Historia czarodziejki świeżo po studiach, biorącej udział w okrutnej zabawie.
To moje pierwsze opowiadanie na tej stronie. Dziękuję Skullowi za betowanie tego tekstu.
Historia czarodziejki świeżo po studiach, biorącej udział w okrutnej zabawie.
To moje pierwsze opowiadanie na tej stronie. Dziękuję Skullowi za betowanie tego tekstu.
Mijała właśnie dziewiąta hara innej, czyli czwartej części doby.
Derek, czarodziej w średnim, jak na maga wieku, siedział w małej, lekko zatłoczonej kawiarence na obrzeżach miasta. Był lekko podenerwowany – ten fakt tłumaczyła tożsamość jego rozmówcy, samego kanclerza Senatu, sędziwego osobnika, mogącego jednym słowem zniszczyć karierę. Starszy mężczyzna pociągnął łyk kawy i zaczął:
– Jak zapewne wiesz, odkąd tutaj przybyliśmy, obejmując ziemie we władanie, nasz świat nie miał znaczniejszych gości. Możemy się szczycić faktem, że miażdżąca większość kontaktów z Zewnątrz jest pod naszą kontrolą. Czy pamiętasz jakiekolwiek intruzje, z którymi nie dalibyśmy sobie rady?
– Nie – odpowiedział szczerze Derek. Przez całe czterdzieści tysięcy lat jego pracy Geas skutecznie powstrzymywał wszelkie większe zagrożenia, związane z przybyszami.
– Nic jednak nie trwa wiecznie, o czym los niejednokrotnie nam przypominał. Według wróżbitów mamy jeszcze trochę czasu. Ja nie jestem takim optymistą. Jeśli coś się stanie, chciałbym o tym wiedzieć jak najszybciej i jak najwięcej. Ale unikaj bezpośrednich konfrontacji.
– Dlaczego? I z kim? – Zdziwił się czarodziej. – Przy pomocy straży i paru chłopaków z mojego wydziału raczej damy radę wygnać cokolwiek, co jest na tyle słabe, by przeniknąć niezauważone. Nie raz…
– … mieliście do czynienia z niezorganizowaną zgrają tępych astrali, niezdolnych do przygotowania czegokolwiek, wykraczającego poza szmugiel minerałów i taniej wódki. – Twarz urzędnika pozostawała beznamiętna tak samo jak jego głos. – Labirynt się budzi. Powoli, bo dotąd zaledwie kilku Książąt zakotwiczyło się na powrót w rzeczywistości. Dla nas problematyczna byłaby wizyta choć jednego.
– Taka intruzja wywołałaby duże wahania tła. Zauważylibyśmy.
– Geas jest zbyt złożonym zaklęciem. To tylko kwestia czasu, aż znajdą jakąś lukę.
– Złożoność czaru nie gra tu roli. Książęta są po prostu, mówiąc kolokwialnie, „za duzi” – odrzekł Derek po chwili wahania. – Czujniki to wykryją.
– W Tor’Heir nie polegałbym na nich. Magię mamy tu wszędzie. – Rzekłszy to, wskazał na lśniące tęczowymi barwami niebo. – Zresztą, każdy czujnik można wyłączyć.
– Po to mamy ludzi.
– Właśnie, ludzi.
Mag nie odpowiedział. Zrozumiał istotę zagrożenia. Dla demonów porażki to po prostu kolejne lekcje – te bestie są praktycznie nieśmiertelne, mają całą wieczność na próby. Śmiertelnicy mogą przegrać tylko raz. Jak dotąd żaden świat, raz podbity przez legiony Pustki, nie zdołał odzyskać niezależności.
– Może zaproponujemy im jakąś daninę? – rzucił niepewnie Derek. Oczywistym było, że Federacji Zjednoczonych Domen Labiryntu nie zależy na złocie…
– Ilu? – Starzec zgarbił się, wbijając wzrok w hebanową, dobrze wyszorowaną podłogę. – Dwa miliony dusz rocznie, standardowy trybut? Nie, my jesteśmy bogaci, co najmniej dziesięć. Do tego pomoc militarna? I pozwolenie na podbieranie nam czasu, po co nam aż tyle, kto zauważy, że ten świat zniknie z Uniwersum kilka razy szybciej. – Z każdym zdaniem nakręcał się coraz bardziej. – Albo wiem! Produkujmy dzieci na masową skalę i wysyłajmy im czyste dusze, bo są droższe! Czy ty się w ogóle słuchasz?! – Ostatnie zdanie wykrzyczał ochryple na cały głos. Na chwilę umilkły rozmowy.
Czarodziej uznał za stosowne nie odpowiadać. Urzędnik najwidoczniej dawno nie odwiedził żadnego kowala dusz, tracił kontrolę nad emocjami. Kanclerz wziął głęboki oddech, po czym kontynuował, teraz już spokojnie:
– Dlatego, jak coś tu wejdzie, masz to śledzić. Nie walczyć, nie zgrywać bohatera. Może uda się uniknąć inwazji. Może nie. Ale starajmy się chociaż nie ginąć jak idioci.
Przez chwilę milczeli. Przy stoliku obok jakaś młoda kobieta zawzięcie tłumaczyła swojej znajomej, jaki kolor szat powinna wybrać na inaugurację roku akademickiego. Ponury, zgarbiony mężczyzna w pomiętym fraku odstawił ze stuknięciem kieliszek na ladę.
– Czego powinienem się spodziewać? – zapytał Derek, zdrapując z rękawa szaty nieistniejącą plamę.
– Są ciężkie do przewidzenia. Te niższe rangą najpewniej zaczną od umacniania swojej pozycji poprzez modyfikację Geasu. Pewnie pożrą kilka, może kilkanaście osób. Potężniejsze, Książęta, mają czas. Dużo czasu. Nie mają tutaj naturalnych wrogów i są żądne wrażeń. Najpewniej uda im się zyskać obie te rzeczy, oczywiście naszym kosztem.
– Wrażeń? Jakiego konkretnie rodzaju? – Zaciekawił się czarodziej. – Jeśli udałoby nam się je czymś zająć…
– Barwne rzezie na szeroką skalę, ustawiane wojny między sztucznie tworzonymi państwami, eksperymenty wszelkiej natury na właściwie wszystkim. Najczęściej nas, śmiertelnikach. Ale to tylko ich hobby. Prawdziwym celem jest, jak zawsze, moc. Labirynt potrzebuje jej, żeby pozostać liczącym się mocarstwem we Wszechsferach. Energii nam akurat nie brak.
– A więc wojny tak naprawdę nie da się uniknąć. Możemy jedynie odsuwać zagładę dalej w przyszłość?
– Masz całkowitą rację, Dereku, z Wydziału Kontroli Geasu. – Kanclerz uniósł kącik ust w ledwo zauważalnym uśmiechu.
– Nie lepiej zadbać o łagodny upadek, niż rozpaczliwie próbować utrzymać równowagę?
– To kwestia filozoficzna. Takie właśnie rozsądza Senat. Na szczęście robimy to za was i dzięki nam nie musicie zaprzątać sobie nimi głowy.
– Zbliża się pusta. Powinienem już iść – poinformował Derek, przypominając sobie nagle, że nadchodzi pora jego dyżuru w Wydziale.
Urzędnik jednym haustem opróżnił filiżankę, odstawił ją na stolik i wstał, przybierając sztuczny uśmiech.
– Jeśli trochę się spóźnisz, nic się nie stanie. Miłego dnia życzę.
Nie czekając na odpowiedź, wyszedł. Pozostali klienci pojedynczo zaczęli opuszczać lokal. Po kilku minutach czarodziej został sam. Popatrzył na fusy w filiżance, szukając w ich kształcie jakichkolwiek wskazówek co do przyszłości. Zamówił szklankę whiskey dla odprężenia. Golem-barman bez słowa zrealizował prośbę. Tarasem przed kawiarnią przeszła nowa pracownica wydziału. Derek uśmiechnął się na jej widok. Zawsze wolał młode kobiety – z wiekiem większość stawała się oschła i oziębła, nawet jeżeli fizycznie dalej były dwudziestolatkami. Co prawda żaden jego związek nie trwał zbyt długo, ale trudno, by po wieku spędzonym razem w relację nie wkradła się rutyna.
Dopiwszy alkohol, wyjął run teleportacyjny. Chwilę później zniknął.
Zmaterializował się w jednym z pomieszczeń Wydziału Kontroli Geasu. Bez pośpiechu poprawił szaty, po czym ruszył na swoje miejsce pracy – niski pulpit z unoszącym się nad nim hologramem. Przepływały przezeń sygnatury bytów bezskutecznie próbujących wniknąć do Sfery.
Ciągle to samo. Pomniejsze demony, wędrowcy międzywymiarowi, czasami jacyś piraci. Nic, co stanowiłoby jakikolwiek problem. Wśród znajomych ikon zajaśniały też nowe, widoczne tylko Derekowi – przypominające mu o jego nowym zadaniu.
