – Przed stadionem wciąż kręcą się ludzie, w tym kilku zdezorientowanych pałkarzy. Może oni będą bardziej skłonni do współpracy.
– Ech… No dobra, ale zróbmy to tak, żeby nie zaczęli do nas strzelać – zdecydowałem i wylądowałem na ziemi.
Skrzydła – nie będące niczym więcej jak tylko kolejną propagandową ściemą, w dodatku cholernie niepraktyczną – zwinąłem tak, że prawie nie wystawały mi zza pleców. Najchętniej bym się ich po prostu pozbył (co wcale nie nastręczałoby większych trudności, gdyż są one tylko iluzją: żywą, namacalną i jak najbardziej prawdziwą, ale wciąż jednak iluzją), jednak na to było zwyczajnie za późno, skoro ludziska już mnie z nimi widzieli. Show must go on!, a ja must pogodzić się z faktem, że cały wieczór będę paradował po mieście, wyglądając jak jakiś dziwoląg.
– Jedno dobre, że chociaż mamy święty spokój – zauważyłem.
– To znaczy? – zainteresował się Lori.
– Do tej pory zawsze znalazło się przynajmniej kilku takich, co to chcieli nas po rękach całować albo…
– Żeby tylko po rękach! – wtrącił Serenei, wymownie łapiąc się za to, za co aniołowi na służbie łapać się nie wypada.
– …od razu brać się do budowania jakiejś bazyliki. – Zignorowałem tę, skądinąd słuszną, uwagę. – A teraz nic. Cisza i spokój. Jak na Hawajach.
– No wiesz, w dzisiejszych czasach ludzie wyjątkowo niechętnie giną za swoją wiarę. Zwłaszcza, jeśli miałaby to być śmierć przez zadeptanie… Ale wcale nie jestem pewien, czy to znowu takie Hawaje. Przynajmniej byłoby komu zostawić wiadomość – rozsądnie zauważył Lorel'Ai, a potem zmienił temat na ciekawszy: – Jakiś typek przed chwilą sprzedał nas do lokalnego radia, ale go wyśmiali. Za to policja już się mobilizuje.
– Jest szansa, że nas zaatakują? – Ton niszczyciela nie pozostawiał żadnych złudzeń, czy „Ostateczny Argument Boga” (i pomyśleć, że on naprawdę lubi tę ksywkę) obawia się takiej ewentualności. Paskudny uśmiech błąkający się po jego ustach zostawiał tych złudzeń jeszcze mniej.
– Zerowa – uciąłem ostro. – Załatwimy, co mamy załatwić i spadamy stąd. Za godzinę mam randkę, pamiętacie?
Wyszliśmy spokojnie głównym, teraz już opustoszałym przejściem. Podczas naszej debaty tłum miał dość czasu, by rozpaść się na elementy pierwsze i zniknąć pośród otulonych nocą ulic.
– No i gdzie ci gliniarze?
– Zwiali. Zostało tylko dwóch. W radiowozie, o tam! – Lori wskazał głową na pobliski parking.
I rzeczywiście. Nieopodal stała suka, a w niej mundurowi, usilnie próbujący przekonać zarówno nas, jak i samych siebie, że absolutny bezruch czyni człowieka tylko trochę mniej… materialnym… niż nieistnienie.
– A ci co tu jeszcze robią?
– Szukają kluczyków… – Stworzyciel uśmiechnął się nieznacznie, a potem zapytał, jednak bez przekonania: – Może teraz ja spróbuję?
– Luzik, poradzę sobie. I nie patrz tak na mnie, przecież nie zrobię im krzywdy.
– No nie wiem… – odparł wszechwiedzący.
Podszedłem do radiowozu i zastukałem w szybę. Policjanci poruszyli się dopiero po chwili czy dwóch i to raczej niechętnie, jakby rozczarowani, że nie mogą już dłużej udawać przedmiotów.
– Dobry wieczór. – Skłoniłem się lekko, gdy ten za kierownicą opuścił szybę. – Panowie, jak widzę, na służbie, więc postaram się nie zająć dużo czasu.
