- Opowiadanie: pasta - Powrót z wakacji

Powrót z wakacji

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Powrót z wakacji

„Szampańskiej zabawy i udanego nowotworu 2016!”. Po ostatnim wykrzykniku nacisnął enter, uśmiechnął się i ciężko zapadł w starym, śmierdzącym papierosami fotelu. Teraz nic, tylko czekać, aż odpowiedzą. Może ten rok będzie lepszy? – rozmarzył się.

Marian – Mario jak kiedyś o nim mówili inni gliniarze – od dawna nie dostawał poczty, a mimo to z chłopskim uporem ciągle liczył na choćby minimalny kontakt. Nie, żeby ze wszystkimi, o nie. Ale najbliższych kumpli faktycznie mu brakowało. Swego czasu lubił na przykład wpadać do tych z dochodzeniówki, z którymi po paru głębszych kreślił scenariusze i domniemane motywy sprawców. Super Mario był w tym dobry, nie ma co. Nawet postanowił, że niedługo przeniesie się do kryminalnych, bo szczerze zaczynał mieć dosyć rutyny i nudy w prewencji. Tak, chciał się przenieść i wszystko już było na dobrej drodze, ale…

Po ostatniej, feralnej interwencji już nie czekali na niego z otwartymi ramionami. Mało tego – Mario został zdegradowany do zwykłego „krawężnika” i wylądował na głębokich peryferiach swojego ukochanego Poznania. Czuł się tam wykluczony i zapomniany. Tęsknił. A najbardziej w Sylwestra.

Raz w roku, właśnie tego dnia, zakradał się wieczorem do starej komendy i na komputerze grafika tworzył w photoshopie oryginalny obrazek. Zawsze były na nim fajerwerki i wielki, złoty napis. Każdego roku inny oczywiście, ale niezmiennie tak samo przejmujący i odpychający. Mario tworzył pocztówkę pełną bólu i rozżalenia – swoisty podpis ofiary skamlącej o odrobinę uwagi.

 

Kiedyś to było życie… – westchnął, kiedy włączył się wygaszacz ekranu i przed nim były już tylko komputerowe gwiazdy. W pokoju robiło się ciemno. – Gdyby nie ten wieczór…

Tamtego fatalnego dnia pełnił służbę z Kolańskim. To dobry chłopak, można było na nim polegać, choć flegmatyczny temperament posterunkowego notorycznie przyprawiał sierżanta o mdłości i wkurwienie. Nie wiedział, co w nim przeważało, więc kiedy dostał zgłoszenie o awanturze domowej na Piastowskim – „Kurwa!” – wycedził i zagryzł wargę. Znów przemoc rodzinna, chleb powszedni na Ratajach, a w zestawie mdławy Kolański, który po każdej takiej interwencji wracał ze łzami w oczach. Fuck, kurwa, fuck! Kiedy to się skończy?

 

Dlaczego kryminalni tak długo nie wzywają go na rozmowę? – pieklił się, kiedy zakładał mundur i przypinał kaburę. – Przecież zawsze mówili, że ma do tego nosa!

Tym razem też miał. Już w samochodzie poczuł, że coś się święci. Niby było jak zwykle – po drodze odbębnił procedury, wypełnił papióry, wszystko tak samo – a jednak posterunkowy przez cały ten czas nie odezwał się ani słowem. Ani jednym, pieprzony gaduła. A kiedy zajechali pod wieżowiec i z dwunastego piętra z hukiem wyleciała framuga, a za nią kobieta…

Sierżant Marian Salecki wyskoczył z radiowozu. Szybko spojrzał, ocenił, które piętro i mieszkanie, a potem jak dziki przedarł się przez zbierający się już tłumek gapiów. Z trzaskiem odepchnął drzwi klatki schodowej i wbiegł do holu wieżowca. „Winda” (dopiero zjeżdża), „schody” (za wysoko, będę za późno), znowu „winda” (kurwa, one są zawsze zajęte). Więc jednak schody.

Metalowa poręcz drżała, kiedy podoficer łapał ją na każdym półpiętrze i kiedy podpierał się, sadząc susy po trzy stopnie naraz. Cała klatka drżała – jak serce Mariana, dudniła – jak krew w jego skroniach. Zaczął opadać z sił. Całe szczęście, że na piątym piętrze drzwi windy były otwarte, a posterunkowy Kolański stał między nimi a schodami, żeby nie przegapić i na czas zgarnąć biegnącego szefa. Nie jechali długo. Już za chwilę zdyszany sierżant wyskoczył z niej i w te pędy pognał pod drzwi, zza których nadal słychać było szaleńca. Dopadł do nich. Zamknięte. Zaczął dzwonić, walić pięścią, szarpać za klamkę. Nic z tego. W końcu rzucił się na nie całym ciałem, wszystkimi siłami, a gdy je wyłamał…

– Nieeee! – odzyskał mowę nadbiegający Kolański – Nieeee! – w momencie, kiedy przełożony oberwał pierwszą kulkę. Po drugiej miał już odbezpieczoną własną broń i w furii dopadł pijanego zarzygańca, a w zasadzie zrobił to jego strzał. Trafny, celny, rozwalający przedramię na strzępki, które w przedpokoju upstrzyły tapetę.

Posterunkowy wyszedł z całej draki bez szwanku, ale też i bez przełożonego, bo Mario długo jeszcze nie mógł się pozbierać. Zresztą do dziś jest jakiś inny.

 

 

– Nie odpuszczasz, co? – Do ciemnego pokoju grafika wszedł komisarz. Pobłażliwy misio z brzuszkiem westchnął i z trudem przykucnął przy fotelu sierżanta. – I po co tak cierpisz? Czemu się męczysz? – Sumiasty, srebrny wąs prawie niedostrzegalnie, ale jednak nerwowo zadrżał. – No, Mario, daj już spokój. Idź lepiej i odpocznij – Wyrozumiały Kolański łagodnie spojrzał mu w oczy.

– Zbyszek! Przecież nie mogę, ty wiesz! Zbychu, tam na Ratajach…

– Ciiiichoo, cicho. Już dobrze. Wiem, co się stało. Chodź, odprowadzę cię.

 

***

 

Ona i on – w jednej chwili tracący swą osobowość, ona i on zamieniający się w my. Pogrzeb indywidualności i wesele kolektywu, czyli łańcuchowa karuzela życia i śmierci na otwarcie wesołego miasteczka – to jest to, czego najbardziej pragną zakochani. I tak miało być. Wszystko zapowiadało się hucznie, z pompą i tuż po ostatnich wakacjach.

