- Opowiadanie: thargone - Tajemnicza Misja

Tajemnicza Misja

Witajcie!

Oto prezentuję wam próbkę moich ponadprzeciętnych zdolności, w gatunku, który sam wymyśliłem, a który nazywa się Dark Poetic Science Fiction Erotic Drama. Jest to najkrótsze z 18 opowiadań, które łączą się preludiami z akcją w czasie rzeczywistym, w jedną megapowieść, coś w stylu "Hyperiona" Dana Simonsa, tyle że lepszą, bo bardziej epicką. Czytajcie i podziwiajcie, bo wydawcy już się dobijają drzwiami i oknami. A w tajemnicy wam powiem, że nie będę się ograniczał do ojczyźnianego poletka, tylko na zachód z dziełem mym uderzam, bo mój stary ziomal, co od paru lat robi w Birmingham, już tłucze tłumaczenie na ojczysty język Hamleta. Oj, będzie się działo.

Pozdro!

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Tajemnicza Misja

Ogni­ście go­re­ją­ce słoń­ce omia­ta­ło świe­tli­sty­mi war­ko­cza­mi pro­mie­ni sło­necz­nych zie­lo­no-szma­rag­do­wą sferę raj­skiej pla­ne­ty Hi­bi­skus. Blask otu­lał cały glob ni­czym utka­ne ze świa­tła ciało małża, spo­wi­ja­ją­ce pięk­ną, ko­smicz­ną perłę. Ła­ska­we słoń­ce krze­sa­ło wie­lo­barw­ne tęcze w gór­nych war­stwach jej wil­got­nej i cie­płej at­mos­fe­ry, pod­czas gdy wszę­do­byl­ską ma­te­rię czar­ne­go ko­smo­su dziu­ra­wi­ły jasne punk­ci­ki mi­ria­dów od­le­głych gwiazd. Lecz ni­czy­je oczy ni ka­me­ry nie lu­stro­wa­ły owego mle­kiem i mio­dem pły­ną­ce­go kra­jo­bra­zu. Al­bo­wiem na or­bi­cie raj­skiej pla­ne­ty Hi­bi­skus, wrza­ła walka a wręcz bitwa. 

BUM! BUM! BUUUM!!! – Grzmia­ły wy­bu­chy gro­mo­po­dob­nych tor­ped pro­to­no­wych, a ja­skra­we ato­mo­we bły­ski ośle­pia­ły słoń­ce. Ko­lo­ro­we pro­mie­nie śmier­cio­no­śnych la­se­rów bo­jo­wych ze świ­stem śmi­ga­ły przez dzie­wi­czą próż­nię, nio­sąc śmierć i znisz­cze­nie. De­fen­syw­ne pola si­ło­we cięż­ko ję­cza­ły pod gwał­tow­ną prze­mo­cą ofen­syw­nych świetl­nych lan­ce­tów i sy­pa­ły iskra­mi bro­niąc się przed pe­ne­tra­cją. Oto dwa ko­smicz­ne okrę­ty wo­jen­ne zwar­ły się w mor­der­czym uści­sku i wal­czy­ły w ob­ję­ciach walca śmier­ci, gdzie eks­plo­zje i wrzask ko­na­ją­cych był im mu­zy­ką a zimno mru­ga­ją­ce od­le­głe gwiaz­dy, je­dy­ną mil­czą­cą wi­dow­nią.

Ko­ry­ta­rze i ka­ju­ty jed­ne­go z nich wy­peł­nio­ne były ludź­mi, któ­rzy za­miast wal­czyć, bie­ga­li w tę i na zad w szale i za­po­mnie­niu, krzy­cząc w niebo głosy.

 – Stać! wra­cać na sta­no­wi­ska bo­jo­we! – Za­krzyk­nął ka­pi­tan Star­si­lver Long, który sa­mo­ist­nie tkwił na sta­no­wi­sku bo­jo­wym ni­czym dumny po­mnik po­le­głe­go bo­ha­te­ra, pod­czas gdy resz­ta za­ło­gi w po­pło­chu opusz­cza­ła sta­no­wi­ska, jak szczu­ry okręt, to­ną­cy w bez­den­nej, zim­nej, mię­dzy­gwiezd­nej toni.

 – Ależ ka­pi­ta­nie, je­ste­śmy już zgu­bie­ni, pola si­ło­we stra­ci­ły moc, a re­ak­tor szczel­ność! Na­stęp­na salwa ze świetl­nych lan­ce­tów roz­nie­sie nas w drob­ny mak! – Za­pła­kał pierw­szy ofi­cer Car­li­to, który był dłu­go­let­nim przy­ja­cie­lem i kom­pa­nem ko­man­do­ra, lecz teraz oka­zy­wał się być tchó­rzem. Ja­ko­by na pod­kre­śle­nie wagi jego de­fe­ty­stycz­nych słów, po­tęż­ny wy­buch wstrzą­snął nad­wy­rę­żo­ny­mi po­sa­da­mi gwiezd­ne­go krą­żow­ni­ka "Au­ro­ra Be­ry­alis", który za­drżał i za­ko­le­bał się zło­wiesz­czo.

"Prze­klę­ty pre­zy­dent De­ath­wish Grimm i jego lo­ja­li­stycz­na flota po­plecz­ni­ków!" – Ko­man­dor Long za­ci­snął swe, zda­ło­by się, wy­cio­sa­ne w mar­mu­rze szczę­ki, w spaź­mie słusz­ne­go gnie­wu. "Że też aku­rat tutaj mu­siał po­ja­wić się jeden z jego par­szy­wych okrę­tów, wła­śnie tu i teraz, niech go czar­na dziu­ra po­chło­nie!"

Ka­pi­tan Star­si­lver wzniósł swe by­stre, sta­lo­we­go ko­lo­ru oczy, ku po­bliź­nio­nej czar­ny­mi osmo­le­nia­mi wy­bu­chów po­wa­le. Sro­dze się sro­mał, al­bo­wiem tajna, naj­wyż­szej wagi misja, od któ­rej za­le­ża­ło fatum tej czę­ści Wszech­świa­ta, legła wła­śnie, ob­ró­co­na w ni­wecz i perzy­nę. Chyba, że…

 – Car­li­to! – gło­sem nie zno­szą­cym sprze­ci­wu za­krzyk­nął ka­pi­tan.

 – Tak jest, panie ko­man­do­rze?

 – Salwa z hau­bi­cy jo­no­wej, zanim tamci zdążą na­ła­do­wać lan­ce­ty!

 – Ależ ka­pi­ta­nie – za­re­pe­to­wał pierw­szy ofi­cer, który coraz ob­fi­ciej rosił swe gład­kie ob­li­cze tchórz­li­wym potem. – Przed­wcze­sny wy­strzał z hau­bi­cy prze­cią­ży jądra re­ak­to­ra, który już dyszy ostat­kiem sił! Wy­le­ci­my w po­wie­trze w 60 se­kund! Nie wszy­scy dojdą do sza­lup ra­tun­ko­wych!

Ko­man­dor Star­si­lver groź­nie zmarsz­czył krza­cza­ste brwi, srogo na­chmu­rzył czoło i po­to­czył po zlęk­nio­nej za­ło­dze kar­cą­co gro­mo­wład­nym, cięż­kim jak elek­tron spoj­rze­niem.

 – Czyż­by­ście chcie­li by­naj­mniej żyć wiecz­nie!? – za­grzmiał. – A co z naszą słusz­ną spra­wą, co z to­czą­cą się, ko­smicz­ną re­be­lią prze­ciw­ko temu pod­le­co­wi, De­ath­wi­sho­wi i jego rzą­do­wej gran­dzie!? Wasi to­wa­rzy­sze na was liczą! Wasi pra­sz­czu­ro­wie spo­zie­ra­ją na was z wyżyn pa­ła­cu Wal­ki­rii! Czy je­ste­ście godni spoj­rzeć im w twa­rze?!

Na te słowa za­mar­li nie­ru­cho­mo człon­ko­wie za­ło­gi, tylko ich duma po­czę­ła pęcz­nieć jak me­lo­ny, ob­fi­cie pod­la­ne na­wo­zem mo­ty­wa­cji, a opusz­czo­ne do tej pory na kwin­tę pod­bród­ki, uno­si­ły się god­nie. Lecz wtem nie­spo­dzie­wa­na eks­plo­zja ro­ze­rwa­ła sta­lo­wą ścia­nę ka­pi­tań­skie­go most­ka, a ostre jak brzy­twa, me­ta­lo­we drza­zgi prze­szy­ły w wielu miej­scach wraż­li­we ciało pierw­sze­go ofi­ce­ra Car­li­ta, który wy­krzy­wił twarz w wy­ra­zie nie­zgłę­bio­ne­go zdu­mie­nia i runął wprost pod za­sko­czo­ne stopy swego przy­ja­cie­la, ka­pi­ta­na. Mar­twy, ni­czym mię­dzy­gwiezd­na prze­strzeń.

Mężne serce ko­man­do­ra Star­si­lve­ra stru­chla­ło, gdy mu­siał prze­stą­pić ża­ło­sne tru­chło swego by­łe­go przy­ja­cie­la. Wszak­że, mimo że był tchó­rzem, wciąż za­miesz­ki­wał po­cze­sny kącik dziel­ne­go, ka­pi­tań­skie­go serca. Mo­ra­le za­ło­gi, przed chwi­lą pod­nie­sio­ne, opa­dło znów jak kwia­ty sło­necz­ni­ków w bez­k­się­ży­co­wą noc.

 – Zatem zro­bi­my to ina­czej – głos ka­pi­ta­na wciąż dźwię­czał nie­złom­nie. – Wszy­scy do sza­lup. Sam strze­lę z hau­bi­cy – dodał, a za­brzmia­ło to gro­bo­wo.

 – Ale jed­no­oso­bo­wo można to zro­bić tylko wtedy, jak włą­czy się tryb awa­ryj­ny, a wtedy re­ak­tor wy­buch­nie jesz­cze szyb­ciej! – ozwa­ły się licz­ne głosy.

 – Ma pan 9% szan­sy na do­bie­gnię­cie do sza­lup!