Próbowali coś odpowiedzieć, ale wyraźnie brakowało im inwencji. I w sumie nic dziwnego, gdy trochę nad tym podumać. W końcu, kiedy zagaduje cię świecący facet ze skrzydłami, to potrzebujesz kilku chwil, aby poważnie zastanowić się nad swoim życiem. Że nie wspomnę już o dylematach typu: „Ten koleś jest w ogóle prawdziwy? A jeśli nie? Może nie warto mu odpowiadać? Przecież ludzie patrzą…”
Zlitowałem się nad stróżami prawa i nie dałem im dojść do słowa.
– Jam jest Aian'Arhue, archanioł w służbie Jedynego Boga. – Ukłoniłem się ponownie, a potem wskazałem na moich kumpli: – To są archaniołowie Serenei i Lorel'Ai.
– Eeee… Starszy aspirant Łukasz Wróbel z komendy miejskiej w Gdzieśtown. – Policjant siedzący za kierownicą odparł takim tonem, jakby zaraz miał dodać: „Panie kierowco, wie pan, dlaczego pana zatrzymaliśmy?”. Z rutyną nie wygrasz. – A to sierżant Jakub Smolik.
– Bardzo nam miło – rzekłem. – Tak się składa, że my również jesteśmy na służbie i mamy tu zadanie do wykonania, a panowie mogliby nam bardzo w tym pomóc… – Goście wyglądali, jakbym mówił do nich w suahili, więc pospieszyłem z wyjaśnieniami: – Generalnie rozchodzi się o to, że musimy zakomunikować światu wolę Najwyższego i fajnie by było, gdyby ktoś nas w ogóle wysłuchał. A z tym, jak panowie już się zapewne domyślili, jest pewien problem.
– Robicie sobie jaja, chłopcy, co? – sprytnie wykoncypował Wróbel. – Jakaś ukryta kamera czy…
– NIE SĄDZĘ! – Tym razem nie wzmacniałem głosu, lecz zmodulowałem go tak, że mundurowi musieli zatkać uszy, a alarmy w okolicznych samochodach zaczęły wyć potępieńczo. Dla wzmocnienia efektu gwałtownie zamachałem skrzydłami, wytwarzając podmuch, którego siła pchnęła policyjny furgon na sąsiednie auto.
Dałem stróżom prawa chwilę na ochłonięcie i pogodzenie się z niewygodnymi faktami, a potem, na moją telepatyczną prośbę, Serenei klasnął mocno i wszystkie alarmy nagle ucichły.
– Przepraszam za to… – powiedziałem już normalnie i przesunąłem samochód z powrotem, tak, by Smolik mógł z niego wyjść, gdy już nogi przestaną mu się trząść. – Jak panowie widzą, jesteśmy zupełnie poważni. To jak, możemy liczyć na waszą pomoc?
– Eeee… No-obra… – odparł Wróbel, odrobinę uspokojony faktem, że mimo wszystko nadal żyje. Ręce jednak wyraźnie mu drżały, a głos odmawiał posłuszeństwa.
– Dziękuję. A oto wiadomość: Nadchodzi apokalipsa – zakomunikowałem. – No… i to by chyba zasadniczo było na tyle. Przekażcie, proszę, Słowo Boże reszcie świata… i zacznijcie robić rachunek sumienia, albowiem wąskie są ścieżki do Raju! – wypaliłem w przypływie nagłego natchnienia. Serenei skulił się w sobie, słysząc te patetyczne brednie, ale jakoś udało mu się nie ryknąć śmiechem. – Dziękuję i życzę miłego wieczoru. Do widzenia panom.
Odwróciłem się plecami do gliniarzy, by zademonstrować im moje piękne, sztuczne skrzydła. Lewe, tak dla hecy, rozpostarłem nieco, a potem ruszyłem z powrotem w stronę stadionu. Chłopaki za mną. Nie spieszyliśmy się jednak, by mundurowi mieli szansę przebłagać nas za grzechy. Albo chociaż podpytać o szczegóły.
I nie zawiedli.
– Ej! Ekhem… chwileczkę… Panie aniele! – nieśmiało zagaił aspirant Wróbel; wysoki, szczupły facet w okularach, gdzieś tak pod trzydziestkę.
– Tak, słucham? – Odwróciłem się z powrotem.
– No bo… jak to, apokalipsa? W sensie: koniec świata? Taki PRAWDZIWY koniec świata?