Drugiego dnia Świąt wyjechali o świcie i po paru godzinach zameldowali się w przytulnym pensjonacie. Grudniowy zmrok otulał już cały Puck, więc dopiero następnego dnia poszli nad morze.

– Nie wierzę! – ekscytowała się Irena. – No zobacz tylko, zobacz! No przecież nie można odróżnić morza od nieba!

Faktycznie. Zamarznięta zatoka łączyła się ze stalowym niebem, jakby gubiąc horyzont, jak gdyby scalając z nim.

– Może nie trzeba odróżniać – zaśmiał się. – Przecież morze to tylko inny stan skupienia nieba.

– Morze to to samo, co niebo? – Zalotnie się skrzywiła. – Eee, po śmierci wolałabym jednak pójść do nieba, a nie do morza!

– „Po” i „po”! – niespodziewanie się uniósł. – A przed? Myślałaś o tym? No powiedz, teraz wolałabyś być w niebie czy na ziemi, znaczy tu gdzie morze?

– Przed śmiercią wolałabym cię kochać. I to jest moje niebo i to mi się podoba!

– Ale miłość to nie jest niebo tylko życie! Kochamy się, bo żyjemy, rozumiesz? Tutaj! W Pucku, w Poznaniu…

– Piter! – Złapała go za ramiona i potrząsnęła, ale nie mógł się uspokoić.

– Nie chcę, żebyś myślała o śmierci. Zostaw to, proszę. Bądź ze mną, bądź tu i teraz!

– Kochanie! – Dłońmi chwyciła jego głowę, mocno ścisnęła i ściągnęła w dół. Do siebie, czoło do czoła. – Skarbie – wyszeptała – zaczyna ci się atak, wracajmy.

Rozpłakał się jak dziecko. Wtulił w nią, o połowę niższą, a jednak wtulił cały i zmieścił się między szyją a ramionami. Potem ukląkł i mocno przywarł do jej brzucha, jak gdyby całe pocieszenie miało wypłynąć właśnie stąd. Z łona przyszłej żony, matki jego dzieci.

Irena oczywiście utuliła go, ale też pierwszy raz poczuła delikatny, irracjonalny strach. I wtedy nagle zadrżała. Śśświiiiist! Bęc! Bum! Przeraziła się.

Stała na molo tyłem do plaży i nie widziała, że na brzegu zebrali się chłopcy z petardami. Na kilka dni przed Sylwestrem musieli akurat teraz, w tym momencie robić próbne wystrzały!

– Nie bój się – Piotr, jak przebudzony, wstał z kolan. – Ściemnia się, więc strzelają.

– Tak…, tak…

– A wiesz, że podobno przy fajerwerkach duszom najłatwiej przechodzić na drugą stronę?

– Piter! Co ty? – Teraz ona otrzeźwiała, choć wciąż była pod wrażeniem jego stanu sprzed dziesięciu minut. Nadal dygotała.

– Nie no, tak tylko mówię. Słyszałem kiedyś legendę, że niby ludzie dlatego lubią sztuczne ognie, bo one pomagają zmarłym odnaleźć drogę. No wiesz, bzdury takie. Ale wytłumaczenie mi się podoba. Lubię sztuczne ognie.

 

Poza tym jednym, każdy następny dzień na wakacjach był prawdziwym miesiącem miodowym. Pełnym czułości, troski i planów na przyszłość. Świata poza sobą nie widzieli, ale niestety, tydzień na bezludnej wyspie zaczął w końcu szwankować.

– Jak to „Nie dojedziemy”?

– Oj dojedziemy, spokojnie. Tylko trochę to potrwa.

– Piter! – Mina Irki była inna niż ta z żurnala sukien ślubnych. – Mieliśmy wyjechać dzisiaj!

– Ale mechanik! Kochanie, obiecuję ci, że jutro wypijemy tego szampana. Wyruszymy dużo wcześniej i po sprawie. Zresztą nie zapowiadają śnieżyc, stary bravo na pewno da radę. Tylko zadzwoń do Iwony, że do nich nie przyjdziemy. Na bank nie zdążymy, nie będzie nas.

 

***

 

Komisarz Kolański zapakował roztrzęsionego Mario do nieoznakowanego Forda i ruszył w stronę Mostu Dworcowego. Kiedy przez niego przejechali a potem minęli Wierzbięcice i Półwiejską – nagle sierżant zwietrzył podstęp i wybuchł:

– Zbychu, co ty, kurwa. Gdzie ty…

– Nie, szefie – komisarz zdecydowanie przerwał. – Tak dłużej nie może być! Kiedyś w końcu musisz się z tym zmierzyć.

– Ale byłem już pod tym wieżowcem. Słowo daję, byłem! I to nic nie da. Zawróć!

– Nie. Nie tym razem. Ile to już lat przyjeżdżam po ciebie w Sylwestra, co? Już nie mam sił, Mario. Musisz to przeżyć jeszcze raz.

 

***

 

Irka wsiadła do ledwo co naprawionego auta z ufnością, miłością, ale też i złością na Piotra. Spojrzała na niego spod byka. Był blady, jak nierozbudzony świt.

– No, mistrzu. Ile twoje bravo nas pociągnie, co? – Próbowała choć trochę go ożywić. – Będziemy się jeszcze w tym roku kochali?

– Dotrzemy na czas, zobaczysz.

– No, na to zawsze jest czas, ja wiem. Tylko pytam: czy jeszcze w tym roku? – A ponieważ ani razu się nie uśmiechnął, w końcu wyjęła termos. – Masz. Napij się kawy, ponuraku, bo jak przyśniesz za kółkiem…

Nie, wcale nie był ponury. Co najwyżej: w innym świecie.

 

 

Stary Fiat bez większych przeszkód pokonał trzysta kilometrów, za to Irka wykończona złowieszczym, upartym milczeniem kochanka dosyć szybko się poddała. Zamknęła oczy i raz po raz przysypiała. „Jak chce seksu to gada, a jak ja chcę żeby się z czegoś wywiązał na czas, to…” – trach! Z półsnu wyrwało ją szarpnięcie. Potem głuchy odgłos zgniatanego metalu. I chyba potłuczone szkło.

– Szlag! – usłyszała wyraźnie. – Jasna dupa!

