- Opowiadanie: fulmir - Ko(s)miczna podróż

Ko(s)miczna podróż

Moja 50-stronicowa mini-powieść

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Ko(s)miczna podróż

 

 

ROZDZIAŁ 1

Jacek miał 29 lat, problemy psychiczne i na koncie odsiadkę w licznych psychiatrykach. Były to różne miejsca w Polsce takie jak Tworki, Kobierzyn czy Zakład Psychiatryczny w Owińskach. Na swojej drodze życiowej spotkał wielu ciekawych ludzi, szalonych mniej lub bardziej. Sam Jacek był miłym i ciepłym człowiekiem, ale totalnym abnegatem, jeśli chodzi o wygląd zewnętrzny. W jednych ciuchach chodził czasem nawet dwa tygodnie a długie pozlepiane, brudne włosy koloru blond spadały mu strąkami na czoło. Kiedyś ktoś nawet powiedział mu, że wygląda jak Kurt Cobain, lider zespołu Nirvana. Tylko, że on marnie skończył a Jacek właśnie wychodził na prostą, znalazł pracę w niedużej księgarni w Krakowie i poznał Lilkę, bardzo tajemniczą dziewczynę, która znikała gdzieś na całe weekendy. Jacek nie dociekał, co Lilka robi po zajęciach na uczelni, bo w końcu każdy ma prawo do swojej prywatności.

W piątek późnym popołudniem wracając autobusem z pracy do domu Jacek na chwilę się zadumał. Do autobusu wsiadła właśnie głośno zachowująca się młodzież: dwie niewinne lolitki ze swoimi chłopakami w typu macho: ogoleni na łyso z górą mięsni pakerzy. Dlaczego kobiety, pomyślał chłopak mające od Bozi trochę urody i uważane powszechnie za atrakcyjne zawsze wybierają typ faceta macho? Przecież to już przeżytek! Dzisiaj siła wiadomo jest w cenie, ale dlaczego przyrost masy mięśniowej u tych postrachów osiedla, nie zawsze idzie w parze z rozwojem duchowym i intelektualnym? A chyba powinno tak być. Chociaż jeżeli się dobrze zastanowić to alternatywą dla macho był dzisiaj typ nadmiernie wrażliwego metroseksualisty. Takiego, co to dba tylko o swoją fryzurę, biega w rurkach i miewa migreny. Tak, migreny to domena metroseksualistów a normalnego faceta mówiąc brutalnie, co najwyżej łeb nawala.

A gdzie się podział typ faceta zrównoważonego? Jak wiadomo ten świat był nieco zwariowany i równowaga nie była mu do niczego potrzebna. Często stawia się na jednokierunkowy rozwój, najczęściej wytyczony pracą. W ten sposób zresztą powstają różne tzw. zboczenia zawodowe np. kompozytor muzyczny słysząc śpiewającą dziewczynę pod prysznicem przytknie do dziurki od klucza ucho a nie oko;) nauczyciel zaś, mówi się, że nawet sypia ze swoim dziennikiem a grabarz w każdym widzi potencjalnego klienta i lubi zrobić przymiarkę. Jacek oczywiście nie myślał tego całkiem poważnie, ale wiedział, że zboczenia zawodowe nie były mitem. Sam zresztą wyrwany nocą głębokiego snu potrafił powiedzieć gdzie znajduje się dowolna książka w księgarni, w której pracował. Wielkie Nadzieje Dickensa? Drugi regał, czwarta półka od dołu, rząd z przodu, dziewiąta od lewej. Portret Doriana Graya Wilde’a? Trzeci regał, czwarta półka od dołu, rząd z tyłu, piętnasta od lewej itd. Tak rozmyślając zorientował się nagle, że to już jego przystanek. Wieczorem wybierał się ze znajomymi na Noc Naukowców.

 

 

ROZDZIAŁ 2

Przed wyjściem z domu jeszcze trochę zmagania się. Portfel, klucze, telefon– wszystko mam, pomyślał Jacek. Ale czy nie zostawiłem niczego na gazie? Nie. A czy nakarmiłem rybki? Tak, dałem im przecież mrożonego rurecznika– ich przysmak. Na razie miał tylko molinezje i pawie oczka, ale może powiększy swoją hodowle? Podobały mu się neonki. Musi się jeszcze zastanowić i dowiedzieć czy w ogóle można je trzymać z gatunkami ryb, które już ma. Wszystko w porządku, więc można już iść. Na przystanku ludzie jacyś zamyśleni i jakby obcy. No cóż, mają swoje problemy. Na miejscu już czekali Piotrek i Krzysiek zwany Żabą. Piotrek to policjant z drogówki, bardzo miły o nieco ironicznym podejściu do życia. Jego pasją są podróże. Natomiast Krzysiek to typowy naukowiec wiecznie z głową w chmurach, rozmyślający wciąż o fizyce kwantowej. Wesoła ekipa, nie ma co! -pomyślał Jacek. Można było powiedzieć, że więcej nich dzieli niż łączy, ale znali się z jednej piaskownicy, chodzili do tych samych szkół i podrywali te same dziewczęta. Ale w końcu los pchnął ich w różnych kierunkach i każdy znalazł sobie swoje miejsce w tym zwariowanym wszechświecie. To, co połączyło ich dzisiaj to Noc Naukowców. Przed gmachem Politechniki oczywiście tłumy spragnione wrażeń. W tym roku wybrali Wydział Chemii, ponieważ jeszcze tutaj nie byli a słyszeli o efektownych pokazach z ciekłym azotem. Jacek musiał wyjść za potrzebą, więc rzekł do swoich kompanów:

– Muszę do toalety, poczekajcie tutaj

-Spoko wodzu! Zapalimy sobie a ty załatwiaj to, co musisz– odparł nieco jowialnie Piotrek

-Szykuje się piękna noc, najlepszy będzie pokaz ogni sztucznych– dorzucił Żaba, ale Jacka już nie było. Trochę potrwało zanim w plątaninie korytarzy znalazł ubikację i kiedy wrócił przed budynek po przeszło 15 minutach kolegów już nie było.

-Cholera! Jak ja teraz ich znajdę? Pewnie nie mogli się już doczekać i poszli beze mnie. Tylko w której sali są? Postanowił zadzwonić, ale zobaczył, że jego telefon był rozładowany. No nic, pomyślał, znajdę ich metodą prób i błędów. Z tą myślą wsiadł do windy i pojechał na ostatnie czwarte piętro. Od niego, bowiem planował rozpocząć poszukiwania. Na parterze pełno było rozwrzeszczanej młodzieży i stwierdził, że lepiej zacząć od góry. Na ostatnim piętrze zobaczył wielki neon sala laboratoryjna i postanowił wejść. W Sali była tylko jedna osoba– jakiś szalony naukowiec, łysy, pod brodą i w okularach, który właśnie sporządzał jakąś wielokolorową miksturę, mamrocząc coś pod nosem. Nagle coś wybuchnęło, sala spowiła się w pomarańczowe kłęby dymu i zobaczył, że naukowiec leży na ziemi i zanosi się spazmatycznym kaszlem. Pomógł mu wstać i zapytał:

-Nic się Panu nie stało?

-Cholera, wiedziałem żeby nie łączyć tego czerwonego płynu z tym żółtym kwasem! – powiedział uczony roztargnionym głosem.

-Widzę, że Pan nad czymś pracuje– zaciekawił się Jacek. Zdradzi mi Pan co to takiego?

-Nie mogę, to tajemnica. Ale to będzie istny cud w dziedzinie farmacji. Pracuję nad tym już pół życia i pochłonęło to wiele moich sił fizycznych i psychicznych. Nie mogę chyba zdradzić mojego sekretu przypadkowo napotkanej osobie? A może jest Pan szpiegiem z obcej planety, który tylko przybrał ludzką postać?

-Widzę, że naoglądał się pan filmów typu K-Pax – zaśmiał się Jacek. –No dobrze, może na początek się przedstawię na imię mam Jacek i nie jestem żadnym kosmitą, jestem zwykłym ziemianinem A Pan?

-Zwykłym ziemianinem powiadasz? To tak jak ja, chociaż niektórzy twierdzą co innego. Ale pomińmy to milczeniem Jestem dr Poprawny i jestem farmaceutą, do twoich usług!

-Hmm, skoro tak to może powie mi Pan nad czym pracuje?

– No dobra, powiem Ci bo dobrze Ci z oczu patrzy ale nikomu nie możesz zdradzić mojego sekretu! Mam w tym także swój interes.

-Załatwione, a za tym nad czym Pan pracuje?

-Wiesz ile istnieje chorób psychicznych?

-Wiem, że na pewno sporo bo sam trochę choruje i czytałem co nieco w Internecie.

-Istnieje pewna amerykańska księga chorób psychicznych zwana biblią psychiatrii. Jest w niej wyszczególnione około 1000 takich chorób. Takich jak psychoza, depresja, zaburzenia schizotypowe, nerwice, lęki, zaburzenia osobowościowe. Od 40 lat poszukuję uniwersalnego środka na każdą z tych chorób. Każdą! Jestem już tak blisko, ale brakuje mi jednego składnika– sproszkowanego korzenia mandragory. Aby jednak go zdobyć, niezbędna jest podróż do przyszłości i wykradzenie go ludziom, którzy zdobyli mandragorę w między-planetarnych wojnach z Wenusjanami. Oni dodają go do leków na wszystkie schorzenia, nie tylko psychiczne i dlatego tak zazdrośnie strzegą swojego skarbu. Potrzebuję trójki odważnych ludzi, którzy zrobią to dla mnie i wykradną korzeń. Wydajesz mi się być odpowiednią osobą, potrzebujesz tylko kompanów.

-Ja?– zdziwił się Jacek. Ale ja przecież nawet nic nie wiem o podróżach w czasie. Myślałem, że to czysta fantazja twórców filmów science-fiction.

-Oj daleko się mylisz. Podróże w czasie to rzecz zupełnie normalna z tym, że tylko dla ludzi wtajemniczonych. Na samej Politechnice jest ich kilku i ja do nich należę. Dzisiejszy postęp nauki na to w każdym razie pozwala. Zresztą ze szczegółami podróżowania w czasie zapoznam Cię później. Musimy także ustalić konkretną datę i miejsce do którego masz odbyć podróż a także plan taktyczny. Co ty na to? Pomyśl o korzyściach. Chyba chciałbyś wyzdrowieć?

-No cóż, nie znam nikogo chorującego kto nie chciałby być zdrowy. Ja także. Ale muszę się nad tym zastanowić, ja mam pracę, zobowiązania. Nie mogę tak po prostu zniknąć z teraźniejszości. A jeżeli nie uda mi się stamtąd wrócić?

-O to także się nie martw. Dołożę wszelkich starań aby twoja misja, bo chyba tak mogę to nazwać, zakończyła się sukcesem. Będę trzymał rękę na pulsie.

-Ale zaskoczył mnie Pan całkowicie! Muszę się z tym przespać, poradzić się znajomych rodziny i dopiero wtedy mogę dać Panu odpowiedź.

-Dobrze a za tym za tydzień w tym samym miejscu i o tej samej porze. Wtedy dasz mi odpowiedź. Pamiętaj, że idzie o ratowanie jednej piątej naszej ludzkości! Miej więcej tyle osób na świecie ma problemy psychiczne. A Polska, chociaż pod wieloma względami pozostaje w tyle za innymi Państwami to pod tym względem wcale nie!