 – To sa­mo­bój­stwo!

 – Nie. – Ko­man­dor Star­si­lver Long dum­nie wy­piął pierś a przy­bi­te do niej, gwiaź­dzi­ście błysz­czą­ce or­de­ry za­gra­ły świetl­ną se­re­na­dę ku czci od­wa­gi. – To mój obo­wią­zek.

Na takie dic­tum od­wró­ci­ła się za­ło­ga i po­mknę­ła po­przez mrocz­ne, kręte ko­ry­ta­rze umie­ra­ją­ce­go krą­żow­ni­ka, ku upra­gnio­ne­mu oca­le­niu, a tu­po­cie ich stóp wtó­ro­wa­ły wy­bu­chy. Na­to­miast ka­pi­tan po­zo­stał sam na ka­pi­tań­skim most­ku, a mi­ga­ją­ce ho­lo­gra­my i sza­leń­czo pul­su­ją­ce świa­tła awa­ryj­ne krwa­wo ilu­mi­no­wa­ły jego za­cię­tą minę. Przed­ni ekran, który po­zo­stał nie­na­ru­szo­ny, szczel­nie wy­peł­nia­ło ma­syw­ne ciel­sko pre­zy­denc­kie­go pan­cer­ni­ka, który rów­nież do­znał cięż­kie­go uszczerb­ku. Tu i ów­dzie bu­cha­ły z niego kłęby dymu, a po pan­ce­rzu prze­bie­ga­ły skry, ni­czym ba­gien­ne błęd­ne ogni­ki. Ko­man­dor Star­si­lver świ­dro­wał wrogą jed­nost­kę spoj­rze­niem jak la­se­ro­wym wier­tłem, nie­chyb­nie chcąc dobić ją wzro­kiem. Nie­ste­ty, po­trze­bo­wał do tego hau­bi­cy jo­no­wej. Więc gdy tylko "Au­ro­ra" syp­nę­ła spod brzu­cha gir­lan­da­mi ra­tun­ko­wych sza­lup, ka­pi­tan za­ci­snął zęby, zwarł w ka­mień swój mo­car­ny kułak i wal­nął nim w kon­so­lę trybu awa­ryj­ne­go, bez wa­ha­nia czy­niąc to samo ze spu­stem hau­bi­cy.

Zdać by się mogło, że Wszech­świat za­marł w bez­ru­chu i mil­cze­niu na długą se­kun­dę. A potem krzyk­nął w trwo­dze, gdy snop prze­raź­li­we­go świa­tła, tak ostre­go, że mo­gło­by prze­ciąć na pół samą struk­tu­rę prze­strze­ni, wy­strze­lił z "Au­ro­ry Be­ry­alis" i po­mknął z pręd­ko­ścią świa­tła w stro­nę ni­cze­go nie spo­dzie­wa­ją­ce­go się pan­cer­ni­ka, prze­ci­na­jąc go na pół jak sre­brzy­sta ka­ta­na doj­rza­ły arbuz. Z wnę­trza śmier­tel­nie ugo­dzo­ne­go li­niow­ca, ni­czym krwa­wa po­so­ka wy­try­snę­ło po­wie­trze, ogień, dym i ciała mar­twych nie­szczę­śni­ków, wi­ru­jąc.

Lecz ka­pi­tan nie po­dzi­wiał tego ko­smicz­ne­go dance ma­ka­bre. On wcale nie chciał umie­rać. miał swoją misję i swoje roz­ka­zy do wy­peł­nie­nia. Wie­dział, że za kilka se­kund roz­to­pi się re­ak­tor i za­le­je wnę­trze krą­żow­ni­ka nu­kle­ar­nym ar­ma­ged­do­nem. gnał więc co sił po­przez mrocz­ne ko­ry­ta­rze, czer­wo­no roz­świe­tlo­ne wy­ciem syren alar­mo­wych, gnał po­przez naj­dłuż­sze se­kun­dy w swoim życiu, a za nim gnała sama śmierć, zło­wro­go wy­wi­ja­jąc kosą, nie­omal dep­cząc mu po pę­ci­nach.

Ale nie­do­gna­ła go. Iskier­ka fo­to­no­we­go na­pę­du sza­lu­py ra­tun­ko­wej za­bły­sła na Hi­bi­sku­so­wym nie­bie na chwil­kę przed tym, jak na or­bi­cie za­pło­nę­ło nowe, krót­ko­trwa­łe, ato­mo­we słoń­ce. O dziwo sza­lu­pa nie od­da­la­ła się od pla­ne­ty, lecz jęła przy­bli­żać się do niej, po tra­jek­to­rii wy­raź­nie stycz­nej. jej oślep­nię­te czuj­ni­ki i ka­me­ry nie do­strze­gły jed­nak, żeod ma­ka­brycz­nie roz­szar­pa­ne­go wraku pre­zy­denc­kie­go li­niow­ca ode­rwa­ło się świa­teł­ko, bar­dzo po­dob­ne do ka­pi­tań­skie­go. I że po­gna­ło w ślad za nim, by już po chwi­li za­nur­ko­wać w go­rą­cych ob­ję­ciach gór­nych warstw at­mos­fe­ry. 

Gwiaz­dy mru­ga­ły mil­czą­co, gdy ko­smos okry­wał ciała po­le­głych swym czar­nym, ża­łob­nym kirem próż­ni.

 

☆☆☆

 

Strza­ska­na kap­su­ła ster­cza­ła po­śród ko­lo­ro­wych mchów i wy­bu­ja­łej zie­lo­no­ści ła­god­nie fa­lu­ją­cych krze­wów, rażąc swą me­cha­nicz­ną ob­sce­nicz­no­ścią dzie­wi­czość raj­skie­go lasu. po­ła­ma­ne ga­łę­zie roz­ło­ży­stych drzew oskar­ży­ciel­sko ce­lo­wa­ły w ów sztucz­ny, nie­na­tu­ral­nie za­kłó­ca­ją­cy ich od­wiecz­ny spo­kój przed­miot, pod­czas gdy owa­do­bo­dob­ne stwo­ry kwi­li­ły wokół, zszo­ko­wa­ne. Wtem czyjś wiel­ki but wy­ko­pał nad­wą­tlo­ne drzwicz­ki włazu, czy­jeś po­tęż­ne płuca, spra­gnio­ne po­wie­trza, z roz­ko­szą za­cią­gnę­ły się nim. Ko­man­dor Star­si­lver Long wy­to­czył się na ze­wnątrz za­no­sząc się, gdyż po­wie­trze, choć po­dob­ne, było jed­nak nieco inne. Szyb­ko się opa­no­wał, wy­pro­sto­wał na pełną dłu­gość i po­czął swym so­ko­lim wzro­kiem lu­stro­wać oko­li­cę. Po czym za­klął.

 – Niech to ko­niunk­cja. Czeka mnie da­le­ka droga.

Misja nie mogła jed­nak zwle­kać, po­brał zatem czym prę­dzej z wnę­trza roz­bi­tej kap­su­ły naj­po­trzeb­niej­sze rze­czy i sprzęt: Au­to­ma­tycz­ny kom­pas, la­se­ro­wą linę, sa­mo­sta­wial­ny na­miot z pola si­ło­we­go, że­la­zną rację po­lo­wej żyw­no­ści i wody, ta­jem­ni­czą czer­wo­ną fiol­kę oraz swój ulu­bio­ny ka­ra­bi­nek sztur­mo­wy Be­ret­ta-Łucz­nik Eme­rald II, o re­gu­lo­wa­nym ka­li­brze.

I ru­szył w drogę, kie­ru­jąc się wska­za­nia­mi au­to­ma­tycz­ne­go kom­pa­su, a ogni­ste słoń­ce i czter­na­ście róż­no­barw­nych księ­ży­ców ilu­mi­no­wa­ło jego ka­wal­ka­dę świe­tli­stą fe­erią nie­spo­ty­ka­nych barw. Drze­wa-ukwia­ły fa­lo­wa­ły wokół niego w zmy­sło­wym tańcu, a pu­cha­te trawy pie­ści­ły ko­la­na. Ze­wsząd czmy­cha­ły róż­no­ra­kie wie­lo­no­gie i wie­lo­skrzy­dłe stwo­rze­nia, kwi­ląc, ciur­ka­jąc i klą­ska­jąc. Lecz tęt­nią­ce ży­ciem, raj­skie oko­licz­no­ści nie przy­ku­ły uwagi ka­pi­ta­na tak, jak słup tłu­ste­go, kłę­bia­ste­go dymu nie­da­le­ko, na ho­ry­zon­cie.

"Może to być upa­dła część jed­ne­go ze stat­ków" – po­my­ślał ka­pi­tan. "A może nie."

Wtem jego roz­my­śla­nia prze­rwa­ło gwał­tow­ne uca­pie­nie za nogę. Coś, co brał za lianę, oka­za­ło się być w samej rze­czy macką, i to wy­jąt­ko­wo chwy­tli­wą. nie zdą­żył nawet za­pro­te­sto­wać, gdy­ko­lej­na macka unie­ru­cho­mi­ła mu ręcę i po­czę­ła cią­gnąć w stro­nę po­bli­skie­go, ba­jecz­nie ko­lo­ro­we­go kwia­to­sta­nu. A kwiat owy miał pasz­czę. Całą na­szpi­ko­wa­ną zę­ba­mi, go­to­wą do po­żar­cia.

Ka­pi­tan Star­si­lver Long pierw­szy raz po­czuł, jak kol­cza­sty mrok lo­do­wa­te­go lęku po­chła­nia jego nie­ustra­szo­ną do tej pory duszę. Czyż­by tak nędz­ny miał go cze­kać kres? Lecz wtem coś bły­snę­ło per­li­ście i lśnią­cy kształt za­mi­go­tał po­mię­dzy mac­ka­mi pa­skud­ne­go zwie­rzo­kwia­ta, od­ży­na­jąc je jedna po dru­giej. Prze­ra­ża­ją­ca pasz­cza ro­śli­ny wi­zgnę­ła prze­szy­wa­ją­co i za­pa­dła się pod zie­mię. Ja­kież było nie­po­mier­ne za­sko­cze­nie ka­pi­ta­na, gdy po­śród owej ro­ślin­nej jatki, cały obry­zga­ny chlo­ro­fi­lem, ujaw­nił się żoł­nierz gwar­dii pre­zy­denc­kiej, do tego w kom­bi­ne­zo­nie bo­jo­wym, dzier­żą­cym ba­gnet!