***
Nad Tor'Heir unosiła się fioletowa łuna. Ulicami, przypięte do oplatających całą metropolię niczym pajęczyna szyn, pędziły z zawrotną prędkością sedaritowe kule, środek transportu ludzi nie mogących pozwolić sobie na osobisty portal. W jednej z nich spała Artemis. Za bulajami przemknął widok wież generatorów Tarrijan, spowitych niebieskawymi nićmi wyładowań. W tej pełnej ozonu atmosferze uwijały się niczym mrówki setki małych golemów, wiecznie naprawiających i przebudowujących największe źródło magii miasta-molocha. Kula minęła ażurową kładkę, którą kroczył leniwie patrol opancerzonych strażników. Lekko zwolniła nad Salami Portali, by zniknąć zaraz w mrocznych trzewiach Wydziału Kontroli Geasu. Nagły wstrząs obudził Artemis. Jej środek transportu zatrzymał się, a okrągłe drzwiczki kliknęły, dając znak, że można je bezpiecznie otworzyć. Młoda kobieta wstała, poprawiła szybkim gestem włosy i wygramoliła się na zewnątrz. Hol był prawie pusty, większość ludzi zaczynała pracę nieco później. Artemis szybkim krokiem ruszyła ku żelaznym schodom, prowadzącym na piętro, gdzie stały kryształy monitorów. Nie skorzystała z czarnej, nieruchomej tarczy portalu, mając nadzieję, że poranny wysiłek ją nieco otrzeźwi. Gdy szła już przez wirujące leniwie hologramy zaklęć Geasu, potknęła się, łamiąc obcas.
– Nic ci się nie stało? – zapytał kierownik poprzedniej zmiany, Derek, pomagając jej wstać.
– Nie, wszystko w porządku – odrzekła Artemis. – Coś się działo przez pustą?
– Cisza i spokój. Tak samo, jak w innej. I czerwonej. Jak zwykle. – Widząc uszkodzony but, dodał – W kanciapie leżą jakieś repary, spytaj Barka.
– Barka? Który to?
– Woźny, przyjdzie za parę har.
– Dzięki – odparła dziewczyna, uśmiechając się.
Kilka chwil później zasiadła na wygrzanym przez poprzednią zmianę siedzisku, obserwując plątaninę trójwymiarowych run, wypełniającą pomieszczenie. Świetliste krzaczki wiły się, prezentując złożoność zaklęć chroniących Tor’Heir przed intruzjami. Ciche brzęczenie przewodów energetycznych i monotonia pracy przyprawiały każdego o senność – ale i na to organolodzy dawno znaleźli sposób – kruche pastylki, zapewniające przytomność przez całą ćwiartkę. Na swoje nieszczęście Artemis dopiero niedawno skończyła szkołę, więc nie miała jeszcze wyrobionego nawyku łykania ich po pustej, kiedy miała iść do pracy. Dziurawa pamięć mściła się ciężkimi jak ołów powiekami. Dziewczyna rozejrzała się po piętrze. Brak jakiegokolwiek ruchu dał jej poczucie bezpieczeństwa.
Co może się stać, jeśli pozwoli sobie na krótką drzemkę?
Podniosła głowę z pulpitu mniej więcej w połowie stalowej. Blask słońc mieszał się z fioletową zorzą, nigdy nie znikającą z miejskiego nieba. Artemis sięgnęła po flaszę z bursztynowym napojem, stojącą obok monitora. Ciecz odegnała resztki snu. Czarodziejka nakreśliła zadbanymi palcami niewielką runę na emaliowanym pulpicie, służącym jej jeszcze chwilę temu za poduszkę. Tuż przed nią w powietrzu pojawił się kulisty, bardzo złożony hologram. Pobieżnie przeglądała kształt, szukając czegokolwiek, co mogłoby umknąć jej uwadze podczas snu.
Znalazłszy jedną taką rzecz, zamarła.
Większość udanych penetracji Geasu nie zostawiała śladów – utrudnia to odnalezienie i wygnanie nieproszonego gościa. Na Zewnątrz istnieją jednakże byty, których odesłanie graniczyłoby z cudem – otoczka zaklęć ochronnych Sfery była jedynym, co powstrzymywało je przed wejściem do świata materialnego. Kiedy jedna z takich Potęg przełamywała Geas, bardzo rzadko zadawała sobie trud zacierania śladów.
Z zapisu wynikało, że atak trwał mniej więcej pół hary. Zaczęto go od sparaliżowania automatycznych systemów mających poinformować Tor'Heir o zagrożeniu. Potem było tylko proste rozplatanie barier. Gdyby tylko ktoś zauważył to na czas…
Artemis nie miała pojęcia, co robić. Jej trwające setki lat studia na Akademii obejmowały szkolenie w razie i takich wypadków, ale młoda czarodziejka bała się ostrzec Wydział o intruzji. To zniszczyłoby jej całą karierę, którą dopiero przecież zaczęła. Roztrzęsiona wstała, chcąc zrobić sobie ciepłej herbaty. Prawie od razu upadła, potknąwszy się na złamanym obcasie. Z oczu pociekły jej łzy, rozmazując makijaż.
– Jest pani cała? – Usłyszała niski męski głos. Podniosła głowę. Sądząc po szarym fartuchu i niezbyt eleganckim ubiorze stał przed nią woźny.
– Ja? Tak, tak. – Mówiąc to, podniosła się, opierając rękę na siedzisku za nią. – Ma pan repary?
– Kilka mi jeszcze, szanowna pani, zostało – odpowiedział starszy mężczyzna, mimochodem spoglądając na hologramy. Na dwie sekundy wstrzymał oddech.
– To dobrze. Jeśli pan mógłby być tak miły i przynieść mi jeden…
– Już się robi ma'am – odrzekł, znikając w drzwiach kanciapy naprzeciwko.
Czarodziejka wyjęła jedwabną chusteczkę. Emaliowany pulpit mógł od biedy służyć za lustro. Za szklanymi ścianami niebem przemknęło kilka smoków, otoczonych lśniącymi ledwo widoczną tęczą bańkami tarcz. Dzień jak co dzień w Tor'Heir. Mrowie budynków sięgało po horyzont, łamiąc po drodze wszystkie istniejące prawa fizyki. Magia była widoczna w każdym zakątku miasta. W oddali jakaś wieża zamigotała, by zmaterializować się na powrót w postaci pociętych i połączonych przypadkowo fragmentów. Anomalie. Efekt zbyt dużej czarodziejskiej ingerencji. Zaraz miejsce katastrofy oblazły setki golemów, badających anomalię dla magów, siedzących sobie wygodnie w Wydziale Infrastruktury.
– Prosiła pani o repar – rzekł Bark, kiedy tylko Artemis doprowadziła swoją twarz do porządku.
– A, tak. Dziękuję.
Pękający kryształek błysnął, a złamany obcas na nowo się scalił. Ślad uszkodzenia zniknął całkowicie.
– Przynieść pani herbaty? – zaproponował woźny, odbierając zużyty kamień. Czarodziejka skinęła głową, tępym wzrokiem oglądając miejski krajobraz.
Pamiętała, jak na samym początku studiów na Akademii ostrzeżono ich – kiedyś pożałują wybrania ścieżki magii. Dopiero teraz to zrozumiała. Niemagiczni nie mieli tylu problemów, kierowali się w życiu pewnością, że grunt, po którym kroczą, jest stabilny. Studia odbierały to uczucie, w miejsce tej podstawy wstawiając abstrakcyjne Prawa rządzące energią. Umysł śmiertelnika, przyzwyczajony do postrzegania świata materialnego jako jedynej prawdy, słabo sobie z tym radził.
Spojrzała na słońca, kołujące nad miastem. Chwilę liczyła kąty między nimi, by ustalić, że do końca stalowej zostały jeszcze tylko trzy hary.
Rozmyślania przerwał jej odgłos kroków Barka, wracającego z ciepłym napojem.
***
Ocknąłem się w jednej z opuszczonych Sfer Labiryntu. Stopniowo postrzeganie zakotwiczało się w rzece czasu. Rdzeń umysłu rozbudzał wszystkie części jestestwa. Wędrujące leniwie niczym mroczna mgła, snująca się po zrujnowanym mieście dawno zapomnianej antycznej cywilizacji, moje myśli napotkały inny, dalece silniejszy ode mnie byt. Pozbawiony jakiegokolwiek opisywalnego kształtu czekał najwyraźniej, aż odzyskam pełną świadomość.
– Koniec spania. Rozkazy. – Przekazał myślową sondą chwilę później.
– Jakie? – odpowiedziałem, segregując wspomnienia na sny i rzeczywistość.
– Cień chciałby, żeby ta Sfera należała do nas, wesprze.
Nagły rozbłysk energii obok nieco mnie oszołomił. Mimo to zdołałem odczytać zeń sygnaturę świata, którego spokojna egzystencja właśnie nabierała skończonego wymiaru.
– Przypomnij sobie, kim jesteś – rozkazał demon.
