„Świat byłby nieludzki, gdyby nie ty”
Strzał. Błysk. Huk. Krew.
Ambulans. Szpital. Lekarz. Krew.
„Bardzo mi przykro. Nie udało się uratować pana żony…”
– Nieee!
„Znowu ten sam jebany sen. Wykańcza mnie.”
Zdjęcie przybite gwoździem do ściany. Młoda kobieta o rozmarzonym spojrzeniu, potężny facet z krótkimi, ciemnymi włosami, dziecko mniejsze niż jego przedramię. A w tle huśtawka ze splecionych szmat i granatnika przeciwpancernego.
Zdejmuje zdjęcie, czyta i moduluje w myślach głos kobiety:
„Świat byłby nieludzki, gdyby nie ty”.
Czas wstawać? Nie, przecież niebo wciąż czerwone od nocnej luminescencji opadów radioaktywnych. To nic.
Wiąże podkoszulek na twarzy i pada na podłogę. Sto pompek na kościach. Małe odłamki ukryte w półcentymetrowej warstwie pyłu wbijają się w skórę. Cholernie przyjemny ból, budzi lepiej niż ta błotna ciecz zwana kawą.
Wychodzi oknem, nie chce budzić dzieciaków i nowej kobiety. Nigdy nie dokończony budynek i gruz w ogródku sprawiają, że łatwo da się wyjść przez każde okno.
Idzie pobiegać – dobrze wie, gdzie mogą być niewybuchy.
Wraca po godzinie, koszulka ma kolor rdzy. Tak samo jego barki, spodnie i buty. Schodzi do piwnicy, obmywa się pod rurą zatykaną pociskiem przeciwpancernym. Woda jest zimna, przyjemna.
Wchodzi drzwiami. Najmłodsze płacze, pewnie z głodu. Jego matka o chorobliwie bladej skórze i czarnych workach pod oczami snuje się po korytarzu. Uśmiecha się. Zawsze się uśmiecha, od kiedy pomyłkowy nalot wysadził w powietrze jej poprzednią rodzinę.
Starszy jeszcze śpi. Ma 6 lat. Chce nakryć się poszewką i jeszcze pospać, ale on nie pozwala. Cierpliwie szarpie poszewkę, łaskocze w stopy, szepce coś o raku-nieboraku.
– Ale mi się nie chce – mówi półprzytomne dziecko. – Możemy jutro?
– Jutro też. Wstawaj – odpowiada codziennie tak samo.
Na podłodze już leży koc. Chłopiec kładzie się, podpiera pięściami, próbuje się podnieść…
– Jeden…
Dobrze! Udało się. Pierwsza pompka jest najtrudniejsza, ale kolejne przychodzą łatwiej.
– Dwa…
Na każde dziesięć pompek jego syn robi jedną.
– Dziesięć.
– Wystarczy.
– Dobrze. Teraz się ubieraj.
Podczas śniadania nikt się nie odzywa. Tylko półroczny Joe drze się jak opętany i szeleszczą plastikowe opakowania po żarciu instant.
Po posiłku nauka. Ojciec wieczorem pisze zadania, a chłopak rano i wieczorem rozwiązuje.
16*19
1734-796
86+322+80+135+9+762+44
Czwarty raz sprawdza, czy drzwi są zamknięte. Poprawia zasuwy.
Ogromną dłonią głaszcze syna zawieszonego nad zadaniami. Idzie mu coraz lepiej. Całuje go w ciemię i spluwa rdzawym pyłem. A potem niesłyszalnie wychodzi do pracy z reklamówką ubrań schowaną w drugiej reklamówce, a ta w trzeciej reklamówce.
Droga to przygoda. Codziennie ta sama i nie robi już wrażenia.
A praca to powołanie. To służba dla sprawy większej niż on, niż każdy i niż wszyscy.
W piwnicach można korzystać z ciepłej wody i to prawie bez limitu. Hantle jak małe sztangi wyssały z niego tyle samo potu, co wściekłości. Jedni przed pracą muszą coś przypalić, inni wciągnąć. On musi wkurwić się na zimną stal i żeliwo.
I nim inni wejdą do szatni, on już jest gotowy. Staroświecki ubiór w kolorze dobrze obitej gęby, czapka z daszkiem rzucającym cień na oczy, pas mogący zatrzymać kulę albo ostrze, biała pała zrobiona własnoręcznie na wzór tych ze starych fotografii. I brązowe buty lśniące w świetle buczących lamp. Buty zawsze muszą być czyste. Choćbyś tarzał się we własnym gównie, to potem wstań i wyczyść buty. Jeżeli te nie błyszczą, to znak, żeś martwy.