Ka­pi­tan za­ci­snął swą po­tęż­ną rękę na swym ka­ra­bi­nie, a przed na­tych­mia­sto­wym wy­strza­łem po­wstrzy­mał go fakt, że oto znie­na­wi­dzo­ny wróg by­naj­mniej ura­to­wał mu życie. I stali tak – nie­ru­cho­mo wmu­ro­wa­ni w mu­ra­wę, ko­man­dor Star­si­lver, ze sta­lo­wym wzro­kiem, za­cię­tą twa­rzą i wznie­sio­ną bro­nią, oraz rzą­do­wy żoł­nierz, w czar­nym jak ko­smicz­na noc kom­bi­ne­zo­nie i ro­ga­tym, gwar­dyj­skim cheł­mie, za­sła­nia­ją­cym nie­chyb­nie ka­pra­we ob­li­cze, i elek­trycz­nym ba­gne­tem. Było cicho, tylko wokół fru­wa­ły małe ptasz­ki a barw­ne ukwia­ło­drze­wy nu­ci­ły pełną na­pię­cia pieśń ocze­ki­wa­nia.

Pierw­szy ruch wy­ko­nał gwar­dzi­sta, chcąc zdjąć swój chełm. Ko­man­dor cały spiął się w sobie, bo spo­dzie­wał­się uj­rzeć pod cheł­mem ob­mier­z­łe lico ja­kie­goś zbira, tu­dzież nawet po­pro­mien­ne­go mu­tan­ta z Terra Dra­co­nis. Jed­nak­że pod nim zna­la­zła się ko­bie­ta! I to nie byle jaka. Jej tak czar­ne, że aż nie­bie­ska­we włosy kon­tra­stu­ją­co opa­da­ły na jasną, de­li­kat­nie przy­pró­szo­ną pie­ga­mi twarz, bę­dą­ca jak ne­ga­tyw noc­ne­go, gwiaź­dzi­ste­go nieba. Jej ciem­ne oczy były ni­czym dwa wszech­świa­ty, błysz­czą­ce ca­ły­mi gro­ma­da­mi ga­lak­tyk, a usta kwi­tły bla­skiem umie­ra­ją­ce­go czer­wo­ne­go ol­brzy­ma. Ka­pi­tan, już wcze­śniej ze­sztyw­nia­ły, do­szczęt­nie zdę­biał.

 – Nie gap się jak stróż w ma­lo­wa­ne wrota – ode­zwa­ła się ko­bie­ta, a jej głos dźwię­czał de­li­kat­nie, jak wolne pro­to­ny we wnę­trzu ak­ce­le­ra­to­ra. – Le­piej opuść tą swoją im­po­nu­ją­cą pu­kaw­kę. Nie po­sia­dam wro­gich in­ten­cji.

 – Widzę – ka­pi­tan od­zy­skał gib­kość i rezon – Ale moja pu­kaw­ka po­zo­sta­nie go­to­wa. Bo to, że z nie­nac­ka ura­to­wa­łaś mi życie spra­wia, że ci nie ufam.

 – Uszłam z ży­ciem z pan­cer­ni­ka "Si­le­sia", który pod­stęp­nie za­ata­ko­wa­li­ście – po­czę­ła ko­bie­ta.

 – To wy za­ata­ko­wa­li­ście! – gniew­nie od­rzekł ka­pi­tan.

 – Nie­praw­da, bo wy!

 – Kłam­stwo!

 – No do­brze, po­wiedz­my że za­ata­ko­wa­li­śmy jed­no­cze­śnie – ko­bie­ta unio­sła ręce na znak po­ko­ju. Tak więc moja kap­su­ła wpa­dła w gra­wi­ta­cję Hi­bi­sku­sa i roz­bi­ła się tam, za lasem. Teraz chcę we­zwać pomoc, a mnie­ma­jąc, że znaj­du­jesz się w po­dob­nych cyr­kum­stan­cjach, pro­po­nu­ję chwi­lo­wy ro­zejm, per­trak­ta­cje i ko­ope­ra­cję. Przy­sta­jesz?

Ka­pi­tan Long za­my­ślił się i za­du­mał głę­bo­ko. Przed ocza­mi za­świ­ta­ła mu ko­na­ją­ca twarz Car­li­ta, który choć tchórz­li­wy, był dobry i przy­ja­ciel­ski. Ale tamci rów­nież gi­nę­li, któż wie, ilu Star­si­lve­rów stra­ci­ło swo­ich Car­li­tów na roz­dar­tym jo­no­wą hau­bi­cą po­kła­dzie "Si­le­sii".

 – Więc do­brze – po­wie­dział ko­man­dor po od­by­ciu we­wnętrz­nej walki – Ale racja jest i tak po stro­nie re­be­lii.

 – Wy­śmie­ni­cie – pre­zy­denc­ka ko­bie­ta po­wstrzy­ma­ła się od ko­men­ta­rza owej po­li­tycz­nej de­kla­ra­cji i wy­cią­gnę­ła rękę na zgodę, uprzed­nio zdjąw­szy bo­jo­we rę­ka­wi­ce. Gdy ka­pi­tan ujął jej smu­kłe palce, pod­eks­cy­to­wa­ne mo­tyl­ki pod­nie­ce­nia prze­bie­gły po całym jego ciele, od stóp do głów. – Z tego wszyst­kie­go za­po­mnia­łam się przed­sta­wić. Ca­elia Na­cht­schat­ten.

 – Star­si­lver Long. A więc jaki jest plan? – rzu­cił oschle, by zdu­sić w so­bie­nie bę­dą­cą na miej­scu emo­cję.

 – Hi­bi­skus to dzie­wi­cza i nie­za­miesz­ka­ła pla­ne­ta, nie­ska­żo­na in­te­li­gen­cją, nie ma tu więc sa­te­li­tów i In­ter­stel­lar­ne­tu. Wiem, że nie­da­le­ko znaj­du­je się stara i opusz­czo­na ko­pal­nia ba­daw­cza, z któ­rej można we­zwać pomoc. Ale nie wiem gdzie, na­to­miast wiesz to ty, bo masz swój au­to­ma­tycz­ny kom­pas. A żeby tam do­trzeć, mu­si­my współ­pra­co­wać. Bo raj­ski Hi­bi­skus jest raj­ski tylko na pozór, na dowód czego omal cię nie po­żar­to. Ja po­trze­bu­ję twej siły i uzbro­je­nia, ty mojej wie­dzy na temat pla­ne­ty i spry­tu. umowa stoi?

Na ko­man­do­ra opa­dło nagłe prze­czu­cie z ro­dza­ju tych, któ­rym za­wsze sta­rał się ufać, bo były nie­mal jak szó­sty ka­pi­tań­ski zmysł, czę­sto­kroć w porę ostrze­ga­ją­cy przed gro­żą­cym nie­bez­pie­czeń­stwem nie­zna­ne­go au­to­ry­te­tu. Zdało mu się nagle, że pod spo­koj­ny­mi ta­fla­mi roz­gwież­dżo­nych oczu jego to­wa­rzysz­ki, czy­cha­ją stada pi­ra­nii. Ale nie­po­wie­dział tego gło­śno.

 – To co, idzie­my?

 – Idzie­my.

I po­szli. Ale by­naj­mniej wcale nie był to ro­man­tycz­ny spa­ce­rek. Jak ka­san­drycz­nie pro­gno­zo­wa­ła wcze­śniej nowo za­po­zna­na Ca­elia, fauna i flora (albo ra­czej fau­no­flo­ra, bo po czę­sto­kroć cięż­ko było do­strzec róź­ni­cę) Hi­bi­sku­sa za­go­rza­le czy­cha­ła na życie i zdro­wie po­za­pla­ne­tar­nych wę­drow­ców. A miała czym czy­chać, bo wszyst­ko co żywe i po­ru­sza­ją­ce się, a rów­nież i zu­peł­nie nie­mo­bil­ne, wy­po­sa­żo­ne było w kły, pa­zu­ry, zęby, pasz­cze, macki, kolce ja­do­we i inne tru­ją­ce i pa­rzą­ce wy­pust­ki, szpo­ny, dzio­by, brzy­two­wa­te skrzy­dła i śmier­dzą­ce od­cho­dy. Prze­brnię­cie przez tą bio­lo­gicz­ną apo­ka­lip­sę wy­ma­ga­ło od na­szych bo­ha­te­rów wspię­cia się na wy­ży­ny sztu­ki prze­ży­cia, walki, spry­tu, siły i współ­pra­cy, bo tam gdzie nie stało wie­dzy o uni­ka­niu nie­bez­pie­czeństw przez Ca­elię, cze­kał już ko­man­dor Long ze swym po­tęż­nym, wier­nym i nie­za­wod­nym ka­ra­bi­nem i siłą sta­lo­wych mu­sku­łów, a tam gdzie bo­jo­we skil­le ka­pi­ta­na za­wo­dzi­ły, Ca­elia rzu­ca­ła się w wir ze swym spry­tem, mą­dro­ścią i elek­trycz­nym ba­gne­tem.