Demonem. Jako były śmiertelnik musiałem sobie to zawsze powtarzać. Inaczej ogarniała mnie swego rodzaju melancholia.
– Jesteś Księciem.
A, jeszcze to. Szkoda, że uświadomiłem sobie, że potęga jest środkiem, a nie celem, dopiero wtedy, gdy ją osiągnąłem.
– Cień ma zamiar skorzystać z twojego doświadczenia militarnego. Resztę rozkazów otrzymasz bezpośrednio, oznaczone moją sygnaturą.
Rzeczywistość pękła, a byt wypłynął przez szczeliny do Pustki. Otwory zniknęły równie szybko, jak się pojawiły.
Wokół mnie spały miriady demonów. Niektóre prawie tak potężne jak Cień. Inne starsze niż Labirynt. Przybrałem powłokę starego człowieka, wiedziony bladym wspomnieniem śmiertelnego instynktu. Krańcowym wysiłkiem woli mogłem utrzymywać taką formę przez kilka godzin. Jakimś wyjściem były projekcje – śmiertelnicy nie widzieli zwykle większych różnic między nimi, a rzeczywiście obecnym demonem. Oprócz niesfornych myśli, które wymykały się czasami z żelaznego uścisku i, wabione przez wszelkie przejawy istnienia, mogły sprowadzić szaleństwo albo pożreć żywcem. Czasami poprzestawały na wchłonięciu duszy, zostawiając bezduszne ciało na pastwę pozbawionego wolnej woli mózgu.
Popatrzyłem na swoje ręce, pomarszczone, poznaczone siatką czarnych żył. Miałem ciało jedynie z zewnątrz, w środku kłębił się uwięziony duch, pragnący nieco większej swobody. Przypomniałem sobie wtedy, jak matka, za czasów mojego straconego dzieciństwa, dała mi nową koszulę ze słowami „ze starej już wyrosłeś”. Ni podobały mi się wyhaftowane kwiaty, ale nie narzekałem.
Z wysiłkiem zrobiłem kilka kroków. Jak prawdziwy starzec, pomyślałem smętnie. Umysł powracał do pełnej sprawności, analizując morze bodźców z otoczenia. Żaden okruch pyłu nie przecinał powietrza niezauważony, energie magiczne tła tworzyły faliste desenie. Usiadłem na zimnym, szorstkim kamieniu. Poruszałem rękami, próbując jednocześnie stabilizować ich kształt. Przymiarka do wytworzenia płuc zaowocowała całkowitą utratą powłoki. Skupiłem myśli jeszcze raz, tłumacząc sobie, że ciało jest jedynie kwestią przyzwyczajenia.
Kilka dni później, zdolny do pozostawania w mniej więcej podobnej formie przez ćwierć dnia, oglądałem sobie wygodnie z Pustki tarcze, osłaniające moją docelową Sferę. Geas był spleciony pierwszorzędnie. Jak na swoje czasy, oczywiście. Z zewnątrz chroniły go dodatkowe zaklęcia – autorstwa najwytrawniejszych magów Labiryntu. Skutecznie powstrzymywały one silniejszych mieszkańców Nicości. Ten sztuczny pokój znacząco ułatwiał obserwację.
Tak sobie egzystowałem, przeglądając myślokształty raportów o lukach prowadzących do wewnątrz. Śmiertelni nie byli aż tacy głupi, zablokowali przynajmniej te wykorzystane przez siebie we własnej inwazji. Do dzisiaj zresztą nam nie zapłacili za pomoc. Pewnie o to chodzi Cieniowi.
***
W jednej szóstej czerwonej Artemis siedziała na kamiennym moście, spinającym dwie opuszczone wieże Starego Miasta. Nad nią wznosiły się konstrukcje współczesnego Tor'Heir, pełne tuneli czasoprzestrzennych i golemów w charakterze bezmózgich niewolników. Promienie słońc z rzadka przebijały się na dół, wyrywając wtedy z półmroku kępki szarawej trawy albo płosząc przyzwyczajonych do mroku mieszkańców ruin. Czarodziejka pogładziła ręką mech, czując jak na jej dłoń wypadają zarodniki. Uśmiechnęła się. Na Górze nie było miejsca na bezpańskie rośliny.
Pokryty liszajami pies przycupnął na schodach po drugiej stronie mostu. Patrzył na Artemis głodnym wzrokiem, unikając jednocześnie prześwitów światła, bolesnego dla oczu istot żyjących od pokoleń w mroku. Spłoszyły go nagle czyjeś kroki.
– Kanclerz już wie – zaczął Derek, siadając na moście obok czarodziejki.
– Wyrzucą mnie?
– Jeśli tego nie naprawisz, mogą nawet zamknąć. Herbatnika? – dodał, kładąc między nimi papierową torebkę z ciastkami.
Artemis wybuchnęła cynicznym śmiechem.
– Mogę ci pomóc – zaoferował mag. – Mam kontakty w Straży, mogliby się tym zająć.
– Czego chcesz w zamian? – zapytała oschle, przerywając śmiech.
– Niczego. Robię to z dobrego serca.
Młoda kobieta westchnęła. Zaniedbania podczas warty przy Geasie szły pod sąd wojskowy. Pojęcie przedawnienia, czy kary w zawieszeniu było tam nieznane.
Nie miała wyboru.
– Dobrze.
– Za harę przyjdę tutaj ze wsparciem. – Wstał i zaczął się oddalać, rzucając jeszcze na odchodne – Trzymaj się.
Czarodziejka oparła plecy o nadgryzioną zębem czasu figurę anioła. Jej wzrok ślizgał się nieprzytomnie po zapuszczonych kamienicach, pokrytym mchem bruku ulic, posągach bohaterów, wygładzonych przez lata. Z jednej z wież obok mostu spadła dachówka, odbijając się bezgłośnie od niewidzialnej tarczy otaczającej Artemis i spadając w przepaść.
Zza winkla wyjrzał ponownie piesek. Czarodziejka wyciągnęła w jego stronę dłoń z herbatnikiem. Zwierzątko podeszło ostrożnie, obwąchując ciastko. Wreszcie szybkim ruchem pochwyciło je i przełknęło pospiesznie, ledwo gryząc. Artemis pogładziła psa po plecach, czując jak niespokojnie kołata jego serce. Cicho szeptała zaklęcia, kojące ból, zasklepiające rany. Zwierzę złożyło głowę na kępce mchu, po czym zasnęło.
– Widzę, że mój piesek panią lubi – powiedziałem chrapliwym głosem jako zgarbiona, odziana w łachmany postać, kryjąca się w cieniu jednej z wież obok mostu.
Artemis popatrzyła w moją stronę. Wyostrzyła wzrok, ale nie przebił on całkowicie spowijających mnie cieni.
– Witam. Z kim mam przyjemność? – zapytała, ciesząc na rozmowę z kimś nieświadomym problemów wykraczających poza przyziemność Starego Miasta.
– Nazywam się Caleb. Ale mówią do mnie różnie, wiec nie obraziłbym się, jeśli nazywałaby mnie pani inaczej – odpowiedziałem.
– Jestem Artemis. Jak się żyje tutaj, na dole?
– Ciężko, wie pani. Z dnia na dzień. Tak sobie żyjemy i umieramy, a nikt o nas nie pamięta. – Umysł mojej ostatniej ofiary dostarczał wielu cennych informacji o życiu „na dole”.
– Dlaczego nie wyjdziecie na Górę?
– Niech pani zdejmie tarczę, to pani zobaczy.
Czarodziejka wzdrygnęła się. Nigdy nie wyłączała tarczy, odkąd założyła ją po zakończeniu studiów. Wolałaby stanąć przed obcym nago, niż bez niej.
– Co pani tutaj porabia?
Artemis spojrzała na mnie, rozważając, czy stanowiłbym dla niej jakieś zagrożenie. Przez kilkanaście sekund panowała cisza.
– Odpoczywam – odpowiedziała zwięźle. – Z czego tutaj żyjecie?
– Z siebie nawzajem. Samemu nikt nie przetrwa. Zeszlibyście czasem na dół, wybiło w kilku miejscach i nie ma kto załatać.
– W sensie, że żyła mocy? – Moja rozmówczyni nieco się ożywiła. – Gdzie konkretnie?
Zaskoczyła mnie swoją chęcią do działania.
– Za skrzyżowaniem Martillusa najbliższe. Umiesz coś z tym zrobić?
– Prowadź – rzekła, wkładając torbę z herbatnikami do kieszeni. Na twarzy czarodziejki pojawił się nieco sztuczny uśmiech.
Schodziłem spiralnymi schodami, udając, że stawiam stopy ostrożnie. Dwa okrążenia za mną dreptał piesek, tuż za nim Artemis. W pewnym momencie luźny kamień usunął jej się spod nóg i czarodziejka stoczyła się po kilkunastu stopniach. Niby odruchowo chwyciłem ją wyschniętą dłonią za rękę, powstrzymując dalszy upadek. Podziękowała mi mruknięciem, otrzepała szatę z kurzu. Przerwa nie trwała dłużej niż minutę.