Piotr wyskoczył jak z procy i dopadł gościa, któremu wjechał w bagażnik. Był wściekły. Jeszcze go takiego nie widziała. Faceci nerwowo zaczęli oglądać straty i wezwali policję, ale w Gnieźnie Smerfy chyba nie lubią się spieszyć. A w Sylwestra to już na pewno!

– Przepraszam kochanie – odezwał się, kiedy siedzieli w samochodzie, czekając na policję.

– No przecież nie twoja wina.

– Przepraszam, tak się starałem! – Nagle rozpłakał się.

– Piter, no coś ty! Skarbie, co się dzieje? – Nie spodziewała się takiej reakcji. Ostatnio często płakał.

– Bo ja czułem, rozumiesz? Od samego początku, od rana wiedziałem.

– To stres, kochanie. Nie przejmuj się. Zaraz będą gliny, spiszą, co trzeba i wrócimy do domu.

– Nie! Ira! Ja wiedziałem, że będziemy mieć wypadek. Boże! Boże, jak dobrze!

– Co ty pieprzysz? – Nie wytrzymała. Dość tych bzdur. Już miała dosyć.

– Nie pieprzę, Irka! Bo… bo mi się śniło, że dzisiaj zginiemy.

 

 

Robiło się coraz później. Policja plus Sylwestrowy wieczór nie biją olimpijskich rekordów prędkości, dlatego wtedy potłuczeni kierowcy na ogół sami spisują protokoły i czym prędzej jadą w swoje strony. Faceci w końcu ochłonęli, nawet zmarzli i wreszcie poszli po rozum do głowy. Spisali się.

– Za godzinę wejdę do wanny, a ty razem ze mną! – powiedziała, kiedy ruszyli.

Naprawdę miała na to ochotę. Niestety, te ostatnie sześćdziesiąt minut miały się okazać jedynie godziną prawdy, nie zaś odmierzanym czasem do upragnionej ulgi. Wskazówki na zegarze miały się nijak do drogi, którą dopiero mieli przemierzyć.

– Mogliśmy nie czekać, tylko od razu jechać do domu. Wtedy jeszcze nie było mrozu, a teraz taka szklanka! No zobacz!

Okej. Zobaczyła i w duchu westchnęła, ale żeby nie pokazywać załamania:

– „Krok po kroku. Krok po kroczku” – zaczęła nucić świąteczny przebój Trójki.

Podziałało! Piotr się rozluźnił i razem odśpiewali Karpia. Nawet zaczęli żartować z tej swojej podróży, aż nagle…

– Szlag! – krzyknął i ostro zahamował. Momentalnie wyskoczył z samochodu i zanurkował pod maską.

Na tablicy rozdzielczej migała jakaś kontrolka. No, niedobrze – pomyślała, kiedy Piotr wciąż majstrował, a jej znów zaczęło się robić zimno.

– Co się dzieje? Wracaj, bo tu zamarznę!

Wrócił, ale zapalił silnik dopiero, kiedy dioda przestała mrugać. Potem znów się zaświeciła i znów, i średnio co pięć kilometrów musieli się zatrzymywać, żeby gasła. Czas płynął. Na kolejnych postojach odśpiewali wszystkie znane piosenki, po raz setny wyznali sobie miłość aż po grób i w końcu wjechali do Poznania. Zatrzymali się na Śródce, a gdy kupili po hod dogu, kontrolka przestała mrugać.

No, ostatnia prosta przed nimi, parę kilometrów. Dochodziła jedenasta. Zdążą.

 

***

 

– Ale jak tam będzie Karolina, to ja nie idę.

– Nie pękaj, będzie tłum.

– No ale… tej! Mówię, że nie idę, nie?

– Stary, to zwykła impra na powietrzu. Masowa. Wyluzuj.

– Ta, łatwo ci gadać, bo to nie ciebie rzuciła…

– Ja pierdolę! – przerwał, choć wcale go nie słuchał. – Spierdalaj! Juuuuż! – krzyknął i sam rzucił się w bok szczupakiem. Odruchowo jeszcze wyciągnął rękę w stronę Bartasa, szczęśliwie o niego zahaczył i siłą rozpędu pociągnął za sobą. Odskoczyli.

– Co to, kuwa, było? – Pijany Bartek pierwszy raz miał tak szeroko otwarte oczy.

Nastolatkowie po wielu browarach widzieli już niejedno, nocny Poznań też nie był im straszny, a jednak widok tego samochodu sprawił, że naraz zjeżył im się włos i obaj poczuli chłodny dotyk ostateczności. O mało ich nie potrąciła.

 

***

 

Mijając AWF, Kolański spojrzał na Mario. Twarz sierżanta nie wyrażała żadnych emocji, nie klął, nie wyzywał, nawet nie przygryzał nerwowo wargi. Odpuścił? Nad Wartą też przejechali bez słowa, a przecież zawsze komentował, jakby rzeka była kobietą, której za każdym razem należy się jakiś komplement.

Kiedy zbliżali się do Piastowskiego, przez ulicę przebiegli dwaj nastolatkowie.

– O, zobacz. Chłystki se już nieźle popiły, nawet nie patrzą czy coś jedzie, czy nie. Życie im niemiłe? Petardy ważniejsze?

Mario się ożywił, ale nie skomentował. Przeciwnie. Jeszcze bardziej nachylił się do przodu i jakby z przejęciem gapił przed siebie. Jakby czegoś wypatrywał. Komisarz zjechał na prawy pas i tuż przed rondem znów włączył kierunkowskaz.

– Kurwa! – usłyszał nagle.

– Jasny gwint! – sam za chwilę dorzucił, skręcił i prawie na łuku zatrzymał radiowóz. Włączył awaryjne. Na dachu postawił koguta. Trzy metry przed nimi stał rozbity samochód, który walnął w przystanek autobusowy. Zmiażdżył go. Pogięte blachy wiły się jak węże, roztrzaskane szyby jak konfetti pokryły chodnik i pół jezdni, a spod otwartej maski buchała para. Bravo znów chłodził swój silnik.

 

 

Policjanci natychmiast rzucili się na ratunek. Kolański próbował otworzyć drzwi pasażera, a Mario kierowcy, ale żadne nawet nie drgnęły. Komisarz przez rozbitą szybę wlazł niemal do połowy. Wyczuł puls na szyi kobiety i nie mogąc nic więcej zrobić – czym prędzej pobiegł do służbowego wozu.