„Ślubuję przestrzegać dyscypliny służbowej”
Gdy zaczynał tę robotę pięć lat temu, mały, wrzeszczący człowieczek z obrzydliwie tłustymi włosami przydzielił go do jebanego zasłużonego ulicznego zabijaki. „Jesteśmy zespołem. Pracujemy jak pierniczony zespół! I chodzimy w zespole jak cholerni świadkowie Jehowego!” – darł głupią mordę.
Jak wrócili do bazy, to nowy kumpel miał rozjebany nos i górne jedynki dyndające chyba na nerwach. Zasłużony (dostał jebany zegarek za dziesięć lat służby i za tyle samo ran kłutych!) powiedział, że potknął się na schodach. Od następnego dnia Anders pracował sam. Jednoosobowy, kurwa, oddział prewencyjny.
Biuro płaciło za utrzymanie porządku w obrębie murów. A mury stanowiły miasto. Jak ktoś zadymiał w mieście, to mógł się spodziewać, że kiedyś natrafi na Strażnika Pokoju.
Biuro płaciło, a cała forsa szła na jedzenie dla Johna, Joego i Tatiany. On, Anders, jadał tylko w piwnicznej jadłodajni. Pakował jedzenie na drogę, wracał i jadł. Pracował codziennie, codziennie jadł, pakował na siłowni i mył się.
Raz tylko musiał odsiedzieć w domu tydzień. Jakiś czas temu nowy przełożony, jebany klon tego oślizgłego krasnala, zwrócił się do niego jego pełnym imieniem. Potem przez tydzień wpierdalał to, co znalazł. Potem ktoś go odwiedził i powiedział, że karzeł wyliże się z tego, że ma tylko zmiażdżony nos, pękniętą czaszkę i wstrząs mózgu. Anders mógł wrócić do pełnienia swoich zaszczytnych obowiązków.
„Ślubuję wykonywać rozkazy i polecenia przełożonych”
Chuj, który nadał mu imię, chyba nie żył. Nie miał pojęcia, co wstąpiło w jego starego, gdy napisał urzędnikowi na kartce „Palisander”. Chciał, żeby był jakimś klaunem? Cholernym rycerzem na białym smoku? Kurna, nie na smoku. Oni zabijali smoki.
Nikt tak nie wierzył w sens swojej pracy, jak on. Gdyby płacili jedzeniem dla dzieci, to pracowałby za żarcie. Prawo i porządek były sensem istnienia i nie chodziło tylko o jego istnienie. Kto nie przestrzegał prawa i porządku, ten nie mógł czuć się bezpiecznie na ulicy. Bo Strażnik Pokoju po to żyje i dla tego żyje, abyś ty, obywatelu, mógł bezpiecznie chodzić po ulicy między ósmą a szóstą po południu! I nawet taki śmieć, jak ty, takie dno i zero, ma być, kurwa, bezpieczny, gdy szlachetny Strażnik Pokoju idzie ulicą! I jego pieprzona lśniąca pała, wykurwisty gnat robiący dziury jak jebany młot pneumatyczny i buty, wypastowane i błyszczące jak psu jaja są jak oczyszczający ogień z nieba! Jak pierdolony „Młot na czarownice”! I doceń to, zasrańcu, że dzięki niemu jeszcze oddychasz!
„Ślubuję służyć wiernie narodowi”
A że Strażnicy Pokoju to w większości zcwelowane cioty i najgorszy sort tego srającego ścierwa, to tego lepiej nie pamiętać.
Anders kochał swoje dzieci, ale bardziej kochał starszego. Ten po prostu znał zasady. Dla niego Anders mógł zabijać, mógł własnymi rękami wciskać oczy w czaszkę i rozdzierać ją na pół. Pod gruzami sąsiedniego poligonu zwanego szumnie domem leży taki jeden, co mógłby o tym poświadczyć. Ale mało z niego zostało.
Kiedy szedł w miasto, wierzył, że czyni je lepszym miejscem dla swoich dzieci. Że chodzi o to, aby żadna łajza nie czuła się bezpiecznie z kosą w ręce. O to, aby porządne dzieciaki, jak John, mogły kiedyś normalnie chodzić ulicą, co najwyżej w kamizelce, a jego dzieci bezpiecznie bawić się w strzelanego.
