Naczelny, rozparty w masywnym, skórzanym fotelu, rozrzucił moje prace na blacie biurka. Też masywnego, ale dla odmiany dębowego, nie skórzanego. Przerzucał je niedbale, nie zaszczyciwszy żadnego, dłuższym niż kilkusekundowe, spojrzeniem. Stałem przeto jak ten kołek, starając się nie dać po sobie poznać, że się we mnie gotuje. Nie zejść na zawał, co w moim, co tu dużo mówić, niemłodym już wieku, nie byłoby niczym dziwnym. Nie rwać resztek włosów z głowy. I się nie rozpłakać. O tak, to przede wszystkim.
Trwałem tak w milczeniu od dobrych kilku minut, gdy ten wreszcie podniósł głowę i spojrzał. Nie, nie na mnie, lecz gdzieś ponad moim ramieniem, daleko, daleko w przestrzeń. Z trudem opanowałem pokusę by podążyć za jego wzrokiem i dalej trwałem jak ta żona Lota, bez ruchu i bez nadziei już prawie.
– No dobrze, panie… kolego. – Zerknął na mnie, rozpierając, jeszcze bardziej, swe spasione cielsko na fotelu. – Proszę mi powiedzieć, co ja mam z tym zrobić? Jaki cel panu przyświecał podczas płodzenia tych bohomazów. I kiedy wreszcie, do kurwy nędzy, przyniesie mi pan coś co będzie miało jakiś sens.
– Chciałem…
Uniósł palec w górę, więc, choć miałem ochotę rzucić się na niego i przegryźć mu, rozszarpać tętnicę szyjną, zamknąłem usta i opuściłem pokornie głowę.
– No… – Z wyraźnym zadowoleniem spojrzał na mnie z wyżyn swego, redaktorsko-naczelnego fotela.
Sięgnął po jeden z rysunków i odwrócił go w moją stronę.
– I co to ma być? Może mi pan to jakoś wytłumaczyć? – Dłonią dał znak, że teraz mogę się odezwać. Skurwiel.
– To są takie domy-kokony zawieszone wysoko, wysoko…
– Chce mi pan wmówić – wpadł mi w słowo – że nie zrozumiałem rysunku? Co to jest, to widzę. Tylko po jaką cholerę mi coś takiego, hę? A ten tutaj, to kto to niby? – Wskazał kolejny szkic.
– No… to dżin taki, w sensie, że… eee… no taki legendarny… – Głos mi się załamał.
– Czytał pan teksty, które przesłaliśmy?
Zmilczałem.
– Panie kolego – rzekł zmieniając ton na wyjątkowo łagodny i zaplatając palce dłoni na swym potężnym brzuszysku. – Dostał pan zlecenie. Proste. Nieskomplikowane. I co? I gówno, panie kolego. Ja naprawdę doceniam pana talent i pomysłowość. Kreskę ma pan niezłą, no może Michał Anioł to nie jest, ale nie jest źle… Ten dżin, te pasy, łańcuchy. Jego zakazana morda. No… – Pokiwał głową z uznaniem. – Można się przestraszyć.
– Dziękuję.
Spojrzał na mnie, wciąż kiwając głową. Przeniósł wzrok na rysunek.
– A jeszcze te czaszki… Musi się pan zacząć leczyć. A wracając do naszej rozmowy. – Rozmowy, dobre sobie, ty głupi, spasiony buraku. – Chyba sam pan rozumie, że niepotrzebny nam w wydawnictwie facet, który nie potrafi wykonać powierzonego mu zadania. Prostego, nadmienię, zadania.
– Ale… – Chciałem się bronić, lecz naczelny uderzył pięścią w stół tak niespodziewanie i z takim impetem, że serce prawie mi stanęło.
– Żadne ale! – warknął. – Ma pan niewątpliwy talent, panie kolego. Ale skoro nie potrafi pan go spożytkować we właściwy sposób, to ja nie bardzo widzę możliwości kontynuowania naszej współpracy. Złoży pan wypowiedzenie sam czy… – zawiesił głos.
– Są w drugiej teczce, tej niebieskiej w kratkę, z gumką – wypaliłem na bezdechu. – Te zamówione rysunki.
Otworzył usta i już chciał znowu na mnie warknąć (widziałem to w jego małych, kaprawych oczkach), gdy właśnie dotarł do niego sens moich słów. Uniósł więc tylko brwi i zamarł tak na parę sekund z kretyńsko rozdziawiona gębą.
– No! I trzeba było tak od razu. – Sięgnął po granatową teczkę.
Gumka strzeliła, a on odgarniając na bok wcześniejsze prace wysypał na blat kolejne rysunki. Przejrzał je pobieżnie, potem jeszcze raz bardziej uważnie i podniósł na mnie wzrok. Zacmokał, pokiwał głową i…
– A co pan tak stoi jak ch… …oinka na Wielkanoc? Proszę przysunąć sobie fotel. Może kieliszeczek koniaczku? Na skołatane nerwy – jak znalazł.
Pokręciłem głową.
– A ja się napiję. To może kawkę, herbatkę?
– Wody. Jeśli mogę prosić.
– Ależ oczywiście. – Zerwał się z fotela z zadziwiającą lekkością i podbiegł do stojącego nieopodal barku. Nalał sobie solidną porcję hennessy, chwycił szklankę i butelkę perrier i już po chwili mościł się z powrotem na fotelu.
Milczeliśmy przez chwilę sącząc swe napoje. On przerzucał kolejny raz rysunki. Ja z trudem uspokoiwszy serce, starałem się delektować wodą. Co ludzie widzą w tym perrierze, doprawdy, nie mam pojęcia.
– Świetne! Ba, genialne. Michał Anioł, z całą ferajną tych zgejowanych, włoskich patafianów, mogą się schować. Za coś takiego to, ho ho, należą się panu słowa uznania. Nie żartuję, szczere wyrazy uznania.
– Cieszę się… że się panu spodobały.
– I nie można tak było od razu? A tośmy się zdenerwowali. Ech… zupełnie niepotrzebnie.
– No cóż, jeśli mogę mieć inne zdanie, musiałem to zrobić. – Pozwoliłem sobie na niezwykłą, jak na mnie, asertywność. On uniósł tylko brwi. – Gdybym panu nie podsunął tych prac, nigdy by pan na nie nie spojrzał.
– No nie, nie można tak mówić. Z pewnością bym się z nimi zapoznał, no może nie dziś, ale w najbliższym czasie na pewno.
– A to przepraszam – rzekłem koncyliacyjnie, choć jakoś mu, mimo wszystko, nie uwierzyłem – ale w takim razie może moglibyśmy te prace jakoś wykorzystać? Dać je naszym pisarzom jako inspirację. Może ktoś zaproponuje jakąś ciekawą koncepcję? Nie sądzi pan, panie redaktorze?
– Taaak, taaak. – Pokiwał głową, wykrzywiając przy tym usta jak wielka, tłusta ryba. – Mam lepszy pomysł. Wrzuci pan to na jakiś portal albo innego fejsbuka, czy co wy tam teraz młodzi używacie. Może tam znajdzie się ktoś z talentem. Bo wie pan – nachylił się nad biurkiem ściszając głos – nasi pisarze to aż tacy zdolni nie są. Ale o tym sza!