Marcin
W wakacyjne dni zawsze pomagałem ojcu naprawiać starego fiata 125p. Gruchot stał w garażu, zabierając większość miejsca, a rodzinny passat w kombi musiał koczować na podwórku, znosząc: deszcze, upały oraz śnieżyce chłoszczącę karoserie przez cały rok. Często wyobrażałem sobie, że patrzy na nas, pracujących przy czerwonej torpedzie i marzy o tym, żeby zająć jej miejsce.
Zabawne było to, że gdyby uprzątnąć stare pudła, porozrzucane narzędzia, wszystkie rozpuszczalniki oraz farby zaśmiecające podłogę, to spokojnie w stajni starczyłoby miejsca dla obu mechanicznych rumaków. Tylko jakoś nikt nie chciał zmienić się w Heraklesa.
Gdy tata majstrował pod maską, ja miałem w zwyczaju przesiadywać na butli z gazem. Nie mieliśmy wtedy gazociągu i zawsze trzymaliśmy ze dwie zapasowe. Ruszałem się z niej tylko po to, żeby podać klucz, albo przytrzymać latarkę, a mimo to zawsze wracałem do domu umazany po same uszy.
– Wiesz, ten samochód dostałem na osiemnaste urodziny, od dziadka – zaczął kiedyś.
– Od tego co był partyjny?
– Co takiego? – Odłożył klucz i spojrzał w moją stronę. Twarz miał jeszcze czerwieńszą, niż wtedy gdy nakryłem go na nocnych zapasach z mamą. – Marcin, pamiętaj. – Podkreślał słowa rytmicznie uderzając zewnętrzną częścią prawej dłoni o wewnętrzną część lewej. – U nas w rodzinie nigdy nie było żadnego partyjniaka.
– Słyszałem, jak rozmawiałeś z mamą. Mówiłeś, że gdyby dziadek nie był w partii to ona, by żadnej książki nie wydała. A wtedy mamusia odpowiedziała, że przynajmniej potrafiła poszanować gest, bo ty rozbiłeś torpedę po pijaku. Dokładnie pamiętam.
– W kogoś ty się wrodził? – Pokręcił głową, jednocześnie przeczesując włosy dłonią.
Zawsze miał bujną czuprynę sięgającą ramion. Mama powtarzała, że nauczycielowi tak nie wypada, że daje dzieciom zły przykład. Ale on puszczał to mimo uszu. Drugą pasją ojca, zaraz po majsterkowaniu, była nauka historii w Iłżeckim liceum.
„Te cholerne, dzieciaki kiedyś mnie wykończą”, powtarzał. „Niektóre mylą datę chrztu Polski z bitwą pod Grunwaldem. Rzucę te robotę w diabły i założę warsztat!” Wszyscy wiedzieliśmy, że nie miałby serca oraz odwagi poczynić tak odważnego kroku. Staruszek przepadał za ładem swojej uporządkowanej codzienności, tak diametralna zmiana rozchybotałaby jego organizm.
– Kiedy będziemy mogli się przejechać? – spytałem, omiatając karoserię wzrokiem. Tylne, prawe nadkole rdzewiało i prawie przestało już istnieć.
– Do końca wakacji powinien być gotowy. – Podrapał się w policzek, zostawiając smolisty ślad. Próbowałem nie wybuchnąć śmiechem, lecz nie dałem rady. – Tak cię bawi stary ojciec? – Złapał mnie pod pachy i uniósł. Uwielbiałem zabawę w rakietę.
Minęły długie godziny, słońce prażyło, a w przydomowym warsztacie panowała okropna duchota. Mimo podniesionej bramy garażowej, z trudem można było w nim wytrzymać. Lipcowa pogoda potrafiła dać człowiekowi mnóstwo powodów, aby ją pokochać i tyle samo, żeby ją znienawidzić.
– Przynieś jakiś sok – polecił, nie przerywając pracy. – Niech mama ci naleje.
– Nie ma sprawy.
Wybiegłem na zewnątrz, rozkoszując się urokami świeżego powietrza i lekkimi powiewami wiatru. Idąc stronę werandy, kątem oka zauważyłem ruch gdzieś na skraju trawnika. Niespodziewanie poczułem przejmujące zimno, przechodzące od karku do stóp.
Stał w cieniu drzewa i oglądał mnie z zainteresowaniem.
Im dłużej na niego patrzyłem, tym większy dyskomfort odczuwałem. Szumiało mi w uszach, a pod czaszką pulsował jakiś guzik. Strasznie bolący guzik. Chciałem pobiec z płaczem do mamy, ale nie mogłem. Próba ruszenia którąkolwiek z kończyn przysparzała okropnego cierpienia. Jakby spojrzenie ospałych oczu przebijało ciało na wylot.
Powietrze niosło od ulicy silny, zwierzęcy odór. Otumaniony dziwną siłą, zacząłem iść w stronę nieznajomego. Na ten krótki moment świat przestał istnieć, była jedynie pustka, ja oraz gość w czarnym garniturze stojący nieopodal drogi.
Sekunda trwała tylce co rok. Z każdym krokiem czułem się gorzej i gorzej. Jakbym tracił energię, która miała starczyć jeszcze na siedemdziesiąt lat życia. Wszystkie emocje, uczucia, potrzeby; wyparowały, pozostawiając po sobie posmak goryczy płynący żyłami razem z krwią.