Cokolwiek robił, robił dla Johna i innych grzecznych dzieciaków.
– Nie przeszkadza ci to, że ludzie nie wiedzą, czym się zajmujesz? Nawet nie wiedzą, że istniejesz – zapytała go kiedyś jakaś dziwka.
Nie wiedział wtedy, co ma odpowiedzieć. Po kilku dniach już wiedział. Chuj go obchodzi, co ludzie myślą i co wiedzą. Nie wiedzą o istnieniu Strażników Pokoju? To bez znaczenia. Nie wiedzą, że on istnieje? To i lepiej. Wielu z nich zamiast spieprzać przed nim po prostu wyciąga gnata albo kosę i idzie na czołowe. A potem strzelają zdziwko, że rozpryskują się o jebaną niespodziankę. Jak nie wiedzą, co oznacza mundur w kolorze dobrego wpierdolu, biała pała i błyszczące idealnie buty, jak nie wiedzą, czym był ten symbol w poprzednim świecie, to ich sprawa.
A dziwki się zdarzały. Są po prostu koniecznością, aby dowiedzieć się czegoś więcej i aby jutro świat był wolny od jeszcze jednego skurwiela.
„Ślubuję przestrzegać zasad etyki zawodowej”
Zdarzały się też dragi. Rzadko coś wciągał, no ale czasami musiał. Czasami też dał w kanał. To trochę brudniejszy kawałek chleba, ale to ścierwo zabija każdego dnia wielu fajnych dzieciaków. Pozwolić tym mordercom bezkarnie działać w jego mieście to jakby samemu przyłożyć lufę do małej główki i rozwalić ją w pizdu. Nie godził się na to.
Przełożeni aprobowali wszystkie jego szemrane interesy, w które pakował się wieczorami. Jak długo Strażnikowi nie odpierdalało i nie skakał z dachu wieżowca albo nie napierdalał do kolegów, to akceptowali każdy plan mający na celu dotarcie do dilerów. Rzadko udawało się wniknąć głębiej, ale załatwienie dilerów oznaczało, że w mieście, w jego mieście, jakiś dzieciak pożyje dłużej.
Raz podjął się dystrybucji, ale po godzinie jego dostawca wykrwawiał się w jakiejś piwnicy po tym, jak musiał zeżreć pół kilo ścierwa, którym handlował.
Raz też dał się skorumpować. To była większa akcja wewnętrzna w jego wydziale. Na przymusową emeryturę poszła wtedy połowa ludzi, z którymi robił. To wszystko trwało kilka miesięcy i było chyba najgorszym gównem, w jakim kiedykolwiek się babrał.
Nawet gorszym niż zabijanie.
Zabijał z obowiązku. Zabijał, bo wierzył w jedyną słuszną sprawiedliwość. Zabijał, bo świata nie da się uporządkować przekładając tylko śmiecie z miejsca na miejsce. Zabijał, bo czuł się idealistą, czuł, że jego wiara w lepsze jutro dla swoich dzieciaków naprawdę może przynieść efekty.
Kiedyś przyłożył kosę do oka takiej paniusi. Przyszła w spódniczce, w białej koszuli, dała mu jakieś kartki do wypełnienia, a potem powiedziała, że jest psychopatą i stanowi zagrożenie dla innych. Nie wytrzymał. Przyłożył jej nóż do oka i kazał napisać, że jest okazem zdrowia psychicznego.
Czasami czuł się jak prorok. Jak miecz boży, który lśni ogniem prawości w najciemniejszej dupie. Pierwszy raz wyskoczył „do monopolowego”, jak to nazywał, jakieś trzy lata temu. Jakaś cholera sprawiła, że naprawdę był spokój na ulicach. Ucałował Johna do snu i poszedł w miasto. Pojeździł trochę autobusem-kabrioletem i jednej nocy poznał miasto lepiej niż wielu innych z jego pracy. Następnej nocy jeździł tam, gdzie nikt inny się nie odważył. Do rana zasztyletował dwóch dilerów i własnoręcznie udusił jakiegoś zwyrodnialca.
Wciągnął się. Uzależnił.
Co najmniej raz w tygodniu wypadał „do monopolowego”. Raz ledwo go odratowali. Została mu potem taka wielka szrama na szyi.