– Zaraz będzie pogotowie i drogówka – powiedział, kiedy wrócił do wraku. Mario w tym czasie nadludzkim wysiłkiem staranował drzwi kierowcy i od razu się nim zajął. Sprawdzał mu puls, oddech, ale nie był w stanie wyciągnąć go z samochodu. Facet był zakleszczony, a stary sierżant z chwili na chwilę coraz słabszy i bardziej nerwowy. Bezsilność ratownika, ta bezradność i wkurwienie w końcu niebezpiecznie zogniskowały się w oczach gliniarza.

– Nieeee! – wrzeszczał jak w amoku. – Nie, kurwa! Nieeee! – Szarpał za pasy.

– Mario, zaraz będzie straż. Zostaw.

– Nieeee!

– No to otwórz tamte drzwi. Tam jest kobieta. Ją musimy ratować.

– Niech. Każdy. Robi. Swoje! – warknął tak, że gdyby w tym momencie usłyszał jakikolwiek sprzeciw, pewnie rzuciłby się na Kolańskiego z pięściami. O, tak. Od dawna tego pragnął, ale dotąd nie miał pretekstu. Zawsze chciał mu dać w ryj! Należało się, skurwielowi. Za Rataje, za zawrotną karierę jego kosztem, za wszystko!

Komisarz wyczuł to i nie odezwał się ani słowem. Poszedł zabezpieczyć miejsce wypadku, ale ledwie zdążył postawić trójkąt – usłyszał sygnał. Po chwili nadjechała karetka, a zaraz po niej straż pożarna i policja. Kiedy strażacy rozcięli bravo, lekarze od razu przystąpili do akcji ratunkowej. O nic nie pytali, działali niemal automatycznie, tylko doświadczony kierowca erki, który z boku widział już niejedno odchodzenie, w końcu dostrzegł też krzątaninę Mario.

– Czemu od razu pan nie zgłosił, że są potrzebne dwie karetki? – krzyknął do Kolańskiego.

– Ale… – zawahał się. – Tam jest tylko jedna ofiara.

 

***

 

Interwencja neurochirurgów dawała pierwsze efekty. Pacjentka po paru godzinach wybudziła się ze śpiączki i Kolański od razu zjawił się w szpitalu. Był zaskoczony, kiedy spojrzał na ofiarę, bo patrzyła dość przytomnie, jakby wcale nie była na granicy życia i śmierci.

– Nie znamy się – zaczął – choć spotykamy się nie pierwszy raz.

– Widziałam pana – Stan pacjentki naprawdę nie wydawał się beznadziejny. – Pamiętam – mówiła półgłosem.

– Co pani pamięta?

– Czy Piter przeżył? Pomógł mu pan?

– Kto to jest Piter?

– Mój narzeczony. Jechaliśmy. On prowadził – Zmarszczyła brwi i z wyraźnym wysiłkiem przywoływała wspomnienia. – Wpadliśmy w poślizg tuż… Prawie pod domem.

– Samochód był zarejestrowany na Piotra Majewskiego. O niego pani pyta?

– Tak. Piotr Majewski. Co z nim?

Kolański nachylił się nad kobietą. Blada i wymęczona patrzyła na niego z nadzieją.

– Jakby to pani powiedzieć… – zawiesił głos licząc, że sama się złamie i w końcu przestanie strugać głupa i utrudniać śledztwo. – Pan Piotr…

– O Boże!

– Proszę przestać. Rzetelnie przejrzeliśmy monitoring i na wszystkich kamerach, od Śródki aż do Rataj… – znów zawiesił głos, wolał, żeby to jednak ona wyjawiła prawdę. Ale Irena Staszczyk szła w zaparte.

– I co? – Chyba zbladła jeszcze bardziej, a głos jej osłabł i przycichł. – I co? – powtórzyła.

– Przykro mi. Tej nocy żaden Fiat bravo nie jechał tą drogą.

 

***

 

– Zbyszek, jesteś pewien, że dali wam właściwe taśmy? Skoro samochód się roztrzaskał, to musiał skądś nadjechać. No z nieba nie spadł, nie?

– Może jednak jechali inną trasą. Nie mam dostępu…

– Nie pierdol! Pracowałem kiedyś w tym interesie, to wiem, że policja zawsze ma dostęp!

– Mario… Szefie… – Kolański jakby zaczął się jąkać. – Muszę ci coś powiedzieć.

– Byle krótko i na temat.

– Bo widzisz, ja już nie pracuję w policji.

– Co ty pieprzysz? Powaliło cię, młody. Albo pochlałeś wczoraj, przyznaj się.

– Po wypadku na Ratajach wytrzymałem pięć lat, ale już nie umiałem jeździć na interwencje. Nie po tym, co się nam wtedy przydarzyło. Odszedłem.

– Ale z ciebie pojeb – mruknął niby do niego, niby do siebie. – A ten mundur, kurwa. To co? – rozdarł się jak za starych, dobrych lat. – Co to jest, do kurwy nędzy. I ty mi będziesz pierdolił, że nie pracujesz?

– Bo… – odezwał się w nim dawny, młodziutki i niepewny posterunkowy. – To atrapa. On stary jest. I wkładam go tylko wtedy, kiedy mam się z tobą spotkać, szefie. Wybacz.

– I służbowy wóz to też atrapa?! – ryknął jeszcze raz.

– To mój prywatny. W tamtym roku kupiłem. No a kogut… No, nielegalny jest. Nie mam uprawnień, ale czasem się przydaje, więc… Rozumiesz.

– No a… – Mario zmrużył oczy. Nie wierzył w ani jedno słowo, ale za cholerę nie miał pojęcia, po co Kolański tak go wkręca. – Ale twoje pagony, Zbychu… Przecież ty regularnie awansujesz.

– Nie, nie. Co jakiś czas tylko doklejam gwiazdkę, żebyś miał poczucie – zawahał się – no żebyś po prostu był ze mnie dumny.

– Ha ha! Zawsze mówiłem, że uczeń przerósł mistrza. Ale Zbyszek! Walnij się w łeb, do jasnej cholery! Jesteś przemęczony czy co? Przecież to ja wyleciałem z firmy, a ty jesteś w niej komisarzem!

Kolański tracił nadzieję, a Mario poczuł lekkie zawroty, bo cały ten cyrk jednak zrobił na nim wrażenie. Wziął głęboki wdech.

– Okej, dobra. Oddycham głęboko. Okej, nabrałeś mnie, nie ma co. Idź w piz-du, parszywy glino! Jutro wrócimy do sprawy.