Zeszliśmy na ulicę. Śluzowate zarośla parzyły skórę, oprócz oczywiście tej chronionej czarami.
– Nie boi się pani? Sama, bez Straży, bez nikogo? – zagadnąłem.
– Czego miałabym się bać? – zapytała. Jej głos pobrzmiewał młodzieńczą naiwnością.
– Ciszy, szanowna pani.
To była pierwsza rzecz, którą zauważał wędrowiec w Starym Mieście. Gwałtowny kontrast niczym nie zmąconej ciszy i wielkomiejskiego hałasu Tor'Heir. Goście traktowali to jako dobrą okazję do medytacji w czymś, co uważali za naturę, a miejscowi wiedzieli, że niektórym mieszkańcom Dołów lepiej nie dawać się usłyszeć.
Minęliśmy jakieś dopiero co porzucone legowiska wśród gruzów. Cokolwiek je urządziło, wolało nie stawać nam na drodze. Przyzwyczailiśmy wzrok do całkowitej ciemności, rozłożyste korony prastarych drzew nie dopuszczały tam nawet pojedynczego promienia światła.
– Wyczuwam wibracje tła – rzekła Artemis, kiedy zbliżaliśmy się do starego pomnika generała Martillusa.
– To już niedaleko. Za skrzyżowaniem będą ruiny świątyni. Przy ołtarzu mieli chyba węzeł i teraz wybija.
– Chyba już sama dam radę go zlokalizować. – Nieco przyspieszyła kroku.
– Zaczekam więc tutaj – stwierdziłem, siadając na zbutwiałej ławce.
Czarodziejka minęła przewrócone wierzeje, zagłębiając się we wnętrzu świątyni dawno zapomnianego bóstwa. Podchodząc do pękniętego ołtarza podziwiała świetnie zachowane freski, przedstawiające starożytne bitwy. Nisze w ścianach kryły szerokie misy, których dna poznaczone były brunatnymi śladami. Artemis wyciągnęła dłoń w stronę ołtarza i jednym słowem odcięła dopływ mocy do nieszczelnego węzła. Wibracje tła natychmiast ustały.
Nagle jej oddech przyspieszył, przerażona rozglądała się po świątyni. Przez kilka chwil próbowała rzucić jakieś zaklęcie, po czym wybiegła z budynku. Potknąwszy się o leżące na ziemi skrzydło wrót upadła, ocierając sobie dłoń. Widok własnej krwi oszołomił ją. Spanikowana szukała mnie bezskutecznie wzrokiem. Gdy zaczęła krzykiem wzywać pomocy, skrzywiłem się. Prawie natychmiast z opuszczonych przecznic wyszły, początkowo nieśmiało, ale z każdą chwilą coraz żwawiej, różnokształtne bestie. Tutaj na dole żaden organolog nie naprawiał mutacji spowodowanych zabawą z magią sferyczną. Skaczące niemrawo, utykające, albo pełznące bez nóg zbliżały się do przedstawicielki najpotężniejszej rasy tym świecie. Mogła zabić je prostym gestem. Bezgłośnie i czysto. Jednakże uległa panice i utkwiła wzrok w przelewającej się powoli dwumetrowej futrzastej amebie.
Śmierć nadchodziła powoli. Wtedy przybiegł drugi czarodziej. Derek. Podążało za nim kilku ciężko opancerzonych członków Straży, zbrojnych w glewie. Żołnierze bez wahania rozbili potworną gromadę, niedobitki umknęły przed ostrą niczym brzytwa stalą w zakamarki ruin. Mag nie wziął udziału w tej kilkunastosekundowej rzezi. Kiedy Straż zabezpieczyła już teren, zbliżył się do Artemis, położył jej rękę na ramieniu i zapytał:
– Jesteś cała?
Dziewczyna skinęła głową, jasne włosy opadły jej na twarz.
– Dlaczego zdjęłaś tarczę?
W odpowiedzi spojrzała na niego przerażonym wzrokiem. Wstał.
– Tak jak myślałem, siedzi gdzieś tutaj – zwrócił się do strażników. – Zacznę szukać, a wy pilnujcie.
– Może lepiej najpierw ją stąd weźmy? – zaproponował jeden z żołnierzy, lustrujący dotąd uważnie okolicę.
– Wtedy ucieknie. Artemis, załóż osłony.
Czarodziejka pokręciła głową i zalała się łzami.
Derek stracił pewność siebie.
– Tak, to może być dobry pomysł… – Znów odwrócił się do członków straży. – Odnieśmy ją wyżej.
Któryś żołnierz wyjął z torby mały kryształ, po czym zaczął nim rysować na ziemi lśniące, koncentryczne znaki. Czarodziej trącił go.
– Schowaj to, idioto. Po co kusić los. I tak by nas przez ten portal nie puścił.
Zbrojny zaklął cicho pod nosem, wycierając okutym butem rysunki. Reszta wojowników spacerowała nerwowo po ulicy, uważając, by się za bardzo nie oddalić. Najmłodszy z nich, kroczący najpewniej, jakby nieświadom wiszącej nad nimi grozy, spostrzegł nienaturalne cienie spowijające moją kryjówkę. Podszedł bliżej, unosząc broń.
Jego towarzysze usłyszeli tylko krzyk, histeryczne błaganie o ciszę. Derek widział gasnący stopniowo płomień duszy młodzieńca, mimo to nie podjął żadnego działania. Pierwszy z szoku wyszedł dowódca strażników, rozpoznawalny wśród nich jedynie po oficerskim tonie głosu.
– Odwrót!
– Nie! – sprzeciwił się mag. – Zostawicie nas tak?
– Arthem, Felix, weźcie magiczkę i lecimy. – Najwyższy na miejscu stopniem strażnik przypomniał sobie o Artemis.
– A co z młodym? – zapytał Arthem, podnosząc oszołomioną czarodziejkę.
– Jemu już nikt nie pomoże.
Skupiwszy się zbytnio na owej rozmowie rozluźniłem kontrolę nad myślami – ich czarniejsze od smoły smugi wypłynęły w kierunku śmiertelnych umysłów, przeczuwając ucztę. Felix upuścił nogi niesionej kobiety, próbując odgonić owych upiornych drapieżców. Słysząc we własnej głowie narastającą kakofonię tysięcy głosów, pojął do głębi istotę krzyku, który przed momentem dotarł do jego uszu. Tym razem Derek zareagował. Splótł pospiesznie migotliwą sferę, która osłaniała pochód przed narastającym mrokiem. Przyspieszyli kroku. Powietrze iskrzyło od przepływającej przezeń magii. Nacisnąłem lekko na tarczę, ciekaw, jak duży opór napotkam. Kurtyna czerni zgęstniała. Nim zdążyłem się wycofać strażnicy kulili się już na ziemi, podtrzymując półprzytomnego czarodzieja. Z oczu i nosa ciekła mu krew.
Przystanęli. Dookoła pachniało paniką. Sfera znów urosła, ale ciemność za nią pozostała równie nieprzenikniona jak wcześniej.
– Bawi się nami – skonstatował Arthem. – Tylko dlatego jeszcze żyjemy.
Derek wstał, rozglądając się. Całkowicie zignorował fakt, że krwawił. Dotknął bladą dłonią ochronnej sfery, trzymającej cień na dystans. Mignęła ledwo zauważalnie. Bliskość zagrożenia fascynowała go. Adrenalina w żyłach przypomniała mu dawno minioną młodość. Tętno przyspieszyło, budził się instynkt przetrwania.
– Chodźmy – rozkazał. Pośpiesznie podnieśli Artemis i ruszyli dalej.
Kroczyli zarośniętymi uliczkami zrujnowanego miasta. Nie rozmawiali. Przerażenie minęło, ustępując miejsca duchowej ciszy. Czarodziejka odzyskała panowanie nad sobą, kroczyła teraz wyprostowana obok maga, wspierając mentalnie jego wysiłki. Marsz dłużył się mimo to niemiłosiernie. Popękany bruk i kręte ulice, którymi krążyli nie wyglądały znajomo.
– Zgubiliśmy się? – zapytał Felix.
– Tak – odrzekł krótko oficer. – Hej, tam jest jakieś światło! – dodał, wskazując na ledwo widoczny zza zasłony cieni blask.
– Może to pułapka? – Felix miał, szczerze mówiąc, dosyć niespodzianek.
– Gorzej nie będzie – pocieszył żołnierza Derek, obserwując uważnie pole siłowe.
Ostrożnie podeszli bliżej. Stanęli pomiędzy dwiema statuami, strzegącymi wejścia do opuszczonej świątyni. Przed porysowanym prostopadłościanem granitowego ołtarza stała misa, w której płonął wieczny, bezdymny ogień. Suche, ciepłe powietrze nie wpuszczało do środka powszechnych na Dole mchu, ani pleśni.
Artemis weszła tam pierwsza. Za nią, po chwili wahania, ruszyła reszta. Ciemność została na zewnątrz. Strażnicy rozsiedli się wygodnie pod ścianą, na nagiej posadzce. Mag studiował aurę ołtarza.
– Stoisz na jakiejś płycie, Derek – ostrzegła go czarodziejka. Przeszedł na bok.
– Jak mamy zamiar stąd wyjść? – Zainteresował się oficer, wyjmując spod zbroi małą manierkę. Zawartość natychmiast dodała mu wigoru.
– Może przez tę kryptę? – rzucił propozycję Arthem. – Bo tamtędy – wskazał na mrok za drzwiami – chyba nie da rady.
Artemis oglądała wnętrze świątyni. Była ciekawa, jakie bóstwa tam czczono. Na górze takie budynki służyły tylko pospólstwu, niepotrafiącemu zaakceptować faktu, że żaden transcendentalny byt nad nim nie czuwa. Według kronik i relacji mniej skrytych Starszych, kiedyś, jeszcze przed założeniem Tor'Heir, bogowie naprawdę istnieli. Niedługo przed zamknięciem Sfery przed Pustką ich wpływy zaczęły słabnąć, aż wreszcie zanikły na zawsze. Wielu próbowało wyjaśnić ten fenomen, lecz wszystkie próby spaliły na panewce. Czarodziejka spojrzała na płytę zasłaniającą zejście do krypt. Na Górze jej przyszłość w Wydziale Kontroli Geasu nie malowała się w jasnych barwach. Szeptem rozkazała płycie pęknąć.
Odłamki spadły z gruchotem na wyślizgane schody. Artemis uważnie zaczęła zagłębiać się w kryptę.
– Ostrożnie. Aura płomienia może tam nie działać – przypomniał jej Derek, nie odwracając wzroku od ołtarza.
Idąc wzdłuż ścian ossuarium, czarodziejka zapomniała nawet o osłonięciu się tarczą. Zafascynowana śladami dawnych pokoleń szła czujnie, unikając nadepnięcia na leżące gdzieniegdzie kości. Przystanęła, spoglądając w oczodoły jednej z milionów czaszek tworzących ściany. Omijała kościane kolumny, tablice z morzem imion, nie znaczących dla nikogo już nic.
Wreszcie stanęła przed wrotami do wewnętrznej części krypty. Runa, pieczętująca oba skrzydła, jaśniała lekko, mimo przepełniającej ją ogromnej energii. Artemis zamarła. Pierwszy raz w życiu widziała tę runę skierowaną do wewnątrz. Zazwyczaj zabezpieczają one miejsce spoczynku przed światem – tutaj było odwrotnie. Pogładziła palcem kamienne odrzwia. Wyglądały na nietknięte od momentu, gdy ktoś przed wiekami je zamknął. Ułożyła w myślach czar, mający rozpleść barierę. Czarodziejom na Górze nie groziło od dawien dawna żadne niebezpieczeństwo – tarcze mogły wytrzymać prawie wszystko – od nieludzkich temperatur po przysypanie lawiną błota i lawy. Dlatego rządzili.
I to też mogło tłumaczyć owo relatywnie krótkie wahanie czarodziejki przed otwarciem zapieczętowanej krypty, więżącej potencjalnie śmiertelne zagrożenie.
Pozbawione podtrzymującej je runy, kamienne wrota rozsypały się w pył. Artemis, kaszląc, przeszła przez jego chmurę, wchodząc do małego okrągłego pomieszczenia. W powietrzu wyczuwała martwą aurę jakiegoś potężnego ducha. W centrum sali była najsilniejsza. Istota, którą tam zabito posiadała moc wielokrotnie większą od demona oblegającego ich azyl. Rdzeń jej umysłu przeżarła silna klątwa, zapewne potrzebująca wtedy czasu na działanie – po to runy uniemożliwiające wyjście.
Czarodziejka, patrząc na owe strzępy myśli i wspomnień, pływające wokół na falach magii tła, zastanawiała się, czy tak wyglądali bogowie. Odłamki strzaskanej jaźni zawierały wiele bólu i cierpienia. Oraz niezrozumienie. Ten byt umarł, nie wiedząc nawet, czym na tę śmierć zasłużył. Artemis z oczu pociekło kilka łez.
Wtedy zaszczekał za nią pies. Odwróciła się natychmiast, pospiesznie recytując zaklęcia ochronne. Za nieszczęśliwie wyglądającym pieskiem stałem ja – jej były przewodnik. Dalej krył mnie cień, ale tym razem fakt, że nie jest on zwykłym brakiem światła nie umknął uwadze czarodziejki.
– Przyszedłeś, żeby mnie zabić?
– Gdyby była to prawda, nie zadałabyś tego pytania – usłyszała dochodzący znikąd głos. – Jak podoba ci się moje dzieło?
– Ty go zabiłeś?! – Artemis wiedziała, że demony Pustki żyją długo, ale pogłoski o ich nieśmiertelności wydawały jej się dotąd mocno przesadzone.
– Tak. Muszę się przyznać, iż trochę pracowałem nad tą klątwą. Jak widzę, podziałała.
– Więc po co tu jesteś?
– Żeby cię ostrzec. Lepiej ukryj dobrze wspomnienie tego miejsca. Albo wyrzuć całkiem z pamięci. Chociaż tyle ci się ode mnie należy.
Odchodząc, zostawiłem jeszcze trochę własnego głosu:
– Za niedługo będzie tutaj twój przyjaciel. Zajmij się nim.
Osamotniony piesek pobiegł do jedynej znanej mu w pobliżu istoty. Czarodziejka wzięła zwierzę na ręce, po czym ruszyła z powrotem. Usłyszawszy, że coś stacza się ze schodów, przyspieszyła. Kości chrupały pod jej stopami.
Jej oczom ukazał się Derek, leżący nieprzytomny na podłodze. Coś pożarło sporą część jego umysłu, pozostawiając jednak wystarczająco wiele, by miał szansę wyzdrowieć. Z góry nie dochodziło już światło, ochronna aura ołtarza gdzieś zniknęła. Artemis, odłożywszy pieska, który trzymał się odtąd blisko jej nogi, przerzuciła sobie maga przez ramię i wspięła do świątyni. Panował mrok, tym razem naturalny. Ściany osmalone były przez wyładowania mocy, a w powietrzu unosił się ostry zapach ozonu. Z ulicy dochodził zgrzyt giętych blach. Czarodziejka podążyła tam, przypominając sobie proste czary bojowe. Nie musiała ich używać. Na jej widok trzy ghule, pożerające zwłoki Felixa, zniknęły w zaułkach Starego Miasta. Obok, w szczelinie po wypłukanym brukowcu, leżał hełm oficera. Zajrzała tam i szybko odwróciła wzrok. Nie był pusty. Rozglądała się po drodze w poszukiwaniu reszty strażników, aczkolwiek nie czuła się na siłach, by dokładniej przeszukać okolicę. Jedyne, czego w tej chwili pragnęła, to opuścić to złe miejsce.
Kiedy nareszcie ujrzała nad sobą słońca, na jej twarzy zawitał uśmiech. Przeżyła. Oddział kilkunastu strażników, czekający na nią przy zejściu na Dół, otoczył ją. Kapitan, dzierżący nieco dłuższą glewię niż inni, zaczął:
– W imieniu Senatu Tor'Heir muszę pozbawić panią wolności w związku z podejrzeniem naruszenia procedur kontrolnych. Czy pani towarzysz jest ranny?
Bez słowa przekazała im Dereka. Założono jej obrożę z antymerytu. Gdy jeden z żołnierzy wyjął kajdany, kapitan skarcił go:
– Trochę szacunku.
Zbrojni ruszyli wraz z nią jedną z ażurowych kładek, rzadko używanych przez kogoś innego niż Straż w czasach szybszych środków transportu. Po kilkunastu minutach dolna część zamieszkanej części miasta została pod nimi. Strażnicy nie rozmawiali, utrzymując wobec Artemis grzeczny dystans. Metalowa kula, górująca rozmiarem nad otaczającymi ją budowlami, była coraz bliżej. Blask słońc padający na gładką powierzchnię utrudniał dłuższe podziwianie tego cudu architektury wspartej wszechobecną magią. Podczas budowy Senatu żadnych dwóch elementów nie połączono na stałe – by uzyskać ten efekt zmieniono prawa fizyki. Dlatego też tereny dookoła były tanie – ilość anomalii na metr kwadratowy większa niż tam była jedynie w laboratoriach Akademii i największych węzłach energetycznych. Wewnątrz dostojne grono Senatorów chronił zastęp magów porządkowych, pracujących na cztery zmiany przy powstrzymywaniu katastrofy.
Obok wysokiego na kilkadziesiąt metrów wejścia wisiały flagi z godłem miasta – lwem walczącym z jednorożcem. Gwardziści stojący w odstępach co dwa metry lśnili ceremonialnym rynsztunkiem. Kapitan prowadzących Artemis żołnierzy podniósł dłoń, prezentując srebrną odznakę. Nikt nie zareagował. Oficer wziął więc głęboki oddech i poprowadził grupę między strażnikami. Najwyraźniej Artemis była oczekiwana – zbrojni biernie przepuścili oddział. Wystrój wnętrza kuli wyrażał gromadzone przez wieki bogactwo Tor'Heir. Na ścianach prezentowano trofea przywiezione z najdalszych zakątków świata. Krzemienne włócznie wojowników Hanga, tkane z cienia suknie pochodzące z Podświata, krasnoludzkiej roboty zbroje. Wszystkie te skarby zdobyto setki tysięcy lat wcześniej, w Erze Podboju. Od tamtego czasu nigdzie już nie wybuchła żadna wojna – z nielicznymi powstaniami ludowymi radzono sobie magią, często tłumienie rebelii nie wymagało nawet od sił porządkowych opuszczania koszar.
Po czerwonych dywanach rozłożonych na lśniących alabastrem posadzkach snuło się kilku służących, czasem jakiś kroczący leniwie patrol gwardii. Kapitan poprowadził eskortę czarodziejki plątaniną korytarzy, z nikim nie rozmawiając. Nikt też ich nie zatrzymywał. Kwadrans później stanęli przed prostymi dębowymi drzwiami,na których jedyną oznaką przepychu była złota, wytarta gałka. Jak wszędzie w Senacie, także tutaj nie wisiała tabliczka z imieniem lokatora czy przeznaczeniem pomieszczenia za nimi.
– Kanclerz życzy sobie, byś weszła bez naszej ochrony – rzekł kapitan do Artemis, usuwając się na bok.
Młoda kobieta, wziąwszy głęboki oddech, dotknęła gałki. Drzwi uchyliły się do środka. Wnętrze urządzono skromnie. Pod ścianami stały regały z lekko zakurzonymi tomami, w kamiennym kominku płonął ogień, mimo czarodziejskiego ogrzewania. Za zawalonym setkami papierów biurkiem siedział drobnej postury człowiek, skupiony całkowicie na czytanym właśnie zwoju. Z twarzy nie dało się odczytać jego wieku. Jedynym, co wskazywało na funkcję przezeń pełnioną, była biała szata z wyhaftowanym miejskim godłem.
Gdy Artemis weszła, senator wstał. Gestem kazał jej usiąść, po czym zapytał:
– Życzy sobie pani czegoś do picia?
– Nie, dziękuję – odparła. Bardziej wolałaby szybko dowiedzieć się, co ją czeka.
– Więc przejdźmy do rzeczy – rzekł kanclerz, na powrót siadając. – Czy owa intruzja, z powodu której spotykamy się w środku innej, była zawiniona przez panią świadomie?
– Nie.
– Innymi słowy, demon nie kontaktował się z panią wcześniej? – Senator założył druciane okulary. – Wie pani cokolwiek ponad to, co zdarzyło się owej feralnej ćwiartki w Wydziale Kontroli Geasu?
– Nic – odrzekła czarodziejka po chwili zastanowienia – ponad to, co już wiecie.
– Rozumiem. Zostanie pani przekazana do aresztu, na czas śledztwa. Do widzenia.
Artemis skinęła głową i wstała. Gdy już sięgała ku gałce od drzwi, kanclerz dodał:
– Proszę się dzisiaj wieczór rozluźnić, przestać martwić. To ułatwia badania.
Na zewnątrz czekało na nią czterech gwardzistów. Milcząco poprowadzili ją na dół, gdzie mieściły się lochy – pudełka z cienkiej blachy, przechowywane w wielkim magazynie niczym zwykłe kontenery z towarem. Zapakowano ją do jednego takiego metrowego sześcianu.
Uznawszy, że najlepszym sposobem rozluźnienia zaleconego przez urzędnika, będzie sen, czarodziejka zwinęła się w kłębek. Zmęczenie szybko pokonało niewygody.
***
Obudziło ją pukanie w ścianę. Zaintrygowana odpowiedziała tym samym. Wtedy szczęknął zamek i ktoś podniósł wieko. W mroku czarodziejka rozpoznała twarz Dereka. Mag zdjął jej szybko antymerytowy naszyjnik, z obrzydzeniem chowając go do torby. Następnie Artemis wyszła na platformę, na której stał.
– Weź to. – rzekł, podając torbę. – Chodź za mną. Jeśli się rozdzielimy, uciekaj z miasta, nie czekaj na mnie.
– Ale… – Nie pozwolił jej dokończyć, kładąc palec na ustach. Mimo, że miała sporo pytań, postanowiła z nimi zaczekać. Szybkim krokiem czarodziej ruszył w stronę okrągłych, żelaznych drzwi. Ażurowa kładka brzęczała pod ich stopami. Czarodziejka podążyła za nim. Położył dłoń na wrotach, stal zamigotała, rozpływając się w metaliczną mgłę. Zagłębili się w niej, nie czekając, aż się rozwieje. Wyszli na korytarz w kształcie rury ze ścianami pełnymi run strażniczych. Jeszcze ich nie dostrzegały. Mag zaczął biec. Nie zwracał uwagi na odgłosy własnych kroków. Minęli dwa posterunki straży – oba puste. Ten fakt wydał się Artemis podejrzany.
– Dlaczego nikogo tu nie ma?
– To nie potrwa długo. Musimy się śpieszyć – odpowiedział wymijająco Derek, narzucając szybsze tempo. Kiedy wybiegli na rozstaje, przystanął, uważnie badając każde wyjście.
– To na pewno nie jest sen? – Chciała się upewnić czarodziejka.
– Nie jest.
Pobiegli korytarzem o kamiennych ścianach i podłodze przykrytej szarym dywanem. Artemis odniosła wrażenie, że już nim szła. Minęli kilka run strażniczych, pulsujących słabo na wysokości głowy. Czarodziejka, badając aurę otoczenia zauważyła coś dziwnego. Nie wyczuwała siebie, ani Dereka. Czyżby potrafił on ukryć kogoś przed nim samym? Podniosła rękę, chcąc dotknąć boku swojej głowy. Z początku nie poczuła nic, ale po ułamku sekundy gładziła już swoje splątane włosy. Test rzeczywistości wyszedł pomyślnie, nie usunął jednakże wszystkich wątpliwości. Biegli już głównym holem, zbliżając się do ogromnego wyjścia. Wszystko było tak, jak być powinno. Na ścianach wisiały trofea, alabaster lśnił w bladym świetle, nadającym światu odcienie szarości.
– Gdzie my jesteśmy? – Nie znała magii używanej przez Dereka. Żaden znany jej czarodziej nie byłby w stanie oszukać zabezpieczeń Senatu. Tym bardziej ktoś, kto w starciu z demonem ćwiartkę temu przegrywał tak szybko.
Mag milczał.
Chwilę później mknęli już kładką prowadzącą na przedmieścia. Całe Tor'Heir sprawiało wrażenie opuszczonego – tylko gdzieniegdzie snuły się na wpół rzeczywiste postaci, które omijali jak najszerszym łukiem. Nawet sedarity stały nieruchomo, zatrzymane w połowie drogi. Na niebie nie świeciło żadne słońce.
Raptem Artemis potknęła się o stopień i upadła, rozcinając sobie przedramię. Rana zaczęła boleć dopiero po kilku sekundach.
– To nie może być prawda… – wyszeptała.
Miasto bez ostrzeżenia nabrało kolorów i dźwięków.
– Mówiłem ci, że to nie jest sen! Dlaczego mi nie wierzyłaś? – krzyknął z wyrzutem Derek, przyspieszając jeszcze bardziej. – Jak coś zacznie się dziać, biegnij do kul, ja odwrócę uwagę.
Zanim czarodziejka zdążyła odpowiedzieć, poczuła duże wahania magii tła. Ktoś próbował rzucać na nich zaklęcia, ale najwyraźniej bezskutecznie. Kładką biegło im na spotkanie dwudziestu strażników.
– Uciekaj! – krzyknął mag, spychając ją na dół. Spadając na miasto usłyszała nad sobą eksplozję. Dookoła niej poleciały osmalone odłamki metalu. Spróbowała spowolnić upadek czarami – je też owa nieznana moc rozpraszała. Miedziane dachy w dole zapowiadały szybką śmierć. Wtem Artemis spostrzegła zbliżającą się w jej stronę kulę.
Teraz albo nigdy, pomyślała, chwytając ją, gdy przejeżdżała obok. Czarodziejką zatrzęsło, gdy nabierała prędkości. Nieprzyzwyczajone do wysiłku dłonie piekły niemiłosiernie. Przez bulaj widziała przerażoną twarz jakiegoś starszego mężczyzny. Kula zaraz miała wjechać na stację, więc puściła ją. Kilka metrów niżej złapała szynę. Przebudzona adrenaliną, magia napłynęła do rąk, magiczka wydała się sobie dziwnie lekka. Nic nie jechało. Obok była kładka. Artemis wyciągnęła do niej rękę, niemniej jednak nie zdołała jej dosięgnąć. Zaklęła pod nosem, szukając wyjścia z tej sytuacji. Nadchodziło w postaci setek małych pajęczych golemów. Ze stukotem i zgrzytem wspinały się ku niej po szynie. Wtedy nadjechała kula, wzbijając przy zderzeniach z nimi snopy iskier. Czarodziejka wypuściła belkę z rąk, a sedaritowy pojazd uderzył ją boleśnie w klatkę piersiową, pozbawiając oddechu. Przywarła doń kurczowo. Bezmyślni wysłannicy Senatu dali za wygraną, nie mogąc nadążyć.