– Idziesz po ten sok? – zawołał tata, wyglądający z garażu.
Wtedy cała iluzja pękła jak stare lustro. Nieznajomy rozpłynął się w powietrzu razem z chmurą popielatego dymu, a ja stałem samotnie pośrodku podwórza. Nie wiedząc, czy to wszystko, aby nie rozegrało się w mojej wyobraźni.
– Już, już. Przepraszam! – krzyknąłem, gnając w stronę domu.
Za drzwiami nie wytrzymałem i zapłakany usiadłem na podłodze. Czułem się pusty w środku, tak jakbym stracił coś naprawdę bardzo ważnego. Dopiero po kilku minutach wróciła pozorna normalność.
Drżąc, poszedłem do kuchni, przepłukać twarz wodą. Chłód ukoił rozgorączkowane czoło. Chwilę zajęło, nim poczułem się dostatecznie pewnie, aby zacząć szukać matki.
Mieszkaliśmy w domu nieudolnie imitującym styl wiktoriański. Za sąsiadów mieliśmy jedynie drzewa i pola, a od najbliższych zabudowań dzieliło nas jakieś dwa kilometry. Mimo dosyć skromnego metrażu we wszystkich pomieszczeniach znaleźć można było duże drewniane meble.
Lubiłem ten wystrój, czułem się dzięki niemu jak ktoś naprawdę ważny, a matka za nim szalała. Tata zwykł mawiać o niej: „nietuzinkowa humanistka z zacięciem i werwą antykwariusza”. Uwielbiała wręcz pisać i kolekcjonować ozdoby o szemranej urodzie, które służyły wyłącznie do zbierania kurzu. Całymi dniami siedziała w gabinecie, sklecając słowa w coraz to nowsze powieści miłosne, a za jedynych towarzyszy miała zabytkowe zegary i rozmaite bibeloty.
Właśnie tam ją znalazłem, siedziała za biurkiem z resztką papierosa między wargami. Pochłonięta przez akcję bieżącej strony, stukała w klawiaturę starej maszyny do pisania jak opętana. Zabsorbowana pracą nie zauważyła obecności jedynego syna, przez co mogłem podejść naprawdę blisko. Stanąłem za nią i zacząłem czytać tekst z bieżącej strony.
„Krystian zerwał koszulę i zaczął namiętnie całować drżące ciało Anastazji. Prawą dłonią zręcznie pieścił jej brzuch, uda i biodra, kierując się w stronę miejsca rozkoszy. Delikatnego pucharu, z którego miał spić nektar miłości”.
Kury domowe kochały te książki.
– Mamo, co ty piszesz? – jęknąłem, czując, jak uciekały ze mnie resztki dziecięcej niewinności. Tamtego dnia straciłem bardzo dużo rzeczy, których już nigdy potem nie odzyskałem.
Dopiero wtedy matka wróciła do żywych. Szybko zasłoniła stronę i spojrzała na mnie, nie kryjąc przerażenia.
– Co ty tu robisz? – spytała.
Wyczekując odpowiedzi, nerwowo poprawiała okulary, o nieco przydużych, moim zdaniem, oprawach.
– Nieładnie tak podglądać – mruknęła po chwili ciszy.
– Nalejesz dzbanek soku dla taty? – spytałem, zręcznie wyślizgując się z tematu namiętnego erotyka.
– Jasne, chodź skarbie. – Wstała, opierając dłoń na moim ramieniu. Spokojnym krokiem przeszliśmy wprost do kuchni.
– Pamiętaj, żeby pukać zanim wejdziesz do gabinetu, dobrze? – spytała, wyjmując sok z lodówki. – Wybiłeś mnie z rytmu tą niezapowiedzianą wizytą. Już lepiej dzisiaj odpuszczę i zajmę się ogrodem.
– Przepraszam – bąknąłem.
Wiedziałem, że zaraz wróci do gabinetu i zacznie obsypywać strony literami.
– Nie przejmuj się – uklękła i cmoknęła mnie w czoło. – Smakujesz smarem – zauważyła. – Umyj ojca szlauchem, zanim wejdzie do domu, nie chce, żeby mi tu wszystko zaświnił.
– Dobrze! – odpowiedziałem pełen entuzjazmu.
Tacka, z plastikowym dzbankiem i dwoma kubkami ważyła stanowczo zbyt mało. Najwyraźniej nabrałem mięśni, pracując przy samochodzie.
Idąc w stronę garażu, coś mnie tknęło, zmieniłem kierunek i ruszyłem pod drzewo. W miejscu, w którym stał nieznajomy, znalazłem miniaturowy, model czerwonego samochodu wyścigowego. Odstawiłem tackę na ziemię i zająłem się przypadkowym prezentem. Był podobny do naszego fiata, ale na drzwiach miał namalowane płomienie. Zbadałem okolicę wzrokiem, ulicą nie jechało żadne auto, poboczem nikt nie szedł. Tata pochłonięty naprawianiem nie wyściubiał nosa z garażu. Idealna okazja, żeby przetestować możliwości wyścigówki.