Ale komisarz nie chciał czekać do jutra. Za bardzo był zmęczony.

– Jestem prywatnym detektywem i nie mam dostępu do całego monitoringu – zaczął – ale widzę, że ten wypadek bardzo cię poruszył. Dlatego pomogę ci, Mario. Ostatni raz.

 

***

 

– O mało cię nie potrąciłem na Ratajach, gnojku – Mario stanął na szczycie swoich możliwości i łagodnie przesłuchiwał Bartka. Dorwał go jeszcze tej samej nocy i wywlókł z rozbawionego tłumu. – No, szczawiu zarzygany, albo wytrzeźwiejesz, albo cię zawlokę nad Wartę i tam pogadamy.

– Daj mu pan spokój! – Z odsieczą przyszedł Łukasz.

– No, to robi nam się komplet – Mario zatarł ręce. – Ty mniej wypiłeś? Widziałeś wypadek?

– Puść go pan, nic nie widzieliśmy.

– Wiem, wiem. Właśnie o to mi chodzi. Byliście na tym przystanku?

– Nie! Przechodziliśmy tylko. Nic nie zrobiliśmy, Bartas browara odhaczał i…

– Chuj z tym! Kto prowadził to bravo?

– Nikt.

– Jesteś pewien?

– No chyba! Po trawie wyostrzają mi się zmysły, widziałbym. Jezu, jak ja się przestraszyłem. Za kółkiem nikogo nie było! Słowo daję, nikogo!

 

***

 

Irena Staszczyk miała wyjątkowo dobry dzień. Nie dość, że odzyskała przytomność, to jeszcze umiała mówić i prawie nie miała amnezji.

– Pani Ireno, proszę opisać ostatnie chwile przed wypadkiem.

– Piotrek żartował, że jak dojedziemy, to kopnie w tyłek tego bravo i już nigdy do niego nie wsiądzie – Broda jej się zatrzęsła. – I mówił, że to nie jest samochód tylko winda do nieba – Rozpłakała się. – Ale to żarty były. Przecież normalnie mówił, że jego gruchot jest najlepszy i nie chciał żadnego innego. Nie wiem czemu przed wypadkiem tak gadał.

W spazmach padało dużo słów, ale policjanci żadnej konkretnej wskazówki nie otrzymali, kobieta zaś, choć nie chciała uwierzyć w śmierć kochanka – przypominała sobie coraz więcej szczegółów. I niestety, była ich coraz bardziej pewna.

– Piotr się ze mną żegnał – powiedziała, kiedy z wizytą przyszedł Mario.

– To jest możliwe.

– Mówi pan o pasach?

– Skąd pani wie?

 

 

Na miejscu lekarz pogotowia opatrzył nieprzytomną ranną i na sygnale odwiózł do szpitala. Tomografia wykazała stłuczenie pnia mózgu. Nie rokowało to najlepiej, mogła umrzeć w każdej chwili.

Policja zabezpieczyła ślady i grzecznie podziękowała Kolańskiemu za zgłoszenie zdarzenia (co w praktyce oznaczało: teraz już stąd wypierdalaj!), ale Mario jakby zupełnie tego nie dostrzegł. W koło kręcił się i majstrował przy pasach kierowcy. Starał się do niego dotrzeć. Policjantów z drogówki zignorował nawet wtedy, gdy zarządzili poszukiwanie ciała Piotra, który prawdopodobnie wypadł przez przednią szybę. No, tylko że nie można było go odnaleźć.

– Jakby się rozpłynął w powietrzu. Tu jest tylko parę nędznych krzaczków, nie ma go w nich. Porwali trupa?

Drogówka zawsze marzy o porwaniach zamiast skupiać się na swojej robocie. Gdyby patałachy dobrze się przyjrzeli, to nie tylko Mario wiedziałby, co się święci. Zobaczyliby, że mimo braku ciała – pasy wciąż są zapięte. I napięte! Jakby pod nimi nadal siedział człowiek. Tylko niewidoczny taki. Kolański też go nie widział, ale kiedy pogotowie odjechało na sygnale – zobaczył, że pasy zacisnęły się na fotelu.

Niewidoczny człowiek był już spokojny o ukochaną. Mógł odejść.

 

***

 

– Zbychu, dlaczego odszedłeś z policji?

– Wszystko mi przypominało tamtą noc. To też był Sylwester, pamiętasz.

– Eee, dzień jak co dzień. Znaczy się zwykły, chujowy, a robota jak każda inna. Mnie, gdyby nie wylali…

– Mario! Nie wylali cię. Sam odszedłeś – Kolański pierwszy raz zdobył się na taką szczerość.

Gdyby nie ta kraksa na rondzie, już dawno byliby w wieżowcu i na dwunastym piętrze chwyciliby się za bary, dali po mordzie i wykrzyczeli wszystkie żale. Wreszcie by wyrzucili z siebie to, co od dwudziestu lat wisi w powietrzu niewypowiedziane i coraz bardziej pęcznieje i uwiera. Ale teraz… jak mu to powiedzieć? – zamyślił się.

– Zwyczajnie, wal.

– Co powiedziałeś? – Komisarz aż podskoczył. Chyba się przesłyszał.

– No, śmiało. I tak od jakiegoś czasu się domyślam.

– Że co?

– Że nie żyję.

 

***

 

Mario musiał czym prędzej spotkać się z Ireną. Kiedy wszedł do szpitalnej sali, kobieta miała wyostrzone rysy, choć jeszcze parę godzin temu wydawało się, że wraca do zdrowia. Widocznie przekroczyła już punkt bez powrotu i teraz jest w drodze – pomyślał. Teraz nikt jej nie powstrzyma. Nikt nie odwoła.

Była ledwie przytomna, ale kiedy zobaczyła bladego jak ściana glinę – uśmiechnęła się.

– Zaliczyłam piękny zryw przed śmiercią – pierwsza się do niego odezwała. – Powinieneś spróbować.

– Ja mam to już za sobą.

– Tak ci się tylko wydaje – Znów się uśmiechnęła. – Ale tak naprawdę – zakasłała – jesteś zaledwie biednym, kwantowym obiektem, który nie ma odwagi popłynąć falą światła na drugą stronę. Tak jak Piter.

– Nie, Ireno. Kolański mi wszystko powiedział. Już wiem. Dwadzieścia lat temu zarzyganiec strzelił mi w łeb.