– Dokładnie! Apokalipsa, armagedon, anihilacja, zagłada, unicestwienie, dekapitacja, dezintegracja, zguba, totalna destrukcja…
– Serenei, dziękuję! Myślę, że panowie już zrozumieli.
– Nie ma za co. – Niszczyciel uśmiechnął się bezczelnie.
– Ale… ale dlaczego?
– Jakby to… – Głos zabrał Lorel'Ai. – Hmmm… Wasz gatunek…
– Jest totalną pomyłką! – Serenei przyszedł koledze w sukurs.
– Ech… Nie przejmujcie się kolegą, miał ciężki dzień… – przeprosiłem, a potem posłałem archaniołowi zniszczenia spojrzenie, którego nie dało się odczytać inaczej, jak tylko: BÓL! BARDZO, BARDZO WIELE BÓLU! CAŁY PIERDOLONY OCEAN CIERPIENIA!
– Chodzi o to, że z waszą ewolucją wszystko poszło nie tak, jak powinno – podjął po chwili Lorel'Ai. – Rozwijacie się w niewyobrażalnym tempie, a jednocześnie przechodzicie potężny regres ewolucyjny i moralny. Z jednej strony jesteście coraz inteligentniejsi, a wasze możliwości już w tej chwili są naprawdę imponujące… i przerażające. Jednak z drugiej strony, przy tym wszystkim na powrót stajecie się… No cóż, coraz bardziej prymitywni i bezmyślni. A to bardzo niebezpieczna kombinacja… Zbyt niebezpieczna. Dlatego Pan postanowił zrobić z wami porządek, póki jeszcze całkowicie nie zniszczyliście Ziemi. Tak się bowiem składa, że to Jego ulubiona planeta i jest już zmęczony patrzeniem, jak zamieniacie ją w chlew. Przykro mi…
– Matko Przenajświętsza, zmiłuj się nad nami! – wyszeptał Smolik, zaciskając dłoń na medaliku. Dostrzegłem ciemną plamę na spodniach policjanta, ale taktownie ją zignorowałem. Jestem aniołem, lecz nic, co ludzkie, nie jest mi obce. – Więc nie ma dla nas żadnego ratunku? I nic się już nie da zrobić?
– No cóż, początek miał pan niezły – odparłem po chwili namysłu. Mundurowi popatrzyli na mnie zdziwieni, wyraźnie nic nie rozumiejąc. Wyjaśniłem więc uprzejmie: – Modlitwa. Powinniście próbować się z Nim dogadać.
– Poza tym moglibyście zaprzestać wycinania lasów i zacząć robić inne… zielone rzeczy. Wiecie, biopaliwo, energia odnawialna, takie tam – dodał Lorel'Ai****.
– I to nam pomoże? – z niedowierzaniem zapytał Smolik.
– Jeśli mam być szczery, to nie mam pojęcia. Z Nim tak naprawdę nigdy nic do końca nie wiadomo… Wydaje mi się jednak, że jeszcze nie jest dla was za późno. Skoro Bóg przysłał nas tutaj, że tak powiem, z oficjalnym ostrzeżeniem, to widocznie chce dać wam ostatnią szansę. Po prostu tego nie schrzańcie – dodałem pogodniej. – Coś jeszcze chcieliby panowie wiedzieć?
– Ile czasu nam zostało? – zapytał coraz bardziej przerażony Wróbel.
– Sorki, ale tego akurat nie mogę wyjawić. „Nie znacie dnia ani godziny” – wyrecytowałem. – I tak musi pozostać. Zdradzę wam jednak, że z wnukami się raczej nie pobawicie.
– Ale ja wcale nie chcę umierać! – zaprotestował Smolik. Patrzył na mnie oczyma rozczarowanego dziecka. – Przecież… Przecież…
– Nie lękajcie się i nie traćcie ducha, albowiem Pan was nie opuścił! – Znów zaczęły mi się pieprzyć epoki. – Jeszcze… – dodałem po chwili namysłu.
– A jeżeli nam się nie uda i… i… No wiecie… Jak to się odbędzie?
– Sam jestem ciekaw – mruknąłem. Na tyle cicho jednak, by policjanci mnie nie usłyszeli.
***
– Siódemka do rogu – zadeklarowałem. Strzał. Pudło. – Kurwa mać!
– Jakim cudem to zjebałeś? – zapytał Serenei, nachylając się nad stołem. – Taki prosty strzał… Jedenastka.
Ostatnie chwile istnienia ludzkości spędzaliśmy w „Czarnym Koniu”, naszej ulubionej knajpie. Tym razem po cywilnemu – trzech niespecjalnie wyróżniających się nastolatków, lubiących grać w bilard, sączyć colę i wierzyć, że mają najpoważniejsze problemy na świecie.
– Bardziej zastanawia mnie, jakim cudem udało nam się spieprzyć tak prostą robotę… – mruknąłem, rozgoryczony.
„Objawienie w Gdzieśtown” – jak nazwał nasze popisy pewien szmatławiec (wydanie poniedziałkowe, strona jedenasta – trzy kolumny tekstu i zdjęcie stadionu zrobione kilka lat temu, tuż po remoncie) – trudno nazwać wielkim medialnym sukcesem, zgoda, ale żeby aż tak…?
Zamieszanie na festynie uznano za masową histerię spowodowaną przedwcześnie wystrzelonymi fajerwerkami, a dwaj biedni gliniarze bredzący o jakichś aniołach, trafili pod obserwacje psychiatryczną. Przemęczenie i stres w pracy. Zdarza się.
Fakt, że ani aparaty, ani kamery – z przemysłowymi włącznie – nie zdołały zarejestrować rzekomych fajerwerków, a za to wszystkie jak na rozkaz przestały na chwilę działać, i owszem, wzbudził pewien niepokój. Nie był to jednak niepokój w stylu: „Cholercia, może faktycznie coś jest na rzeczy?”, tylko: „Cholercia, jak to naukowo wyjaśnić?”. Chwała Bogu*****, spece od uśredniowieczania społeczeństwa szybko znaleźli odpowiednie wytłumaczenie – jedna z rakiet musiała trafić w telebim i uszkodzić go, co wywołało silne wyładowanie elektryczne, które zresetowało całą tę cholernie delikatną aparaturę.
Jak wyjaśnimy, że w kilku samochodach spaliły się systemy alarmowe? Proszę bardzo – złodzieje! A to, że w żadnym wozie nie ma śladów włamania? Proszę bardzo – zdolni złodzieje! To, że zniszczyli alarmy, ale samochodów już nie ukradli? Proszę bardzo – zdolni, ale głupi złodzieje!
Ludzie wszystko „racjonalnie” sobie wytłumaczyli, choć tak naprawdę nawet nie silili się jakoś specjalnie, by ich teorie brzmiały wiarygodnie. W zupełności wystarczyło, że i tak były bardziej prawdopodobne niż pojawienie się trzech aniołów wieszczących ludzkości zagładę. Nawet ci, którzy byli wtedy na stadionie i nas widzieli, woleli wmawiać sobie wygodne bajki niż zawierzyć własnym zmysłom. Zupełnie, jakby negowanie rzeczywistości mogło tę rzeczywistość zmienić. Kiedy zamknę oczy i przestanę cię widzieć, to w pewnym sensie znikniesz… prawda?
Nie, nieprawda.
Są przysłowia, które dobrze brzmią tylko pod warunkiem, że obciąży się je przymiotnikiem: „stare”. Jedno z nich głosi: „Słowo Boże i głuchy usłyszy”.
Lecz oto przysłowie nowe daję wam, byście je sobie wzajemnie powtarzali: „Głuchy usłyszy, lecz głupi nie wysłucha”.
(I tu jakby koniec. Bum, pierdut, pozamiatane. Nie ma już o czym pisać.)
* – Według jedynie słusznego podziału: Świento prowda, tys prowda i gówno prowda. W sumie do dzisiaj nie mam pewności, czy aniołowie przekazali tę mądrość Góralom, czy Górale aniołom.
** – To skomplikowane. I mało istotne, jeśli głębiej się nad tym zastanowić. Grunt, że Lori daje radę.
*** – Za to przekaz telepatyczny, który otrzymałem od Serenei, nie kwalifikuje się do przytoczenia w tym miejscu, nawet w wersji ocenzurowanej. Archanioł Zniszczenia jest bowiem jedyną znaną mi osobą, która potrafi sklecić sensowne zdanie, używając wyłącznie słowa „kurwa”.
**** – Zapalony ekolog-aktywista. Poważnie.
***** – Tak właśnie wygląda sarkazm w środowisku naturalnym.