I w za­po­mnie­nie szły za­daw­nio­ne ani­mo­zje oraz róż­ni­ce po­li­tycz­ne, ra­so­we, po­glą­do­we, płcio­we oraz ja­kiej­kol­wiek innej pro­we­nien­cji, bo nic tak nie zbli­ża ludzi, jak wspól­na walka oraz wspól­ny znój i po­nad­ludz­ki wy­si­łek, gdy stróż­ki potu i krwii spły­wa­ją­ce z ob­cych sobie do tej pory ciał, łączą się we wspól­ną rzekę, zdą­ża­ją­cą pew­nie do jed­ne­go oce­anu – prze­ży­cia. I oboje czuli, że po­łą­czy­ło ich coś me­ta­fi­zycz­ne­go, gdy dzię­ki prze­myśl­no­ści Ca­elii uni­ka­li, peł­nych głod­nych macek, lejów bul­wia­stych tur­ku­cio­kłą­czy, lub gdy ka­pi­tan Star­si­lver, na­sta­wio­nym na naj­więk­szy ka­li­ber i roz­rzut ka­ra­bin­kiem, od­strze­li­wał ko­lej­ne no­gosz­czę­ko­głaszcz­ki ata­ku­ją­cym pa­ję­czym ba­oba­bom. Już wie­dzie­li, że uzu­peł­nia­ją się zna­ko­mi­cie. W walce i nie tylko.

 – Uff, zmę­czy­łem się – za­ga­ił ka­pi­tan, pod­wie­sza­nym mio­ta­czem ognia spo­pie­la­jąc rój oso­kwia­tów, które chcia­ły spry­skać ich żrą­cy­mi fe­ro­mo­na­mi.

 – Ja też już padam – za­re­pli­ko­wa­ła Ca­elia, szyb­ki­mi jak świa­tło cię­cia­mi ba­gne­tu po­wstrzy­mu­jąc nie­cne za­ku­sy tru­ją­cych blusz­czo­ła­pów. – Jesz­cze tro­chę i od­pocz­nie­my. Do­cie­ra­my wła­śnie do kra­wę­dzi klifu.

 – Ja­kie­go znowu klifu…

 – O, tego.

 – O, kurwa!

Nie­spo­dzie­wa­nie dla ko­man­do­ra oka­za­ło się, że raj­ski acz mor­der­czy las po­ra­stał wy­so­ko wy­nie­sio­ny pła­sko­wyż, który wła­śnie koń­czył się nie­opo­dal stro­mą od­chła­nią nie­zgłę­bio­nej prze­pa­ści. Jak po­in­stru­owa­ła go Ca­elia, była to ty­po­wa dla Hi­bi­sku­sa forma te­re­nu; Pła­sko­wy­że były jak wyspy, ster­czą­ce na tyle wy­so­ko, że po­wie­trze nada­wa­ło się do ludz­kie­go od­dy­cha­nia (a które po­ni­żej ro­bi­ło się już zbyt gęste), a ro­ślin­ność nie była aż tak sza­leń­czo roz­bu­cha­na. Bo to, co dzia­ło się po­ni­żej…

Na Hi­bi­sku­sie nie było mórz ni oce­anów, a wła­ści­wie były, tylko za­miast wody skła­da­ły się z żywej ro­ślin­no­ści, któ­rej górne par­tie wy­glą­da­ły jak ziem­ski las rów­ni­ko­wy, by potem, im głę­biej się­gać, gęst­nieć i zmie­niać się w to­tal­ne sza­leń­stwo po­krę­co­ne­go cha­osu prze­dziw­nych form życia.

 – I co teraz? – za­py­tał się ko­man­dor, spo­glą­da­jąc z góry na, prze­ra­ża­ją­cą w swej nie­ogra­ni­czo­nej wi­tal­no­ści, gę­stwi­nę flo­ro­mo­rza. – Tego nie da się przejść. A ko­pal­nia jest gdzieś tam.

 – Przejść się nie da – za­opo­no­wa­ła Ca­elia – ale można uczy­nić to ina­czej. Mam plan, ale mu­si­my po­cze­kać do świtu, bo teraz za­pa­da noc. A w nocy, mimo tylu księ­ży­ców, le­piej ni­g­dzie się nie wy­bie­rać. Le­piej roz­bij­my obóz tutaj, bo naj­bez­piecz­niej, i prze­cze­kaj­my.

 – W po­rząd­ku. Ufam Ci – po­wie­dział ka­pi­tan, a mówił to szcze­rze.

Roz­bi­li więc obóz bli­sko kra­wę­dzi klifu, na nie­mal na­giej skale, z dala od dra­pież­nych za­ku­sów Hi­bi­sku­so­wej fau­no­flo­ry. Ra­czy­li się że­la­zny­mi za­pa­sa­mi woj­sko­wej żyw­no­ści, a ener­ge­tycz­ne su­cha­ry sma­ko­wa­ły im jak ko­la­cja przy świe­cach. I roz­ma­wia­li, skrzęt­nie uni­ka­jąc draż­nią­cych te­ma­tów po­li­tycz­no-wo­jen­nych. A gdy nocne niebo roz­bły­sło or­bi­tal­nym tań­cem osza­ła­mia­ją­co ko­lo­ro­wych księ­ży­ców, roz­sta­wi­li au­to­ma­tycz­ny na­miot i legli bli­sko sie­bie, gdyż pole si­ło­we nie było zu­peł­nie ter­mo­izo­la­cyj­ne.

I znik­nę­ły wtedy wszel­kie ba­rie­ry, za­tar­ły się róż­ni­ce i osta­tecz­ne otwo­rzy­ły gra­ni­ce, uwal­nia­jąc zwy­kłe i nader uni­wer­sal­nie ludz­kie pra­gnie­nie bli­sko­ści i szczę­ścia. Ka­pi­tan bez słowa, choć chciał rzec wiele, za­tra­cił się w ogniu ust Ca­elii i gra­wi­ta­cji jej ga­lak­tycz­nie roz­świe­tlo­ne­go spoj­rze­nia, a ona pod­da­ła się eks­plo­zyw­nej ni­czym su­per­no­wa mocy jego ciała. I nic już nie trze­ba było mówić, gdy noc roz­kwi­tła śpie­wem roz­pi­na­nych zam­ków bły­ska­wicz­nych. Ich ciała astral­ne zbli­ży­ły się, na­stęp­nie w wy­bu­chu pod­nie­ce­nia sko­li­do­wa­ły się i po­łą­czy­ły, two­rząc sub­a­to­mo­wą więź roz­ko­szy wspól­nie po­ru­sza­ją­cą się po coraz szyb­ciej pul­su­ją­cej or­bi­cie za­tra­ce­nia, coraz cia­śniej opla­ta­ją­cej go­re­ją­cą gwiaz­dę or­ga­zmicz­ne­go speł­nie­nia. Wil­got­na, aro­ma­tycz­na fi­zycz­ność człon­ków ko­chan­ków, sple­cio­nych w coraz to bar­dziej kar­ko­łom­nych ko­niunk­cjach, prze­sta­wa­ła mieć zna­cze­nie, im bar­dziej ich po­su­wi­sto – eks­ta­tycz­ne ruchy zbli­ża­ły się do osta­tecz­nej ba­rie­ry po­żą­da­nia, bo za nią była już tylko czy­sta me­ta­fi­zy­ka oraz in­fla­cyj­nie prze­cią­ga­ne, su­biek­ty­nie wiecz­ne speł­nie­nie eks­plo­du­ją­cej przy­jem­no­ści, jak u po­cząt­ków Wszech­świa­ta. wtedy ko­man­dor spoj­rzał w głę­bo­kie jak ko­smos, prze­sło­nię­te cu­dow­ny­mi mgła­wi­ca­mi zu­peł­ne­go od­da­nia oczy Ca­elii, w jej niemo krzy­czą­ce z roz­ko­szy usta i wie­dział już, że wle­wa­ją­ce się w niego uczu­cie to piąta i naj­waż­niej­sza siła, spa­ja­ją­ca Ko­smos. A na­zy­wa się ono Mi­łość.

Chciał opo­wie­dzieć o tym Ca­elii, ale za­bra­kło mu słów, tylko po­ra­nek za­kwitł pie­śnią za­su­wa­nych zam­ków bły­ska­wicz­nych.

Le­że­li potem sple­ce­ni, ko­bie­ta praw­do­po­dob­nie spała, a ka­pi­tan nie mógł, tylko przez szpar­ki w oczach kon­tro­lo­wał sy­tu­ację. Bo wie­dział, że ona nie po­wie­dzia­ła mu wszyst­kie­go. I wie­dział też, że ona wie o tym, że on wie, wie rów­nież to, iż ka­pi­tan też coś ukry­wa przed nią, i wie, że ona o tym wie. Lecz cała ta wie­dza nie miała teraz zna­cze­nia, bo w tej cu­dow­nej chwi­li za­ufa­nie było kom­plet­ne.

 

☆☆☆

 

 – My­śla­łem, że w gwar­dii pre­zy­denc­kiej służą same za­ka­pio­ry, a nawet mu­tan­ci – za­czął nie­zo­bo­wią­zu­ją­cą roz­mo­wę ko­man­dor, gdy w ukry­ciu cze­ka­li na sę­pod­mu­chaw­ca.

 – A skąd wiesz, że nie je­stem i jed­nym i dru­gim? – ta­jem­ni­czo od­po­wie­dzia­ła Ca­elia.

 – Ha, ha, bar­dzo za­baw­ne – za­uwa­żył ka­pi­tan, lecz po chwi­li twarz ścią­gnę­ła mu się w gwał­tow­nej re­flek­sji. – Czy to wszyst­ko musi się tak skoń­czyć?

 – Jak?

 – Że gdy stąd od­le­ci­my, znów zo­sta­nie­my wro­ga­mi? I któż to wie, czy pew­ne­go dnia nie spoj­rzę w twe cu­dow­ne oczy po­przez ce­low­nik mego ka­ra­bi­nu?

 – Nie wiem – smu­tek za­snuł aniel­skie ob­li­cze ko­bie­ty – ale nic nie jest prze­są­dzo­ne. Sami wła­da­my na­szym prze­zna­cze­niem.

 – Nie po­rzu­cę ide­ałów re­wo­lu­cji, jeśli o to ci cho­dzi – wy­ce­dził przez zęby ko­man­dor.

 – Nie o to. Wcale nie o to.

Plan Ca­elii po­le­gał na tym, że skoro do ko­pal­ni nie można dojść, to trze­ba do­le­cieć. Wy­ko­rzy­stu­jąc miej­sco­wą la­ta­ją­cą formę życia, jaką był sę­pod­mu­cha­wiec. Ka­pi­tan długo się zży­mał i nosem krę­cił, ale dał się prze­ko­nać. To­wa­rzysz­ka do­wo­dzi­ła, że to może się udać, bo już tego pró­bo­wa­no i to nawet z po­wo­dze­niem i co­najm­niej nie sa­mo­bój­czo, bo dla spor­tu.