– A dwa lata temu mój Piter zginął w wypadku samochodowym. Miał dachowanie i zatrzymał się na drzewie. Umarł od razu i nawet o tym nie wiedział. Za szybko się wszystko wydarzyło. Nie zorientował się, biedny. A ja – ciężko westchnęła – ponieważ zawsze się w nim kochałam, zawsze pragnęłam, to ocaliłam go. I Piotruś, tak jak ty, stał się możliwością istnienia i w końcu zaczął mi się ukazywać. Ten mój wyśniony, upragniony Piter nadal istniał, bo ja go potrafiłam widzieć.

Do sali wszedł lekarz. Wziął rękę Ireny, chwycił za przegub, a potem zapisał coś na szpitalnej karcie. Zadzwoniła jego komórka.

– Tak, agonia. Już niedługo – Schował telefon i nie patrząc ani na Mario, ani na Irenę, powiedział: – Zbierajcie się, zaraz przyjdzie ordynator.

– No, ale dokończę ci, Mario…

– O co tu, kurwa, chodzi? – Sierżant złapał się za głowę. – Co jest grane?

– Nie kombinuj, tylko słuchaj, bo to ważne. No więc kwantowych widzą tylko ci, którzy obwiniają się o ich śmierć, albo kochają mimo śmierci. To tak w skrócie, kapujesz?

– Przestań, kurwa! Nie wymyślaj!

– Albo ci, którzy ciągle obcują ze śmiercią i są wyczuleni na jej różne rodzaje – mimo wszystko ciągnęła. – Dlatego od lat tylko Kolański cię widział, tylko z nim gadałeś i to on podtrzymywał ci iluzję rzeczywistości. Bo czuł się winny, że cię w tym wieżowcu nie uratował.

– Kwantowi-srowi! – Wciąż nie rozumiał. – Kiedyś się po prostu mówiło o duchach i było prościej! Właśnie się dowiedziałem, że od dwudziestu lat jestem trupem, czyli żyję jako duch. Okej, przyjąłem, głupi nie jestem. Ale teraz ty zaczynasz pierdolić o takich rzeczach…

– Nie klnij. Okaż trochę szacunku dla umierania. To trzeba robić na spokojnie.

– Tak? Ciekawe! To po co mi mieszasz w głowie?! A nie pomyślałaś, że może ja właśnie jestem duchem, a nie jakimś kwantowym?!

– Taaa… Jasne. Najpierw umrzyj do końca, to będziesz.

– Ty naprawdę jesteś w agonii. Bredzisz!

– Nie bardziej niż ty. Umrzyj wreszcie chłopie i daj spokój temu Kolańskiemu. Myślisz, że mu łatwo mieć taką służbę przy tobie w każdego Sylwestra?

 

 

– Koniec wakacji, moi drodzy. Czas wracać do domu – Do sali wszedł ordynator.

Irena wzięła głęboki wdech. Długi, rzężący. Po chwili Mario usłyszał z tyłu taki sam odgłos i natychmiast się odwrócił. Tak, to Piter stał za jego plecami. Ten sam, którego przez chwilę widział w rozbitym bravo. Kochankowie razem z powietrzem nabrali kolorów i na ostatnią chwilę stali się tak piękni, że policjant wzruszył się i naprawdę zatęsknił. Za czym? Czy też przypomniał sobie dom? Ten pierwszy, prawdziwy?

Mario nabrał w płuca tyle powietrza, ile tylko był w stanie. Od razu też nasycił się kolorami, a kiedy wyzionął ducha, poczuł ulgę i ostatni raz zapatrzył się w piękne, imponujące fajerwerki. Na szczęście strzelają nie tylko o północy – zdążył pomyśleć i czym prędzej popędził za iskrą jednego z nich.

 

 

Ordynator zgasił światło, wyszedł na korytarz i zadzwonił do komisarza.

– Jak mi jeszcze raz każesz…

– Dobra, dobra. Więcej nie będzie. Poszli?

 

***

 

Inspektor Majewski przez cały Nowy Rok siedział jak na szpilkach. Kolański przyjechał do jego willi na Sołaczu dopiero wieczorem.

– Załatwione szefie – powiedział już w drzwiach, a kiedy weszli do salonu, dodał: – Poszło gładko, uwierzyli. I drogówka też nie będzie się wtrącać, wszystko wyczyściłem.

– No ale czy w trakcie… Wiesz, czy nikt z nich na pewno nie miał ataku wspomnień?

– Nie. Dziewczyna to świeżynka – nigdy wcześniej nie umierała, a Mariana przedtem tak mocno urobiłem, że… Zero problemów!

– No tak! Ale Piotr! Czy mój bratanek…

– Melduję, że też ostatecznie przeszedł i po nim też już nie ma śladów. To się w ogóle nie wydarzyło. Akcja zakończona całkowitym sukcesem, panie inspektorze!

Majewski dopiero po tych słowach odsapnął. Na stoliku przy kanapie leżały piloty od telewizora i video. Stał też czerwony Johny Walker i prawie pusta szklanka.

– Łykniesz? – Sięgnął po nią.

– Nie, dziękuję. Muszę jeszcze odstawić radiowóz do komendy, bo przecież jutro…

– Tak, tak. Pamiętam, nie bój się – Szef wreszcie się uśmiechnął i dopił ostatnie krople. – Dobra robota, komisarzu!

– Taaak… Ale gdyby Piotr nie nawiązał z panem kontaktu, ja nadał męczyłbym się z Marianem. I dalej nikt by mi nie wierzył.

– No, było minęło. Nie ma co filozofować – Majewski wstał. Za wszelką cenę chciał uniknąć rozmowy o kwantowych umarlakach. Przecież nie będzie się spowiadać podwładnemu, jeszcze tego by brakowało! – Od jutra macie te swoje wymarzone wakacje, komisarzu, więc zobaczymy się, jak z nich wrócicie, tak? No, do miłego! – Poklepał go po plecach i ruszył w stronę drzwi.

– A awans?

– Tak, tak. Będzie po powrocie, pamiętam – zapewnił go już w progu i prawie wypchnął na schody. Był zniecierpliwiony. Jakby już myślał o czymś innym, albo dokądś się spieszył.

Kiedy tylko przekręcił klucz, natychmiast wrócił do salonu i usiadł przy stoliku. Napełnił szklankę i włączył telewizor. A potem PLAY. Tak, teraz taśma VHS na pewno będzie już zapisana. Taka była umowa. Zaraz zacznie się uczyć i porządnie ćwiczyć. Potem nabierze większej wprawy, a w końcu wszystko przyswoi i będzie zawsze! Dla każdego! Widzialny!