Po rozmowie mocno wstrząśnięty Jacek spotkał się z kolegami na tradycyjnym „dymku” przed uczelnią.

-Gdzieś ty był?– zaczął Krzysiek. Wiesz ile rzeczy Cię ominęło!

-Powiedzmy, że odbyłem pewną rozmowę, która dała mi do myślenia.

-To podziel się z kolegami! Nie wypada mieć sekretów. Jesteś trochę tajemniczy.– podsumował Piotrek

-W tej chwili nie mogę wam zdradzić czegoś, czego sobie jeszcze nie przemyślałem i uporządkowałem. Ale przyjdzie i na to pora. Chłodny  wieczór jak na wrzesień. Uciekam do domu.– powiedział Jacek.

Jak powiedział tak zrobił. Próbował myśleć o czymś przyjemnym ale uporczywie powracało wspomnienie rozmowy z dr Poprawnym. Jeszcze tydzień na decyzję. Może źle zrobił? Powinien podzielić się tym z przyjaciółmi i spytać ich o zdanie? Postanowił jednak najpierw porozmawiać o tym z Lilką. Chociaż ta była tajemnicza to Jacek w pełni jej ufał.

 

ROZDZIAŁ 3

Lilka jak zwykle w weekend nie miała czasu dla Jacka. Napisała mu tylko zdawkowego esemesa: praca. Jednak, nasz księgarz był cierpliwy i w końcu spotkali się wieczorem w czwartek w kawiarni w centrum. Zamówili białą kawę i Jacek dokładnie zrelacjonował swojej dziewczynie przygodę na Politechnice. Lilka wzruszyła tylko ramionami:

-No cóż, uważam, że to twoja chora fantazja. Nie ma leku na choroby, które wymieniłeś. A przynajmniej takich, które dałyby całkowite wyleczenie. Dlaczego słuchasz jakiegoś profesora-fantasty? A podróże w czasie? Przecież to niemożliwe! A może to odzywa się twoja choroba? W każdym razie ten profesor, jeżeli rzeczywiście jest profesorem zwyczajnie Cię okłamuje!

-Ale ja mu jeszcze niczego nie obiecałem! Dobrze, że teraz przynajmniej znam twój punkt widzenia. Ale muszę się jeszcze poradzić jednej osoby.

-Niby po co? Ona powie Ci to samo co ja.

-Ok, zmieńmy temat. Jak Ci minął weekend?

-Tak jak mówiłam: praca, praca i jeszcze raz praca.

-Rozumiem, że chcesz sobie dorobić do studiów ale jesteś bardzo tajemnicza nie chcąc powiedzieć mi gdzie znikasz na całe weekendy.

-Uwierz mi że to nic zdrożnego ale nie ufam Ci na tyle, żeby opowiedzieć Ci o mojej pracy. To sprawa bardzo poufna. Na wszystko przyjdzie czas.

-Acha, a więc mi nie ufasz? Tak myślałem. Muszę to sobie przemyśleć. Na razie.

-Nie bierz tego do siebie. Cześć.

Idąc pustą ulicą chłopak trochę rozmyślał. Trochę był trochę rozczarowany i zirytowany tą rozmową. Sądził po pierwsze, że Lilka wykaże więcej zrozumienia dla sprawy z profesorem. Ona ją zwyczajnie zbagatelizowała! A po drugie miał nadzieje, że wreszcie się przed nim otworzy i przestanie być tajemnicza. Na szczęście Jacek miał jeszcze jedną osobę, której chciał się poradzić. A był to fizyk Krzysztof, ten, który towarzyszył mu na Nocy Naukowców. Krzysiek mieszkał w szarym, lekko niszczejącym bloku na 9 piętrze na Prądniku Białym. Już od progu powitał go jego pies Ares. Był to rasowy, bardzo młody ( miał 1,5 roku) doberman. Skoczył na Jacka tak gwałtownie, tak że o mało go nie przewrócił.

-Pies zaczepno-obronny? – podsumował Jacek.

-A jak– rzucił Krzysztof. Mało to zboczeńców kręci się po osiedlu? Mam go od niedawna. Znajoma mojej siostry znalazła go samego błąkającego się po ulicy. Wyobraź sobie, że ktoś go porzucił. Takiego psa! Ludzie naprawdę czasami nie mają wyobraźni. Żaba zaprosił go do swojego niewielkiego pokoiku z biurkiem, komputerem i składaną wersalką. Widać było, że od lat tu nikt nie sprzątał. Krzysiek pisał właśnie doktorat i po podłodze walały się pudełka po pizzy, puste paczki po papierosach i osuszone butelki wody mineralnej. Ściany miały kolor dyniowy.

– Prezentuje się naprawdę nieźle. Z takim psem nie musisz się chyba bać pokazywać na ulicy. Jak tam twój doktorat?

-Zjawiska kolektywne w skali makroskopowej. Nieźle, całkiem nieźle. Właśnie badam zjawisko kondensacji Bosego-Einsteina. Mówi Ci to coś?

-Nic a nic. Jak wiesz też kończyłem Polibudę ale na Wydziale Inżynierii Środowiska. A to zupełnie inna bajka. Jazy, zapory, zbiorniki wodne, kanalizacja.

-Wiem, pamiętam, że mówiliśmy na was szambo-nurki– zaśmiał się Krzysztof. A z czym do mnie przychodzisz?

Jacek zrelacjonował mu to samo co poprzednio Lilce. Krzysiek, albo jak też niektórzy go nazywali Żaba wyglądał na zaskoczonego ale i zaintrygowanego.

-Podróż do przyszłości, mówisz? Wiem, że przy dzisiejszym postępie nauki nie ma rzeczy niemożliwych. Ale po co miałbym właściwie podróżować w czasie. Dobrze mi tu gdzie jestem!

-Ale zrozum korzyścią tej podróży jest lekarstwo na moje dolegliwości i wielu, wielu innych. Już widzę te kolejki do apteki po cudowne lekarstwo na każde psychiczne schorzenie. Nie chciałbyś przeżyć szalonej przygody?

-Tak po prawdzie to sam mam lekką nerwicę. Takie lekarstwo nie byłoby głupie. Ale czy to realne?

-Nigdy się nie dowiemy jeśli nie spróbujemy. Pamiętasz moje motto: „Lepiej żałować, że coś się zrobiło niż, że się czegoś nie zrobiło.”

-Może i tak ale ja muszę pisać doktorat. Nie wyrobię się z terminami. Mój promotor już mnie naciska.

-Zrobisz sobie parę dni wolego. Nie daj się dłużej prosić. Ja też nie mam już czasu, muszę dać odpowiedź do jutra. Pomyśl o tym jak możesz zbajerować jakąś dziewczynę kiedy jej opowiesz swoją przygodę– półżartem, pół serio rzucił Jacek. To jednak chyba Żabę przekonało bo powiedział:

– Właściwie, czemu nie? Wchodzę w to. Krzysiek należał do osób nieśmiałych ale czasem naprawdę umiał zapalić się do jakiegoś pomysłu.

-Ok. Mam dla Ciebie pierwsze zadanie. Musisz zadzwonić do Piotrka i przekonać go do naszej wyprawy. Jeżeli się uda to przyjdźcie jutro pod Wydział Chemii o godzinie o 18.To na razie!

Jacek już zbiegał w dół klatką schodową.

-Ale zaczekaj. Jak mam przekonać Piotrka?  Przecież to urodzony cynik.

-Zaproponuj mu flaszkę dobrej wódki. Na pewno się zgodzi.– krzyknął Jacek będąc już niemal na dole. Znał bowiem słabość posterunkowego do alkoholu.

 

ROZDZIAŁ 4

Piątek był bardzo słoneczny i Jacek w drodze do pracy rozmyślał o czekającej go podróży. Od poniedziałku miał urlop więc nie musiał przejmować się swoją absencją w pracy. Był jedynie ciekaw czy Żaba się nie rozmyślił i czy udało mu się przekonać Piotrka. Od tego zależało bardzo dużo. Czuł bowiem lekką obawę przed swoją pierwszą podróżą w przyszłość ale świadomość, że nie będzie sam lecz z towarzyszami dodawała mu otuchy. Był strasznie ciekaw tego wszystkiego: jak wygląda świat w przyszłości? Kto go zamieszkuje? Jaki językiem porozumiewają się mieszkańcy Ziemi i Wenus? A może inne planety także są zamieszkane przez ludzi lub jakieś przedziwne istoty? Pytania mnożyły się i mnożyły a głowa robiła się od nich mała. Punktualnie o 18 stawił się pod Politechniką na ul. Szlak. Jackowi przypomniał się Marek Grechuta, wspaniały pieśniarz krakowski, który mieszkał kiedyś na tej właśnie ulicy a studiował zresztą na Polibudzie na Wydziale Architektury. Jego piosenki towarzyszyły mu już w dzieciństwie i czynił zawsze jego świat piękniejszym, nawet wtedy gdy zachorował. Może wtedy nawet bardziej potrzebował muzyki? Krakowscy pieśniarze jak Grechuta, Maleńczuk, Turnau, Sikorowski zawsze byli mu bliscy. Może chodziło tu o krakowski spleen? Może ale na pewno nie tylko. Tak rozmyślając czekał na swoich kolegów. Krzysiek zjawił się po 7 a Piotrek po 9 minutach.

-Gotowi na przygodę życia? To idziemy szukać doktora– powiedział Jacek.

-Czemu ja to w ogóle robię?– zaoponował Piotrek. Mam normalne, poukładane życie i jakichś szalonych przygód w przyszłości mi się zachciewa. Gdyby nie ta flaszka od Żaby to pewnie bym się dzisiaj nie pofatygował.

-Dwie flaszki– poprawił Krzysiek. Zażądałeś dwóch flaszek

-No pewnie, że dwóch! Dla jednej nie opłaca się w ogóle wychodzić z domu. –podsumował Piotrek.

-Lepiej skupcie się na tym co istotne. Musimy znaleźć doktora. Powiedział co prawda o tym samym miejscu ale nie wiem czy miał na myśli tamtą salę czy cały wydział. Może być tak naprawdę wszędzie a budynek jest duży. Zaczniemy nasze poszukiwania od 4 piętra i tamtej sali. Jeśli go tam nie będzie to sprawdzamy wszystkie sale i pokoje po kolei. W końcu go odnajdziemy.

Tak jak przypuszczał Jacek w Sali laboratoryjnej na 4 piętrze profesora nie było. Była pusta. Przeszukali wszystkie pomieszczenia z góry do dołu, wszędzie pytali o dr Poprawnego, ale nikt nie wiedział gdzie on może być. W końcu zrezygnowani stanęli przed wydziałem aby zapalić i się naradzić.

-Oszukał Cię– powiedział Piotrek. Nigdzie go nie ma. Musiał się wystraszyć i uciec jeśli jest tak zakręcony ja na doktora przystało.

-Nie rozumiem tego wszystkiego. Przecież nie zdradzał by mi swojego sekretu nie mając w tym celu. A może znalazł innych śmiałków?