 – Ca­elia…

 – Słu­cham?

 – Bo gdy już do­trze­my do ko­pal­ni, to…

 – Jest!!! – okrzyk wy­da­ny przez Ca­elię nie po­zwo­lił skoń­czyć ka­pi­ta­no­wi. – Dawaj, bierz go!

Bez­stron­ne­mu ob­ser­wa­to­ro­wi wy­da­wać by się mogło, że od kra­wę­dzi klifu ode­rwał się nagle połać wło­cha­tej mu­ra­wy, na któ­rej zie­lo­ność ustą­pi­ła pola kon­cen­trycz­nym­krę­gom, jak od kro­pli ben­zy­ny kap­nię­tej w ka­łu­żę. Tę­czo­wo mi­go­ta­jąc, spła­cheć po­wo­li pod­ry­wał się do lotu, wy­su­wa­jąc coraz to nowe, skrzy­dło­kształt­ne ni­by­nóż­ki, oraz pu­szy­ście roz­po­ście­ra­jąc się na boki, by zła­pać prąd wzno­szą­cy.

 – Dalej, lina, celuj w jego czuł­ki kie­run­ko­we!

Pę­dzi­li wzdłuż klifu, ko­man­dor wy­ma­chu­jąc do tego la­se­ro­wo kie­ro­wa­ną liną do wspi­nacz­ki.

 – Teraz!

Lina śmi­gnę­ła jak bicz i choć była sa­mo­na­pro­wa­dzal­na, to tra­fie­nie w nie­mal prze­zro­czy­ste na­rzą­dy orien­ta­cyj­ne sę­pod­mu­chaw­ca, było nie lada wy­zwa­niem. Na szczę­ście udało się za pierw­szym razem, bo dru­gie­go już być nie mo­gło­by. Po­wróz owi­nął się ści­śle wokół ro­so­cha­te­go drzew­ka czuł­ków tego la­ta­ją­ce­go traw­ni­ka, koń­ców­ka liny sama od­na­la­zła sprzącz­kę i za­pię­ła się so­lid­nie.

 – Trzy­maj go, bo skur­wiel jest silny!

Ka­pi­tan wbił pięty w grunt, za­parł się i po­cią­gnął za linę w dół, z całą mocą swego wy­ku­te­go w pie­kiel­nych ogniach si­łow­ni 10 G ra­mie­nia. Zwie­rzo­krzew przy­padł do klifu, dając oboj­gu po­skra­mia­czom czas na wsko­cze­nie na jego pu­cha­to-tra­wia­sty, śmier­dzą­cy zgni­li­zną grzbiet i wy­god­ne za­to­nię­cie w ła­sko­czą­cych ko­sm­kach.

 – Ale jazda – wy­sa­pał ka­pi­tan, gdy stwór wzno­wił szy­bo­wa­nie ponad wzbu­rzo­nym mo­rzem zie­le­ni, wpa­tru­jąc ja­kie­goś pa­dłe­go kąska do spo­ży­cia. – Czy aby nie zeżre nas?

 – Nie – uspo­ka­ja­ją­co za­prze­czy­ła Ca­elia. – Ko­rzon­ki osmo­tycz­ne ma od spodniej stro­ny. Co chcia­łeś mi po­wie­dzieć tam na kli­fie, zanim sę­pod­mu­cha­wiec się po­ja­wił?

 – Eee… Nic ta­kie­go, już nie pa­mię­tam. Hej, po­wiedz mi le­piej, jak się tym ste­ru­je.

Oka­za­ło się, że od­po­wied­nio mocno tar­mo­sząc za linę za­plą­ta­ną na na­rzą­dzie zmy­słu kie­run­ku la­ta­ją­ce­go stwo­ra, można zmie­niać kie­ru­nek lotu. Po kilku mro­żą­cych krew w ży­łach po­dej­ściach, usta­bi­li­zo­wa­li lot na ma­ja­czą­cą w od­da­li, z pew­no­ścią nie­na­tu­ral­ne­go po­cho­dze­nia wie­rzę. Ko­pal­nia – oca­le­nie była w za­się­gu wzro­ku. Ostat­nie ki­lo­me­try po­dró­ży prze­mil­cze­li, chło­nąc kra­jo­bra­zy.

 

☆☆☆

 

Wieża ko­pal­ni mu­sia­ła być zbu­do­wa­na z ja­kie­goś flo­ro­fo­bo­we­go ma­te­ria­łu, bo po tylu la­tach gniew­ny, żywy ocean nie po­chło­nął jej, ani ni­czym nie po­rósł. Sę­pod­mu­cha­wiec rów­nież bo­czył się na nią i nie­ła­two było zmu­sić go do prze­lo­tu na tyle bli­sko, by ze­sko­czyć na górną plat­for­mę, bę­dą­cą za­pew­ne lą­do­wi­skiem. Gdy w końcu się udało, Star­si­lver i Ca­elia sie­dzie­li na śli­skiej po­wierzch­ni i roz­cie­ra­li sobie wza­jem­nie obo­la­łe upad­kiem czę­ści.

 – Właz jest tam – syk­nę­ła Ca­elia, gdy ma­ją­cy nieść ulgę, ka­pi­tań­ski ma­sarz tra­fił na wraż­li­we miej­sce.  – Winda po­win­na dzia­łać, cen­trum kon­tro­li jest na dole. Z tam­tąd za­we­zwie­my pomoc.

 – Miło się z tobą sur­wi­wa­lo­wa­ło, Ca­elia.

 – I z tobą, Star­si­lver. Gdyby nie ta pie­przo­na wojna…

 – Od­naj­dę Cię. – Wy­pa­lił szyb­ko ka­pi­tan. – Za każ­dym murem, za­sie­ka­mi, gra­ni­cą, za każdą ba­ry­ka­dą będę wpa­try­wał twej cu­dow­nej twa­rzy. I nie po­zwo­lę, by ja­ka­kol­wiek wojna zga­si­ła gwiaz­dy w two­ich oczach.

Przez chwi­lę pa­trzy­li na sie­bie, po czym ze­szli w ko­smicz­nie czar­ną cze­luść windy.

Za­si­la­nie dzia­ła­ło bez za­rzu­tu, za­pew­ne za­si­la­ne ato­mo­wo. Ko­pal­nia nie była tak na­praw­dę ko­pal­nią, tylko od­wier­tem ba­daw­czym, ma­ją­cym się­gać sa­me­go, po­grą­żo­ne­go w wiecz­nym mroku i prze­po­tęż­nym ci­śnie­niu bio­ma­sy, dna flo­ro­mo­rza. Lata temu przed­się­wzię­cie zo­sta­ło jed­nak z nagła za­rzu­co­ne, ja­ko­by z po­wo­du ja­kie­goś strasz­ne­go wy­pad­ku, ta­kie­go jak ob­cię­cie fun­du­szy. Ba­da­cze się roz­pierz­chli, się­ga­ją­ca bio­lo­gicz­ne­go pie­kła dziu­ra, zo­sta­ła.

gdy winda opa­da­ła w dół, ka­pi­tan Star­si­lver Long i nie­zna­na z rangi Ca­elia Na­cht­schat­ten mil­cze­li, a mil­cze­nie owo było cięż­kie. Al­bo­wiem oboje po­grą­że­ni byli w nie­we­so­łych roz­my­śla­niach. Oboj­gu coś wy­raź­nie cią­ży­ło na ser­cach i usil­nie sta­ra­li się opra­co­wać naj­lep­sze wyj­ście z trud­nej sy­tu­acji. Lecz nie do­sta­li już szan­sy tego uczy­nić.

Gdy tylko tra­fi­li na dolną kon­dy­gna­cję, od razu wie­dzie­li, że coś jest nie tak. Z su­fi­tów i za­wil­głych ścian mrocz­nych, krę­tych ko­ry­ta­rzy ka­pa­ła nie tylko brud­na woda, ale też wy­raź­na, zło­wro­ga nie­chęć. Ka­pi­tan od­bez­pie­czył ka­ra­bin, a Ca­elia ba­gnet. Ru­szy­li po­wo­li w głąb lep­kich od dusz­nej at­mos­fe­ry grozy po­miesz­czeń, nie wie­dząc, czego się spo­dzie­wać, więc spo­dzie­wa­li się naj­gor­sze­go. Mi­ga­ją­ce oświe­tle­nie, czę­sto nawet awa­ryj­ne, oży­wia­ło tłu­ste cie­nie, które wy­peł­za­ły z za­po­mnia­nych kątów, czer­piąc nie­wąt­pli­wą przy­jem­ność z za­ba­wy w kotka i mysz­kę z pod­de­ner­wo­wa­ny­mi wę­drow­ca­mi. Nerwy były na po­stron­kach.

 – Któ­rę­dy do cen­tra­li ko­mu­ni­ka­cyj­nej? – Szep­nął ka­pi­tan, dużo ci­szej, niż wy­ma­ga­ły tego wa­run­ki.

 – Chyba tam­tę­dy – od­szep­nę­ła Ca­elia, rów­nie cicho. – Za­uwa­ży­łeś, że wszyst­ko wy­glą­da tutaj, jakby na­ukow­cy opu­ści­li to miej­sce w po­śpie­chu, po­zo­sta­wia­jąc wszyst­ko tak jak stali? ja­kieś na­czy­nia, no­tat­ki z kół­ka­mi po kawie, kom­pu­te­ry na stand-by, nie­do­je­dzo­ne je­dze­nie, na­rzę­dzia…

 – Co tu się do cho­le­ry stało? Ta wil­goć, ten dziw­ny mech na ścia­nach, który wy­glą­da, jakby fa­lo­wał, choć nic tu nie wieje, ta lepka sub­stan­cja tu i ów­dzie, te ślady na pod­ło­dze, jak po przej­ściu wiel­gach­ne­go śli­ma­ka…

 – Cicho!

 – Co?

 – Sły­szysz?

 – Nie.

 – To słu­chaj!

Chlap… Chlap… Chlap… Roz­le­gło się zza ciem­ne­go węgła, zu­peł­nie jakby ktoś kla­skał dłoń­mi o mokrą po­sadz­kę. A zaraz potem: Szurrr… Szurrr… I znowu, ale dużo szyb­ciej: Mlas! Mlas! Mlas! Mlas! Mła­aach!

 – Ca­elia, to mi się nie… – Za­czął ka­pi­tan, ale nie skoń­czył, bo po­tknął się o po­nie­kąd od­po­wiedź na py­ta­nie, co stało się z na­ukow­ca­mi. A od­po­wie­dzią tą była głowa. Ludz­ka. To zna­czy pra­wie ludz­ka, bo ludz­kie głowy nie mają owa­dzio­kształt­nych, pa­ty­ko­wa­tych od­nó­ży, nie wiją się za nimi ocie­ka­ją­ce ślu­zem kłą­cza, nie po­ra­sta­ją ich grzy­bo­po­dob­ne na­ro­śle, nie łypią śli­ma­ko­wy­mi ocza­mi na szy­puł­kach, a przede wszyst­kim, kop­nię­te, nie pró­bu­ją ugryźć ko­pią­ce­go igło­wa­ty­mi zę­ba­mi.

 – O kurwa! – krzyk­nę­li oboje, a Ca­elia nawet nieco gło­śnej.

Wtem wy­chnę­ło to, co kla­ska­ło i mla­ska­ło za wę­głem. Słabe świa­tło mru­ga­ją­cej lampy ujaw­ni­ło to­tal­nie nie­praw­do­po­dob­ną kre­atu­rę, zbi­tek ele­men­tów ludz­kich, ro­ślin­nych i owa­dzich, ni­czym po­że­ra­ne przez chrząsz­cze i ogrom­ne larwy, gni­ją­ce zwło­ki, wy­rwa­ne z grobu przez splą­ta­ne ko­rze­nie prze­wró­co­ne­go drze­wa.

Abo­mi­na­cja chark­nę­ła, za­gul­go­ta­ła i ru­szy­ła na parę prze­ra­żo­nych roz­bit­ków. Pierw­szy ock­nął się ko­man­dor i jego wier­ny ka­ra­bin, który roz­sze­rzył ryjek swo­jej lufy na mak­sy­mal­ny ka­li­ber i huk­nął gro­mem pla­zmo­we­go ła­dun­ku. Stwór nie­mal zła­mał się w pół i na­blu­zgał wokół zie­lo­ną, cuch­ną­cą juchą. Wtedy do­szła do sie­bie i Ca­elia, sko­czy­ła i na­dzia­ła wciąż ata­ku­ją­cą głowę na swój ba­gnet, od­rzu­ca­jąc ją potem precz.

 – Ludz­ko-ro­ślin­ne mu­tan­ty zom­bie – szep­nę­ła na skra­ju ot­chła­ni prze­ra­że­nia – jakiż sza­tań­ski, obrzy­dli­wie chory, za­śle­pio­ny ob­mier­z­łym mro­kiem de­gra­da­cji umysł, mógł­by stwo­rzyć coś ta­kie­go…

 – Póź­niej się za­sta­no­wi­my! – ka­pi­ta­no­wi te­le­pa­ły się ręce, jak rów­nież ka­ra­bin. – Mu­si­my wiać!

Na po­twier­dze­nie ka­pi­tań­skich słów, puste dotąd i ciche ko­ry­ta­rze za­ro­iły się plu­ga­stwa­mi. za­dud­nił ba­so­wo Eme­rald ko­man­do­ra, chlap­nę­ła zgni­ła po­so­ka, po­fru­nę­ły od­ci­na­ne macki, kolce, od­nó­ża, pną­cza i człon­ki. Ca­elia i jej ba­gnet sku­tecz­nie roz­pra­wia­li się z tymi po­two­ra­mi, któ­rym udało się prze­brnąć przez na­wa­łę wiel­ko­ka­li­bro­we­go, ka­pi­tań­skie­go ognia. Jed­nak zmu­to­wa­nych szcząt­ków nie­szczę­snych na­ukow­ców wciąż przy­by­wa­ło, wy­ka­zy­wa­ły się rów­nież iście ro­ślin­nym upo­rem i nie­ustra­szo­no­ścią.

 – Nie damy rady! – wy­sa­pał ka­pi­tan Star­si­lver, a jego lufa świe­ci­ła, roz­grza­na do czer­wo­no­ści. – Koń­czy mi się amu­ni­cja!

 – Za mną! – krzyk­nę­ła Ca­elia. Głos jej się łamał, ale umysł na szczę­ście nie pod­dał się tej na­wa­le okrop­no­ści. – Mo­że­my prze­bić się do głów­nej ko­mo­ry ba­daw­czej, tam po­win­ny być pan­cer­ne drzwi!

Jak po­wie­dzia­ła, tak zro­bi­li. Lecz droga przez mrocz­ne, splu­ga­wio­ne mor­der­czym hor­ro­rem ko­ry­ta­rze ko­pal­ni, była spa­ce­rem ka­na­ła­mi ście­ko­wy­mi pie­kła. Ka­pi­tan Long po sto­kroć wo­lał­by umrzeć w ato­mo­wym roz­bły­sku na po­kła­dzie "Au­ro­ry", niż szcze­znąć tutaj, roz­szar­pa­ny, po­cię­ty, po­żar­ty, za­dźga­ny, za­kłu­ty, za­tru­ty lub za­du­szo­ny przez tą char­czą­cą i za­wo­dzą­cą grozę wokół. A potem, kto wie, może nawet do­łą­czyć do pie­kiel­nej, ludz­ko-owa­dzio-ro­ślin­nej hordy i po wiecz­ność na­wie­dzać za­tę­chłe, ciem­ne ko­ry­ta­rze, wyjąc ża­ło­śnie i opę­tań­czo.

Nie mieli po­ję­cia jak długo trwał ów hor­ror, za­gu­bi­li się w bez­cza­so­wej od­chła­ni okrop­no­ści. li­czył się tylko ko­lej­ny krok, ko­lej­ny strzał, ko­lej­ne cię­cie, ko­lej­na prze­ży­ta se­kun­da. Aż nagle oka­za­ło się, że stoją po­środ­ku nie­źle oświe­tlo­nej, spo­rej sali, w któ­rej do­mi­no­wał sprzęt kom­pu­te­ro­wy, oraz ele­men­ty urzą­dzeń gór­ni­czych, na­da­jąc po­miesz­cze­niu swoj­ski, krze­pią­cy, in­du­strial­ny cha­rak­ter. Po jed­nej stro­nie sali były cięż­kie, pan­cer­ne drzwi. A po dru­giej…

 – Po­szły sobie… – stęk­nę­ła Ca­elia, cięż­ko dy­sząc. Wy­glą­da­ła prze­raź­li­wie, od stóp do głów zlana potem i krwią, zle­pio­na mu­tan­to­wą po­so­ką. Po­śród gwiazd w jej oczach tliły się pul­sa­ry sza­leń­stwa.

 – Za­bi­li­śmy je wszyst­kie… – od­stęk­nął ka­pi­tan. Sam był rów­nie opła­ka­ny.

 – Le­piej otwóż­my te drzwi i we­zwij­my pomoc, zanim wrócą.

Nie zdą­ży­li. Wtem jeden z wiel­kich sto­ja­ków na na­rzę­dzia do­słow­nie eks­plo­do­wał, na wszyst­kie stro­ny po­le­cia­ły wier­tła, śruby, pi­lar­ki, la­se­ro­we oskar­dy i resz­ta że­la­stwa. A z ogrom­nej dziu­ry w ścia­nie wy­la­zło mon­strum. Więk­sze i ohyd­niej­sze, niż wszyst­kie inne do tej pory. Przy­po­mi­na­ło gni­ją­ce, dwu­ty­go­dnio­we zwło­ki 200-ki­lo­we­go gru­ba­sa, ale tylko nieco, bo pa­skud­ność i grozę po­tę­go­wa­ły wszyst­kie śli­ma­cze, pa­ję­cze, i grzy­bo­wo-ro­ślin­ne ele­men­ty , z ja­kich skła­da­ło się jego mon­stru­al­ne ciel­sko. Stwór za­skrze­czał prze­szy­wa­ją­co, spa­zma­tycz­nie za­te­le­pał ocie­ka­ją­cy­mi ślu­zem żwacz­ka­mi, a na jego brzu­chu po­ja­wi­ło się krwa­we pęk­nię­cie. By po chwi­li ­ro­zew­rzeć się sze­ro­ko, a w ob­mier­z­łej ot­chła­ni wnętrz­no­ści mu­tan­ta za­kwi­tło coś, co sta­no­wi­ło jawne plu­nię­cie w twarz pięk­nu ziem­skiej róży. Ohyd­na an­ty­ró­ża wy­su­nę­ła się i za­lśni­ła ga­la­re­to­wa­ty­mi ni­by­płat­ka­mi.

 – Maski! – krzyk­nę­ła Ca­elia. – Chce nas za­ga­zo­wać!

Na po­twier­dze­nie jej prze­ra­żo­nych słów, sfla­cza­ły pseu­do­kwiat mu­tan­ta tchnął za­wie­si­stą, lepką mgłą śmier­dzą­cej wy­dzie­li­ny. Zdą­ży­li za­ło­żyć maski tle­no­we, ale ko­bie­ta upu­ści­ła ba­gnet.

Wy­strze­li­ły pną­czo­po­dob­ne, kol­cza­ste macki, wcze­pi­ły się, wbiły w ciało Ca­elii. Ko­bie­ta krzyk­nę­ła i kur­czo­wo zla­pa­ła za blat cięż­kie­go stołu.

 – Ca­elia!

 – Kod do drzwi… – jęk­nę­ła – sześć, sześć, sześć…

 – Skąd wiesz? – zdu­miał się ka­pi­tan – prze­cież tylko ja mia­łem do­stęp…

Ca­elia krzyk­nę­ła jesz­cze moc­niej, gdy macki ode­rwa­ły ją od stołu, jak zło­śli­we dziec­ko kota od pnia drze­wa. Brzu­cho­pasz­cza stwo­ra mla­ska­ła zbe­reź­nie.

Ka­pi­tan su­biek­ty­nie są­dził, że na­stęp­ne dwie se­kun­dy trwa­ły kilka minut. W tym cza­sie bo­wiem zdą­żył spraw­dzić na­ła­do­wa­nie ka­ra­bi­nu (ostat­ni ła­du­nek!), prze­sta­wić go z trybu kar­ta­czow­ni­cy na snaj­per­ski (lufa zna­czą­co wy­dłu­ży­ła i zwę­zi­ła swój ryjek), od­na­leźć słaby punkt wście­kłe­go mu­tan­ta (któ­rym, jak mnie­mał, było naj­więk­sze z ośmiu oczu), so­lid­nie wy­ce­lo­wać oraz wy­pa­lić. Stwór zawył i padł w tył, upusz­cza­jąc ko­bie­tę i tłu­kąc człon­ka­mi o pod­ło­gę w śmier­tel­nym tańcu świę­te­go Wita.

 – Ca­elia… Wszyst­ko w po­rząd­ku?

 – Żyję… Tylko się nie ru­szam – od­po­wie­dzia­ła Ca­elia z głę­bin mo­car­nych objęć ka­pi­ta­na. – Chodź­my… Chodź­my już do cen­tra­li, zanim przyj­dą jego ko­le­dzy.

Wy­stu­kaw­szy kod na pa­ne­lu pan­cer­nych wrót cen­tra­li ba­daw­czej, ry­chło zna­leź­li się w środ­ku. Do­pie­ro gdy zdję­li maski oraz legli bez sił po­śród mru­ga­ją­cych lam­pek kon­tro­l­nych i ho­lo­gra­mów, pan­cer­ny­mi drzwia­mi od­gro­dze­ni od czy­cha­ją­cej, smier­cio­no­śniej, zmu­to­wa­nej trwo­gi mrocz­nych ko­ry­ta­rzy sta­cji ba­daw­czej, ko­man­dor Long po­zwo­lił sobie na chwi­lę mrocz­nej za­du­my.

 – Hmmm… – mruk­nął w za­my­śle­niu.

 – Daj spo­kój, nie mu­sisz strzę­pić słów na próż­no, wiem jak tego nie zno­sisz. – Skwi­to­wa­ła mruk­nię­cie Ca­elia. Sie­dzie­li na pod­ło­dze, opie­ra­jąc się o sie­bie, a dzia­ła­ją­cy panel łącz­no­ści mię­dzy­gwiezd­nej nie­opo­dal, był jak świa­tło la­tar­ni dla ste­ra­ne­go sztor­mem okrę­tu.

 – Oboje znamy kod do drzwi cen­tra­li ba­daw­czej, choć pomoc można prze­cież we­zwać z ogól­no­do­stęp­nej kon­so­li na górze – kon­ty­nu­owa­ła wy­po­wiedź – i oboje wiemy dla­cze­go. Je­steś tu na taj­nej misji, tak jak i ja.

 – Tylko nasze cele…

 – Taak… – smut­no wes­tchnę­ła Ca­elia. – Nasze cele są za­pew­ne od­mien­ne. Do­brze wiesz, co znaj­du­je się w tej ogro­dzo­nej prze­róż­nym, elek­tro­nicz­nym śmie­ciem i ba­daw­czy­mi za­ba­wecz­ka­mi, się­ga­ją­cej pie­kła dziu­rze, tuż za nami.

 – Grzyb­nia.

 – Do­kład­nie.

Grzyb­nią na­zwa­no to, co od­kry­to w po­bli­żu dna flo­ro­oce­anu. Była to ko­ja­rzą­ca się grzy­bem forma życia, stąd nazwa. Ale za to jakie to jest życie! Oka­za­ło się, że tam,  w iście pie­kiel­nej głę­bii, pod­grze­wa­nej bli­sko­ścią płyn­ne­go, Hi­bi­sku­so­we­go płasz­cza, sie­dzi or­ga­nizm, który swymi nie­koń­czą­cy­mi się strzęp­ka­mi, włók­na­mi, czuł­ka­mi, pącz­ka­mi i kłą­cza­mi, ota­cza do­oko­ła całą pla­ne­tę. Po­je­dyn­cza isto­ta, roz­mia­rów ca­łe­go świa­ta. Co wię­cej, nie mając cen­tral­ne­go ukła­du ner­wo­we­go, jego rolę peł­ni­ły same, wszech­obec­ne i wszę­do­byl­skie strzęp­ki. Two­rząc siat­kę neu­ro­nal­ną, naj­więk­szą jaką można sobie wy­obra­zić. A ba­da­ją­cy moż­li­wo­ści Grzyb­ni na­ukow­cy, zanim do­pa­dła ich, naj­wy­raź­niej spro­ku­ro­wa­na przez samą Grzyb­nię, mor­der­cza mu­ta­cja, twier­dzi­li, że isto­ta jest tak zło­żo­na, że spon­ta­nicz­nie wy­kształ­ci­ła coś na kształt oso­bo­wo­ści. In­te­li­gen­cji. Duszy. Choć, jak prze­ko­na­li się fał­szy­wi roz­bit­ko­wie, próby po­ro­zu­mie­nia się przy­nio­sły ra­czej hor­ro­ro­we efek­ty.

Ka­pi­tan Long wie­dział, że nie ma już sensu ukry­wa­nie cze­go­kol­wiek. Wyjął swą ta­jem­ni­czą, czer­wo­ną fiol­kę.

 – To małe coś – po­wie­dział, nie pa­trząc Ca­elii w oczy – za­wie­ra sa­mo­re­pli­ku­ją­cy się neu­ro­re­se­kwen­cer. Wy­star­czy kon­takt z głów­ny­mi strzęp­ka­mi Grzyb­ni, żeby na­no­bo­ty za­czę­ły tak prze­pro­gra­mo­wy­wać DNA ko­mó­rek Grzyb­ni, że zo­sta­nie umoż­li­wio­ne na­wią­za­nie po­ro­zu­mie­nia. A potem wgry­wa­nie su­ge­stii my­ślo­wych. Zmu­sza­nie Grzyb­ni, żeby ro­zu­mo­wa­ła i my­śla­ła, jak my.

 – I wy­ko­ny­wa­ła roz­ka­zy.

 – Po­nie­kąd – nie­chęt­nie przy­tak­nął ko­man­dor – jako naj­wspa­nial­sza sztucz­na in­te­li­gen­cja, jaką można sobie wy­obra­zić. Boski umysł na usłu­gach ludz­ko­ści. Dla dobra ludz­ko­ści.

 – Ra­czej re­wo­lu­cji. I jej sza­lo­ne­go li­de­ra, Mao Che Flo­odri­se'a.

 – Mao Che nie jest sza­lo­ny. Ra­czej wi­zjo­ner­ski. Wal­czy o wol­ność, która jęczy w uści­sku twego złego pre­zy­den­ta, De­ath­wi­sha Grim­ma.

 – De­ath­wish nie jest zły. Re­pre­zen­tu­je i dba o ład i po­rzą­dek.

 – Knu­tem i pod­ku­tym butem!

 – Jeśli to ko­niecz­ne. Jeśli trze­ba prze­ciw­sta­wić się żąd­nym wła­dzy dwu­li­cow­com, jak Mao Che Flo­odri­se. 

 – Mao jest… Do cho­le­ry Ca­elia, je­steś pre­zy­denc­kim agen­tem, po co z tobą dys­ku­tu­ję?! I co to kurwa za głosy w mojej gło­wie?

Oboje to czuli. Gdzieś głę­bo­ko w głę­bii czasz­ki, na gra­ni­cy sly­szal­no­ści, nie­mal poza ba­rie­rą po­strze­ga­nia, wi­bro­wa­ły im mrocz­ne dźwię­ki, nie­zro­zu­mia­łe szep­ty, dziw­ne, lecz wy­raź­nie plu­ga­we in­kan­ta­cje. Mro­zi­ły krew i za­tru­wa­ły duszę.

 – To Grzyb­nia. Ma moce te­le­pa­tycz­ne, ale nie wie, jak do nas do­trzeć… Star­si­lver! – krzyk­nę­ła nagle Ca­elia i ze­rwa­ła się na równe nogi, choć przy­szło jej to z tru­dem, uła­pi­ła ko­man­do­ra za poły kurt­ki – Grzyb­nia to zło. Jest zła z na­tu­ry, jak no­wo­twór. Pro­szę, nie da­waj­cie jej moż­li­wo­ści kon­tak­tu, lo­gicz­ne­go ro­zu­mo­wa­nia, się­gnię­cia poza pla­ne­tę. Sam wi­dzia­łeś, co zro­bi­ła z na­ukow­ca­mi. Jeśli za­cznie na­praw­dę my­śleć, wy­kształ­ci oso­bo­wość… Star­si­lver, nie stwo­rzy­cie boga. Tylko dia­bła. Któ­re­go nie da się kon­tro­lo­wać.

 – To ja­kieś bzdu­ry… Ca­elia, co ro­bisz?

 – To, po co tu przy­by­łam. Was się nie da po­wstrzy­mać. Ale można zabić Grzyb­nię.

Jed­nym sko­kiem zna­la­zła się nad od­kry­tą od­chła­nią od­wier­tu, dzier­żąc fiol­kę po­dob­ną do ka­pi­ta­na, tylko zie­lo­ną. We­wnątrz była sa­mo­re­pli­ku­ją­ca się neu­ro­tok­sy­na.

 – Nie! – Ka­pi­tan już był przy niej, chwy­cił krzep­ko, nie po­zwo­lił drgnąć. Ba­lan­so­wa­li tak na kra­wę­dzi, jak para mrocz­nych li­no­skocz­ków.