– Ponieważ dotrzymałeś słowa i w końcu mnie przeprowadziłeś na drugą stronę… – Na ekranie pojawił się Piter. – Powiem ci, jak w dalszym ciągu być na Ziemi i wciąż sprawiać wrażenie żywego.

Koniec

Komentarze

obarczają się o ich śmierć – albo obarczają się ich śmiercią, albo obwiniają się o ich śmierć

przed “albo” nie stawia się przecinka, chyba że się powtarza.

Ciekawe to opowiadanie, wartka akcja, dość naturalne dialogi, parę scen z opisami naprawdę miodzio. Trochę zaczęłam się gubić gdzieś w połowie, ale potem wszystko ładnie się wyklarowało.

A wiesz, że jest właśnie konkurs na policjanta (zobacz w Hyde Parku), tylko masz chyba za dużo znaków.

Tu masz link: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/15695 

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

O! Dzięki bemik za uwagi.

A w sprawie konkursu – powiedz jeszcze – czy mogę wziąć w nim udział (jak tylko zmniejszę ilość znaków) mimo to, że zamieściłam opowiadanie tutaj, w poczekalni?

 

Pasto, właśnie taka dokładnie jest droga. Musisz tylko dodać jeszcze tag konkursowy (Policjant 2016), no i oczywiście zmniejszyć limit o 4 tys. To niemało, ale myślę, że dasz radę. yes

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Dzięki!

Zaraz zaczynam skracać :)

To ja się wstrzymam z lekturą, aż skrócisz i otagujesz :) 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Witamy pierwszego uczestnika ; )

I po co to było?

Melduję, że przeczytałam :) 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Dzięki śniąca :)

A jakieś uwagi? Podzielisz się? (liczę, że mnie tutaj wszyscy “szturchniecie” i dzięki temu czegoś się nauczę!)

Jako juror na razie wstrzymam się z komentarzem :) 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Pasto, ja wyjaśnię dokładniej: syf i śniąca tworzą szacowne jury konkursu. Zaznaczają sobie, że przeczytali tekst, natomiast z komentarzami wstrzymują się do zakończenia konkursu. Z reguły dopiero po ogłoszeniu wyników pojawiają się komentarze pod tekstami konkursowymi.

Takie są zwyczaje tu na portalu smiley. Musisz uzbroić się w cierpliwość!

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

aha… Nie wiedziałam, dzięki!

Porządne i nieźle napisane opowiadanie. Czytałam z przyjemnością i jakkolwiek na początku miałam pewne problemy z kojarzeniem kolejnych fragmentów, to w pewnym momencie wszystko wskoczyło na swoje miejsce i każdy element układanki znalazł się tam, gdzie być powinien.

Całkiem udany debiut i bardzo satysfakcjonująca, trzymająca w napięciu lektura – jak na opowieść o policjantach przystało. ;-)

 

chleb po­wsze­dni na Ra­ta­jach i mdła­wy Ko­lań­ski w ze­sta­wie, który po każ­dej ta­kiej in­ter­wen­cji wra­cał ze łzami w oczach. – Zgubiłaś podmiot i teraz ze zdania wynika, że po interwencji zestaw wracał ze łzami w oczach. ;-)

Proponuję: …chleb po­wsze­dni na Ra­ta­jach, a w zestawie mdła­wy Ko­lań­ski, który po każ­dej ta­kiej in­ter­wen­cji wra­cał ze łzami w oczach.

 

a jed­nak po­ste­run­ko­wy przez cały ten czas nie ode­zwał się ani sło­wem. Ani jed­nym, pie­przo­na ga­du­ła. – Mówisz o posterunkowym, więc: Ani jed­nym, pie­przo­ny ga­du­ła.

 

W końcu rzu­cił się na nie całym cia­łem, wszyst­ki­mi si­ła­mi, a gdy ta­ra­nem je roz­wa­lił… – Nie rozwalił ich taranem.

 

Zresz­tą nie za­po­wia­da­ją śnie­życ, stary Bravo na pewno da radę… – Zresz­tą nie za­po­wia­da­ją śnie­życ, stary bravo na pewno da radę

Nazwy samochodów piszemy małymi literami.

Ten błąd występuje w opowiadaniu wielokrotnie.

 

Fa­ce­ci ner­wo­wo za­czę­li oglą­dać stra­ty iwe­zwa­li po­li­cję… – Brak spacji po spójniku.

 

Wska­zów­ki na ze­ga­rze miały się nijak do drogi, jaką do­pie­ro mieli prze­mie­rzyć.…do drogi, którą do­pie­ro mieli prze­mie­rzyć.

 

„Krok po kroku. Krok po krocz­ku” – za­czę­ła śpie­wać Trój­ko­wą ko­lę­dę. – Ta piosenka nie jest kolędą.

Za SJP: kolęda  1. «pieśń religijna o tematyce związanej z narodzeniem Chrystusa»

 

tylko do­świad­czo­ny kie­row­ca Erki… – …tylko do­świad­czo­ny kie­row­ca erki

 

Wresz­cie by wy­rzu­ci­li­by z sie­bie to, co od dwu­dzie­stu lat wisi w po­wie­trzu… – Wresz­cie by wy­rzu­ci­li­ z sie­bie… Lub: Wresz­cie wy­rzu­ci­li­by z sie­bie

 

Albo ci, któ­rzy cią­gle ob­cu­ją ze śmier­cią i są uważ­ni na jej różne ro­dza­je… – Raczej: …i są wyczuleni na jej różne ro­dza­je

 

Jakby już my­ślał o czymś innym, albo gdzieś się spie­szył.Jakby już my­ślał o czymś innym, albo dokądś się spie­szył.

 

Nie zawsze poprawnie zapisujesz dialogi. Sugeruję byś zajrzała do tego wątku: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/4550

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Pomysł mi się podobał. Językowo całkiem, całkiem. Czepnąłbym się tylko konstrukcji opowiadania. Masz tutaj właściwie podwójny reveal (nie wiem, jak to napisać po polsku), przez co tekst sprawia wrażenie, jakby nie chciał się skończyć. Jakbyś miała, Autorko, poczucie, że potrzebny Ci mocniejszy koniec niż koniec historii dwóch głównych bohaterów.