-Kto normalny zdecydowałby się na coś takiego– zaśmiał się Żaba. A jak wiadomo nasza ekipa jest trochę zakręcona.

-Musi być jakieś wyjaśnienie, może nie sprawdziliśmy wszystkich pomieszczeń– głośno myślał Jacek.

-A piwnica, podziemia? Przecież one istnieją na PK. –podsunął Krzysiek.

-Faktycznie! –podchwycił Jacek. Przecież tam jeszcze nie patrzyliśmy.

Chłopcy pośpiesznie skierowali się na poziom -1. Była już 18.45, czas płynął nieubłaganie. Tam przemykali się po słabo oświetlonym korytarzu i szukali w kolejnych salach dr Poprawnego. Na końcu korytarza znaleźli salę, gdzie czekał na nich nikt inny jak uczony.

-W końcu!- rozległ się głęboki głos doktora Poprawnego. Już myślałem, że się poddałeś, powiedział do Jacka.– Misja wymaga wiele odwagi i sprytu i mam nadzieję, że znalazłeś odpowiednich kompanów. Trójka to nieprzypadkowa liczba osób do tego zadania. Trójka osób nie zwraca na siebie zbytnio uwagi a dokonać może bardzo wiele! Było już trzech muszkieterów a teraz pora na was. Rozejrzyjcie się po sali, co widzicie?

W Sali pełno było różnych tajemniczych mikstur i pomocy naukowych a na środku stała wielka machina posiadająca komorę, mnóstwo przycisków i dźwigni.

-To co widzicie przed sobą to wehikuł czasu. Na świecie istnieje takich tylko 5 ten jest 6, mojej własnej produkcji. Jego skonstruowanie było możliwe jedynie dzięki podłączeniu Ziemi do gwiazd. Długo nie mogłem znaleźć odpowiedniego tworzywa do jego budowy. Wreszcie odbyłem podróż w czasie z wehikułu w USA i zdobyłem orbum, tworzywo jakiego w przyszłości będzie używało się do konstrukcji statków kosmicznych. Ale dość już o tym! Czy wiecie na czym polega wasza misja?

-Wspominałeś coś o zdobyciu sproszkowanego korzenia mandragory– powiedział Jacek.

-Tak, chociaż sproszkować go można w warunkach laboratoryjnych, tutaj na Ziemi. Od was wymagam po prostu zdobycia korzenia mandragory a będzie to bardzo, bardzo trudne! A teraz małe wprowadzenie. W roku 2115 ziemianie dokonali inwazji na planetę Wenus, pobili ich mieszkańców i wdarli się do podziemi aby odszukać Ogród Życia. Aby usprawnić poszukiwania podzielili się na małe,  3-osobowe grupy. Wiele grup pobłądziło w podziemnych krainach i nigdy już nie ujrzało światła dziennego. Jednak jedna z grup dotarła aż do starannie ukrytych kopalni diamentów. Tam zdobyli cały plan podziemia, chociaż nie było to łatwe, musieli przechytrzyć pracujących tam orków, co jeden z nich odważny ziemianin Chet-hi przypłacił życiem. Niemniej jednak pozostałej dwójce udało się dotrzeć do Ogrodu Życia. Nie mogli jednak do niego wejść zanim nie odgadli zagadki zadanej im przez strażnika wrót Ogrodu Życia. Przeszli pomyślnie tę próbę i po kilkudniowym błąkaniu się po ogrodzie stracili już nadzieję kiedy wydarzył się mały cud, którym było odnalezienie pożądanej rośliny. Oczywiście przewieźli ją na Ziemię gdzie posłużyła ona do produkcji leków. Od tamtej pory ziemianie strzegą swojego bezcennego skarbu zazdrośnie i nikomu nie pozwalają wejść w jej posiadanie. Czeka was więc niemożliwa misja aby zaledwie w 3 osoby, będąc uzbrojonym jedynie we własny intelekt i spryt zdobyć mandragorę. W otwartej walce wam się to nie uda, polegniecie, dlatego musicie użyć podstępu. Jakiego? Liczę na waszą kreatywność. A teraz więcej szczegółów waszej podróży.

-Zaraz, a gdyby tak zaproponowali rozsądną cenę za tą roślinę, mandagorę czy jakoś tak? – podrzucił Piotrek

-Nie ma takiej ceny, zresztą w przyszłości istnieje już zupełnie inna waluta niż ta, którą znamy obecnie. Jednak pieniądze musicie zdobyć sami. Tu znowu liczę na waszą kreatywność przy czym nie mam na myśli zwykłej kradzieży! Wyślę was do Warszawy roku 2115. Będzie to tuż po tym jak na Ziemi pojawiła się ta cudowna roślina. Musicie odnaleźć magazyny, w których przechowywane są ogromne ilości korzenia. Na pewno będą one pilnie strzeżone. Jak to zrobicie aby się do nich dostać i niepostrzeżenie ujść to już wasza sprawa. Aby was jednak nie rozpoznano, że przybywacie z przeszłości musicie włożyć specjalne kombinezony, które wiszą w tej szafie, doktor pokazał im szafę w kącie pomieszczenia. Ponadto wyposażę każdego z was w kompas i lornetkę i plan miasta z zaznaczonym miejscem do którego przybędziecie. Jacek, Piotrek i Krzysiek po przebraniu się w przyciasne kombinezony w których wyglądali trochę jak kosmici, przejrzeli się w lustrze i wszyscy naraz wybuchnęli śmiechem. Dr Poprawny zachował jednak powagę i powiedział:

-Nie ma się z czego śmiać, wszyscy będą tak wyglądać w przyszłości. To tylko kwestia przyzwyczajenia. A zatem czy macie jakieś pytania?

-Tylko jedno– zaczął Krzysiek. Jak będzie wyglądać kwestia powrotu? Kto odeśle nas do teraźniejszości?

-Na miejscu odszukacie dr Jana Poprawnego, mojego praprawnuka. To on oprowadzi was po tamtejszym świecie i pomoże zrozumieć nieco skomplikowaną rzeczywistość. A zatem? Wszystko już wiecie?– spytał kiedy chłopcy już weszli do komory będącej wehikułem czasu. Już miał zamknąć drzwi i nastawić w machinie miejsce i czas podróży, kiedy Jacek zapytał:

-Jan to pana potomek, a jak pan ma na imię?

-Pafnucy. Do zobaczenia!- powiedział doktor i zatrzasnął drzwi wehikułu. Nagle cały świat zawirował, poczuli się dziwnie lekko i pochłonęła ich światłość. Na moment wszyscy trzej stracili świadomość. Ta chwila wystarczyła aby przenieść ich w inny wymiar i inny czas.

 

ROZDZIAŁ 5

Cała trójka obudziła się na zielonej, bezkresnej łące. Wszystko wydawało się normalne jak przedtem. Chłopcy zupełnie nie czuli, że mogą znajdować się w roku 2115. Nic na to nie wskazywało. Według wskazówek doktora powinny to być obrzeża Warszawy i powinni kierować się w kierunku magazynów, które musiały być niedaleko. Jacek, który już otrząsnął się z szoku spowodowanego swoją pierwszą podróżą w czasie, spojrzał na kompas a następnie na mapę i popatrzył przez lornetkę, po czym powiedział:

-Widzę zabudowania na zachodzie. Powinniśmy dojść do jakiejś drogi i kierować się w tamtą stronę. Tam powinny być według moich wyliczeń magazyny, o których mówił doktor. Nagle usłyszeli jazgotliwy dźwięk, niebo na chwilę pociemniało i nad nimi przeleciało coś przypominającego ogromne jajko.

-To latające coś to chyba statek kosmiczny. A zatem naprawdę jesteśmy w przyszłości!

Rzeczywiście, w świecie w którym żyli niepodobna było zobaczyć machinę kosmiczną na własnym podwórku. Jacek jednak zwrócił uwagę na coś innego: na napis na owym jaju. Zagadkowa inskrypcję stanowiło 5 liter: ZSPPW. Zapewne jakiś skrót, pomyślał chłopak. Tylko jaki? Ziemski System Przeciw Podejmowaniu Wykroczeń? Nie, to bez sensu. Musi to zbadać. W każdym razie lepiej wiedzieć z czym ma się do czynienia, lepiej znać swojego przeciwnika. A jeśli ziemianie posiadali flotę kosmiczną to musieli na pewno być potężni i zdolni do tego aby zasiedlić inne planety. Z tego co wiedział to na Księżycu i Wenus dawno już była sztuczna atmosfera i warunki aby na nich zamieszkać. W  czasach o których opowiadał mu doktor Poprawny na te planety pozwalali sobie wyemigrować jednak tylko najbogatsi multimilionerzy albo nawet multimiliarderzy. Było to ich przywilejem, podobnie jak podróże w czasie. Jednak niewielu sobie na to pozwalało gdyż już pojedyncza podróż stanowiła poważne nadszarpnięcie ich budżetu. Takie podróże na pewno musiały pochłaniać steki milionów dolarów jeśli nie miliardów, pomyślał Jacek.

-No cóż, dzisiejszy dzień był tak bogaty w nowe wrażenia, że nic mnie już nie zdziwi, nawet statek kosmiczny nad łąką pod Warszawą. Lepiej stąd już chodźmy– powiedział Piotrek.

Przeszli przez łąkę, która wydawała się nie mieć końca i znaleźli się na całkiem zwyczajnej szosie prowadzącej ich w stronę zabudowań. Krajobraz był raczej płaski bo też znajdowali się na terenach Niziny Środkowo-mazowieckiej. O ile oczywiście doktor dobrze ustawił w swojej machinie miejsce docelowe podróży. Na razie jednak nic nie wskazywało na to, że się pomylił, byli więc spokojni. W końcu doszli do pierwszych zabudowań a były to domy działkowiczów, którzy wygrzewali się w leżakach zażywając wczesno popołudniowego słońca. Tu i ówdzie palona grilla, grano w „kometkę” bądź „Zośkę”.

Jacek prawie byłby uwierzył, że świat w przyszłości miał żyć w idealnej harmonii i spokoju, gdyby nie to co dr Poprawny opowiadał mu o krwawych wojnach z Wenusjanami. Na szczęście chłopcy nie zwracali zbytnio na siebie uwagi, gdyż na sobie mieli takie same srebrne kombinezony jak działkowicze. Czy to możliwe, że obowiązują one w całej galaktyce? Pomyślał Jacek. A zatem grozi nam globalizacja, ujednolicenie i dostosowywanie się do coraz bardziej absurdalnych norm? To zdecydowanie przeczyło prawu jednostki do wolności, swobody myśli i wypowiedzi, pomyślał z goryczą chłopak. Przynajmniej w jego czasach było jeszcze możliwe noszenie długich włosów i ubieranie się w to na co miał ochotę. Po długim, około godzinnym marszu zmęczony Piotrek oznajmił:

-Ze zmęczenia i od tego słońca już zaczynam mieć omamy. Fioletowe mroczki biegają mi przed oczami. Zdecydowanie bym coś zjadł i wypił duże piwo, albo dwa!

-Zobaczcie! – powiedział Żaba pokazując na domek oddalony od nich o 50 metrów z ich lewej strony. Przecież ta karczma nazywa się „Chata”. To zupełnie jak w Krakowie!