O tych wypadach wiedzieli jego przełożeni. W papierach czarno na białym było, że to część jego obowiązków służbowych, choć tak naprawdę nikt nie chciał wiedzieć, co on tak naprawdę robi.
Doszło do tego, że łapy mu się trzęsły, gdy za długo nie wychodził na miasto.
Był dumny z tego, że pod jego błyszczącymi butami zdychają wszy z łona tego pięknego miasta.
„Ślubuję chronić ustanowiony Konstytucją porządek”
„Bardzo mi przykro. Nie udało się uratować pana żony…”
– Nieee!
Znowu to samo. Codziennie.
Niebo wciąż rdzawe – czas na trening.
W robocie jak zwykle pierwszy. Mundur wygładzony, plamy wywabione. Czapka leży prosto, buty lśnią.
– Anders, masz iść do pokoju „T”.
Przesłyszał się? Do pokoju „T”?
– Już!
– Idę.
Dziesięć minut życia w dupie. Dotarcie do legendarnego pokoju „T” było najczystszą formą straty czasu. I nawet to, że szedł tam po raz pierwszy, nie zmieniało jego zdania.
Z pokoju nie wychodziło się i nie wchodziło, kiedy chciałeś. Ktoś musiał nacisnąć przycisk, a wtedy bzyczek mówił: teraz ty.
Miękka wykładzina, dwie żarówki za głowami pięciorga typów. Prawie cały pokój zajmował wielki stół w kształcie litery T. Przy węższym końcu czerwone kółko z białym napisem „Stań tu”. Z drugiej strony pięć głów w aureoli światła, które po prostu wali po oczach. Cicho i mało co widać.
– Oficerze Palisander, zostaje pan zawieszony w pełnionych obowiązkach do czasu zakończenia śledztwa przeciwko panu.
– Co powiedziałeś?
– Zostaje pan zawieszony w czynnościach…
– Co powiedziałeś? Że jak mnie nazwałeś?
– Oficer Palisander. Zgadza się?
Ciekawe, czy byli na to gotowi (a może zrobili to specjalnie?), czy to było w standardzie. Anders pchnął stół z całej siły, aż puściły śruby. Szare eminencje z drugiego końca poleciały razem z krzesłami na podłogę. Strażnik Pokoju był już w połowie stołu, w połowie drogi między czerwonym kołem a mającą się za chwilę pojawić czerwoną plamą krwi, gdy ładunki elektryczne strzeliły w niego jak fajerwerki. Walnął na twarz, a po chwili spadł ze stołu. I nadal trzaskał na nim prąd.
Któryś z ważniaków w garniturze krzyczał:
– Idziesz do paki, kolego. Na długo! Odpowiesz za to i za morderstwa, których się bezprawnie dopuściłeś. Oskarżają cię o ponad sto zabójstw z zimną krwią! A oprócz tego handel narkotykami, korupcja… Oj, przyjacielu, masz przechlapane.
– Wyyy skurwy… To wasze brudy… Wszystko jest w papierach…
– Sugerujesz, że Centrala zlecała ci zabójstwa, defraudacje, handel narkotykami i gwałt na dzieciach? Oficerze, jesteś nienormalny! Gwarantuję ci, że z ampułkami na impotencję i otępienie będziesz za pan brat!
– Jebane mendy! Sprawdźcie w papierach! Oni mnie wrabiają! Sprawdźcie w papierach!
– Zwiększcie napięcie. Niech się już nie męczy.
– A potem zabierzcie tego psychola z moich oczu. To niedopuszczalne, by takie coś tu przebywało.
– Twoje istnienie to skaza na naszej instytucji.
– Moje dzieci! Aaaargh! Moje dzieci! Muszą jeść!
– Kończcie już to haniebne wystąpienie. Zaraz mam śniadanie z burmistrzową.
"Ja, Oficer Strażników Pokoju, świadom podejmowanych obowiązków Strażnika, ślubuję: służyć wiernie Narodowi, chronić ustanowiony Konstytucją porządek prawny, strzec bezpieczeństwa Państwa i jego obywateli, nawet z narażeniem życia. Wykonując powierzone mi zadania, ślubuję pilnie przestrzegać prawa, dochować wierności konstytucyjnym organom Państwa, przestrzegać dyscypliny służbowej oraz wykonywać rozkazy i polecenia przełożonych. Ślubuję strzec tajemnic związanych ze służbą, honoru, godności i dobrego imienia służby oraz przestrzegać zasad etyki zawodowej."