Niewiele pamiętała później z tego kilkuminutowego lotu, zbyt była oszołomiona.
Nad otchłanią, w której rozciągało się Stare Miasto, wybuch zrzucił kulę z trasy. Artemis, znikając w mroku, dostrzegła jeszcze stojącego na platformie niedaleko Dereka. Potem uderzyła w jeden z konarów ogromnych drzew rosnących na Dole. Wypuściła kulę, ta pomknęła na spotkanie ruinom, ku wtórowi łamanych gałęzi. Odgłos głuchego walnięcia wytłumiła prawie całkowicie gęsta roślinność.
Czarodziejka wstała. Próbowała ignorować ból w piersiach, aczkolwiek przy każdym oddechu żebra skarżyły się na przebyte przygody. Czyjeś zaklęcia uratowały jej życie, ale nic ponad to. Ostrożnie zaczęła schodzić na dół. Na jednym z wygodniejszych rozwidleń usiadła, a po pobieżnym sprawdzeniu, czy jest bezpiecznie, trzęsącymi się dłońmi wyjęła herbatniki, by osłodzić sobie trudy ucieczki. Z dna torebki wyjęła sobie jeszcze rurkę z kremem. Potrzebowała wytchnienia jak nigdy. Fale energii tła uspokoiły się – czyżby odpuścili pościg? Odpoczynek przerwało jej czyjeś szczekanie. Zaciekawiona wyjrzała w stronę dźwięku. U podnóża drzewa siedział znajomy piesek. Nie wiedząc, czy można mu ufać, ale też nie żywiąc doń zbyt negatywnych uczuć, rzuciła herbatnik, a sama podjęła dalszą wędrówkę na dół. Ciastko nie doleciało do ziemi, złapane tuż nad nią przez pyszczek wygłodzonego psiaka. Skoro tylko Artemis doń dotarła, zorientowawszy się, iż nie ma innej drogi do Starego Miasta, jak ta strzeżona przez psa, zwierzątko zaczęło ją obwąchiwać, skupiając się najbardziej na kieszeni z herbatnikami. Czarodziejka uległa, dała mu jeszcze jeden. Zwierzę zamerdało ogonkiem i pobiegło kawałek przed siebie. Nawet jeśli służyło komuś złemu, samo nie wydawało się takie straszne. Kiedy młoda kobieta za nim nie ruszyła, przystanęło, zerkając na nią z ukosa.
Artemis wiedziała, do kogo pies chce ją zaprowadzić. Spojrzała w górę – w Tor'Heir nie miała już przyszłości. Rozejrzała się – żyć jak jeden z ghuli w trzewiach zapomnianego miasta? Postanowiła więc wykorzystać szansę daną przez los. Niepewnymi krokami podążyła za swoim futrzastym przewodnikiem.
Minęli posąg Martillusa i naprawiony węzeł. Padlinożercy zdołali już uporać się ze śladami niedawnej walki. Zostały jedynie brunatne zacieki na bruku. Przeszli pod mostem, spinającym dwie kamienne wieże, chylące się ze starości nieco ku ziemi. Czarodziejka czuła na sobie setki zaciekawionych spojrzeń, kryjących się w mroku istot. Tym razem żadna z nich nie zaryzykowała wyjścia z bezpiecznego cienia. Przekroczyli drewnianą kładką rzekę, roztaczającą odór rozkładu. O dziwo żyły w niej ryby, błyskające ciemnozielonymi łuskami w świetle przebijającym się czasem z Góry. Za jednym z zakrętów drogi Artemis ujrzała zapierający dech w piersiach widok – szeroką, zamgloną równinę, z postrzępionym, granitowymi turniami horyzontem. Na oznaczonym runami głazie, wyznaczającym granicę metropolii, siedziałem w postaci siwobrodego, zaniedbanego starca, pokrytego splątanymi wzorami tatuaży. Piesek podbiegł do niego i rozpłynął się w smugi zwiewnej czerni. Gestem dłoni wskazałem na równiny.
Czarodziejka nie mogła powstrzymać pytania:
– Dlaczego?
– Intencje są bez znaczenia. Pomogłaś mi. Ja pomogłem tobie. Teraz jesteśmy kwita – odrzekłem.
– Derek był z tobą? – Zaniepokoiła się.
– Nie. Leży sobie spokojnie na oddziale i ci wasi kowale dusz go zszywają.
Odsunąłem się kawałek od dziewczyny czując, jak nitki moich własnych myśli niekontrolowane opuszczają swe więzienie.
Artemis spojrzała jeszcze za siebie, na sięgające nieba Tor’Heir. Nad czymś się zastanawiała. Nie wiem, nad czym, zostawiłem już jej umysł w spokoju.
– Czas na mnie, młoda damo. – Skłoniłem się teatralnie. – Nasze ścieżki jeszcze kiedyś się przetną.
Dłużej nie mogłem wytrzymać. Uwolniłem swoje jestestwo od „za małej koszuli” i, pozbawiony materialnych ograniczeń, rozwiałem na wietrze. Tak było mi znacznie wygodniej.
Magiczka ruszyła zaraz potem na północ. Czasem przystawała, żeby obejrzeć się na miasto, w którym się urodziła, ale zaraz kontynuowała marsz. Nie miała do czego wracać, ani gdzie iść. Szła więc po prostu przed siebie, zapewne ciekawa, co przyniesie przyszłość.
Może jeszcze będą z niej ludzie, pomyślałem, szybując leniwie jej śladem przez przestrzeń, ukryty przed niepowołanym wzrokiem.
***
– Znowu się widzimy, panie Dereku. – Kanclerz wstał ze swojego fotela i otaksował gościa surowym spojrzeniem. – Czuje się pan dobrze?
– Mam jeszcze drobny mętlik w głowie, ale chyba mniej więcej wiem, kim jestem – odpowiedział mag, siadając nieproszony.
– Osiemdziesiąt procent pańskiej duszy to teraz protezy. Przyzwyczai się pan. – Wzruszył ramionami, siadając z powrotem. Poprawił lśniącą nowością platynową broszę, zapiętą pod szyją. – Każdy się przyzwyczaja. Jest pan, jak mniemam, zdolny do podjęcia przerwanych zadań?
– Tak, jutro mam wyznaczony dyżur w Wydziale.
– Nie ma pan. Dziś w trzeciej harze czerwonej wyrusza pan za zbiegłą z więzienia pańską znajomą. Wybaczyliśmy już panu tę drobną niesubordynację związaną z owym starciem w Dołach. Żywimy nadzieję, że była to dla pana ważna lekcja.
Derek próbował bezskutecznie łączyć znane mu fakty i wnioski wypływające z ostatniej wypowiedzi kanclerza w logiczną całość. Nim zdążył wyrazić swe wątpliwości urzędnik uśmiechnął się:
– Musiałbym panu wiele wytłumaczyć. Na szczęście mam od tego ludzi. Pan Veir przekaże panu potrzebne informacje i rozkazy. Od dzisiaj podlega pan pod niego.
Drzwi otwarły się i do pokoju wkroczył woźny Wydziału Kontroli Geasu. Skłonił lekko głowę przed kanclerzem, po czym spojrzał znacząco na Dereka.
– Widzę zaskoczenie na pana twarzy, ale chyba nie potrzebuje pan dodatkowych tłumaczeń z mojej strony. Szczęśliwym trafem pan Veir nie będzie już musiał jechać z panem.
Czarodziej westchnął. Domyślał się, dlaczego tak szybko naprawili jego umysł – człowiek najlepiej szpieguje się sam.
– Mam dwa pytania.
– Na tyle znajdę czas. Proszę zaczynać.
– Czy Artemis coś się stało? – Był świadom, że w dużej części przez niego znalazła się w śmiertelnym niebezpieczeństwie.
– Nie. Następne pytanie.
Przez chwilę Derek bił się z myślami.
– Mogę już iść?
– Oczywiście.
Wyszedł bez słowa za swoim byłym woźnym, a nowym przełożonym. Nie mogąc znaleźć dobrych słów na rozpoczęcie rozmowy, milczał. Szli szybkim, wojskowym krokiem, skręcając wielokrotnie w plątaninie zdobionych korytarzy.
– Czas, panie czarodzieju, na małą wycieczkę za miasto, nieprawdaż? – zaczął Bark, starając się rozluźnić atmosferę.
– Co się tu, kurwa, dzieje? – wyszeptał Derek, ignorując pytanie. – Jeszcze kilka dni temu wiodłem sobie spokojnie nędzny żywocik w Wydziale, uczciwie pracowałem, jak zaczynało mi odbijać dawałem sobie prać mózg. Cisza i spokój przez czterdzieści tysięcy lat. A teraz dowiaduję się o swoim „awansie”, miasto najeżdża jakaś bestia, są ofiary. Świeża absolwentka administracji ucieka z najlepiej strzeżonego więzienia. Senat ogląda ten cyrk z założonymi rękami. Nie, przepraszam. Reagują. Wysyłają jakiegoś pracownika z biura, żeby ścigał uciekinierkę. Logiczne.
– Wróżbici kazali pana wysłać. – Beznamiętnym głosem stwierdził Veir. – Kanclerz podpisał, ma pełnomocnictwa od wczoraj.
– I, zgaduję, nie mam oczywiście nic do gadania? – odparł zrezygnowany czarodziej.
– Co do tego akurat nie mam najmniejszych wątpliwości.
– Skoro więc zostaje mi tylko modlitwa o cud, to może przejdziemy już do konkretów, dobrze? – zaproponował, skręcając za swoim przewodnikiem w stronę koszar.
– Niech pan zostawi modlitwy dzieciom, panie Dereku. Mogę zapytać, po co ryzykował pan życie, próbując ratować tę młodą damę?
– Sam nie wiem – odpowiedział szczerze mag.
Opowiadanie jest długie i czytałem na kilka podejść. Sposób prowadzenia narracji nie pomógł.
Po pierwsze znudził mnie encyklopedyczny początek. Czy dwóch magów, z których jeden żyje 40 tys(!) lat (to cholernie długo, ciekawe jak tam jego komórki glejowe?) musi sobie wykładać kawę na ławę? Naprawdę jeden nie wie co chodzi? Dialog jest sztuczny i idzie jak po grudzie. Rozumiem, że trzeba wprowadzić jakoś czytelnika, ale to było męczące.
Potem Artemis. Doceniam pomysł monitorowania sfery, bardzo mi się podobał. Te wszystkie runy, alarmy, demony itd. widzę potencjał, ale bohaterka skonstruowana fatalnie. Ma kilkaset lat, a zachowuje się jakby miała 15. Z resztą, Derek też nie lepszy, jakby miał ze 20. :)
Dalej. Przeskakujesz kilka razy z narracją z trzeciej do pierwszej osoby bez uzasadnienia. Skopiowałem sobie tekst do edytora i za pierwszym razem kiedy narracja przeskoczyła myślałem, że coś się nie zaznaczyło. Zwykle takie zabiegi jakoś się oddziela od reszty tekstu, gwiazdkami czy inaczej.
O rozróbie nie wspomnę, bo nie zrozumiałem jej sensu (może, za jakiś czas przeczytam jeszcze raz).
No i otwarte zakończenie. To mogę tylko powtórzyć za bohaterem: “Co się tu, kurwa, dzieje?“
Ogólnie, bardzo mi się podoba pomysł, wykonanie mniej (czasem koślawe lub dziwie zdania, “Jego towarzysze usłyszeli tylko krzyk, histeryczne błaganie o ciszę”, przecinki, kilka nadmiarowych zaimków).
Jak na debiut, nie jest źle, ale mogło być lepiej. :)
/ᐠ。ꞈ。ᐟ\
Dzięki za podzielenie się swoimi odczuciami względem tekstu. Następny będzie lepszy :)
Kiedyś się nauczę...
Podzielam zastrzeżenia Zaltha – pomysł niezły, niestety, wykonanie zawiodło.
Opowiadanie, jak dla mnie, dość nużące, a nie zawsze poprawnie konstruowane zdania często utrudniały zrozumienie tego, co Autor chciał powiedzieć.
Mam nadzieję, że kolejne teksty będą coraz lepsze. ;-)
Dla demonów porażki to po prostu kolejne lekcje – są praktycznie nieśmiertelne, mają całą wieczność na próby. – Czy dobrze rozumiem, że porażki są nieśmiertelne i wciąż mają próby? ;-)
Czy ty się w ogóle słuchasz?! – Czy ty mnie w ogóle słuchasz?!
– Zbliża się pusta. Powinienem już iść – poinformował Derek, przypominając sobie nagle, że zbliża się jego dyżur w Wydziale. – Powtórzenie.
Widząc uszkodzonego buta, dodał… – Widząc uszkodzony but, dodał…
Kilka dni później, zdolny do wyglądania mniej więcej podobnie przez ćwierć dnia, oglądałem sobie… – Powtórzenie.
Na Górze nie było miejsca na bezpańskie rośliny. – Co to znaczy bezpańskie rośliny? Czy były też takie, które miały właścicieli?
Artemis wybuchła cynicznym śmiechem. – Artemis wybuchnęła cynicznym śmiechem.
Jej wzrok ślizgał się nieprzytomnie po zapuszczonych kamienicach, pokrytym mchem bruku ulic, wygładzonych przez lata posągami bohaterów… – W jaki sposób posągi bohaterów wygładziły ulicę? ;-)
– Witam. Z kim mam przyjemność? – przywitała się… – Powtórzenie.
Może: – Witam. Z kim mam przyjemność? – zapytała…
…kamień usunął jej się spod nóg i czarodziejka stoczyła się kilkanaście stopni w dół. – Masło maślane. Czy mogła stoczyć się w górę?
Proponuję: …kamień usunął jej się spod nóg i czarodziejka stoczyła się po kilkunastu stopniach.
Niby odruchowo chwyciłem ją na wyschniętą dłonią za rękę, powstrzymując dalszy upadek. – Nie rozumiem tego zdania. :-(
– Wyczuwam wibracje tła – wyczuła Artemis… – Brzmi fatalnie.
…wchodząc do świątyni dawno zapomnianego bóstwa. Podchodząc do pękniętego ołtarza… – Powtórzenie.
Słysząc we własnej głowie narastającą kakofonię tysięcy głosów, pojął do głębi istotę krzyku, który słyszał przed momentem. – Powtórzenie.
Całkowicie zignorował fakt bycia pokrwawionym. – Raczej: Całkowicie zignorował fakt, że krwawił.
Kwadrans później stanęli przed prostymi dębowymi drzwiami, gdzie jedyną oznaką przepychu była złota, wytarta gałka. – Czy gałka była przed drzwiami?
Proponuję: Kwadrans później stanęli przed prostymi, dębowymi drzwiami, których jedyną ozdobą była złota, wytarta gałka.
…kamienny kominek płonął mimo czarodziejskiego ogrzewania. – Wydaje mi się, że płonąć może coś w kominku.
Podniosła rękę z boku, chcąc dotknąć swojej głowy. – Co to znaczy podnieś rękę z boku?
Ciastko nie doleciało do ziemi, złapane tuż nad nią przez wygłodzony pyszczek. – Wygłodzony był pyszczek, czy psiak?
Kiedy młoda kobieta za nim nie ruszyła, przystanęło, zerkając na nią bokiem. – Psiak widział bokiem? ;-)
Przekroczyli drewnianą kładką, roztaczającą odór rozkładu rzekę. – Nie rozumiem tego zdania. :-(
Czy ta kładka roztaczała odór rozkładu?
Leży sobie spokojnie na oddziale i te wasze kowale dusz go zszywają. – Leży sobie spokojnie na oddziale i ci wasi kowale dusz go zszywają.
Artemis spojrzała jeszcze za siebie, na sięgające niebu Tor’Heir. – Artemis spojrzała jeszcze za siebie, na sięgające nieba Tor’Heir.
Czasem przystawała, żeby obejrzeć się na miasto, w którym się urodziła, ale zaraz podejmowała marsz na nowo. – …ale zaraz podejmowała marsz.
Nie podejmowała marszu na nowo, ona go kontynuowała.
Nie miała do czego wracać, ani gdzie iść. – Nie miała do czego wracać, ani dokąd iść.
Od dzisiaj podlega pan pod niego. – Raczej: Od dzisiaj podlega pan jemu.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Dzięki za wskazanie błędów :)
Kiedyś się nauczę...
Jeśli w czymkolwiek pomogłam, bardzo się cieszę. ;-)
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Niezłe. Wizja świata i pomysły miejscami robią naprawdę dobre wrażenie, napisane też co najmniej poprawnie. Trudno oceniać fabułę, bo jednak zostaje sporo niewiadomych i niektóre rzeczy nie udało mi się poskładać do kupy. No i co z zakończeniem? Będzie ciąg dalszy?
Dziękuję za miłe słowa :) Tak, planuję napisanie dalszego ciągu tej historii.
Kiedyś się nauczę...
Hmmm. Bohaterka zachowuje się idiotycznie, Derek niewiele lepiej.
Tekst sprawia wrażenie chaotycznego, miejscami trudno mi było załapać, o co chodzi. Myślałam, że Artemis schodzi do krypty razem ze strażnikami, a tu nagle okazuje się, że oddział rozbity. A wtedy kilkusetletnia smarkula wraca sama, z nieprzytomnym przyjacielem i nic jej już nie przeszkadza. Wtf?
Babska logika rządzi!
Fajny pomysł :)
Przynoszę radość :)