Rzeczywiście, kawałek od nich znajdowała się knajpka stylizowana na wiejską chatkę zbitą z desek i dachem pokrytym strzechą. Przed nim stała tablica oferująca swoim klientom rozmaite, wyszukane jak na gusta chłopców potrawy a także napitek: piwo, koktajle galaktyczne czy space-colę. Tuż nad wejściem zobaczyli wielki banner reklamujący to ostatnie:” Tylko space-cola da ci kopa. Nie zapomnij zapiąć pasów!” Weszli do środka i wpadli w zdumienie widząc nowocześnie urządzone wnętrze: wszystkie krzesła i stoliki miały bardzo wymyśle kształty. Właściwie krzesła nie były krzesłami lecz fotelami zaprojektowanymi z wielką fantazją. To musieli przyznać. Wnętrze w niczym nie przypominało wiejskiej chatki lecz prezentowało widok z którym się jeszcze nie spotkali. Wszystko było utrzymane w pastelowych kolorach a klimat wewnątrz potęgowało światło: pomarańczowe i fioletowe. Między stolikami krążył robot-kelener, który zbierał od gości zamówienia. Swoim wyglądem przypominał trochę prototypy robotów jakie chłopcy widzieli na Nocy Naukowców na Wydziale Automatyki i Robotyki na PK. Cały zbudowany był z różnych blaszanych elementów, miał ogromną głowę, parę oczu, dwie ręce ze zgięciami w łokciach a zamiast nóg miał parę kół, na których się poruszał.

Chłopcy nie chcąc zwracać na siebie zbytnio uwagi zachowywali się cicho i usiedli w kącie z lekką dozą niepewności a zarazem podniecenia czekali aż robot ich obsłuży. Ten po chwili podjechał do nich na swoich dwóch kółkach i mechanicznym, lekko chropawym głosem wyrecytował:

-Dzień dobry. Witamy w ziemskiej restauracji „Chata” Co podać? Polecam owoce z morza i space-colę. Czekam na zamówienia i życzę panom udanego dnia!

Wszyscy po chwili przeglądania menu i namysłu zamówili zgodnie duże porcje frytek z kurczakiem i space-colę. Inne potrawy z menu wydawały im się trochę podejrzane. Przynajmniej nigdy w swoim ziemskim życiu nie spotkali się z nazwami takimi jak: indyk po wenusjańsku czy żeberka w sosie międzygalaktycznym. Pozwolili sobie jednak na trochę szaleństwa i do picia wzięli space-colę. Coś co podobno dawało „kopa”. Mieli jednak nadzieję, że ten kop jest zbliżony do tego po napoju energetycznym a nie narkotykach. Zdecydowanie unikali tego typu używek, jednak jeśli ten napój podawano w zwykłej restauracji to nie kryło się za tym chyba nic złego?

Kiedy to zamówili robot wciąż stał w miejscu i widać było, że przetwarza informacje. Nagle z jego brzucha odsunęła się klapka i na srebrnej tacy wysunęły się trzy porcje zamówionego jedzenia i 3 puszki space-coli. Już mieli się zabrać do posiłku, bo od kilku godzin nie mieli nic w ustach gdy robot przemówił swym głosem:

-Należy się 60 zielonych i 30 żółtych. Proszę uiścić opłatę.

Chłopcy wpadli w konsternację bo przy sobie mieli tylko złotówki. No tak! Przecież dr Poprawny mówił im o zmianie waluty. Powinni gdzieś ją uprzednio wymienić. Tylko gdzie? W jakimś kantorze? I jak zrobić to aby nie wzbudzić niczyich podejrzeń? Gdyby ktoś dowiedział się że przybywają z przeszłości mogliby mieć poważne problemy! Tymczasem robotowi włączyła się czerwona lampka ostrzegawcza na głowie i powiedział:

-Uwaga! Intruzi. Nie posiadają środków! Nie są wypłacalni!

Nagle usłyszeli za sobą głos:

-Chwila! Ja zapłacę za tych dżentelmenów.

Naraz wszyscy się odwrócili i zobaczyli postawnego bruneta o ciemnej, ogorzałej twarzy i greckim profilu. Mężczyzna miał na sobie taki sam jak oni srebrny kombinezon, z tym, że z mnóstwem naszywek, które mówiły o wysokiej randze wojskowej. Ten zapłacił kolorowymi żetonami robotowi, który grzecznie podziękował i odjechał. Tajemniczy jegomość po chwili mierzenia wzrokiem całej trójki odezwał się:

-Cóż Panowie! Widzę po waszych minach, że nie jesteście stąd. Te stroje również do was nie pasują. Zdradźcie mi zatem z jakiego zakątka kosmosu przybywacie? A może jesteście z przeszłości bądź przyszłości? Możecie mi zaufać, nie wykorzystam tej wiedzy przeciwko wam. Może nawet będę mógł wam pomóc.

-Nie, jesteśmy stąd– odparował Jacek. Z Warszawy roku 2115.

-Właśnie, a pieniędzy przy sobie nie mieliśmy gdyż zostaliśmy obrabowani przez Wenusjan– odparował Piotrek, który zaczynał bawić się coraz lepiej.

-Z 2115? Cha! Cha! No to wpadliście, bo mamy rok 2065 a Wenusjanie zostali wyparci z naszych terenów już dawno temu. Teraz to my mamy przewagę i walczymy na ich planecie. Nie robimy tego zresztą dla sztuki, mamy w tym swój cel.

-Czy jest to może wojna o mandragorę?– podsunął Krzysiek

-Bystry jesteś! Jednak wciąż o was nic nie wiem a macie chyba wobec mnie dług wdzięczności? – odparł nieskromnie nieznajomy

-Chyba jesteśmy winni panu wyjaśnienia. Jesteśmy trójką zwyczajnych chłopaków z Krakowa roku 2015. Przybyliśmy do przyszłości aby zdobyć korzeń mandragory. Jednak na skutek pomyłki wylądowaliśmy w roku 2065 zamiast 2115. Nie bardzo wiemy co mamy teraz robić.– odparł Jacek

-Dziękuję za waszą szczerość a teraz ja wam się przedstawię. Na imię mam Axl i mam 35 lat. Z pochodzenia jestem Grekiem ale zaczepiłem się w Polsce. Na początku uczyłem się latania na najprostszych statkach kosmicznych. Z czasem awansowałem i tak oto zostałem dowódcą Kosmicznej Floty Ziemi. Właśnie szykujemy się do potyczki z Wenusjanami. Mandragora wciąż nie jest w naszym posiadaniu, dlatego ludzie umierają na najlżejsze choroby bo brakuje odpowiedniego leku na nie. Na wszystkie leki, które już znamy od wieków ludzkość się uodporniła i organizm na nie nie reaguje. Jeśli zatem chcecie dokonać wielkich rzeczy to przyłączcie się do mnie i razem zdobędziemy cudowny lek. Wiem, że wam też zależy na korzeniu dlatego obiecuję, że nie odprawię was w rok 2015 z pustymi rękami. Mamy wspólne cele a zatem mogę wam chyba pomóc?

-Tak, to brzmi bardzo satysfakcjonująco– ożywił się Jacek. Ale co ty będziesz z tego miał?

-No cóż, od zawsze byłem przyjacielem ludzkości i nie ważne czy pochodzi ona z teraźniejszości, przeszłości bądź przyszłości. Zawsze chciałem dokonać czegoś wielkiego i dlatego zostałem dowódcą Kosmicznej Floty Ziemi. Teraz nareszcie pojawia się okazja aby uratować wiele istnień ludzkich i przy okazji dokopać Wenusjanom. Lepszej sytuacji chyba nie mógłbym sobie wyobrazić.

Kapitan nie grzeszył skromnością ale chłopcy znaleźli się w naprawdę trudnym położeniu i taka sytuacja była im na rękę.

-Zaraz! A czy nie można by po prostu udać się w rok 2115 i stamtąd przywieźć mandragorę?– podsunął Żaba.

-Podróże w czasie są w tej chwili prawnie zakazane. Odkąd stały się one powszechne i nie tylko dla zamożnych, zaczęli podróżować wszyscy i to w rozmaite epoki. To doprowadziło do wielu błędów i wypaczeń w naszej teraźniejszości. Ludziom nagle zachciało się zmieniać bieg historii i wynikły komplikacje.

-A jeżeli my zawieziemy mandragorę w rok 2015 to czy nie wynikną żądne komplikacje? Oczywiście jeżeli zostanie zniesiony zakaz podróży w czasie.

-Zakaz na pewno zostanie zniesiony po zdobyciu leku. Z tym, że teraz będą mu towarzyszyć rygorystyczne przepisy i określone reguły. Już Ministerstwo Podróży w Czasie o to zadba! A odpowiadając na twoje pierwsze pytanie to na pewno wynikną komplikacje. Ja jednak o to nie dbam bo chcę ratować ludzi! Oczywiście wszystko musi zostać między nami, zrozumiano?

Chłopcy pokiwali porozumiewawczo głowami.

-Widzę, że zamówiliście space-colę– kapitan zmienił temat. Czy wiecie co ona powoduje u pijącego?

-Szczerze mówiąc nie. Wiemy tylko, że daje kopa– odparł Piotrek.

-I to jeszcze jakiego! Po jej wypiciu stracicie na chwilę przytomność i odbędziecie w waszej wyobraźni podróż po kosmosie. Jest to coś czego nie zapomnicie jeszcze długo!

Pierwszy swoją colę wypił Piotrek, najodważniejszy z chłopaków. Jego ciało po chwili opadło bezwładnie na fotel i widać było, że odpłynął. Chłopcy czekali w napięciu. Po około 5 minutach chłopak ocknął się i powiedział:

-To było niesamowite! Byłem na Saturnie i podrywałem piękne Saturianki. Wyglądem przypominają ziemskie kobiety ale są dużo, dużo piękniejsze! A alkohol lał się strumieniami.

Rozmarzony chłopak powoli wracał do rzeczywistości. Teraz przyszła kolej na Jacka. Otworzył swoją puszkę i opróżnił ją jednym haustem. Oczywiście po wszystkim stracił przytomność. Odzyskał ją dopiero po 10 minutach.

-I co? Co się wydarzyło? –ponaglił go Piotrek.

-Byłem na Księżycu i zażywałem cudownych kąpieli w tamtejszych termach. Ach! Jak było mi błogo i spokojnie.

Wreszcie do wypicia coli przekonał się i Krzysiek. Pił ją małymi łyczkami jakby w obawie co może się wydarzyć. Ocknął się po 7 minutach.

-Ja byłem natomiast na Ziemi i odbierałem Nagrodę Nobla w dziedzinie fizyki kwantowej. Było cudownie. Wszyscy bili mi brawo a ja byłem dumny niczym prezydent po wygraniu wyborów!

-Teraz już poznaliście działanie space-coli– podsumował kapitan. Radzę jednak z nią nie przesadzać, bo wypita w nadmiernych ilościach może uszkodzić mózg. Uważajcie na siebie. A teraz należałoby zadbać o wypoczynek i godny sen dla nas wszystkich. Niedaleko jest Hotel, w którym się zatrzymałem. Nazywa się Galaxo i jest tylko 300 metrów stąd. Wypocznijcie a jutro zapoznam was z moim planem, dowiecie się co dalej. Całą czwórka udała się do nowoczesnego hotelu Galaxo, będącego 100-piętrowym budynkiem z przełączką. Kapitan Axl zapłacił za siebie i swoich towarzyszy 160 zielonymi w żetonach po 5, 10 i 50. Nazajutrz czekał ich dzień pełen wrażeń.

 

 

ROZDZIAŁ 6

Nazajutrz była sobota, 3 października 2065 roku. Dzień w całym kosmosie był równie urodziwy jak zorza polarna. O godzinie 7.00 chłopcy jeszcze smacznie spali, gdy obudziło ich nagle pukanie do drzwi. Jacek pierwszy zerwał się z łóżka, ponieważ leżał najbliżej wejścia i otworzył. Był to świeży i uśmiechnięty jak zawsze kapitan Axl. Powitał chłopców słowami:

-Witam! Słońce uśmiecha się dzisiaj do nas wszystkich. To chyba idealna okazja na małą przejażdżkę po kosmosie, co? Wcześniej jednak chciałbym omówić z wami kilka spraw. Zejdźcie do stołówki na parter na śniadanie.

-Ok.-odparł Jacek. Daj nam 15 minut.

Punktualnie o 7.15 chłopcy ubrani i umyci zabrali się w jasnym i długim hallu przed drzwiami stołówki. Kapitan zaprosił ich do środka. Spodziewali się przepychu podobnemu „Chacie” ale wnętrze urządzone było bardzo ascetycznie: jedynie proste pomalowane na biało stoły i skromne białe krzesełka na jednej nóżce. Ściany także były białe a wszystko utrzymane w nienagannej czystości. Po stołówce kręcili się już pierwsi ludzie i panował gwar. Między stolikami krążył robot-kelner– taki sam jak ten, którego spotkali w „Chacie”.

Całą czwórka usiadła do jednego ze stolików i zamówiła jajka na bekonie a do tego kawę i sok pomarańczowy– idealne śniadanie dla zmęczonych podróżników. Kapitan Axl smarując swojego tost dżemem mandarynkowym powiedział:

-Dzisiaj mam dla was trochę niespodzianek. Pierwsza istotna wiadomość: w naszej wojnie z planetą Wenus zyskaliśmy potężnego sprzymierzeńca jakim jest Księżyc. Nasze negocjacje były oczywiście zakrojone na dużo szerszą skalę, ale mieszkańcy takich planet jak Mars, Uran, Jowisz, Saturn woleli pozostać neutralni.

-A jak to jest z samą wojną? Po czyjej stronie leży racja?– zapytał Piotrek

-Sprawy mają się następująco. To do czego dążymy my jako Zieminie jest jedynie zdobycie korzenia bez podbijania planety Wenus. Natomiast Wenus dąży do podbicia Ziemi i uczynienia z Ziemian swoich niewolników.

-A co wam dał sojusz z Księżycem?– do rozmowy włączył się Żaba

-Po pierwsze poznaliśmy bardzo nowoczesne technologie konstruowania statków kosmicznych. Do ich budowy mieszkańcy Księżyca używają super wytrzymałego orbum, odpornego na lasery Wenusjan. Po drugie nasza flota kosmiczna powiększyła się o kolejne 1500 statków. To niewiele ale i tak daje nam przewagę w postaci łącznej liczby 6500 statków podczas gdy Wenusjanie mają ich jedynie 5700.

 

-Masz dla nas jeszcze jakieś niespodzianki?– nieco sceptycznie zapytał Piotrek, bo perspektywa wojny z Wenus wydawała mu się mało pociągająca.

-Tak– odparł Axl. Dzisiaj zabieram was moim statkiem kosmicznym wraz z całą Kosmiczną Flotą Ziemi na Księżyc. Połączymy siły z Lunańczykami, bo właśnie tak nazywają się mieszkańcy Księżyca i na miejscu omówimy plan taktyczny. Mogę wam zdradzić tylko, że będzie to wojna podjazdowa. Szczegóły omówię z ich przywódcą– Outhornem.

-A jak wyglądają Lunańczycy? Czego możemy się po nich spodziewać? – Jacek, najbardziej dociekliwy z całej trójki mnożył coraz to nowe pytania.

-Cóż, mieszkańcy Księżyca to bardzo pokojowo nastawione istoty, chociaż ich wygląd mógłby świadczyć o czymś innym. Myślę, że nie musicie się obawiać spotkania z nimi.-podsumował Axl.

Jacek miał jeszcze jedno pytanie: – A co oznacza napis na statkach kosmicznych ZSPPW?

-To nic innego jak Zjednoczone Siły Powietrzne Przeciwko Wenusowi. W jej skład wchodzą Ziemska Flota Kosmiczna oraz Księżycowa Flota Kosmiczna.

-Jakie plany?– zapytał lekko zniecierpliwiony rozmową Piotrek.

-Udamy się na stację, gdzie wsiądziemy do metra i pojedziemy nim do samego końca. Ostatni przystanek to lądowisko Ziemskiej Floty Kosmicznej

Kiedy dotarli na miejsce zobaczyli olbrzymie lądowisko owych „jajek” jakie widzieli wcześniej. Imponującym było móc zobaczyć wszystkie ziemskie siły powietrzne, które stacjonowały akurat w Polsce. Axl poznał ich z drugim pilotem swojego statku, który nosił  nazwę „Jastrząb”. Pilot miał na imię Heiko i był niskim, lekko łysawym i nieco znerwicowanym człowieczkiem, którego chłopcy od razu jednak polubili. U kapitana kolejno meldowały się  oddziały o różnorakich nazwach: Wilki kosmosu, Zwycięstwo, Space-świry, Proxima Centauri, Pogromcy Wenus, Jajogłowi, Kosmiczny Odlot, Kasjopeja, Ogniste Komety i wiele, wiele innych. Kiedy lista obecności została już sprawdzona, kolejne oddziały statków opuszczały lądowisko odpalając swe jazgotliwe silniki. Na moment zrobiło się bardzo głośno i Jacek nie słyszał o czym rozmawiają Axl z Heikiem, chociaż siedział już w kabinie razem z Piotrkiem i Krzyśkiem. Nagle wystartowali, pomału oderwali się od Ziemi i zaczęli wznosić się w górę. Heiko zameldował, że obrano kierunek na Księżyc. Powoli Ziemia zaczęła się pod nimi zmniejszać a po dłuższym czasie stanowiła już tylko maleńką kropkę.

Poruszali się z prędkością 30km/s a ponieważ Księżyc oddalony jest od Ziemi o 380 000 km to podróż powinna im zająć dokładnie 3 godziny i 31 minut, myślał Jacek dokonując prędkich obliczeń.

Po drodze chłopcy podziwiali kosmos i nagle zdali sobie sprawę jak niewiele o nim wiedzieli. Tak naprawdę to nigdy wcześniej nie opuścili Matki-Ziemi. Kosmos znali jedynie ze zdjęć satelitarnych i powieści SF. Czy kosmos różnił się aż tak bardzo w tych powieściach od tego co widzieli tutaj? Ależ to było urzeczywistnienie wszystkiego tego co wyczytali u Lema czy Zajdla! Przestrzeń kosmiczna w jakiej się znaleźli mieniła się paletą barw takich jak zieleń, czerwień, żółć, granat, czerń i fiolet. Z daleka widzieli rozmaitych rozmiarów gwiazdy i planety, które połyskiwały w tych kolorach a wśród nich Gwiazdę Polarną, Proximę Centauri, Gacrux, Kappa Crucis i wiele, wiele innych. Chłopców pociągała tajemniczość kosmosu skrywającego zagadkę życia. Czy poza ich galaktyką istniały inne cywilizacje? Myślał Jacek. Ale czym on się martwi, przecież nie zwiedził jeszcze nawet swojego Układu Słonecznego a kto wie jakie zagadki on skrywał. Kim są Lunańczycy? Czy to istoty równorzędne ludziom? Jaki językiem mówią? To w tej chwili absorbowało Jacka. Kosmos raczej go przerażał ale i fascynował. Tylko które uczucie jest silniejsze? Chyba to pierwsze bo poczuł w żołądku nieprzyjemny ucisk i przebiegły go ciarki. A może jednak to drugie skoro wciąż tu jest i nie zamierza się wycofać?

Wreszcie ich  3,5 godzinna podróż dobiegła końca. Zaczęli podchodzić do lądowania na wielkiej płycie, która była lądowiskiem. Na księżycu podobnie jak na Ziemi panował słoneczny dzień. Kiedy wylądowali na zewnątrz już czekał na nich jeden z Lunańczyków, posłaniec. Był to bardzo dziwny stwór o wysokości ponad 2-metrów i całym ciele pokrytym zielonym futrem. Nieowłosione były jedynie jego dłonie, stopy i twarz. Ta miała groźny wygląd. W niej mieściły się mięsiste usta, płaski nos i duże, świdrujące, żółte, kocie oczy. Natomiast głowa zwieńczona była zakrzywionymi jak u bawołu rogami. Przez chwilę Lunańczyk i Axl rozmawiali w jakimś dziwnym języku, po czym kapitan wyjaśnił:

-Mamy się stawić u Outhorna w jego pałacu. Najpierw będzie narada wojenna a potem uczta na cześć Ziemian. Wy nie uczestniczycie w naradzie więc zajmie się wami Xarax, nasz posłaniec. Chodźmy jednak najpierw tam wszyscy, musze was przedstawić Outhornowi i powiedzieć o waszych planach. Wszyscy Lunańczycy słyną z przychylności Ziemianom, więc nie muszę się obawiać o wasz los. Chodźmy!

Do pałacu Outhorna prowadziłą wąska ścieżka wśród karłowatych drzew iglastych. Idąc pod stopami czuli piasek. Jacek zauważył, że Xarax bardzo dobrze maskuje się wśród drzew ze swoim zielonym futrem. Może chodziło właśnie o to żeby nie rzucać się w oczy? Być może gdzieś czaili się Wenusjańscy szpiedzy? Następny etap podróży pokonali łódką po rzece. Przyroda działała na chłopców uspokajająco. Czuć było tutaj kosmiczną energię i ożywcze powietrze. Po drodze mijali domy zielonych stworów. Były to przeważnie lepianki z gliny bądź też chaty z drewna. Jacek domyślił się, że na Księżycu musiał istnieć podział klasowy skoro zwykli mieszkańcy zajmowali lepianki a dowódca Outhorn wraz za całą swoją świtą mieszkał w pałacu. O przynależności klasowej musiał decydować majątek czy wykształcenie (chociaż Lunańczycy nie wyglądali na szczególnie inteligentnych, ale pozory mogły mylić) a zatem kapitalizm też nie był im obcy!

Po wyjściu z łódki całą ziemską piątkę wraz z posłańcem Xarax-em czekała jeszcze około półgodzinna wspinaczka szerokimi kamiennymi schodami do góry. Wreszcie ich oczom ukazał się wspaniały, olbrzymi pałac ze złota ozdobiony kamieniami szlachetnymi. Jego blask na moment ich oślepił. Przed wejściem czekali na nich Lunańscy wartownicy uzbrojeni w długie piki. Kiedy zobaczyli Axla ze swoją świtą wpuścili ich bez słowa pytania. Weszli do środka przez złote wysadzane rubinami w rota i znaleźli się w długim korytarzu. Po drodze kapitan wyjaśnił im, że ten dziwnym język w którym porozumiewał się z Xaraxem to uniwersalny język kosmosu. Jest rozumiany w całym Układzie Słonecznym. Mogą się nim porozumiewać zarówno mieszkańcy Ziemi, Księżyca jak i Wenus i innych planet Układu Słonecznego. Oczywiście Lunańczycy posługiwali się także własnym językiem ale składał się on głównie z pojękiwań, pochrząkiwań, warczenia i gulgotania. Tego Axl zdecydowanie nie rozumiał. Wreszcie znaleźli się w przestronnej Sali tronowej. Na tronie siedział sam Outhorn, najroślejszy ze wszystkich Lunańczyków. Mierzył 2 m 30 cm a w barkach 1,5 metra. Na głowie miał stalowy chełm z wciętymi otworami na rogi. Jego tron wykonany był z półprzezroczystego orbum, najszlachetniejszego kruszca na Księżycu. Tego samego z którego dr Poprawny wykonał swój wehikuł czasu i który był częścią składową statków kosmicznych. Przywódca Lunańczyków przemówił niskim, grobowym głosem w języku kosmosu, którego echo odbijało się od ścian komnaty:

-Witaj Axl! Oczekiwałem Ciebie z niecierpliwością. Nastały pomyśle czasy gdyż w końcu połączyliśmy siły! Kto by pomyślał po tylu latach drobnych starć i nieporozumień. Pan Światła zesłał nam jednak mądrość i doszliśmy do konsensusu. Ufam, że wydrzemy Wenusowi jego skarb. Widzę też, że przyprowadziłeś ze sobą towarzyszy. Czy to twoi zaufani ludzie?

-Można tak powiedzieć – odparł Axl

-Świetnie. Wobec tego posadzę ich w czasie narady obok Ciebie. A tymczasem napijmy się księżycowej wódki!

-Moi towarzysze wyjątkowo nie będą uczestniczyć w naradzie. Chcieliby zobaczyć tutejsze obserwatorium astronomiczne i zakosztować kąpieli w znanych na cały kosmos termach. Ważniejsze informacje przekaże im po naradzie. Ponieważ jest to ich pierwsza wizyta na Księżycu chcą wykorzystać ten czas na lepsze poznanie waszej planety.

– A więc dobrze! Będzie jak chcesz. Musimy omówić przed naradą jeszcze parę spraw na osobności. Ale wcześniej napijmy się. Nie pogardzicie chyba księżycową wodą ognistą? – huknął Outhorn, że pałac aż się zatrząsł w posadach.

-Skądże znowu. Bardzo chętnie spróbujemy tego… tego specjału– wyjąkał Jacek a milczący do tej pory Heiko przetłumaczył to wodzowi na język kosmosu.

-Świetnie, na pewno nie pożałujecie, robimy najlepszą wódkę w całym kosmosie. Tylko i wyłącznie z naszych zbóż. – powiedział wódz Lunańczyków i w tym momencie do Sali wjechał robot z tacą na której stała butelka z bladoniebieskim płynem i 7 kieliszków dla: Axla, Heika, Jacka, Krzyśka, Piotrka, Xaraxa i oczywiście Outhorna. Wódz rozlał napój do kieliszków i wzniósł toast:

-Za pokonanie tych nędznych kreatur Wenusjan! Argh!

Owe Argh! było używane przez mieszkańców Księżyca w celu podkreślenia czegoś i nadania siły całej wypowiedzi. Outhorn w obecności chłopców użył go po raz pierwszy.

 

Wszyscy wychylili swoje kieliszki do dna. Jackowi na moment zrobiło się słabo i nagle zobaczył cały świat na niebiesko. Axl szepnął dyskretnie szepnął do chłopców:

-Nic się nie przejmujcie, to naturalna reakcja dla kogoś kto pije księżycową wódkę po raz pierwszy. Za chwilę wrócą barwy i ostrość widzenia.

Rzeczywiście po chwili przedmioty pomału odzyskiwały dawną ostrość i swój naturalny kolor. Chłopcy jednak porządnie się przestraszyli i postanowili już nigdy więcej nie próbować tego trunku. Space cola była zdecydowanie smaczniejsza i dawała lepszy efekt! Tymczasem zostali przeproszeni i Xarax wyprowadził ich na zewnątrz. Wódz chciał zostać z Axl’em sam na sam. Zaprosił ich za to na ucztę, która miała się odbyć o godz. 20.00 czasu księżycowego. Cała trójka przestawiła zegarki tak aby nie spóźnić się na przyjęcie. Ponieważ według nowego czasu była 15 mieli więc 5 godzin. Xarax mówił a Heiko cały czas tłumaczył na język polski:

-Na początku zaprowadzę was do pokoi, w których spędzicie noc. Będzie to oczywiście umowna noc bowiem doba na księżycu trwa tyle co miesiąc na Ziemi. Nie możecie jednak czekać aż Słońce zajdzie bo to nastąpi dopiero za około 2 tygodnie czasu ziemskiego. Pamiętajcie tylko aby dobrze zaciągnąć zasłony w waszych pokojach tak aby słońce nie wpadało wam przez okno! Tymczasem odpocznijcie i pożywcie się nieco– w waszych pokojach już czeka na was gorący posiłek. A o 16 zapraszam was na zwiedzanie obserwatorium. Ale to za godzinę a teraz wypocznijcie. Przyjdę po was.

Chłopcy i drugi pilot byli zmęczeni jak ork po całodziennej harówce w kopalni diamentów i poczłapali do swoich pokoi. Pałac był przestronny więc każdy dostał swoje cztery ściany wyposażone w prycze, łazienki ze złotymi kranami i barek zawierający alkohole o najrozmaitszych konsystencjach i kolorach, zebrane chyba z całego kosmosu. Na stole zaś czekała jakaś przedziwna zielona i parująca maź, której Jacek nigdy by nie tknął gdyby nie to, że był głodny jak zwierz. Papka miała smak i zapach wodorostów ale chłopak jakoś ją przełknął. Po wszystkim padł na łóżko zmęczony i zasnął mocnym, kamiennym snem.

Tym razem śnił o swoim domu, swoich bliskich i Lilce. Wszyscy siedzieli przy dużym okrągłym stole w salonie i wysłuchiwali jego opowieści o kosmicznych podróżach. Był duszą towarzystwa i poczuł się dziwnie błogo. Ze snu wyrwało go pukanie do drzwi. To był Żaba, oznajmił, że Xarax już po nich przybył i ma zabrać ich do obserwatorium astronomicznego. Wszyscy łącznie z ich tłumaczem wsiedli do małego statku kosmicznego, który jak domyślił się Jacek musiał służyć do przewożenia osób na niewielkie odległości. Wzbili się ponad chmury i poszybowali. Xarax wyjaśnił, że obserwatorium znajduje się na wysokiej na 4,2 km górze Mons Bradley. Najbardziej dogodną drogą na szczyt była droga powietrzna. Dotychczas niewielu śmiałków odważyło się wspiąć na tą górę ale zdobyć się ją udało tylko jednemu– a był nim młody Outhorn. Wówczas jeszcze nie marzył o tym, że będzie wodzem Lunańczyków i całej planety ale już wtedy z jego charakteru emanowały zdecydowanie, siła i odwaga. Dzięki tym cechom utorował sobie drogę do tronu Luny. Nigdy jednak nie zapomniał jak to było być młodym i żądnym przygód wojownikiem. Oprócz Mons Bradley zdobył : Mons Ampere, Mons Blanc, Mons Huygens, Mons Wolff i jeszcze wiele innych szczytów. Tak, to były jego najlepsze czasy.

Tymczasem przed naszą ekipą zaczął majaczyć już szczyt Mons Bradley. Nieco poniżej szczytu znajdowała się nieduża półka skalna na której Xarax postanowił wylądować. Statek idealnie się na niej zmieścił. Po chwili stali już na jednym z najwyższych szczytów Księżyca.

Kawałek nad ich głowami znajdował się szczyt góry a na niej obserwatorium. Miało ono kształt szerokiej wieży zakończonej kopułą. Chłopcy musieli przyznać, że prezentowało się bardzo nowocześnie chociaż nie różniło się tak bardzo od obserwatoriów, które mieli okazje oglądać na Ziemi. Jeszcze tylko chwila wspinaczki i już byli u jego podnóża. Pierwszy do środka wszedł Xarax a zaraz za nim Heiko potem kolejno Jacek, Krzysiek i Piotrek. W środku było trochę ciemno ale Lunańczyk na szczęście wziął ze sobą latarnię. Na górę prowadziły schody zwijające się w serpentyny. Dokładnie 1384 stopnie. Przypominało to nieco latarnię morską w Kołobrzegu, pomyślał Jacek wchodząc na górę. Wycieczka trwała chwilę i kiedy wreszcie znaleźli się na górze zobaczyli aparaturę do obserwacji gwiazd– teleskopy i lunety znajdowały się tu w zatrważającej wręcz ilości. Jacek zawsze marzył o teleskopie astronomicznym aby móc obserwować wieczorne niebo. Zorientował się już, że aby nabyć porządny teleskop to jest to wydatek rzędu 1000 zł. Jego pieniądze jednak zawsze szybko się zawsze rozchodziły i nie zdążył jeszcze nic zaoszczędzić. Ale kto wie jakie przyszłość otwiera przed nim perspektywy? Tymaczasem Xarax otworzył dach i oznajmił: ponieważ panuje dzień nie zobaczymy teraz gwiazd, możemy jednak zaobserwować najjaśniejsze planety takie jak Wenus lub Jowisz. Do ich obserwacji radziłbym użyć tego największego teleskopu, który stoi tam– zrobił ruch ręką pokazując na przedmiot obok którego stał teraz Heiko.

Następnie Lunańczyk podszedł do teleskopu i po ustawieniu wszystkich parametrów począł wodzić lunetą po niebie w celu odnalezienia planety Wenus. Po chwili zakrzyknął:

-Mam! Planeta naszych przeciwników jak na dłoni. Kto chce spojrzeć?

-Ja! – wyrwało się wszystkim chłopcom naraz.

Ponieważ nieformalnym dowódcą ich trójki był Jacek to on pierwszy podszedł do teleskopu.

-O kurcze, to wygląda jak ognista kula!

-Nic dziwnego, bowiem na Wenus występuje 167 ogromnych wulkanów, które mają ponad 100 km średnicy. To kilkakrotnie razy więcej niż na Ziemi. Niektóre z tych wulkanów są jednak nieczynne i właśnie tam założyli swe osady Wenusjanie.

-Ciekawe jak Wenusjanie tam wytrzymują?– powiedział Krzysiek spojrzawszy przez teleskop.

-Mówi się, że przybywają z gorących krain spoza naszej galaktyki i wysoka temperatura nie jest dla nich niczym nowym. Przez lata ich organizmy przystosowały się do upałów.

-A jak mamy dokonać inwazji na Wenus skoro tam jest tak ciepło? Nie wytrzymamy takich temperatur?– dociekał Żaba

-O to się nie martw.– rzekł Xarax podczas gdy Heiko cały czas pilnie tłumaczył. Przywdziejemy specjalne kombinezony termoizolacyjne. Musimy jednak uważać na erupcje wulkanów gdy znajdziemy się poza terenami zamieszkanymi przez Wenusjan. A na pewno będą starali się odeprzeć nasz atak i wypchnąć nas poza granice swojego miasta.

-To mi przypomina piekło– rzekł Piotrek spojrzawszy na planetę.

-Zapewniam Cię, że nasza wyprawa nie będzie sielanką– podsumował Xarax. Spróbuję teraz poszukać Jowisza. Jeżeli będziemy mieli szczęście to będzie on widoczny. Dajcie mi tylko chwilę.

-Jest! – powiedział po dłuższej chwili Lunańczyk. Na początek może mały wstęp. Jowisz to największa z planet Układu słonecznego. Obok Urana, Saturna i Neptuna zaliczana jest do gazowych olbrzymów. Składa się w trzech czwartych z wodoru i jednej czwartej z helu. Przy czym gęstość gazu jest tam tak duża, że było możliwe założenie tam osad przez Jowiszan– cywilizacji o której ze względu na dużą odległość od nas, wciąż bardzo mało wiemy.

Chłopcy po kolei patrzyli przez teleskop a na końcu spojrzał i drugi pilot.

-Faktycznie wydaje się być olbrzymi!- podsumował Piotrek.

-Ja uczyłem się, że gęstość Jowisza jest raczej niewielka. To mi się nie zgadza– powiedział Krzysiek.

-No cóż, kiedyś może tak było ale obecnie zwiększa się ona z każdym dniem. Na skutek zderzenia z olbrzymim meteorytem doszło tam do nieznanych reakcji i tak oto Jowisz stał się możliwy do zamieszkania.

-Ale ta planeta nas nie interesuje. Nie prowadzimy z nimi wojny? – spytał Jacek

-Nie, wysłaliśmy tam poselstwo aby dogadać się względem ewentualnego sojuszu ale Jowiszanie zdecydowanie woleli pozostać neutralni. Powiedzieli, że ta wojna ich nie dotyczy.

-A jak wyglądają Jowiszanie? – zaciekawił się z Piotrek.

-Całkiem zwyczajnie. Są podobni do ludzi, chociaż tak jak Wenusjanie przybywają z odległej galaktyki. To co ich charakteryzuje to ogromna bladość, taka która może nasuwać skojarzenie z wampirem albo upiorem.

Wszyscy jeszcze chwilę podyskutowali po czym udali się w drogę powrotną. Kiedy wrócili do osady Lunańczyków zwanej Selene była godzina 18. To oznaczało, że narada wojenna trwa w najlepsze a do wielkiej uczty pozostało jeszcze 2 godziny. Następna w planie była wycieczka do term znajdującej się w granicach miasta. Termy nosiły nazwę Srebrnych Źródeł Życia i były największymi na Księżycu. Znajdował się tam kompleks saun i basenów o łącznej powierzchni 1 km2. Kąpiel była dla całej piątki wspaniałym relaksem i możliwością wyciszenia się przed starciem z Wenusjanami. Dzięki wysokiemu zmineralizowaniu korzystnie wpływały na cały organizm i pomogła zregenerować siły.

Nadszedł czas wielkiej uczty. Wszyscy zrzucili swoje kombinezony i przywdziali odświętne stroje, które na Księżycu były bardzo kolorowe i obwieszone mnóstwem świecidełek. Nawet Xarax przywdział ten strój chociaż na co dzień jego odzieniem było jego własne futro i nie potrzebował dodatkowych strojów. Tak samo postąpiła reszta Lunańczyków z Outhornem na czele. Ten czekał już w wielkiej sali biesiadnej siedząc szczytu ciągnącego się w nieskończoność niczym mur chiński stołu i racząc się winem. Po jego prawej stronie na honorowym miejscu siedział Axl a tuż obok niego znajdowały się miejsca dla Heika, Jacka, Piotrka i Krzyśka a dalej dla całej Ziemskiej Floty Kosmicznej. Xarax zajął miejsce po lewej stronie gdzie siedziała cała reszta Lunańczyków. Podział na Ziemian i Lunańczyków był więc wyraźny ale nikt się tym nie przejmował bowiem wszyscy żywo ze sobą dyskutowali zacieśniając więzi. Na stole stały ogromne półmiski z ową zieloną parującą mazią, której Jacek próbował w swoim pokoju. Jak dowiedział się od Axla był to ulubiony krem Lunańczyków i uważany był za przysmak. Nie mogło też zabraknąć przeróżnych mięs : Żeberek w sosie międzygalaktycznym (dziwnej kolorowej mazi), golonek w sosie piwnym, kurczaka w sosie miodowym i indyka po wenusjańsku (lekko przypalonego z dużą ilością przypraw).Do tego ziemniaki w rozmaitych postaciach (nie mogło zabraknąć i frytek) oraz przeróżne rodzaje kasz i ryżów. Do wyboru do koloru. Na stole stały też wazy z rozgrzewającym bulionem i wielkie bochny chleba. Do popicia naturalnie alkohole takie jak ciemne piwo, księżycowa wódka czy czerwone lub białe wino. Oprócz tego woda lub sok jabłkowy. Kto już najadł syta mógł sięgnąć po deser : księżycową galaretkę, kosmiczne ciasto bądź też zwykły tort. Było w czym wybierać. Lunańczycy zajadali się głośno przy tym bekając. Axl wyjaśnił, że to powszechnie na Księżycu przyjęty zwyczaj oznaczający, że im smakuje. Chłopcy także sobie nie żałowali jedzenia. Jacek zjadł kurczaka w sosie miodowym z frytkami to wszystko popił sokiem jabłkowym po czym sięgnął po księżycową galaretkę. Wyglądała i smakowała nietypowo, ale nie można było powiedzieć, że nie była smaczna.

Nagle Outhorn zabrzęczał w kieliszek i oznajmił, że chciałby wznieść toast. Przemówił krótko i dosadnie:

-Mam tylko jeden toast. Za pokonanie naszego odwiecznego wroga, nędznych i krwiożerczych Wensujan. Pokażmy im gdzie leży prawdziwe piekło!  Argh!

-HUUUUUURRRRAAAAAA! ARGH! ARGH! ARGH! – wyrwało się z tysięcy pijanych gardeł. Na pohybel Wenusowi!

Oczywiście podczas narady uzgodniono, że głównym celem wyprawy na Wenus jest zdobycie korzenia mandragory. Liczbę ofiar po stronie wroga postanowiono ograniczyć do niezbędnego minimum jednak podchmielona załoga lubiła dodawać sobie animuszu poprzez takie okrzyki. Jeśli ktoś w kosmosie był waleczny to na pewno Lunańczycy!

Nagle w sali biesiadnej rozległy się odgłosy bębnów i piszczałek. Wszyscy ruszyli do tańca. Pijani Lunańczycy i ludzie bardzo zabawnie podrygiwali do tej muzyki, zauważył Jacek. Niestety nieobecność kobiet na sali zmusiła wszystkich do tańca solo. Kobiety Ziemskie były daleko stąd na swojej planecie a kobiet z Księżyca miały surowy zakaz uczestniczenia zarówno w naradzie wojennej jak i następującej po niej biesiadzie. Wszyscy jednak bawili się znakomicie czasem kogoś tylko ponosiła fantazja gdy rozbijał kieliszki bądź przewracał krzesła. Jednym słowem było tam bardzo wesoło. Piotrek lekko pijany ruszył również do tańca naśladując zabawne ruchy całej załogi. W Jego ślady poszli również Xarax i Heiko. Jacek i Krzysiek jako nieliczni pozostali przy stole, dyskutując.

-Co właściwie wiemy o Wenusjanach? – Zaczął Krzysiek. Co jest ich największą słabością? Jak można ich przechytrzyć i pokonać? Kiedy patrzę  na to pijane i rozochocone towarzystwo zaczynam szczerze wątpić czy oni coś o tym wiedzą.

-Nic się nie martw. Wszystko było omawiane na naradzie wojennej, której szczegóły zdradził mi kapitan Axl. Ty byłeś wtedy pochłonięty rozmową z Piotrkiem.

-To powiedz mi na początek jacy oni są? Ci Wenusjanie.

-Podobno potrafią wykazać się niesłychaną wręcz agresją i okrucieństwem. Do tego należy dołożyć wielkie ambicje. Axl zdradził mi, że jeśli podbili by Ziemię i Księżyc nie cofnęliby się przed ekspansją na cały Układ Słoneczny. A potem kto wie może i cały wszechświat!

-Ale przecież to nie oni nas atakują tylko my ich!

-Podobno czują się bardzo pewnie i jest tylko kwestią czasu kiedy zaatakują. Póki korzeń jest w zasięgu ich ręki czują się nieśmiertelni. Jest on dlatego tak dobrze ukryty ponieważ to bezcenny skarb. Zażyty nawet w niewielkiej ilości daję im ponoć wielką siłę i możliwości.

-Acha, no to czeka nas ciężki orzech do zgryzienia. Za nic nie oddadzą swojego skarbu. To może kosztować życie wielu istnień.-odparł Krzysiek.

-Jestem dobrej myśli. Sił dodaje mi myśl o cudownym leku na moją chorobę. Zobacz ile już przeszliśmy aby znaleźć się w tym miejscu.– powiedział Jacek

-Tak masz rację. Podróże w czasie, podróże kosmiczne i trunki o magicznych właściwościach to aż nadto jak na jeden tydzień. Najchętniej bym się teraz przespał.– powiedział Krzysiek i przeciągle ziewnął.

-Mam lepszy pomysł. Chodźmy na spacer po okolicy. Chyba brakuje Ci świeżego powietrza.

-Ok. Ale góra 0,5 godziny. Muszę wypocząć przed jutrzejszą wyprawą na Wenus.

Chwilę trwało zanim w plątaninie korytarzy znaleźli wyjście na zewnątrz. Wartownicy wypuścili ich bez większych problemów, mieli bowiem specjalne plakietki, że są gośćmi Outhorna. Swe kroki skierowali w stronę pałacowych ogrodów gdzie mogli odetchnąć świeżym powietrzem. Mimo, że była już umownie 1 w nocy nadal świeciło słońce. Doba przecież trwała tu okrągły miesiąc!

W ogrodzie rosły drzewa i kwiaty, których nie spotkali wcześniej na Ziemi. Podziwiali te cuda natury i wdychali czyste księżycowe powietrze. Nagle Jacek zagadnął:

-Zobacz za tymi drzewami znajdują się jakieś posągi. To chyba ich bóstwa do których się modlą.

Postanowili to sprawdzić. Rzeczywiście kawałek dalej w ogrodzie znajdowało się 5 posągów z brązu.

-Ten największy to chyba Pan Światła.– powiedział Żaba

-Tak, Heiko mi o nim wspominał. A pozostała czwórka ma symbolizować żywioły. Mamy więc:, Panią Wiatru, Panią Wody, Pana Ognia i Pana Ziemi.-odparł Jacek

– To mi przypomina czasy pogańskie u nas na Ziemi– podsumował Krzysiek. Kiedy panowało tzn. wielobóstwo. Wtedy wierzono, że za każdą cząstkę wszechświata odpowiada inne bóstwo. Nie inaczej jest i na Księżycu.