 – Nie są­dzi­łem, że bę­dziesz do tego zdol­na. – Oczy ko­man­do­ra iskrzy­ły jak mi­ze­ry­kor­die o na­pier­śnik zbroi. – Nie po tym wszyst­kim. Pró­bo­wać za­prze­pa­ścić taką szan­sę dla ludz­ko­ści! I to w imię pod­łe­go rządu i pre­zy­den­ta!

 – Szan­sę dla kogo i na co! – od­pa­ro­wa­ła Ca­elia, le­d­wie utrzy­mu­jąc rów­no­wa­gę. – Dla anar­chi­stycz­nej re­be­lii, na two­rze­nie bar­dziej za­bój­czej broni, na sku­tecz­niej­sze za­bi­ja­nie i ple­wie­nie cha­osu w ga­lak­ty­ce! Czy ty na­praw­dę my­ślisz, że twoja re­be­lia jest słusz­na i dobra? Byłeś przy pa­cy­fi­ka­cji Terra Dra­co­nis?! Star­si­lver, bła­gam!

Ka­pi­tan stał sztyw­no, mocno trzy­ma­jąc Ca­elię, lecz tym razem nie były to ob­ję­cia mi­ło­ści. Nikt nie umiał­by zresz­tą na­zwać uczuć, jakie darły i mio­ta­ły jego duszą. Wi­dział du­szą­ce się próż­nią twa­rze swo­ich za­ło­gan­tów, ale wi­dział też rzędy pu­stych ko­ły­sek, w na­pro­mie­nio­wa­nych sie­ro­ciń­cach Terra Dra­co­nis. Czuł obez­wład­nia­ją­ce go­rą­co nie­biań­skich ust Ca­elii, ale czuł też brzmią­cy chwa­łą cię­żar or­de­rów na pier­si. Znał war­tość swej misji, ale po­znał też moc mi­ło­ści. Czuł się w strzę­pach, a spra­wy nie uła­twiał wzma­ga­ją­cy się ni­czym ohyd­ny, kle­isty przy­pływ, ja­zgot obrzy­dli­wie złych, mro­czą­cych serce, za­śpie­wów Grzyb­ni.

Czy to moż­li­we, by słu­żył złu, a słusz­na spra­wa spra­wie­dli­wej re­be­lii była tylko jedną wiel­ką, ko­smicz­ną nie­praw­dą? Czy to moż­li­we, by to Ca­elia i jej pre­zy­dent stali po stro­nie dobra?

I spoj­rzał raz jesz­cze w pięk­ne oczy Ca­elii, ale one już nie przy­po­mi­na­ły roz­gwież­dżo­ne­go nieba, lecz jego od­bi­cie w tafli je­zio­ra. Bo Ca­elia pła­ka­ła, a łzy żło­bi­ły sobie ka­nio­ny żalu w bru­dzie i za­krze­płej krwi, po­kry­wa­ją­cej jej po­licz­ki. Wspól­nie prze­la­nej krwi.

Ko­bie­ta już wie­dzia­ła.

A ka­pi­tan zła­pał głę­bo­ki wdech. Te­le­pa­tycz­ny wrzask Grzyb­ni ucichł. Spo­nie­wie­ra­na, ko­man­dor­ska dusza uspo­ko­iła się. Świat wró­cił na swoje miej­sce. Bo w umy­śle dziel­ne­go żoł­nie­rza ja­skra­wym zło­tem za­świe­ci­ła się sen­ten­cja, która za­wsze przy­no­si­ła uko­je­nie. I spo­kój su­mie­nia. Za­wsze.

 – Prze­pra­szam. – Uśmiech­nął się smut­no. – Ja tylko wy­ko­nu­ję roz­ka­zy.

Za­brał Ca­elii fiol­kę z tru­ci­zną i wło­żył jej w kie­szeń fiol­kę z neu­ro­re­se­kwen­ce­rem. I po­pchnął w dół cze­lu­ści mrocz­ne­go od­wier­tu, na spo­tka­nie z isto­tą z pie­kła.

Tylko ko­smos sły­szał krzyk Caelii.

 – Taaak – Ka­pi­tan jesz­cze raz ode­tchnął głę­bo­ko, po­trzą­snął głową, jakby chciał po­zbyć się de­ner­wu­ją­cej pa­ję­czy­ny. – Czas nadać S.O.S. I po­szu­kać tej ukry­tej windy. Nie mam za­mia­ru bez broni za­pie­przać z po­wro­tem tymi ko­ry­ta­rza­mi.

 

☆☆☆

 

Kie­run­ko­wy, czy­tel­ny tylko dla re­be­lianc­kich jed­no­stek sy­gnał, spro­wa­dził pomoc w nie­ca­łe 12 go­dzin. Ka­pi­tan Star­si­lver Long wy­po­czy­wał w spa fla­go­we­go pan­cer­ni­ka "Vic­to­ria" i słu­chał gra­tu­la­cji, po­dzię­ko­wań i za­pew­nień o okry­ciu się wiecz­ną chwa­ła oraz wy­so­ką eme­ry­tu­rą. Wy­trzą­sał pa­mięć ostat­nich dni, jak okrusz­ki z po­mię­dzy po­du­szek gra­wi­ta­cyj­nej sofy. Był dobry w za­po­mi­na­niu.

Nie mógł wie­dzieć, że choć ciało nie­szczę­snej Ca­elii, zgru­cho­ta­ne, roz­dar­te i roz­prze­strze­nio­ne przez głod­ne strzęp­ki Grzyb­ni, prze­sta­ło ist­nieć, to jej dusza, a przy­naj­mniej jej część, oca­la­ła. Pod­trzy­ma­na i po­chło­nię­ta przez isto­tę Grzyb­ni. A gdy neu­ro­re­se­kwen­cer za­czął dzia­łać, to wła­śnie to, co nie­gdyś było pięk­ną Ca­elią, po­słu­ży­ło za jądro nowej, grzy­bo­wej oso­bo­wo­ści. Nada­ło jej cel i sens ist­nie­nia.

Oraz na­uczy­ło, co to jest pra­gnie­nie ze­msty zdra­dzo­nej ko­bie­ty.

 

Koniec

Komentarze

Autorze, jak zapewne wiesz, tekst jest bardzo dobry.

Zakończenie, broń o regulowanym kalibrze i bajecznie przepiękne opisy – to mocne strony twego dzieła.

 

 

 

Ignorancja to cnota.

 Wiem, drogi Katastrofie, wiem. Niemniej jednak ogromnie dziękuję za przychylną opinię, gdyż takich nigdy nie za wiele.

 Pozdrawiam!

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

 

Przychylam się do poprzedników opinii. To chyba najlepszy tekst jaki ostatnio czytałem. Niektóre konstrukty i frazy aż się proszą o wykucie w brązie i umoszczenie jako wzorce w Siewierzu.

Czy to jest sygnaturka?

Jak tylko zobaczyłam jakie długaśne opowiadanie napisałeś, to sobie najpierw pomyślałam, no nie, nie dam rady takie to ono opko długie. Ale jak zaczęłam czytać, to mnie ta opowieść wessała ciekawością zwierzęcą i przyrodniczą bardziej roślinną, bo co i rusz napisałeś o tej obcej planecie w tak rozmaity sposób i o tych co ją zamieszkiwali i pokrywali też, że nie wiem kiedy się to stało i jak, ale nagle zobaczyłam że już koniec i że już nie mam co czytać. Smutno mi się wtedy zrobiło, ale krótko bo zaraz pomyślałam o tym, że jak napisałeś i zostawiłeś zakończenie takie nie domknięte i bąkasz na koniec o pragnieniu i zemście w dodatku zawiedzionej kobiety to natychmiast wydukałam sobie jak pan Holmes, że jak nie dziś to jutro albo innego dnia napiszesz jeszcze co dalej. To czekam.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

A dziękuję, dziękuję Kchrobaku, uwielbiam pomniki, zwłaszcza te ku mej czci.

I tobie dziękuję droga Reg, że objętość nie odstraszyła, bo przecież jako Grafolog duszą i ciałem, nie mógłbym popełnić takiego fopasa jak jakiś byle szorcik na ledwie trzydzieści tysięcy znaków. A że i ochota Cię najszła na zapoznanie dalszego ciągu, to bynajmniej ekstraordynaryjnie miło.

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Obawiam się, że przegiąłeś z długością. Tekstów grafomańskich z natury zwykle nie czytuję w całości, bo w tym stężeniu to męczy. Twój też męczył. W pierwszej części jeszcze dostrzegałam sympatyczne pseudobłędziki, potem już tylko sztampę.

Wydaje mi się, że rażąco podkreślanych ortografów miało nie być.

Babska logika rządzi!

Ha, mniej więcej w połowie tekstu zdałem sobie sprawę z tego, że przeginam w dążeniu do autentyczności. I że jak dociągnę pomysł do końca, to zrobi się przydługaśnie i ciężkostrawnie. Ale pies drapał  – pomyślałem – wszak to grafomania i powinno być przydługo i ciężkostrawnie. Najwyżej przeczytają jeno dyżurni. 

A co do rażąco podkreślanych ortografów… Wierz mi lub nie, ale swoje teksty wklepuję zawsze bezpośrednio na stronę Fantastyki, przy pomocy komórki. Absolutnie nic niczego mi nie podkreśla, cieszę się zupełną, ortograficzną wolnością. Nie twierdzę, że wszystkie ortografy były przypadkowe, ale… :)

Pozdrawiam! 

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

40000+ (słownie: ponad czterdzieści tysięcy) znaków z komórki !?@#%^$%^* Jakbym wiedział wcześniej dałbym Ci siedem gwiazdek…

Czy to jest sygnaturka?

Cóż, należę niestety do grona tych nieszczęśników, którym okoliczności, że tak powiem, zawodowo-familijne nie pozwalają na komfort wieczornego rozprzestrzenienia tyłka na fotelu, przed komputerem i bezstresowego klepania przez parę godzin. Muszę działać z doskoku, jak sęp przy padlinie, pomiędzy hienami. Ale nikt nie mówił, że miłość do grafomanii to banan z masłem. Poza tym, jak wiadomo, czasami człowiek musi, inaczej się udusi. ;)

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Nowa Fantastyka