Pierwszy reveal to ten o naturze bohaterów (informacja, że Mario i Piter są duchami). Końcem tej histiorii wydaje się ostatnia scena w szpitalu. Drugi reveal to inspektor Majewski. Nie wiem, czy ta druga pointa (pointa nie pointa, nie wiem) jest potrzebna. Mogłaby nie być.

Ale jesteście super grupą wsparcia! Jestem pod wrażeniem Waszego wyczulenia na język, konstrukcję itd. Na wiele rzeczy zwracacie uwagę, naprawdę można się sporo nauczyć, dzięki!

Napisałam opowiadanie, które akurat trafiło w konkursowego “Policjanta”, więc nie edytuję i nie nanoszę Waszych poprawek, bo tak chyba będzie uczciwie wobec innych, którzy zgłoszą swoje teksty. Takie chyba tu macie zasady, prawda?

Niemniej – ciekawska jestem bardzo… Ech, czekam na zakończenie konkursu i dalsze opinie.

Pasto, dopóki konkurs trwa, czyli do 13 marca, można, a nawet wypada edytować, żeby kolejni czytelnicy nie potykali się o błędy. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

ok :) Dzięki!

 

Interesująca koncepcja, podobały mi się kwantowe duchy. Historię też poprowadziłaś ciekawie. Też tak miałam, że na początku nie wiedziałam, o co chodzi, ale w końcu kawałki wskoczyły na właściwe miejsca.

Babska logika rządzi!

Na pewno bardzo dobrze napisane, przyjemne w czytaniu. Również towarzyszyło mi uczucie zagubienia, miałem problem z ciągiem przyczynowo-skutkowym. Niby na końcu się wyklarowało, ale jakiś “niesmak pozostał”. A i tak nie do wszystkiego mam przekonanie, np. do rozmowy o tym, że nie było żadnego bravo. Wydało mi się to dziwną odpowiedzią na pytanie o męża, dziwna wydała mi się wiara (?) Kolańskiego w monitoring i nie mam wcale pewności, że końcówka wszystko to uzasadnia (czy to wszystko miało być częścią oszustwa?). Takich małych zgrzytnięć było kilka. Nie wiem, może jeśli to wszystko poukładać to się trzyma jakoś kupy, ale hm, no chodzi o to, że na pewno w trakcie czytania to razi.

Przeszkadzało mi też poszatkowanie tekstu na narracyjne sushi, ale ja tak mam, więc nie musisz się tym przejmować.

Niemniej – pierwsze zdanie jest najważniejsze. Ogólnie rzecz biorąc podobało mi się. Fabuła w porządku.

Oceniam na 4 plus pół za bardzo przyjemny w odbiorze warsztat.

Bardzo fajne opowiadanie. Podoba mi się styl narracji, dialogi oraz ogólny zamysł. Podobnie jak inni pisali wyżej, też poczułem się w środku zgubiony. Oczywiście, wszystko później się układa i staje zrozumiałe, choć kompletny fakt zagubienia w środku jest trochę zniechęcający. Być może problemem jest zbytnie poszatkowanie scen. Nie ma czasu zapoznać się z żadnym bohaterem, bo po chwili wszystkich opuszczamy. Właśnie to może być chyba największym (jedynym?) problemem tekstu – zbyt duży nacisk na fabułę, a za mały na postacie. To oczywiście w dużej mierze kwestia gustu, a ostateczne odczucia zostają pozytywne :)

Dobra, wartka akcja. Trzyma w napięciu i mimo że w paru miejscach pojawia się w głowie pytanie „ale o co chodzi?”, to ostatecznie wszystko na koniec składa się w klarowną całość. Policjant jest ładnie wyeksponowany jako jeden z głównych bohaterów. 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Bardzo dziękuję za wszystkie komentarze, a ponieważ co rusz wspominacie w nich o wątpliwościach, jakie Wam towarzyszyły w czasie czytania (właśnie to “ale o co chodzi?”) – muszę się do czegoś przyznać. Tak, właśnie w taki sposób zamierzałam utrzymać napięcie. Przez krótkie sceny, które kończą się jakimś “haczykiem”, który każe czytelnikowi nie odrywać wzroku. Hmm, widać przesadziłam, skoro tak często wspominacie o dezorientacji. A myślałam, że taka mozaika to może zaintrygować…

 

Pasto, pomysł z szatkowaniem jest moim zdaniem dobry i na pewno sprawia, że Twój tekst jest oryginalny i zapada w pamięć. Same fragmenty są zapewne zbyt krótkie/jest ich zbyt dużo jak na taką długość opowiadania. Żonglujesz dużą ilością bohaterów w krótkiej formie i skaczesz między nimi tak często, że nikogo nie mamy okazji poznać lepiej. Chętnie zobaczyłbym podobną formę w dłuższym tekście.

Dzięki Brodo,

rzeczywiście skupiłam się na fabule – chciałam, żeby akcja była wartka – a główny bohater, w odróżnieniu od innych, miał być wyrazisty (mam nadzieję, że Mario taki jest).

Ech, przesadziłam z narracyjnym sushi – jak napisał Varg i myślę, że w dłuższej formie to by się obroniło, ale w krótkim opowiadaniu coś zgrzytnęło.

No cóż, wnioski na przyszłość czytelne :) Wielkie dzięki!

Powiedziałbym, że tekstowi przydałoby się jeszcze kilka szlifów. W szczególności warto by zadbać o rozróżnienie stylu opowieści w poszczególnych cząstkach oraz sposobu wypowiedzi bohaterów – jest ich całkiem wielu, cząstki są dość krótkie, przez co nazwiska to jakby trochę za mało do odróżnienia jednych od drugich.

To jest trochę jak z drugim sezonem Detektywa – jest klimat, w sumie jest ciekawa fabuła, ale trudno się trochę połapać, kto jest kim, bo jest za wielu bohaterów ; P

Poza tym opowiadanie się całkiem nieźle czytało. Historia trzyma w napięciu, zmierza do dość złożonego finału. W zasadzie nadaje się do biblioteki.

 

Kreacja policjanta – średnio, za dużo policjantów, za mało indywidualnych cech

rola policjanta – średnio, wydaje się, że oszukiwaniem duchów mogliby zajmować się też przedstawiciele innych zawodów

fabuła – niezła

I po co to było?

Dzięki syf. – uwaga o rozróżnieniu, urozmaiceniu wypowiedzi bohaterów – świetna. Kupuję na przyszłość.

Fajne :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka