- Opowiadanie: Cień Burzy - Droga Totemów

Droga Totemów

Nieodzownych słów kilka:

Po pierwsze i najważniejsze, chciałem podziękować Bogini, za to, że wciąż rozpieszcza mnie swoją niewyczerpaną cierpliwością i nieustanną gotowością niesienia pomocy. To ona zachęciła mnie do startu w konkursie,  to bez niej ukończenie tego tekstu na czas absolutnie nie mogłoby się udać. Dlatego, prócz oficjalnych podziękowań, chciałem złożyć Jej również ofiarę w postaci dedykacji niniejszego dzieła.

 

Kolejną osobą, której chciałem serdecznie podziękować, jest Śpioszka. Ona to bowiem dosłownie ostatniej chwili – trzy dni temu, uściślając – zasadziła mi subtelnego (i pewnie nieświadomego) acz niezwykle efektywnego kopa w to, co mam między pośladki chudemi, kiedy sam się już właściwie poddałem, i zmotywowała do napisania wszystkiego, co poniżej.

A że, generalnie, i tak za bardzo nie ma się czym chwalić, to już insza inszość. Ważne bowiem jest tak naprawdę tylko to, ze w końcu, po kilku miesiącach stagnacji, ruszyłem wreszcie z miejsca. I świetnie się przy tym bawiłem (choć co mam do odespania, to moje).

Tak więc dziękuję Wam, dziewczyny, raz jeszcze, a Was, kochana Czytelniczko i szanowny Czytelniku, przepraszam za marnowanie Waszego czasu.

 

Peace!

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Droga Totemów

Kiedy spadł pierwszy dom w naszej osadzie, nikt za bardzo się tym nie przejął. Oczywiście nastał Dzień Smutku, bo Mrok – ukryte w wiecznej mgle trzewia świata – przyjął na swoje łono Bardila, Elg i trójkę ich dzieci.

Ale takie rzeczy już się przecież zdarzały.

I wciąż będą się zdarzać, póki nasze plemię nie znajdzie w sobie dosyć odwagi, by porzucić domy na skałach i przenieść się z powrotem na ziemię.

Dzisiaj jeszcze mamy wybór: zostać albo odejść, jednak wkrótce zastąpi go inny, jednocześnie znacznie prostszy i znacznie trudniejszy: umrzeć tutaj, w naszych lichych domkach wiszących niczym przejrzałe owoce na skalnych słupach, których szczyty – o ile jakieś istnieją – nikną wśród wiecznych chmur, czy też stracić życie w Mroku, szukając dla siebie kolejnej szansy.

 

Bardil i jego rodzina zginęli nocą, cicho. Jeszcze wieczorem ich lekki, ale solidny dom, przypominający wielkie, biało-brązowe jajo, przylegał do skalnej półki – zdawałoby się – tak mocno, jakby w nią wrósł, przytwierdzony do kamienia lianami z drzewa Rae, na których można stępić najostrzejszy nawet nóż, nim zdoła się przeciąć choć jedną. Rano natomiast nie było już po nim śladu. Nikt nic nie zauważył ani nie usłyszał. I to było najgorsze, ta bezradność; świadomość, że nie mieliśmy żadnych szans, by jakoś pomóc nieszczęśnikom.

 

Następnej nocy zniknęły kolejne dwa domy, a ludzie zaczęli się bać. Staranne oględziny miejsca wypadków nie wykazały jednak niczego: żadnych śladów pożaru, sabotażu, ataku dzikich zwierząt, czy jeszcze dzikszych ludzi z innych plemion – przed większością tych kreatur, zarówno dwu– jak i wielonożnych, chroniła nas właśnie niebotyczna wysokość, na której żyliśmy… ale przecież nie przed wszystkimi – i nie przed wypadkami, takimi jak odłamanie skały, czy inne ingerencje ze strony natury. Kilku śmiałków zeszło nawet na ziemię, by poszukać resztek roztrzaskanych budynków, ale tylko jeden z nich znalazł coś ważnego: śmierć.

Zostało więc tylko jedno wyjaśnienie – magia.

A magia, to przecież ja… Ja i mój ród.

 

I tak oto umiejętność, dzięki której cieszyliśmy się szacunkiem, dostatkiem i posłuchem w całej Wiszącej Osadzie, nagle stała się naszym przekleństwem. Tym niebezpieczniejszym i trudniejszym do zniesienia, im więcej domów zaczęło przepadać.

A zarówno domy jak i ich mieszkańcy znikali każdej nocy. Nie pomagało wystawienie wart, dodatkowe umocnienia, bezwzględny zakaz używania ognia wewnątrz wzniesionych z drewna i wieliściowego płótna budynków, mogących zająć się płomieniem od pojedynczej iskry i spopielić w ciągu kilku chwil, ani nawet zaklęcia ochronne, które wraz z dziadkiem, ojcem i jego rodzeństwem roztaczaliśmy regularnie nad każdym domostwem.

Robiliśmy co w naszej mocy – a tej mamy sporo jak na zwykłych śmiertelników – ale budynki, nawet te największe; jedno czy dwupiętrowe, nadal znikały i nikt nie wiedział ani kiedy, ani w jaki sposób.

Mój dziadek, Kurmet, może już nie najpotężniejszy, ale najmądrzejszy i najbardziej doświadczony członek rodu, a pewnie i całego plemienia, również nie potrafił rozwiązać tej zagadki, choć kiedy stało się jasne, że sprawa jest naprawdę poważna, przez cały dzień nie wychodził z domu, w którym zamknął się ze swoimi dziećmi – moim ojcem, jego dwoma młodszymi braćmi i ich siostrą – oraz starszyzną osady, i obradowali.

Rodzeństwo ojca nie miało jeszcze własnego potomstwa, więc byłem jedynym przedstawicielem trzeciego pokolenia rodu. Co prawda, o kilka tylko lat młodszym od ciotki Orlei, ale wciąż jeszcze dzieckiem, które ledwie zbliżyło się do wieku męskiego. I choć mocą oraz talentem magicznym w niczym nie ustępowałem nawet dziadkowi – Ori uważała, że w swoim czasie przewyższę i jego, i wszystkich pozostałych członków rodziny – to jednak nie dopuszczono mnie do obrad.

Byłem więc zły, że potraktowano mnie protekcjonalnie i rozczarowany, bo z całego serca chciałem jakoś pomóc albo przynajmniej słuchać mądrości starszych i uczyć się od nich.

Chciałem też zrozumieć, co dzieje się z moim światem.

Orlea, którą traktowałem bardziej jak przyjaciółkę niż krewną, doskonale rozumiała, co czuję i postanowiła nieco osłodzić mi gorycz ojcowskiej odmowy. Kiedy tylko starsi udali się na naradę, a ja zostałem stanowczo odprawiony i z całych sił starałem się nie rozpłakać, ciotka skinieniem głowy dała znak, żebym szedł za nią. Przeprosiła dziadka, który jako gospodarz stał w drzwiach pokoju, witając gości, i obiecała, że za chwilę dołączy, dodając jednoczenie, by na nią nie czekali. Dziadek skinął głową, jednocześnie uśmiechając wyrozumiale, a Ori powiodła mnie na szeroki taras, rozciągnięty nad dachem naszego domu; mało kto w osadzie mógł sobie pozwolić na taki luksus.

– Barhunie… – Gdy tylko znaleźliśmy się na miejscu, Orlea zwróciła się do mnie pełną, męską wersją mojego imienia. Aż zadrżałem; tak dostojnie, a jednocześnie obco i złowrogo zabrzmiało to słowo. I choć od dawna po cichu marzyłem o dniu, w którym usłyszę, jak ojciec po raz pierwszy wypowie je na głos, uznając tym samym, że jego syn stał się już dorosły, w tamtej chwili oddałbym wszystko, by ciotka nazwała mnie po prostu Barim, tak jak zwykle. Ale Orlea nie zwracała się do chłopca, którym przecież byłem, tylko do mężczyzny, którym miałem się dopiero stać. Albo już się stawałem. Zrozumiałem to natychmiast i mimo niemal zabobonnego lęku, którego doznałem, spojrzałem w brązowe, zazwyczaj roześmiane oczy Ori tak poważnie i twardo, jak tylko potrafiłem. Ta manifestacja dorosłości rozbawiła ją, ale też i wzruszyła. Jednak nie pozwoliła, by emocje w jakikolwiek sposób wyrwały się poza roziskrzone dumą spojrzenie.

– Barhunie – powtórzyła po chwili – czy możemy oczekiwać twojej rady i pomocy teraz, w godzinie potrzeby?

– Wysłucham cię, czarodziejko Orleo z rodu Atterana – odparłem formalnie, składając przy tym równie formalny ukłon.

– Słuchaj zatem, Barhunie, synu Tobariego z rodu Atterana, czarodzieju! – Ori odwzajemniła ukłon. Na tarasie nie było nikogo prócz nas, więc cały ten ceremoniał był nie tylko niepotrzebny, ale wręcz komiczny, a mimo to oboje potraktowaliśmy go bardzo poważnie.

– Wiem, że chciałbyś wziąć udział w naradzie i być przydatny rodzinie, więc będziesz… ale tutaj, na zewnątrz.

– Tutaj? Ale… Ale do czego?

– Chciałabym, żebyś nas strzegł… Tak – dodała po chwili, odpowiadając na moje nieme pytanie. – W domu nikt nam nie zagraża, lecz tutaj czyhają potężni wrogowie.

– Ci, którzy atakują osadę? – upewniłem się.

– Nie tylko oni… Cokolwiek się tutaj dzieje, ma związek z magią, więc mieszkańcy podejrzewają o to całą naszą rodzinę… Oczywiście nie wszyscy – uspokajająco zacisnęła dłoń na moim ramieniu, gdy spostrzegła, jakie wrażenie wywarły jej słowa – a i ci, którzy tak myślą, na razie jeszcze za bardzo się nas boją, by wziąć sprawy w swoje ręce. Ale jeśli czegoś nie zrobimy, to wkrótce wszystko się zmieni. A kto wie, może już teraz znalazłby się ktoś na tyle śmiały i głupi, by zakraść się do naszego domu i spalić go albo spróbować strącić w przepaść z nami wszystkimi w środku. Dlatego potrzebujemy strażnika, który nie dopuści w pobliże domu nikogo; ani obcego, ani przyjaciela. Będziesz więc tym jedynym, który stanie dzisiaj między rodziną a jej wrogami i, jeśli przyjdzie taka potrzeba, oddasz życie broniąc jej. Jeśli ktoś, ktokolwiek, spróbuje się zbliżyć, odpraw go. Jeśli nie będzie chciał odejść, nie wahaj się użyć magii i wołaj nas natychmiast. A razie otwartego ataku… Będziesz potrafił zabić człowieka, Barhunie?

Ori od zawsze wiedziała, jak ze mną rozmawiać, by osiągnąć swój cel. Tym razem było nim wyłącznie poprawienie mi samopoczucia, a ciocia, choć nie kłamała o grożących nam niebezpieczeństwach, jednak wyraźnie przesadzała z powagą misji, którą chciała mi powierzyć. Oboje doskonale zdawaliśmy sobie z tego sprawę, ale i tak byłem pod zbyt wielkim wrażeniem jej ostatnich słów, by odpowiedzieć, więc tylko skinąłem głową.

– Wiedziałam, że mogę na ciebie liczyć. A teraz wybacz, czekają na mnie… I nie martw się – szepnęła konspiracyjnie, tym razem nie próbując już ukryć uśmiechu – opowiem ci później o wszystkim tak dokładnie, że uśniesz z nudów.

 

Moja warta trwała niemal do samego wieczora i była przeraźliwie nudna. Co prawda wielu mieszkańców Wiszącej Osady, przemykających w sobie tylko znanych sprawach po pajęczynach linowych mostów łączących ze sobą poszczególne budynki, zatrzymywało się na chwilę i wpatrywało w nasz dom, ale na ich twarzach widziałem wyłącznie ciekawość i nadzieję, że ród Atterana znów zdoła ocalić ich przed złem tego świata. Nikt jednak nawet nie próbował się do nas zbliżyć.

Ori dotrzymała słowa. Kiedy zebranie się skończyło i starsi wioski odeszli do swoich domów – równie zasępieni i milczący jak o poranku, jednak zdecydowanie bardziej zmęczeni – przyszła na taras, niosąc w ręku kolację dla nas obojga, i zdała relację z narady. Nie trwało to jednak długo, bo tak naprawdę nie było za bardzo o czym opowiadać. Wszyscy zgadzali się, że zostaliśmy ofiarą napaści i że wróg dysponuje naprawdę potężną magią. Nikt nie wiedział jednak, kim może być i czego od nas chce. Co gorsza, nawet Kurmet nie był w stanie wymyślić, jak się przed nim bronić.

Ustalono więc tak naprawdę tylko jedno: jak najszybciej trzeba posłać kogoś w Mrok, by spróbował odnaleźć wroga i czegoś się o nim dowiedzieć.

– Zdecydowaliście już, kto pójdzie?

– Tak, ja. – Ori odparła obojętnie, przełykając kawałek omleta.

– Ty!? Ale chyba nie w pojedynkę!?

– Nie, oczywiście że nie… Przecież i tak byś mnie puścił samej, prawda? – Ciocia mrugnęła porozumiewawczo i roześmiała się serdecznie, widząc moją ogłupiałą minę, mającą wyrażać jednocześnie wszystkie uczucia, które mną targały: niedowierzanie, radość, dumę i przerażenie, więc, w rezultacie, zapewne nie wyrażającą zupełnie nic.

 

Byliśmy gotowi do drogi na długo przed świtem. Zależało nam bowiem, by znaleźć się w Mroku, nim ten na powrót zostanie zepchnięty do swojego mglistego królestwa przez nadchodzący dzień. Powinniśmy wyruszać, jednak matka nie chciała wypuścić mnie z objęć i błagała zarówno ojca jak i dziadka, by zmienili decyzję. Kurmet odpowiedział jednak krótko:

– Sirel, wiesz dobrze, że to nie nasze postanowienie. Bari, jesteś pewien, że chcesz iść?

– Tak, dziadku – odparłem bez wahania, choć serce pękało mi na widok łez matki.

– Zatem ustalone – dodał ojciec. – Siri, puść go, jest już prawie mężczyzną, nadszedł jego czas.

Mama westchnęła i uwolniła mnie ze swoich objęć. Bałem się spojrzeć jej w oczy, obawiając się, że dostrzegę w nich niemy wyrzut, może nawet oskarżenie o zdradę, ale ona westchnęła tylko, przytuliła mnie jeszcze raz, bardzo mocno, i powiedziała:

– Bezwzględnie słuchaj Ori, bądź ostrożny i zachowuj się grzecznie, dobrze?

– Mamo…!

– No i najważniejsze: wróć z totemem wartym najwspanialszej z pieśni.

 

I tak oto wstąpiłem na Drogę Totemów.

 

W czasach praojców, gdy wciąż byliśmy Ludem Ziemi, totemy zapewniały nam opiekę przodków i przyjaznych bóstw. Okazało się jednak, że czasem to za mało, więc nauczyliśmy się zdobywać je również na pokonanych wrogach, których zniewolone duchy muszą chronić właściciela totemu i wspierać go w walce.

 

Zostaliśmy opuszczeni na sznurowej drabince na niewielką, pogrążoną w wiecznej mgle, więc zupełnie niewidoczną z dołu, skalną platformę, unoszącą się jakieś trzydzieści stóp nad ziemią. Tutaj Ori pokazała mi ukrytą między skalnymi pęknięciami, cienką jak pajęczyna nitkę, której pociągnięcie uruchamiało dzwon sygnalizacyjny w osadzie. Ciocia zachęciła, bym pociągnął ją dokładnie cztery razy, bardzo delikatnie. Znak ten mówił bowiem, że jesteśmy na platformie i wszystko z nami w porządku. Każdy inny oznaczał kłopoty lub niebezpieczeństwo. Nie usłyszeliśmy dzwonu, ale po chwili drabinka powędrowała w górę; szybko i bezszelestnie – sygnał został odebrany.

Dalszą drogę w dół pokonaliśmy pieszo, schodząc po ścieżce, której znalezienie było praktycznie niemożliwe nawet w pełnym dziennym świetle, jeśli ktoś nie wiedział, gdzie jej szukać.

Dla mnie była to pierwsza w życiu wyprawa w Mrok i pewnie nigdy nie zdołałbym zejść, ale Orlea stąpała po śliskich skałach bez wahania, od czasu do czasu zatrzymując się tylko, by wskazać kilka charakterystycznych punktów, które w przyszłości miały mi umożliwić samodzielne odnajdywanie drogi.

Nie wszystkie z nich zapamiętałem.

 

– Co teraz? – wyszeptałem, gdy już znaleźliśmy się bezpiecznie na ziemi.

Rozglądałem się chciwie dookoła, jednak Mrok pilnie strzegł swoich tajemnic i jedyne, co udało mi się dostrzec poprzez opary mgły, to upiorne sylwetki wieliści i potężnych, strzelistych drzew sabari. Szybko zrozumiałem, że to splątane gałęzie tych olbrzymów są odpowiedzialne za to, iż Mrok jest Mrokiem – praktycznie nie przepuszczały bowiem słonecznego światła i nie wypuszczały przesycającej powietrze wilgoci, skraplającej się w zimną, lepką mgłę.

– Udamy się do Miasta Gałęzi, zasięgnąć rady i języka. Postaraj się być cicho, wypatruj niebezpieczeństw i nie dopuść, bym straciła ci się z oczu.

– Jakich niebezpieczeństw mam wypatrywać?

– Pamiętasz, czego cię uczyłam? Tutaj może zabić nas wszystko, nawet powietrze. Najgroźniejsze są jednak żywe istoty, bo bagien, trujących oparów i pułapek rozmieszczonych przez ludzi można uniknąć, a z niektórymi bestiami będziemy mieli jakiekolwiek szanse, tylko jeśli w porę dostrzeżemy niebezpieczeństwo. Tak więc zwracaj uwagę na każdy, najmniejszy nawet ruch.

 

Droga do Miasta Gałęzi nie była zbyt długa, a my poruszaliśmy się najszybciej jak to tylko było możliwe, nie robiąc przy tym zbędnego hałasu i nie tracąc czujności. Wydawało mi się jednak, że nasza wędrówka trwa już od wielu godzin i nigdy się nie skończy. Albo może, że czas się zatrzymał, a my, mimo nieustających wysiłków, nawet na krok nie oddaliliśmy się od Wiszącej Osady. W Mroku niewprawne oko nie było bowiem w stanie dostrzec ani upływu czasu, ani różnic w uśpionym we mgle krajobrazie. Nie było tutaj też żadnych widocznych ścieżek czy jakichkolwiek innych śladów życia – najmniejszy nawet ruch czy dźwięk nie zakłócał upiornego spokoju Mroku. A mimo to czułem wyraźnie, że las żyje i czeka przyczajony, jakby chciał się ukryć przed niebezpieczeństwem, albo… cierpliwie czyhał na swoją ofiarę.

Orlea, w towarzystwie starszych braci, zapuszczała się jednak w tę dzicz od najmłodszych niemal lat, szczyciła się więc, że jest doskonałym tropicielem, myśliwym i przewodniczką. A przy tym jej magiczna moc była równie potężna, choć bardziej subtelna, co moc każdego z jej braci, z wyjątkiem może wuja Haruna, bohatera osady, którego najcenniejszymi totemami były: naszyjnik z kłów leśnego smoka i kostur Gurino – potężnego maga z wrogiego nam plemienia Borsuków.

Ciotka zmierzała więc pewnie do celu, nie zdradzając przy tym najmniejszych nawet oznak strachu czy choćby niepokoju, który z mojego serca powoli wysysał całą odwagę. A tej, jak się okazało, nie miałem aż tyle, ile chciałbym z siebie wykrzesać.

Kiedy wreszcie dotarliśmy w pobliże Miasta Gałęzi, przewodniczka zatrzymała się nagle i złapała mnie za ramię. Byłem wtedy już bliski paniki i chyba tylko obecność pewnej siebie Ori, która cały czas obserwowała mnie czujnie choć bardzo dyskretnie, sprawiała, że nie upadłem na duchu zupełnie. W tamtej jednak chwili, widząc konsternację na jej twarzy, spodziewałem się już tylko najgorszego.

– Czujesz coś? – zapytała szeptem, odciągając mnie od własnych, ponurych myśli.

Zamknąłem oczy, by, wyłączywszy jeden zmysł, wzmocnić pozostałe, tak jak mnie tego uczono, a potem wziąłem głęboki, nieśpieszny oddech.

Poczułem wyraźny zapach lasu – zapach, który miałem pokochać już na całe życie; butwiejące liście i żywicę, opary mgły, zimne i nieprzyjemne, oraz woń dymu… Nie, nie dymu – uświadomiłem sobie niemal natychmiast – spalenizny.

Podzieliłem się swoimi spostrzeżeniami z Ori, a ona z aprobatą kiwnęła głową. Nie pochwaliła mnie, niestety, jednym ze swoich uśmiechów, lecz pozostała zamyślona. Po chwili szepnęła:

– Zapach unosi się od strony miasta, a do niego zostało nam jeszcze niemal ćwierć mili. Jakie z tego wnioski, Bari?

– Jeśli rzeczywiście zapach pochodzi z miasta – odparłem po chwili – to ogień musiał być potężny. Być może spłonęła nawet cała osada… Ktoś ich napadł?

– Tak przypuszczam. Jak dawno temu?

– Nie czuć już dymu, więc ogień wygasł. Zapach spalenizny jest jednak wyraźny nawet z tej odległości więc… – pokręciłem bezradnie głową. – Nie wiem, jak zachowuje się ogień w Mroku. Tu jest bardzo wilgotno, więc pewnie wszystko pali się wolniej… – spojrzałem na ciotkę pytająco.

– Ale też łatwiej gaśnie – dopowiedziała. – A we mgle zapach utrzymuje się znacznie dłużej. Myślę, że pożar wybuchł wczoraj lub nawet przedwczoraj, więc napastnicy najprawdopodobniej już odeszli. Mimo to musimy być jeszcze bardziej ostrożni.

– A jeśli to nie Miasto Gałęzi? – zapytałem, trzymając się resztek nadziei. W końcu Wiewióry byli jednymi z bardzo nielicznych naszych przyjaciół i najważniejszym partnerem handlowym. Ich zagłada byłaby prawdziwą klęską i dla Wiszącej Osady.

– W tym lesie nie ma suchych drzew, które mogłyby zająć się ogniem, a innych osad w pobliżu nie ma. – Ori rozwiała moje nadzieje. Potem dodała, jednak bez przekonania: – Ale może nie wygląda to tak źle, jak nam się wydaje… Chodźmy!

Rzeczywistość faktycznie okazała nie taka zła, jak przypuszczaliśmy – była znacznie gorsza.

Z każdym krokiem smród spalenizny się nasilał, a gdy stanęliśmy u podnóża osady, która w gruncie rzeczy była kopią naszej, tyle że umieszczoną na drzewach, a nie na skałach, i znacznie ludniejszą… przynajmniej jeszcze do niedawna, stał się niemal nie do zniesienia. Tym bardziej, że teraz wzbogacała go woń mięsa; jednocześnie zwęglonego i już gnijącego. Całości dopełniał zapach ludzkich wnętrzności niedawno rozwleczonych między drzewami – leżących na ziemi ciał było bowiem tak wiele, że nawet padlinożercy ukryci w Mroku nie byli w stanie zeżreć wszystkiego w ciągu jednego czy dwóch dni. Kilka przypominających dzikie psy zwierząt nawet teraz kręciło się na pobojowisku i walczyło o najlepsze kąski albo ogryzało kości.

Nie wytrzymałem i zwymiotowałem głośno, a do oczu napłynęły mi łzy. Psy usłyszały mnie i zaczęły się zbliżać, jeżąc sierść i warcząc groźnie. Najwyraźniej były gotowe walczyć o swój posiłek. A może po prostu rozsmakowały się w ludzkim mięsie i nabrały ochoty na świeższe kąski.

Ori niemal od niechcenia wymamrotała formułę pozwalającą skupić się jej na żywiole ognia, który postanowiła zawezwać, a po chwili największa z bestii stanęła w płomieniach. Nim reszta stada zniknęła we mgle, agonia basiora dobiegła już końca.

Natychmiast poszedłem za przykładem Orlei i spróbowałem podpalić jedno z uciekających zwierząt. Nagle ogarnęła mnie bowiem nieopisana wręcz wściekłość oraz żądza mordu i zemsty. Okazało się jednak, że wywołanie ognia zdolnego trawić żywą istotę jest o wiele trudniejsze niż podpalenie żagwi czy suchej szczapy, więc stwór, którego obrałem sobie za cel tylko zawył krótko, boleśnie, a potem pomknął niezdarnie w las, skomląc przeraźliwie. Byłem rozczarowany, ale Ori mruknęła:

– Jak na pierwszy raz całkiem nieźle. Suczy syn najprawdopodobniej do wieczora i tak zdechnie od poparzeń i z bólu. Ale twoim Totemem się, niestety, nie stanie; nie mamy czasu, żeby podążać jego tropem. – Orlea przy pomocy kolejnego zaklęcia zgasiła wciąż tlące się truchło, a potem zmiażdżyła butem na wpół otwartą szczękę bestii i niedbale wrzuciła jeden z ułamanych kłów do przytroczonej do pasa sakiewki. Kolejny Totem. – Czujesz się już lepiej?

– Zdecydowanie – przyznałem. I była to prawda; użycie magii wymaga absolutnej koncentracji na którymś z żywiołów, więc przywołanie ognia pomogło mi oczyścić umysł i serce ze strachu i obrzydzenia. Nagle zdałem sobie jednak sprawę, dlaczego moja magia okazała się nieskuteczna: rozproszył mnie gniew.

Wymarłe czy nie, Miasto Gałęzi wciąż było doskonale ukryte wśród liści i we mgle, więc z ziemi nie byliśmy w stanie oszacować, jak bardzo jest zniszczone i czy ktoś tam ocalał, a Ori nie chciała tracić czasu na żmudną wspinaczkę.

– Lepiej przeszukajmy okolicę. Napastnicy nie mogli zniknąć bez śladu, zwłaszcza, jeśli zabrali ze sobą jeńców.

– Myślisz że Wiewióry trafili w niewolę?

Ori kiwnęła głową.

Ruszyliśmy więc w głąb terytorium osady, a mgła odsłaniała przed nami coraz więcej zwęglonych i rozszarpanych ciał. Gdzieniegdzie walały się też resztki spalonych budynków, a nawet kilka ściętych drzew ze strawionymi ogniem koronami. Smród stawał się nie do zniesienia, więc zwymiotowałem jeszcze kilkakrotnie, a i Ori w końcu się poddała i ulżyła trzewiom.

Wreszcie jednak wyszliśmy poza obszar Miasta Gałęzi i trafiliśmy na wyraźny trop dużego oddziału, prowadzący gdzieś dalej w przeklęty Mrok.

– Jest tak, jak myślałam – rzekła w końcu Ori. – Trupów jest bardzo wiele, ale z pewnością nie leżą tutaj wszyscy mieszkańcy osady. Może nawet nie połowa, a wątpię, by reszta zdołała uciec lub się ukryć, skoro nawet w swoich domach nie byli bezpieczni. Może niektórzy, ale na pewno nie wszyscy… Ruszajmy!

– Chcesz iść za bandytami?

– Oczywiście. Przecież na tym polega nasze zadanie!

– Więc myślisz, że za… – zabrakło mi słów więc tylko wskazałem ręką za siebie – za to odpowiadają ci sami ludzie, którzy napadli na nas?

– Jestem tego prawie pewna – odparła, ruszając po śladach. – Nie jestem za to przekonana, czy to rzeczywiście byli ludzie. Nie zauważyłam żadnych zwłok, które jakoś wyraźnie odróżniałyby się od trupów Wiewiór, a przecież oni się zajadle bronili. Widziałeś przecież, te wszystkie strzały, włócznie i miecze… Poza tym tutaj też użyto magii tak potężnej, że nie jestem sobie tego w stanie nawet wyobrazić.

 

Następne godziny ciągnęły się niczym najgorszy koszmar. Trop wciąż był wyraźny, zwłaszcza, że od czasu do czasu znajdywaliśmy upiorne drogowskazy w postaci zwłok, najczęściej dziecięcych, co tylko potęgowało ponurą, przerażającą atmosferę Mroku. Po wypróżnieniu żołądka szybko zaczął doskwierać mi głód, ale z całą pewnością nie przełknąłbym nawet kęsa, zwłaszcza, że naszym głównym prowiantem było suszone mięso, więc męczyłem się okrutnie.

Kiedy jednak Mrok zaczął się pogłębiać, zwiastując nadejście nocy, najdłuższej, jaką miałem przeżyć w całym swoim życiu, osiągnęliśmy wreszcie nasz cel – obozowisko, bo z całą pewnością to było tylko obozowisko, wroga.

Po cichutku wspięliśmy się na rosnący w pobliżu wieliść i obserwowaliśmy otoczenie.

Kupa niewielkich, bezkształtnych namiotów rozrzuconych bez żadnego porządku, szpeciła ogromną polanę, którą najwyraźniej zupełnie niedawno wyrąbano w środku puszczy. Powalone drzewa leżały na wielkim stosie na tyłach obozu, a ich gałęzie służyły za paliwo do licznych, choć niewielkich ognisk, przy których snuły się milczące cienie. Na samym środku polany stała wysoka palisada z bramą ryglowaną od zewnątrz – więzienie, w którym przetrzymywano jeńców. Na dwa najwyższe pale, do których zamontowane były skrzydła bramy, zostali nabici ludzie. Jeden z nich wciąż się jeszcze ruszał, a ja ku swemu przerażeniu, rozpoznałem Elg, żonę Bardila; dobrą, łagodną kobietę, której całym światem był mąż i maleńkie dzieci, teraz być może martwe i szarpane przez dzikie psy.

Znów zawrzał we mnie gniew i chęć mordu, nieskończenie potężniejsza niż przedtem. Jednak nim zdołałem zrobić cokolwiek głupiego, Ori szturchnęła mnie w bok i przecząco pokręciła głową, a potem wskazała na rozbity obok palisady, znacznie większy namiot, obłożony skórami dzikich zwierząt. Przed odchylonym wejściem płonęło duże, jasne ognisko, przy którym grzał się… demon.

Istota była ogromna; ludzkie czaszki wieńczące łańcuchy, którymi ciasno oplotła swoje nagie ciało, wydawały się przy niej nie większe od dorodnych jabłek. W blasku ogniska skóra demona mieniła się barwą niebieskawosiną, jak u topielca, który zbyt długo przebywał w wodzie. Niemal ludzka twarz wykrzywiała się w paskudnym uśmiechu, a z ust wystawały – widziałem to nawet z tak dużej odległości – wielkie jak u smoka zębiska. Najdziwniejsze jednak było to, że od pasa w dół stwór składał się wyłącznie z dymu, czy może mgły; jakby ze swoich trzewi wypluł go sam Mrok, i unosił się nieznacznie nad ziemią.

Widok demona natychmiast ostudził mój zapał i odebrał całą odwagę. Siedzieliśmy więc na drzewie, zupełnie bezradni, bojąc się nawet szeptać. Ori próbowała liczyć wrogów i zapamiętać jak najwięcej szczegółów, które mogłaby potem przekazać starszyźnie – w końcu naszą misją było przeprowadzenie zwiadu, a nie walka z demonami – ale wiedziałem, że – tak jak ja – nie może pogodzić się z myślą, iż miałaby stąd odejść i porzucić naszych ludzi.

Oczywiste bowiem było, że innej szansy na ocalenie mieć nie będą – starszyzna zarządzi raczej ucieczkę całej osady, niż zdecyduje się wysłać ludzi do walki. Zresztą, gdyby nawet, to szanse na zwycięstwo byłyby nikłe – nie jesteśmy wojownikami – a dla wielu jeńców i tak będzie już za późno.

Nagle na polanie coś zaczęło się dziać. Sługusy demona ustawiły się w wielkim kręgu, a on sam stanął niemal pośrodku i uniósł rozłożone ręce. Po chwili tuż przed nim zmaterializował się jeden z domów z naszej osady. Żołnierze wbiegli do środka i po chwili wywlekli dwoje starszych ludzi, których znałem, ale tylko widzenia. Starzec próbował się bronić, a jego żona krzyczała. Potwór zaledwie spojrzał na tę parę i wykonał wzgardliwy gest, jakby odpędzał robactwo. W dwa uderzenia serca oboje jeńcy byli już martwi.

– Na wszystkich bogów! – jęknąłem. – Musimy coś zrobić!

– Nie, Bari. Jeszcze nie. Spójrz, przygotowuje się do ściągnięcia kolejnego domu! – I rzeczywiście; ciała i budynek, przypominający teraz pustą skorupę wyniesiono poza krąg, a demon znów zaczął się koncentrować.

– Tym bardziej musimy go powstrzymać!

– Nie teraz! Zauważyłeś, ile sił stracił podczas wykonywania tego zaklęcia? Nie wiem, jakiego rodzaju jest to magia, ale kosztuje go bardzo wiele mocy. Kiedy użyje czaru ponownie, będzie wyczerpany. Wtedy go zaatakuję, a ty uwolnisz jeńców i poprowadzisz ich do lasu, a potem wrócicie do Wiszącej Osady.

– Ale…

– To nasza jedyna szansa!

– Nie pozwolę, byś walczyła z nim sama!

– Obiecałeś mnie słuchać, pamiętasz?

– Nie!

– Bari…

– Uwolnię ich, a potem ci pomogę… Szybko, musimy ruszać!

Nie czekając na odpowiedź Ori, zacząłem się zsuwać z drzewa. Demon ściągnął bowiem właśnie kolejny dom i naprawdę wyglądał na wyczerpanego. Nie zwracałem uwagi na to, co się dzieje w kręgu, tylko pędziłem do palisady. Skupiłem się na wezwaniu żywiołu wody, a gdy mi się to udało, zamroziłem skobel bramy. Następnie skupiłem się raz jeszcze i wykonałem ten sam czar, celując jednak w strażników. Używanie magii wody w takich warunkach było o wiele prostsze i mniej energochłonne, a jej działanie na żywe istoty – pełne przecież płynów – znacznie mocniejsze niż w przypadku innych żywiołów. Tak jak uczyła mnie ciocia, zacząłem od ust, by wróg nie miał możliwości nawet krzyknąć. Zaklęcie objęło jednocześnie trzech wojowników, w ciągu chwili zamieniając ich w słupy lodu. Jednemu z nich wyrwałem z martwej ręki włócznię uderzyłem nią w zamek, a ten rozpadł się niemal bezgłośnie. Pociągnąłem jedno ze skrzydeł bramy, krzyknąłem do zgromadzonych w środku ludzi: „Uciekajcie!” i przestałem się nimi interesować.

Ze strony placu słyszałem bowiem śmiech potwora i przekleństwa Ori. Demon wymachiwał łańcuchami, a ciotka robiła uniki, próbując jednocześnie trafić go nożem – jedyną bronią, jaką uznają czarodzieje – i różnymi zaklęciami. Demon nic sobie jednak nie robił z jej magii, a ostrza unikał bez problemu. Nawet skrajnie wyczerpany był dla Orlei zbyt potężnym przeciwnikiem.

Żołdacy nadal stali w kręgu, z rozbawieniem obserwując ten pojedynek, więc nikt nie zauważył ucieczki jeńców, ani tego, że powoli skradam się w ich stronę.

W końcu stwór trafił Orleę jedną z wirujących czaszek prosto w pierś. Kościana kula rozpadła się na kawałki, a dziewczyna bluznęła krwią i opadła na kolana. Demon zbliżał się do niej niespiesznie, sunąc w powietrzu, a ja zrozumiałem, że mam tylko chwilę, by coś zrobić.

Ścisnąłem mocniej włócznię i wypowiedziałem zaklęcie, a potem rozepchnąłem zaskoczonych żołnierzy i przyskoczyłem do demona, krzycząc „Giń!”. Zaatakowałem, celując prosto w serce, a stwór zareagował dokładnie tak, jak modliłem się, by zareagował: niedbałym ruchem ręki odbił broń. Lecz w tej samej chwili górna połowa lancy, zmieniona wcześniej w sopel lodu, rozpadła się na drobne kawałki, a ta jej część , która pozostała mi w ręce, z całym impetem wbiła się w ciało wroga. Rana, choć głęboka, nie była śmiertelna, ale wystarczyła, by demon zamarł na chwilę, zaskoczony. Wykorzystałem ten fakt i rzuciłem nożem, trafiając prosto między oczy bestii – tego też nauczyłem się od Ori.

Stwór spojrzał na mnie jakby z niedowierzaniem, a potem rozwiał się niczym mgła rozpędzona przez silny wiatr. Ciężkie łańcuchy, które dotąd spowijały ciało potwora, opadły z metalicznym brzękiem na ziemię, a ja przypadłem do Orlei, zupełnie zapominając o pozostałych nieprzyjaciołach. Ci stali jednak ogłupiali, najwyraźniej nie mogąc uwierzyć w to, co się właśnie stało. A gdy po chwili między nich wpadli oswobodzeni jeńcy – Wiewióry i nasi, a także Borsuki i przedstawiciele innych plemion, których nie rozpoznawałem, a które najwidoczniej już przestały istnieć – i zaatakowali, uzbrojeni głównie w pięści i gałęzie, najeźdźcy rzucili się do ucieczki. Nie wszyscy jednak zdołali ujść, a ci, którzy padli pod ciosami swoich niedawnych więźniów, również rozpłynęli się w powietrzu niczym złe sny w blasku poranka.

– Oni wrócą, prawda? – zapytałem.

– Tak, ale nie myśl teraz o tym… – Z ust Ori spływały dwie cienkie strużki krwi, a mówienie przychodziło jej z wyraźnym trudem – Jestem z ciebie bardzo dum… na, Barhunie, synu Tobariego. – Następnie wskazała na leżące w wydeptanej trawie łańcuchy i rzekła: – Zdobyłeś dzisiaj naprawdę wspaniały Totem.

Potem westchnęła cicho i zamknęła oczy, a na jej ustach rozkwitł pogodny uśmiech.

Koniec

Komentarze

Cieszę się, że się udało :) Postaram się przeczytać dziś, ale trochę później :)

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Zgubiłeś trochę przecinków i kropek, a niektóre zdania to potwory, jeśli chodzi o długość. Masz parę niezręczności:

Po chwili w końcu stwór trafił Orleę

Ci stali jednak, ogłupiali, najwyraźniej nie mogąc uwierzyć w to, co się stało. Kiedy jednak oswobodzeni jeńcy ← unikaj jednak, to nieładne słowo, a używasz go często. Powtarzasz też w paru miejscach być.

Gdzieś źle użyłeś średnika. Jest już zbyt późna godzina, nie znajdę. Generalnie średniki utrudniają lekturę, tak mnie ostatnio pouczano, więc dzielę się nauką.

 

 

Poza tym – piękny tekst :)

"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia

Śpioszko, czekam zatem niecierpliwie.

 

Naz, danke very much bardzo.

 

Co do baboli, to że są – wiem, spieszyłem się jak na święto lasu.

Co do średników natomiast, to nawet jeśli utrudniają czytanie (z czym sie nie zgadzam), to z pewnością ułatwiają pisanie, zwłaszcza “potworów”. A że zarówno te średniki jak i potwory kocham jak własne, to w tej kwestii i tak pewnie pozostanę zdeklarowanym nieukiem. Taka karma.

 

Peace!

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Też je lubię. Ale mnie zbito po głowie i zakazano używać. 

"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia

Dobra fabuła, niezły klimat i warsztat.

Dialogi nie przekonują.

Nie podobała się narracja młodego bohatera, jego przemyślenia i odczuwania. Może jestem za stary, a bohater zbyt niedoświadczony, by nie rzec infantylny?

 

.​

 

Ignorancja to cnota.

Przeczytałam prawie jednym tchem (prawie, bo w pracy i raczej po kryjomu, ale o tym sza!). Rzeczywiście kilka zdań-tasiemców po drodze minęłam, ale nie spowolniły mnie w czytaniu, więc problemu nie widzę. Tu bym mogła się za to czepnąć: 

Ciężkie łańcuchy, które dotąd spowijały ciało potwora, opadły z głuchym łoskotem na ziemię,

Łańcuchy kojarzą mi się raczej z brzękiem, niż głuchym łoskotem.

 

Ale to drobiazgi :) Tekst – bajka! W sensie, że pięknie napisany, świat przedstawiony tak, że obrazy miałam przed oczami jak żywe. I podobało mi się zejście do podnóży skał, to wejście w inny świat. Lud łagodny, odniosłam wrażenie, że taki trochę beztroski, postaci ciepłe (no, poza demonem), ale jednak tekst jest bez zbędnej słodyczy, bardzo dobrze wyważony. 

 

Dalej się już nie wymądrzam, tylko powtórzę jeszcze raz – szalenie się cieszę, że napisałeś i opublikowałeś to opowiadanie :) 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Przeczytałem. Przykro mi to pisać, ale czytałem Twoje, znacznie lepsze teksty. Pozdrawiam.

Panowie wybaczą, ale mama starała się mnie wychować na gentlemana i choć nie wyszło jej to – jak widać – zbyt dobrze, to jednak pewnych manier nabrałem. Jedną z nich jest bardzo niefeministyczne przepuszczanie kobiet przodem.

Śpioszko, dziękuję za wizytę, tak miły memu (napisałem “menu” – widać śniadanie chodzi mi już po głowie/a każdy wie, że najlepszy na śniadanie jest obiad/) sercu komentarz, a szczególnie za to, że ryzykowałaś dla mnie burę od szefa, może nawet oberwanie linijką po łapkach.

Z łańcuchem masz oczywiście racje, a ja jeśli mam jakieś usprawiedliwienie, to tylko takie, że kiedy walczy się o każdą minutę, i to nie tylko z zegarkiem ale i własnym, wysiadającym już organizmem, to człowiek nagle nabiera ogromnej tolerancji dla własnej głupoty i wszystkojebliwości.

Już poprawiam.

I naprawdę bardzo się cieszę, że napisałem to opowiadanie. A jeśli wyszło “bajka”, to nic, tylko cieszyć się jeszcze bardziej, prawda?

 

Katastrofie, dzięki za wizytę i komentarz. Wiem jak rygorystycznym jesteś sędzią, więc bardzo sobie cenię każdą przychylną Twoją opinię.

Ale nie przydawaj sobie, proszę, wieku bez potrzeby – czas zrobi to za Ciebie. Za nas wszystkich zresztą.

 

Ryszardzie, mnie też jest przykro, ale przepraszałem za marnowanie Twojego czasu już w przedmowie, a staram się cenić swoje słowa, więc teraz nie zostało mi nic innego, jak powtórzyć starą cieniową mądrość: “Cieszę się, że są ludzie, którym moje teksty się podobają, ponieważ znaczy to, że są dobre, ale cieszę się też, że są ludzie, którym się one nie podobają, bo to znaczy, że mogą być jeszcze lepsze”. Jakoś tak to szło.

W każdym z razów serdecznie dziękuję za wizytę i równie serdecznie pozdrawiam. Mam też nadzieję, że więcej razy już Cię nie zawiodę.

 

Peace!

 

 

 

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Dobrze napisany, gładko czytający się tekst. Sam opis wyprawy w Mrok wywołał moje skojarzenie z Jądrem ciemności Conrada i Sercem Mroku Dukaja. Fabułą niezła, zakończenie mogłoby być odrobinę lepsze, ale i tak przeczytałem z zainteresowaniem.

Kiedy zaczynam czytać opowiadanie o trzeciej w nocy, i do tego na telefonie, bardzo rzadko docieram do końca. Twój tekst jednak trzyma i nie puszcza, a czyta się tak gładko i przyjemnie, że nie sposób przerwać. 

Podzielam zdanie Katastrofa, co do głównego bohatera: wydaje się dość infantylny i niedojrzały. Za to świetnie udało Ci się przedstawić duszną, “lepką” atmosferę Mroku, przez który wędrują bohaterowie. 

Sam pomysł ze złym demonem brużdżącym mieszkańcom Wiszącej Osady jest raczej prosty i ograny, podobnie dzielny, młody bohater, który, choć pozbawiony doświadczenia, pokonuje głównego złego. (Tak się dzieje w większości pozycji young adult, nie jest to oczywiście błąd, to tylko ja mam uczulenie na dzielnych młodocianych protagonistów xD)

 

Ich zagłada jest prawdziwą klęską i dla Wiszącej Osady.

Czemu w tym zdaniu nagle pojawia się czas teraźniejszy? Imho brzmiałoby lepiej, gdybyś zmienił na przeszły. 

 

…to upiorne sylwetki wieliści i potężnych, strzelistych, drzew sabari.

Zbędny przecinek przed “drzew”. 

 

Czytało mi się jednak bardzo dobrze, Twój styl jak zawsze zachwyca, dlatego z czystym sumieniem klikam bibliotekę. 

three goblins in a trench coat pretending to be a human

Jestem wzruszona, Cieniu, bardzo Ci dziękuję. ;-)

 

No i wyszło całkiem nieźle i mogę sobie tylko wyobrazić, jak wyglądałaby Droga Totemów, gdybyś nie musiał pisać w takim pośpiechu i w tak niesprzyjających okolicznościach.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Mnie się spodobało, ale powiem za Ryszardem: czytałam lepsze Twoje opowiadania. Wiem, kwestia czasu, ale to chyba nie wszystko. Według mnie poległeś na narracji pierwszoosobowej. Wkładając w usta małoletniego niektóre sformułowania, musisz się liczyć z faktem, że wyjdą mało wiarygodnie. I chyba tak się tutaj stało.

Ale czytało się płynnie i było ciekawie. 

Przed “albo” nie stawiamy przecinka, chyba że się powtarza.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

To pierwsze opowiadanie przeczytane przeze mnie na portalu i muszę przyznać, że jestem zachwycony :)

Fajnie skonstruowany świat, bohaterowie, fabuła. Wyprawa w Mrok trzyma w napięciu i aż chciałoby się żeby historia była dłuższa.

Komentarze! Dużo! Ładne! Dobrze!

 

Dalej na zasadzie Panie przodem:

 

Gravel,

i teraz już wiem, czemu tak niespokojnie spałem. Dziwię się tylko, że w ogóle spałem.

 

Ogólnie dostrzegam tu pewien dysonans między postrzeganiem bohatera. Ty i Katastroff mówicie – infantylny i niedojrzały, a bemik – nienaturalny, bo wypowiada teksty nieadekwatne do swojego młodego wieku. I teraz nie bardzo wiem, jak się bronić, bo kiedy powiem, że bohater w czasie, gdy działa się akcja powieści był przecież w sumie gówniarzem, więc to chyba dobrze, że wypadł na niedojrzałego, a jednocześnie zwrócę bemiczce uwagę na fragment:

Poczułem wyraźny zapach lasu – zapach, który miałem pokochać już na całe życie

Dosyć wyraźnie sugerujący, że narrator opowiada już z pewnej perspektywy czasu, to chyba nie wypadnę zbyt wiarygodnie, prawda?

Ależ pięknie się wkopałem! :)

 

Odnośnie wtórności fabuły, to masz moją pełną zgodę. Prawdą jest jednak, że ten tekst nie miał żadnej ambicji ponad tę, by w ogóle zostać napisany. Od początku miało to być też typowe przygodowe fantasy. Jednak w chwili, gdy zaczynałem pisać, pomysłu na fabułę nie miałem absolutnie żadnego. Ten wylęgnął się gdzieś po drodze, a efekt, jaki jest – każdy widzi.

Że wyszło typowe – jak to nazwałaś “yung adult” (ze słowem “adult” mam inne skojarzenia i bynajmniej nie współgrają one z “yung”;) – wiem. Że wyszła sztampa, też wiem. Starałem się to wszystko choć trochę złagodzić, odzierając scenę finałową z wszelkiego patosu i fajerwerków, żeby zamiast eposu o młodym superbohaterze ratującym świat przed złem, wyszła raczej opowieść o epizodzie z życia nie tylko Bariego, ale i świata, w którym żył; miejsca, gdzie wojny i kruche sojusze między różnymi plemionami są codziennością, a życie człowieka to tak naprawdę walka o przetrwanie, zarówno z drugim człowiekiem, naturą jak i – czasami – czymś gorszym. Zakończenie również miało służyć temu celowi; pokazać, że bynajmniej nie ma tu ani faktycznego happy endu ani nawet za bardzo miejsca na niego. Jak mi wyszło – to już Wam oceniać.

 

Błędy, oczywiście poprawię, póki ta bestia, Juror, nie widział. Dziękuję za łapankę i bardzo się cieszę, że opowiadanie Ci się podobało. Nie ogarniam tego, ale się cieszę.

 

Bemiczko, com napisał wyżej o wiarygodności bohatera, tego powtarzać może już nie będę. Dodam tylko, że ten zabieg był nie tylko świadomy, ale wręcz trochę cwaniacki i jako taki może spokojnie zostać niedopuszczony do materiału dowodowego.

Odnośnie “albo”, to – o ile się nie mylę, przecinek przed tym zwrotem dozwolony jest też, kiedy wyraźnie oddziela on zdanie podrzędne od nadrzędnego. Mogę się jednak mylić – ostatnio wchodzi mi to w nawyk – a nawet jeśli mam rację, to nie wiem, w jakimi miejscu zaistniała ta kontrowersyjna kreseczka, więc całkiem możliwe, że po prostu niestosownie drgnął mi palec.

Cieszę się, że jesteś usatysfakcjonowana lekturą, a jednocześnie boleję, że nie jesteś nią usatysfakcjonowana w pełni.

 

Miłe Panie, w tej liczbie i Ty, Śpioszko, bo zdaje się zapomniałem ukłonić Ci się wcześniej, serdecznie dziękuję Wam za głosy do biblioteki. Tym bardziej dla mnie cenne, że radośnie cierpię na nieskrywaną słabość do pióra każdej z Was, więc zaszczyt to dla mnie podwójny.

 

Reg, moja miła, w tym naszym duecie dziękowanie to jest akurat moja działka, więc upraszam uprzejmie o niepodbieranie mi zajęcia.

Z góry dziękuję,

(o, widzisz, jaka już mam wprawę?)

Twój Cień

 

I masz chyba rację: “Dobrze jest, nie ma źle, mogło być gorzej”, jak głosi jedno z moich najukochańszych ostatnio powiedzonek (wymyślone przez kogoś mądrego, kto, niestety, nie jest mną). Mogło być jednak lepiej i dużo lepiej. Ale że faktycznie mogło być – i byłoby, gdyby nie Ty – gorzej bądź znacznie gorzej, to nie narzekam, absolutnie.

Przepróżniaczyłem niemal cały czas, jakim dysponowałem, by sklecić coś na konkurs, więc nawet nie próbuję sobie wyobrazić, jak wyglądałoby to opowiadanie napisane porządnie – prawdopodobnie byłoby czymś zupełnie innym.

 

Belhaju, właśnie sprzedałeś mi Dukaja, dzięki! (choć pewnie i tak nie przeczytam w końcu, bo mam tyle książek na kolejce, że dawno zapomnę, nim wreszcie znajdę dla niego czas).

 

No i w końcu gość absolutnie specjalny, sicario.

Jestem naprawdę szczęśliwy i zaszczycony, że to od mojego opowiadania zacząłeś przygodę z naszym portalem, a jeszcze bardziej, że postrzegasz ten początek jako udany i przyjemny. Mam szczerą nadzieję, że zachęci Cię on do dalszego zgłębiania czeluści Nowej Fantastyki (zwłaszcza, ze są tutaj Autorki i Autorzy lepsi i dużo lepsi ode mnie – choć niewielu^^) i pozostania z nami na dłuuugo. A jeśli piszesz, to do podzielenia się z nami swoją twórczością.

 

Jeszcze raz dziękuję wszystkim za odwiedziny i komentarzy słów kilka, zwłaszcza, że tak cudnie łechcą moją próżność.

 

Kłaniam się, pozdrawiam i zapraszam ponownie.

 

Peace!

 

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Francusko brzmiący akcent, głodowe racje, układy polityków z obcymi, zryw wolnościowy… Ciekawe, bardzo ciekawe, i takie… aktualne. Dobrze napisane, utrzymywało uwagę, ogólnie przyjemna lektura. Jestem kontent. Powodzenia w konkursie. Greetings form simple “B”. :-)

Widzę Cieniu, że masz mocne nerwy. Ja nie skończyłem ostatniego czytania swojego tekstu przed dodaniem, bo stwierdziłem, że mogę nie zdążyć (wiesz, zegarki czasem się późnią). Twój przeczytam wkrótce, to się wypowiem.

Ja sobie włączyłem zegar atomowy londyński^^, i czekałem jak długo się dało, robiąc poprawki i modląc się o odpowiedź Reg. Czekałbym dłużej, ale nagle pomyślałem, że może NF nie ma takiego zegara fajnego…

 

Blackburnie, nie mam pojęcia skąd francusczyzna, ale fajnie, że fajnie. Mam pewne zaległości, więc zanim zajrzę do Was w odwiedziny mus mi odwalić dyżury. Ale zajrzę, jak i do innych – może nawet wszystkich – tekstów konkursowych.

 

Dzięki za wizytę.

 

Prace!

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Cieniu, ale zobacz jak ładnie wybrnąłeś z problemu niewiarygodności głównego bohatera. Infantylne przemyślenia można zwalić na młody wiek Bariego, a sposób wypowiadania na to, że w chwili opowiadania historii może być już dziadkiem ze skłonnościami do patosu ;D

Poza tym: cieszę się, że komentarz sprawił Ci freudę równie wielką, co mi czytanie Twojego opowiadania ;)

three goblins in a trench coat pretending to be a human

No jak to… Gdzieś tam było o francuskim akcencie. Matko… czyżbym coś pomieszał. Mam nadzieję, że nie. Eh, nie mam teraz czasu tekstu przejrzeć.

Blackburnie, mam wrażenie, że nie przeczytałeś, Drogi Totemów, natomiast jesteś po lekturze opowiadania  SHADZIOWATEGO http://www.fantastyka.pl/opowiadania/pokaz/15699. Tam jest zdanie, które pewnie zapadło ci w pamięć:

– Numer więźnia – ryknął niski, wątły jegomość w żółtym mundurze i zajrzał do smartfona. Mówił po polsku, choć z akcentem przypominającym francuski.

 

Jestem przekonana, że Twój komentarz trafił pod niewłaściwe opowiadanie, stąd konsternacja Cienia i Twoja. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

O nieeee, Marsz rację! Jak ja to zrobiłem? 0_0 Najmocniej przepraszam. Komentarz nie pod tym opowiadaniem. Ależ mi wstyd. Cieniu, oczywiście przeczytam i mam nadzieję, że drugi raz z siebie głupka nie zrobię. :(

Nie martw się Blackburnie, to się zdarza.

Zamieściłam kiedyś komentarz pod niewłaściwym opowiadaniem, a potem, chcąc naprawić błąd, pod jeszcze całkiem innym. Skutek był taki, że trzy opowiadania miały ten sam komentarz. Byłam wtedy początkującą użytkowniczką, ale autorzy okazali się wyrozumiali. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Reg, dziękuję, że zauważyłaś i słowa pocieszenia. <cały czas uderza głową w biurko> ;-)

No, ale już nie robię więcej zamieszania… Wieczorem przeczytam opowiadanie.

Blackburn, Bracie, nic się nie przejmuj, oszczędzaj głowę, mebla i własne sumienie, bo jakkolwiek srogo się ubawiłem na Twój koszt, to jednak zdecydowanie nie Twoim kosztem; życie po prostu, każdemu (nawet, jak widać, Boginiom) się zdarza i takie tam. A ja mam więcej komentarzy pod opowiadaniem.^^

Tak więc spokojnie, nic się nie dzieje, ja sobie cierpliwie poczekam na komentarz właściwy, przy odrobinie szczęścia może równie przychylny jak ten pierwszy.

 

Reg, ależ ja żałuję, że tego nie widziałem. Uwielbiam komedie omyłek. :)

 

Grav, generalnie tak sobie to zaplanowałem wszystko, by jakoś wybrnąć, ale mam wątpliwości, czy jedno zdanie, wstawione zasadniczo tylko po to, by ułatwić sobie pisanie i uniknąć pewnych zarzutów, jest wystarczającą linią obrony, czy już po prostu zwykłą szulerką.

 

Uwielbiam sprawiać kobietom przyjemność, więc tym bardziej rad jestem, że Tobie udało mi się sprawić ją podwójnie.

 

Peace!

 

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Reg, ależ ja żałuję, że tego nie widziałem. Uwielbiam komedie omyłek. :)

 

Cieniu, jeśli zdołam odszukać, to udostępnię. Oczywiście tutaj, żeby było wiadomo, o co chodzi i że nie zmyślałam. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Czekam zatem.

 

Peace!

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Przeczytałem! 

 

Dziękuję za udział w konkursie! 

 

Pozdrawiam! 

"Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę ażeby już rozgorzał" Łk 12,49

Cieniu, przeczytałem, bo obiecałem, że to zrobię. Sam się władowałem w nieciekawą sytuację przez popełnione faux pa i mam dylemat. Ale zakładam, że docenisz obiektywizm. Opowiadanie oceniam na 4. Są rzeczy w tekście, które mi przeszkadzały. Nie są bardzo ukryte i jestem przekonany, że sam je wyłapiesz. Niestety też od samego początku domyślałem się, kto jest tym złym – zaskoczenia nie było. Mimo to, lektura sprawiła mi sporo przyjemności. Ciekawy pomysł na fabułę. Nie przeszkadzały długie zdania, bo są skonstruowane spójnie – po mistrzowsku. Najmocniejszą stroną tekstu (to co winduje odbiór), jest namacalny klimat – sam chciałbym umieć tworzyć taki klimat w opowiadaniach. Na moje oko bilans wychodzi na ocenę taką, jak wcześniej napisałem. Pozdrawiam. B.

Nazgulu, przyjąłem.

 

Dziękuję za konkurs,

 

Pozdrawiam!

 

Blackburnie, nie miej dylematów i nie obawiaj się opiniować szczerze, z zapiętymi faux pasami, czy nie – gdybym chciał wysłuchiwać wyłącznie hymnów pochwalnych, to nająłbym sobie panią po sto pięćdziesiąt złotych na godzinę i kazał jej przez cały ten czas wzdychać na cześć mojej zajebistości. Albo po prostu pisałbym lepiej, czy choćby porządniej, a nie, jak zawsze, na ostatnią chwilę i do tego tracąc jeszcze czas na przeklinanie własnej głupoty.

W żadne zaskoczenie bynajmniej nie celowałem, nie tym razem, więc i brak zaskoczenia mi nie smutny.

Za to cała reszta jest mi już miłą (błędy biorę na klatę, bo wiem, że są), więc nie zostaje nic, jak tylko szczerze podziękować, co też niniejszym czynię:

Dziękuję, zarówno za wizytę jak i komentarz.

 

Peace!

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Nie mogę zrozumieć, dlaczego używasz słowa “totem” na określenie, jeśli dobrze zrozumiałam, trofeum. Samo słowo dobrze brzmi, szczególnie w tytule, ale jednak to użycie razi. Pozostałych “nieścisłości antropologicznych” (wydaje mi się, że mylisz klan z plemieniem) czepiać się nie będę, w końcu licentia poetica i tak dalej. 

 

Tekst ma fajny klimat, choć nie pierwszy raz odnoszę wrażenie, że o ile pierwszy konkursowy obrazek inspiruje autorów, o tyle drugi ich ogranicza. No bo ten demon podzwaniający czaszkami jako wyjaśnienie zagadki… no, ale to założenia konkursowe i już. Natomiast całość oceniam pozytywnie – fabuła zgrabna, tekst czyta się dobrze, klimat, jak już napisałam, nieźle wykreowany.

 

Trzymasz się takiego bohatersko – inicjacyjnego schematu i trudno się było nie domyślić, że młody zdobędzie super-hiper totem i przy tym wyjaśni zagadkę i ocali wioskę (przynajmniej na pewien czas). Trochę szkoda, że tego nie przełamałeś. Postać ciotki za to przednia. Pełnokrwista. I samo zakończenie, bez nadmiernego patosu, też niezłe. 

The only excuse for making a useless thing is that one admires it intensely. All art is quite useless. (Oscar Wilde)

Cześć, Bella Mira!

 

Nie będę się zasłaniał poeticą, choć chyba faktycznie mógłbym. Nie będę się też zasłaniał szaleńczym wręcz pośpiechem, w jakim przyszło mi pisać, bo – choć jest on faktyczną przyczyną wszystkich wszystkich błędów, które mi wypominasz (przy czym rozjazd między klanem a plemieniem – jeśli gdzieś faktycznie jest, bo teraz nie kojarzę – nawet nie wynikał z mojej niewiedzy, a kwestię uzasadnienia “totemu”, raczej luźno, choć na mój gust sensownie powiązanego z rzeczywistą naturą tych, ujmijmy to, artefaktów, mam w głowie, ale nie zdązyłem przenieść jej na “papier”, bałem się też igrać z limitem), to jednak ich nie usprawiedliwia. Zapewne po rozstrzygnięciu konkursu, kiedy będę mógł z czystym sumieniem ingerować w tekst bardziej, niż tylko czyniąc poprawki natury technicznej, poprawię wszystko, co mam poprawić i dodam, czego dodać nie zdążyłem.

Pewnego dnia pewnie faktycznie pożałuję, że się nie przełamałem i nie zszedłem z utartej ścieżki, ale póki co jakoś nie mogę się do tego zmusić.

 

Czas by się wreszcie coś położyć, więc teraz już krótko i treściwie: dziękuję za odwiedziny oraz głos do biblioteki.

Piątej Sile, kimkolwiek jest, również dziękuję.

 

Peace!

 

 

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Ekstra opowiadanie. Według mnie jest dobrze. To dzieło przypomina mi "Nację" pratcheta i to nawet bardzo. Pokazałeś słabości bohatera i nie idealizowałeś go zbytnio. Dla mnie bomba, a co do baboli to nie da się ich uniknąć. Trzymaj ten styl i nie zmieniaj.

Barba non facit philosophum

Opowiadanie nie wzbudziło we mnie emocji. Uśpiło mnie gdzieś w połowie i rano zorientowałam się, że leżę z telefonem w ręce. Jak mi przykro. ;P

 

A teraz na poważnie. Przeczytałam i bardzo mi się podobało. Choć faktycznie podzieliłam czytanie na dwa razy, bo chyba naprawdę bym usnęła, ale to ze zmęczenia. Początek zdecydowanie bardziej mi się podobał, mam wrażenie, że przy końcówce już bardzo się spieszyłeś, aby opowiadanie jak najszybciej skończyć. Przez to śmierć Ori nie wywarła na mnie aż takiego wrażenia. Chciałoby się powiedzieć, że bardzo zgrabny i ciekawy świat dzięki Nazgulowym obrazkom Ci wyszedł. :)

"Myślę, że jak człowiek ma w sobie tyle niesamowitych pomysłów, to musi zostać pisarzem, nie ma rady. Albo do czubków." - Jonathan Carroll

Słuszne masz wrażenie, moja droga. Walczyłem z czasem i limitem. Ale śmierć Ori – o ile faktycznie umarła – z założenia nie miała robić wrażenia – ot, proza życia w świecie Bariego.

Rad jestem, że opowiadanie, mimo wszystko, Ci się podobało. I że jednak rozsądnie się wyspałaś, miast na siłę walczyć z opowiadaniem (choć nie miałbym nic przeciwko skitrać Twoje zarzuty na karb zmęczenia “Byłaś półprzytomna czytając końcówkę, więc Twoje narzekanie się nie liczy, o!)

Zastanawiałem się przez chwilę, czy w przedmowie nie przeprosić, że znów nie ma WOW, ale pomyślałem, że poczekam z tym, aż mi wypomnisz.

Nie wypomniałaś, tak generalnie, ale i tak przepraszam: przepraszam.

 

Słowotwórco, dzięki i Tobie za wizytę, czytanie i dobre słowo. Ukontentowany gość to radość gospodarza, ukontentowany czytelnik – autora.

Ale styl jednak będę starał się zmienić. Na jeszcze lepszy.

 

Peace!

 

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Szczerze wyznam, że przeskoczyłem do Twojego opowiadania, bo widziałem, że przeczytałeś moje. Taki mały rewanż ;) Zamierzałem iść po kolei, ale obawiam się, że mógłbym jednak nie dotrwać ;]

 

Zacząłem też czytać komentarze pod Twoim opowiadaniem, ale również zaprzestałem. Niektóre zarzuty są bezpodstawne, a raczej uwarunkowane indywidualnymi perspektywami (co czyni je nieobiektywnymi – mam na myśli te, które dotyczą głównego bohatera), a poza tym, było ich chyba więcej niż samego tekstu. Zatem mogę się w swoich uwagach powtórzyć. Trudno.

 

Po pierwsze, po raz kolejny doświadczam tego, co bardzo lubię w opowiadaniach. To jest ssawka ;) Umiejętność wessania czytelnika, czasem nawet wbrew jego woli ;) Tu na szczęście nie musiałem i nie chciałem się opierać. Twój warsztat pokazuje, że można pisać językiem ładnym. Ba! Nawet poetyckim i nie zmęczyć, czy zniechęcić odbiorcy. Bardzo podoba mi się styl narracji. Jest bardzo wiarygodny i nie przejaskrawiony, co często wychodzi twórcom chcącym na siłę stworzyć specyficzny klimat.

 

Masz brytyjski sposób pisania. Zdania ciągnące się w nieskończoność, przerywane wtrąceniami i “mnogosłówstwem”. To nic złego, lecz przeciętny, a raczej przeciętnie wyposażony czytelnik może się zmęczyć, bądź zgubić. Mi osobiście to nie przeszkadza, jeżeli wynika to z inteligencji Autora a nie z deficytu interpunkcyjnego. A tu niewątpliwie mamy do czynienia z tym pierwszym. Choć w paru miejscach pojawiało się głośne i rozpaczliwe wołanie o kropkę ;)

 

Co do fabuły, to szczególnie podoba mi się wymiarowość tworzonego świata. Przemyślałeś to sobie. Stworzyłeś populację, po której nie widać, że powstała w 5 min. Bohaterowie mają swoją tradycję, swoją osobowość i problemy, przynajmniej w domyśle.

Absolutnie nie zgadzam się z zarzutami dotyczącymi bohatera. Bohater jest bardzo spójny, a jednocześnie ujmujący przez rozrysowanie tak adekwatnej osobowości do gorączki młodego wieku. Z racji różnych czynników jest taki, jaki jest. Pozycja, wiek, odpowiedzialność… wszystko pasuje. 

To, że nie stworzyłeś bohatera, który jest w wieku czytelnika, wcale nie świadczy o tym, że bohater jest infantylny, lecz widocznie odbiorca nie dojrzał do tego, żeby czytać historie, z którymi nie może się identyfikować. Brawo za bohatera, nie ociekającego testosteronem. Widocznie nie musisz sobie leczyć żadnych kompleksów ;) 

 

Pojawiły się jednak takie drobiazgi. Na początku wracałem parę razy do fragmentu: 

 

…”by poszukać resztek roztrzaskanych budynków, ale tylko jeden z nich znalazł coś ważnego: śmierć. 

Zostało więc tylko jedno wyjaśnienie – magia.

A magia, to przecież ja… Ja i mój ród.”

 

Na początku przyjąłem, że jest to takie ładne poetyckie, niedomówione określenie, które prędzej czy później objawi się w treści. Zabrakło mi wówczas informacji, czy na dole były zwłoki, czy szczątki domów (ale tego poszli szukać, więc chyba jednak nie znaleźli). Ale coś było. Coś,co wskazywało na magię. I czy określenie “coś ważnego” przy śmierci jest fortunne? Jakbyś napisał, że jedyne co odnalazł, to śmierć, byłoby chyba zgrabniej. Jak domy spadły z mieszkańcami, to nikt nie spodziewał sie, że przeżyją. Dlatego ta “ważność” śmierci nie jest w tym momencie odkrywcza.

 

Pisanie, że ojciec bohatera i jego rodzeństwo są dziećmi jego dziadka jest zbędne. Może wskazuje na fakt, że dziadek jest ojcem ojca, a nie matki, ale w tym przypadku rodzi semantyczne rozterki ;)

 

“… zamknął się ze swoimi dziećmi – moim ojcem, jego dwoma młodszymi braćmi i ich siostrą”

Dzieci raczej kojarzą się z młodszym wiekiem.  W przypadku osób dorosłych rzadko używa się tego określenia. Raczej: syn, córka. Na dorosłego syna nie powiem: “to moje dziecko”, tylko “to mój syn”.

Na dodatek, wskakują “młodsi bracia”, którzy na dobre pogrążają wizualizację ojca i jego rodzeństwa jako osób dorosłych. Dziadek mógł się zamknąć z jego ojcem, stryjami i ciotką (to jest perspektywa podmiotu mówiącego, czyli bohatera), a to, że byli jego dziećmi, czy rodzeństwem, można zgrabnie wpleść w kolejnych zdaniach (jeżeli to oczywiście konieczne). Nie trzeba też całej genealogii umieszczać w jednym akapicie. Czytelnik może powoli sobie budować pełen obraz (to tylko luźna uwaga).

No i w tym kontekście rodzeństwo ojca może mieć już dzieci ;) Bo potomstwo jest raczej u zwierząt, a w przypadku ludzi, określenie to funkcjonuje tylko w charakterze żargonu.

Kolejny przypadek, kiedy Barhun, będący prawie rówieśnikiem Ori, w pewnym momencie określa ją mianem “ciocia”. Jak przechodzisz z ciotką na “ty”, to potem nie tytułujesz jej “ciociu”, chyba, że w żartach. W tym przypadku to była narracja, więc nastąpił mały zgrzyt. Za każdym razem “ciocia” biła mnie po oczach ;) Pod koniec znowu bohater mianuje ją “dziewczyną” brrr. Czasami szukanie synonimów na siłę nie pomaga ;)

 

Dialog Ori z Barhunem cały jest dla mnie mało przekonujący. Może nie za sprawą samej koncepcji, lecz raczej z powodu klimatu, który się w tym przypadku nie wytworzył. Miałem wrażenie, że sam Autor nie jest zdecydowany co reszta wioski sądzi o tej rodzinie, która przecież pomagała i rzucała zaklęcia ochronne, co zaowocowało niezdecydowaniem bohaterów. Jakby Ori powiedziała coś w stylu: “wiesz, do tej pory nas szanowali i nie sądzę, żeby ktoś był przeciw nam, to jaką mamy pewność, że ktoś w rozpaczy nie postanowi na siłę poszukać winnego. Na wszelki wypadek nas pilnuj”. A tak trochę kłócił mi się podniosły, heroicki ton z finalną refleksją bohatera. Trochę zabrakło mi Ori w Ori, żebym mógł sobie od razu ją wyobrazić.

Kolejna rzecz. Nie pozwolili chłopakowi pójść na naradę, a posłali go w Mrok? Ten dialog zaraz po naradzie trochę deprecjonuje wagę przedsięwzięcia. Skoro to takie ważne i niebezpieczne, to dlaczego idą najmłodsi? “Przecież i tak byś mnie puścił samej, prawda?” – jakby teraz cokolwiek od niego zależało ;)

Osobiście nie przepadam za nazwami w stylu “Miasto Gałęzi”. Są zbyt wprost, brakuje im finezji, na której deficyt autor się raczej nie może skarżyć. Jeżeli nie chce używać makaronizmów, to niech to będzie coś z naszego, polskiego podwórka, np. “Konary Wielkie” ;) Nasz polski język jest na tyle kwiecisty, że nie musimy robić infantylnych zlepków: “miasto drzew”, “miasto kamieni”, które w obcym znacznie lepiej brzmią np. “Rock City”.

Ponieważ się już zanadto “rozgadałem”, zatem nie będę się dalej rozwodził. Opowiadanie wygląda tak, że czuje się, że napisałbyś więcej i lepiej, bo jesteś w stanie. Tutaj pewnie zagrał czas. Ale na uwagę zasługuje plastyczność opisów, która nie jest wymuszona, budowa świata (który nie jest płaski) i emocjonalność bohaterów, która jest prawdziwa (czasem tylko wyczuwam brak spójności z intencjami Autora, czy może też z Jego niezdecydowaniem – a trudno się zgrać z czyimś niezdecydowaniem ;>). Mam niedosyt, jeżeli chodzi o uzasadnienie wątków fabularnych, nie tylko w Osadzie, ale i w kwestii demonów, a może przede wszystkim w kwestii magii (siły zaklęć, rodzaju, co sprawiło, że młodemu bohaterowi się udało, itd.) ale rozumiem, że to było dzieło na ostatni moment.

Podobało mi się, bo widzę tu talent. Warsztat można sobie wypracować, a talentu raczej nie – i bez względu na ogólną ocenę opowiadania, jesteś twórcą fantasy z krwi i kości, a nie tylko wannabe. Tu widzę również i warsztat, jeżeli chodzi o sprawność pisania. Dobrze i przyjemnie się czyta.

Chętnie przeczytam coś Twojego, co nie było robione na szybko i mam nadzieję, że nie zmienię zdania ;)

 

"Ludzie bez polotu muszą zajmować się przyziemnymi sprawami" (A.Sokal)

Nie chciałam Ci sprawiać przykrości, że nie było wow. ;)

 

A tak na serio, bardziej mi się po prostu podobało, może nie tak jak np. “Wicher”, czy “Wielka Księga Imion”, ale jest nieźle. Szkoda, że nie miałeś czasu, aby bardziej dopracować tekst. A co do końcówki, to możesz sobie tłumaczyć, że miała być taka zwyczajna, ja i tak wiem, że to wina pośpiechu. ;P

 

 

"Myślę, że jak człowiek ma w sobie tyle niesamowitych pomysłów, to musi zostać pisarzem, nie ma rady. Albo do czubków." - Jonathan Carroll

Bardzo dobre, młodzieżowe opowiadanie. Wciagnąłem się w opowieść. Los Barima szybko przestał być mi obojetny. Udana postać, z wszystkimi wadami i zaletami swego młodego wieku. Warsztat sprawny i lekki – taki jak lubię.

 

Z wad: Opowieść jest dość prosta. Próba budowania tajemnicy i wprowadzenie patentu z totemem, ratują sytuację, ale niedosyt pozostaje.

 

"Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę ażeby już rozgorzał" Łk 12,49

Zgubileś nie tylko przecinki, ale i słowa. Z telefonu piszę, więc ciężko się wracać, ale na pewno gdzieś tam wyżej dziadek powinien się uśmiechnąć.

 

Fabuła dość prosta, choć to nie zarzut, bo zapisana, jak zwykle, dobrze. Język miejscami nienachalnie i nienadmiernie, a przyjemnie kwiecisty. Złapałem się na suspens, wzbudziłeś moją ciekawość, ale rozwiązanie mnie nie zachwyciło. Bohaterów chciałbym poznać lepiej, nie zacząłem im kibicować. Pojawił się też gdzieś w środku kawałek lekko nużący. 

Wykorzystanie obrazków nieszczególnie oryginalne. To pierwszy tekst z finałowej piątki, który czytam, więc jeszcze nie mam porównania. 

Świetny, klimatyczny tekst. Jak już poprzednicy zauważyli Mrok aż się czuje.

Jedynie w ostatnim zdaniu słowo “rozkwitł“ mi nie pasuje.

Czy to jest sygnaturka?

Wymagania konkursowe spełniłeś, Cieniu, z należytym rozmachem. Podobał mi się znów klimat, ale  trzeba oddać, że to po części zasługa samych ilustracji. Fabuła całkiem wciągająca, choć dość prosta , ale za to w malowniczej scenografii. Podobała mi się relacja dwojga głównych bohaterów, mniej to, że chłopiec trochę zajeżdża Mary Sue, zwłaszcza z powodu odwagi. 

Jeśli pisałeś to w pośpiechu, to nie zauważyłem. Dobry tekst.

I znowu z opóźnieniem, ale jestem. I dziękuję wszystkim za wizytę, komentarze i słów kilka bądź kilka więcej niż kilka.

 

Morgiano, czasu miałem tyle samo, co wszyscy. Jestem po prostu dupa, że go zmarnowałem. A jeszcze większa, że nie wyciągam z tego wniosków. Niemniej zakończenie – nawet jeśli nie wykonaniem, to treścią z całkowitą pewnością – niemal w stu procentach odpowiada mojej wizji tego, czym miało być, gdy już wiedziałem, czym być ma. Mniej więcej.

 

Nazgulu, kchrobaku, dziękuję Wam serdecznie, jurorowi w dwójnasób.

tojetniewazne, błąd poprawiony, dziękuję. Na razie nie mam czasu, by przysiąść i na spokojnie poprawić ten tekst, by śmigało.

Zygfrydzie, skoro wyszła mi Mary Sue, choćby w stopniu niewielkim, to kiepsko. Weź jednak pod uwagę, że świat Barhuna to dzicz, w której na dzieciństwo nie ma wiele czasu, a zagrożenia czyhają właściwie wszędzie. W takich warunkach odwaga, czy po prostu zdolność radzenia sobie z niebezpieczeństwami, jest nabywana od najmłodszych lat, nawet w miejscu teoretycznie tak bezpiecznym jak Wisząca Osada.

 

A.Sokalu, Ciebie zostawiam na koniec, ale bynajmniej nie dlatego, że Cię ignoruję, wręcz przeciwnie. Po pierwsze bardzo, bardzo dziękuję za rewanż, zarówno czytelniczy jak i komentatorski. Wspaniała i bardzo pouczająca wypowiedź. Komplementy, pozwolisz, skwituję milczącym ukłonem, a uwagi, wszystkie bez wyjątku, biorę do serca i postaram się czegoś z nich nauczyć.

Niemniej, w paru kwestiach pozwolę sobie na nieśmiałą obronę.

 

Kolejny przypadek, kiedy Barhun, będący prawie rówieśnikiem Ori, w pewnym momencie określa ją mianem “ciocia”. Jak przechodzisz z ciotką na “ty”, to potem nie tytułujesz jej “ciociu”, chyba, że w żartach. W tym przypadku to była narracja, więc nastąpił mały zgrzyt. Za każdym razem “ciocia” biła mnie po oczach ;) Pod koniec znowu bohater mianuje ją “dziewczyną” brrr. Czasami szukanie synonimów na siłę nie pomaga ;)

Z tą “dziewczyną” może i faktycznie pojechałem, ale ciocia/ciotka, jak dla mnie, jest jednak naturalna. Gdybym z Ori uczynił kuzynkę Bariego i używał tego określenia, idę o zakład, że nie brzmiałoby to ani trochę nienaturalnie czy dziwnie. Dlaczego więc w wypadku ciotki miałoby być inaczej? Gdyby bohater zwracał się bezpośrednio do niej tym mianem, faktycznie byłoby to już brzydkie i bez sensu, ale używa tego zwrotu tylko mówiąc o niej, więc o mnie, za mnie brzmi to zupełnie naturalnie.

 

 

A tak trochę kłócił mi się podniosły, heroicki ton z finalną refleksją bohatera.

Gdzieś w tekście, w trakcie tej rozmowy stoi, że Ori specjalnie użyła takiego, a nie innego tonu (”zawsze wiedziała, jak ze mną rozmawiać, by osiągnąć swój cel”, czy coś takiego), żeby Bari nie poczuł się taki zupełnie odtrącony i nieważny. Starała się nadać swoim słowom jak największą wagę, by zaleczyć jakoś zranioną dumę dzieciaka. Podobnie ma się rzecz z tym, że ciotka zabrała go na wyprawę. Orlea, nauczycielka, mentorka i poniekąd opiekunka Bariego, załatwiła mu pozwolenie na wyruszenie z nią na wyprawę. Wymogła na starszyźnie, by pozwolili mu wreszcie wstąpić na Drogę Totemów, przekonała ich, że jest już wystarczająco dorosły i gotowy. Starałem się to przekazać między słowami, w końcowym dialogu na tarasie, ale chyba nie poszło do końca tak, jak chciałem, skoro ów fragment budzi wątpliwości.

A dlaczego to akurat ona ruszyła na misję? Bo była doskonałym zwiadowcą, potężnym magiem i niezgorszym wojownikiem. Można wręcz powiedzieć, że to była jej robota, po prostu.

Sama misja natomiast, choć faktycznie bardzo ważna, to jednak wcale nie ważniejsza niż inne tego typu wyprawy podczas innych wojen z innymi wrogami. Proza życia, chciałoby się rzec – to też starałem się jakoś pokazać w tekście (i powtarzam w co drugim komentarzu ;), ale też chyba nie do końca mi wyszło. Szkoda.

 

Jeszcze raz dziękuję wszystkim i cieszę się, że spacer Drogą Totemów był dla Was przyjemny.

 

Peace!

 

 

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Nie podobało mi się.

 

Tekst jest dobrze napisany, czyta się go bez komplikacji, wszystko zdaje się plastyczne. Tylko na dobrą sprawę każdy pisarz dochodzi do momentu, w którym, myślę, zdaje sobie sprawę, że jego warsztat jest taki a taki, setna opinia “super warsztat” nie powiększy jego ego i wchodzi on wtedy na wyższy poziom. Gdy osiągnie minimum wystarczające szaremu czytelnikowi, jedyne, co pozostaje, to próbować wzbić się na wyżyny.

Tak więc bez wątpienia Ty osiągnąłeś już owo minimum. Konkluzja jest taka, że o warsztacie nawet nie warto wspominać, a co najwyżej czasem ganić, jak się kto – Ty – nie przyłoży.

 

Czytałem jeszcze dwa Twoje teksty, ten o obronie kolei i ten o tajemniczym bagażniku. Obydwa podobały mi się, kryły się za nimi jakieś pomysły, jakaś głębia czy element zaskoczenia, cokolwiek. W tym tekście nie doszukałem się niczego takiego. Nie lubię wracać i cytować poszczególnych fragmentów, Ty chyba też tego nie czynisz, więc ograniczę się do bardzo ogólnego stwierdzenia, że tekst jest infantylny. Motyw hollywoodzki. Historia, chociaż przeczytałem ją do końca, niczym nie zaskakuje – z jednej strony to uzasadnione, bo opisywałeś dwa obrazki. Gdy sam spojrzałem na owe obrazki, to coś bardzo podobnego przyszło mi do głowy. Twoja historia to takie logiczne następstwo zerknięcia na nie i zastanowienia się “co napisać”, a później wybranie pierwszego pomysłu z brzegu. Oprócz tego momentami zdawało mi się, że piszesz do dzieci. Te wszystkie niby budzące emocje zabiegi zdają się “ocenzurowane” mimo że trup ściele się gęsto. Takie mam odczucie.

 

Chłopiec jest takim typowym “How to become hero”, ciotka typowym Mistrzem. Opisane motywy i kultura tak płytkie, że właściwie równie dobrze mogły zostać pominięte i zastąpione czymś może mniej ważnym, a sprecyzowanym. Walka końcowa wyjęta trochę jak z sesji RPG, ale to w sumie najmniejszy problem – nie wiem zresztą, jak wyobrażałbym sobie dobrą walkę w tego typu historiach, gdyż sam owych nie opisuję i nigdy się nad tym głębiej nie zastanawiałem, a wyrobienie sobie zdania na szybko będzie graniczyło z pieprzeniem-jak-potłuczony. No i nagła śmierć Pszedemonija. Walka nożem przez czarowników… To mógłby być niezły motyw, ale jak jest o tym jedno zdanie, to wyobrażam sobie, za przeproszeniem, idiotkę która porywa się z motyką na słońce – a precyzując: na lewitujący, magiczny multi-korbacz z czaszek vs Knife + 2. Potem załączyła mi się czerwona lampka: ryzykują swoje życie, żeby odbić więźniów, a nie wyzbędą się głupiego honoru (dumy?) i będą się tłukli nożami? Gdybyś to jakoś umotywował, gdybyś pogłębił – może i zdawałoby się to logiczne. Natomiast pseudologicznie myśląca Ori postanowiła z góry przegrać i umrzeć – tak to widzę – pozbawiając szansy ratunku uwęzionych. Wszystko traci spójność i jest rozczarowanie.

 

Nie zrozum mnie źle – ten komentarz nie jest tak długi (jak na mnie), bo tekst jest aż tak zły. Po prostu z szacunku do Twojego czasu, który poświęcasz na pisanie często długaśnych komentarzy, rewanżuję się nieco mocniej rozwijając myśl. I sygnalizuję, że to – oczywiście tylko moim zdaniem – zły kierunek jakiejkolwiek twórczości, a Twojej, od której trochę wymagam, tym bardziej.

 

Pozdrawiam!

 

Najlepiej pisałoby się wczoraj, a i to tylko dlatego, że jutra może nie być.

Kwisatzu, bardzo Ci dziękuję, i to za kilka kwestii.

Po pierwsze, za to, że wpadłeś i zajrzałeś.

Za to, że poświęciłeś mi tak wiele czasu i pracy, również, bo czuję się doceniony (choć to moje pierdu-pierdu na tonach papieru to po prostu moja dziwaczna natura, której już nawet nie próbuję poskramiać).

Pod pewnym względem Twoja krytyka jest dla mnie jednak komplementem, bo wynika z niej, że napisałem dokładnie to, co chciałem napisać – gdybym się ostatecznie zdecydował napisać opowiadanie konkursowe wcześniej i porządniej, niemal na pewno było by czymś zupełnie innym. Ale wyszło jak wyszło. Za to również Ci dziękuję.

Jednak najbardziej dziękuję Ci za to, że wymagasz ode mnie więcej.

 

A teraz ja, z szacunku dla Twojego czasu i pracy, pozwolę sobie na kilka słów wyjaśnienia pewnych wątpliwości. A przynajmniej przedstawienia Ci autorskiej wizji problemu.

Walkę nożami motywuję tak, że czarodzieje samo w sobie byli wyjątkowo potężną i śmiercionośną bronią, więc nie potrzebowali zbędnego żelastwa. I zapewne nie umieli walczyć niczym innym na tyle dobrze, by mogło to stanowić skuteczniejszą broń niż właśnie noże, w operowaniu którymi są szkoleni od dziecka (biegłość Bariego w tej sztuce miała ten fakt obrazować) . Zresztą skąd Ori miałaby wytrzasnąć nagle coś innego w środku puszczy, zwłaszcza, że śpieszyła się, widząc swoją szansę w tym, że wróg jest bardzo osłabiony po używaniu zaklęć “teleportacyhjnych” i miała nadzieję pokonać go swoją magią. A że trafiła na przeciwnika mocniejszego niż się spodziewała – shit się happens.

 

Peace!

 

P.S.

Zapomniałem ostatnio: Zygfrydzie, jeśli nie widać pośpiechu przy tworzeniu tego opowiadania, to tylko dlatego, że Reg. Bez jej naprawdę nieocenionej pomocy mógłbym sobie od razu puścić ten tekst również na grafomanię. I kto wie, tak może było by lepiej.

 

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

których znałem, ale tylko widzenia

Dopadł Cię chyba z-żerny potwór

 

Przeczytane. Z opowiadań konkursowych, które czytałem, najlepsza opowieść – co nie zmienia faktu, że prosta, zbyt prosta, a sam finał rozczarowujący (żeby chociaż jakiś inny banał, że zaklęcia pomylił i szczęśliwie wygrał – no trochę jeszcze zagmatwać i dałoby się może przełknąć). 

Że dobrze napisane, wiesz.

Podobało mi się jak zbudowałeś atmosferę tajemnicy, która przeciągnęła mnie prawie przez cały tekst. Może też dlatego rozwiązanie zagadki nie sprostało oczekiwaniom.

Nie chcę powtarzać po innych, więc chyba tyle. Ta “ciotka” też mi przeszkadzała.

ż-żernego potwora mus mi ubić, dziękuję, żeś go Waść wytropił.

Za odwiedziny i komentarz również dziękuję.

 

Peace!

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Bardzo dobrze napisane opowiadanie z prostą fabułą. Brakło mi jakiegoś “dużego” pomysłu. Próbowałeś nadrabiać w szczegółach (kolekcjonowanie totemów to miły akcent), ale pod zdobnym opakowaniem pozostaje znana już historia. Tylko Harry Potter nie miał powodów, żeby lubić swoją ciotkę. ;-)

Nie przeszkadzał mi infantylny bohater niekiedy wygłaszający dorosłe, może nawet zalatujące patosem, kwestie. No, jak ma się zachowywać dzieciak, który za wszelką cenę próbuje udowodnić światu, że już dorósł?

Ciocia fajna. Ha, też taką mam! :-)

Stać Cię na więcej, ale to już chyba kilka razy pod tym tekstem przeczytałeś. Tak, wiem – też czytałam – presja czasu.

Babska logika rządzi!

O, mam nadzieję, że stać mnie na dużo więcej!

 

Dziękuję za wizytę i komentarz (ale chyba i tak strzelę focha… choćby dlatego, że nie zdążyłem strzelić focha i zepsułaś mi pomsty straszliwej wywierania po Tobie akt okrutny ;).

No i nade wszystko cieszę się, że Ci się podobało.

Koniecznie pozdrów ciocię.

 

Peace!

 

 

 

 

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Czyli, czegokolwiek bym nie zrobiła, foch by mnie nie minął? Humorzasty osobnik z Ciebie… ;-p

Babska logika rządzi!

Mściwy, moja droga. Wredny, mściwy, mały gnojek.

 

Peace!

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Opis powiązań rodzinnych na początku niezbyt przypadł mi do gustu. Czyta się nudno, z wrażeniem nadmiaru słów. Na szczęście potem się rozkręca : ). Opisy miejsc bardzo mi się spodobały. Wybierając bohaterów, fajnie że zdecydowałeś się na mało oklepaną relację ciotka-bratanek. “Ogranie” pomysłu, które zarzuciła Gravel jakoś mnie nie bolało. Kupuję twoje kontrargumenty, zwłaszcza te, które pozwolę sobie nazwać etnograficznymi. W przeciwieństwie do odczuć Morgiany, mnie kolejne części tekstu podobały się bardziej niż poprzednie (początek, ze wspomnianymi wyżej opisami lekko zniechęcał, w momencie gdy bohaterowie opuścili “bezpieczne” schronienie i ruszyli na rekonesans, opko zaczęło wciągać). Końcówka może sprawia wrażenie lekko skondensowanej, ale w rozsądnych granicach. 

Mogło być gorzej, ale mogło być i znacznie lepiej - Gandalf Szary, Hobbit, czyli tam i z powrotem, Rdz IV, Górą i dołem

Fajne :)

Przynoszę radość :)

I znów zaległość, i znów – fatum jakieś? – olałem Nevaza. Po trzykroć zatem przepraszam. Ciebie, Anet, również.

Dzięki Wam za przeczytanie i komentarze – bardzo budujące zresztą. Tradycyjnie – i szczerze – cieszę się też, że opowiadanie Was ukontentowało.

 

Peace!

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Gładko przeczytałem, chwilami ‘przyspieszając’, Ciekawe, ale mnie nie porywające.

Nowa Fantastyka