-Wydaje mi się, że ich cywilizacja wciąż się rozwija. Mimo, że potrafią konstruować statki kosmiczne to mentalnie pozostają jeszcze wiele lat w tyle za Ziemią. I chyba w tym ich największy urok.

 -Może rozwój i cywilizacja niesie ze sobą tylko śmierć i zniszczenie?– zamyślił się Krzysztof. Wojny, głód, choroby, narkotyki, to wszystko przyniósł ze sobą XXI wiek.

-Wiesz, to wszystko już wcześniej było tylko na mniejszą skalę. –podsunął Jacek. Niemniej przyszło nam żyć w ciekawych czasach.

-No tak, rozwój niesie ze sobą wiele pozytywnych rzeczy ale i pociąga za sobą wiele negatywnych skutków. Wielu nie odnajduje się w takiej rzeczywistości.-odparł Żaba

-A kto się dziś w niej odnajduje?– parsknął Jacek. Wszyscy tylko udają, że jest ok. a skąd możesz wiedzieć co ich gnębi?

-Każdy ma jakieś problemy. Ale nie wnikajmy w to, mamy dosyć własnych. Teraz już naprawdę proponowałbym udać się na spoczynek.

-Nie mam nic przeciwko– odparł Jacek i chłopcy udali się do swoich pokoi. Kiedy zajrzeli do pokoju Piotrka ten spał już mocnym twardym snem lekko pochrapując . Nie pozostawało nic innego jak tylko pójść w jego ślady. Chłopcy powiedzieli sobie dobranoc. W pokoju Jacek nie zapomniał o tym aby zaciągnąć zasłony bowiem mocno prażyło słońce. Jeszcze tylko toaleta i już był w łóżku. W głowie kołatało mu się tylko jedno pytanie: co przyniesie jutrzejszy dzień?

 

ROZDZIAŁ 7

Nazajutrz chłopcy zostali wyrwani ze snu dopiero o 10 rano. Widać uczta przeciągnęła się do późnych godzin nocnych i teraz każdy odsypiał ten stracony czas. Xarax oznajmił im, że po śniadaniu i porannej toalecie mają zjawić się u Outhorna. Ten czekał już na nich na swoim tronie z wyszczerzonymi w uśmiechu zębami:

-Kogo ja widzę! Nasza dzielna świta kapitana Axla. Coś wcześnie wczoraj wyszliście z uczty. Czyżby za dużo księżycowej wódki?

Piotrek wolał się nie odzywać bo wódz Lunańczyków miał sporo racji, z tym że zamiast z księżycową wódką przesadził z ciemnym piwem. Natomiast Jacek odparł:

-Musieliśmy zaczerpnąć świeżego powietrza i trochę podyskutować czcigodny wodzu. Wie wódz jak to jest po raz pierwszy na nowej planecie. Wszystko jest nowe i trzeba uporządkować myśli w głowie.

-Wiem, pamiętam swoją pierwszą wizytę na Ziemi. Zanim poznałem Axla odnosiłem się z dystansem i nieufnością do każdego Ziemianina. Rzeczywiście na początku miałem w głowie mały mętlik bo nie rozumiałem wielu zwyczajów Ziemian. Ale obecnie to się zmieniło. Ale nie po to was wezwałem. Chciałem was pobłogosławić przed wyprawą na Wenus. Robię to ponieważ na tej planecie jestem nie tylko wodzem ale i głównym kapłanem.

-A wódz nie leci z nami?– zapytał Krzysiek.

-Nie, jako wódz całej planety muszę pozostać tutaj razem z częścią moich oddziałów na wypadek inwazji z obcej galaktyki. Niech Pan Świtała was teraz błogosławi i strzeże przed Wenusjanami i niszczycielską siłą ich laserów. Obyście dotarli cali i szczęśliwi do domów. Taka jest wola Pana Światła, Argh!

Po chwili podjął na nowo:

-Teraz oddaję was z powrotem pod opiekę Xaraxa a on was dalej poprowadzi. Zatem do rychłego zobaczenia!

-Do zobaczenia wodzu!- zakrzyknęli chłopcy

Tymczasem Xarax zaprowadził ich do niedużego budynku o bielonych ścianach. Jak się okazało był to punkt honorowego krwiodawstwa. Lunańczyk oznajmił:

-Teraz musicie oddać krew na wypadek gdyby ktoś z waszej załogi był ranny i potrzebował krwi. Krew wojowników z Księżyca jest niebieska i o innym składzie niż wasza dlatego możecie pomóc tylko Ziemianom. Ja także oddam krew aby pomóc swoim.

Chłopcy już nie raz to robili na Ziemi dlatego wszystko poszło bez problemu. Nawet Żaba, który zarzekał się, że nie znosi widoku krwi i na jej widok mdleje, pomyślnie przeszedł tę próbę.

Następnym punktem przygotowań przed wyprawą była szatnia w której chłopcy przywdziali kombinezony termoizolacyjne.

-Czy to na pewno ochroni nas przed wysoką temperaturą?– dociekał Jacek

-Tak, są wykonane ze specjalnych tkanin o wytrzymałości na temperaturę nawet 500˚C podczas gdy na Wenus panują temperatury w granicach 360˚-400˚C.

Po chwili wszyscy poszli do punktu wydawania broni i kiedy chłopcy dostali lasery o promieniowaniu podczerwonym Xarax wyjaśnił:

-Lasery są wam potrzebne jedynie na wszelki wypadek. Nie będziecie brali udziału w bezpośrednim starciu. Zadaniem waszej grupy jak i kilku innych jest przekradzenie się do podziemi Wenus i odnalezienie kopalni diamentów. Gdyby jednak waszemu życiu zagrażało bezpośrednie niebezpieczeństwo nie zawahajcie się użyć broni. Tu chodzi o wasze życie, Argh!

Cała czwórka udała się na lądowisko statków. W ich gąszczu odnaleźli Jastrzębia gdzie czekali już Axl i Heiko:

-No i jak gotowi?– zagadnął Axl. Nie miałem czasu z wami wcześniej porozmawiać dlatego zrobię to teraz. Na początek może macie jakieś pytania?

-Jest ich chyba zbyt wiele dlatego wolimy posłuchać Ciebie.

-Dobrze. A więc lecimy na Wenus do miasta Xanaro. Wenusjanie o niczym nie wiedzą bo wyłapaliśmy ich szpiegów i są pilnie strzeżeni pod kluczem. Dlatego spodziewamy się ich zaskoczyć i obezwładnić zanim dojdzie do jakiejkolwiek walki. Waszym zadaniem jest odnalezienie pewnej studni wewnątrz której znajduje się przejście do podziemi. Musicie tego dokonać tylko we trzech, nikt wam nie będzie pomagał. Będziecie szli tak długo aż odnajdziecie kopalnie diamentów. Uważajcie oczywiście na orków, którzy panoszą się po całych podziemiach. W kopalniach szukajcie planu podziemi, który jest z pewnością ukryty w bardzo sprytnym miejscu. Kiedy już będziecie mieli plan to będzie już połowa sukcesu! Drugą połową jest dotarcie do Ogrodu Życia i zdobycie korzenia mandragory.

-A jak wrócimy?– zapytał Piotrek.

-W Ogrodzie Życia istnieje bardzo wysokie drzewo, które wyrasta ponad powierzchnię. W jego pniu wydrążono korytarz– tajemne przejście. Wystarczy, że nim podążycie i znajdziecie się z powrotem na powierzchni Wenus. Właśnie w tym miejscu będę was oczekiwał aby zabrać nas z powrotem na Ziemię. Na wykonanie misji macie 96 godziny– dokładnie 4 doby ziemskie. Do tego czasu jesteśmy w stanie powstrzymywać Wenusjan zanim nie nadejdą ich nowe oddziały. Musicie się więc spieszyć!

Chłopcy mieli oczywiście mnóstwo pytań i kapitan nie nadążał z odpowiedziami. W końcu jednak wszystko sobie wyjaśnili i chłopcy byli zdeterminowani i gotowi aby znaleźć się na Wenus i odnaleźć mandragorę. Do jej wycięcia otrzymali specjalne noże z hartowanej stali.

Podróż na Wenus trwała trochę dłużej niż na Księżyc, ale wkrótce zobaczyli przed sobą ognistą planetę.

-To faktycznie wygląda jak piekło– podsumował Krzysiek. Jak my się odnajdziemy w takiej rzeczywistości?

-Musimy skupić się na naszej misji– odparł Piotrek. Cała reszta jest nieważna.

-Jak mówią wszystkie religie i filozofie ukrytej siły trzeba szukać w sobie samym. Tak, żeby bez względu na okoliczności dać sobie radę.– wyrzekł Jacek i w tym momencie pierwsze wiązki laserów wenusjańskich zaczęły odbijać się od ich statku.

-Trzymajcie się mocno. Lasery nie są nam w stanie zagrozić! – powiedział Axl i zanurkował swoim statkiem w skupisko wieżowców tak aby być niewidocznym dla Wenusjan.

-Według moich obliczeń studnia znajduje się niedaleko. Pod budynkiem Ministerstwa Obrony Wenus. Jest! – powiedział Heiko i wykonał skręt w lewo.

-Zatem do zobaczenia. Pamiętajcie o wszystkim o czym wam powiedziałem. 4 doby!- powiedział Axl wysadzając chłopców i po chwili statek zniknął z ich pola widzenia.

Wszędzie słychać było odgłosy wybuchów i walki– oznaczało to że inwazja na miasto Xanax rozpoczęła się na dobre.

Z daleka już nadbiegali Wenusjanie i celowali do chłopców ze swych laserów. Jacek czym prędzej umocował linę o wystający z ziemi niewielki słupek i cała trójka po kolei zaczęła spuszczać się w głąb studni. Na moment ogarnęły ich ciemności jednak studnia nie okazała się być głęboka i Jacek, który jako pierwszy znalazł się na dole zapalił latarkę.

-Nie zapomniałeś zatrzasnąć chyba włazu? –spytał Jacek Piotrka który schodził jako ostatni.

-Spoko wodzu, Wensujanie nas żywcem nie dostaną– uspokoił go posterunkowy.

Studnia na szczęście okazała się być całkowicie wyschnięta bo inaczej chłopcy musieliby w niej pływać a nie iść. Woda musiała już dawno zniknąć z powierzchni Wenus odkąd ta przybliżyła się znacząco do Słońca. Tylko jak Wenusjanie bez niej dawali sobie radę? Należało to zbadać, pomyślał Jacek. Sami na szczęście mieli zapas wody wystarczający na te cztery doby zgromadzony w specjalnych bukłakach. Żywności mieli natomiast niewiele, ale Axl tłumaczył im że muszą się zatroszczyć o nią sami. Przecież Wenusjanie nie są chyba zombie i coś muszą jeść ? Był to kolejny problem do rozwiązania. Tymczasem chłopcy podążali ciemnym korytarzem oświetlając sobie drogę latarkami. Po godzinie ich morale nieco upadły i pierwszy swoją wątpliwość wyraził Piotrek:

-Ten korytarz chyba nigdy się nie kończy. Gdzie niby są te osławione kopalnie diamentów?

Nagle ziemia pod nim zatrzeszczałą i po chwili chłopak zleciał w dół. Kiedy już doszedł do siebie zorientował się, że znalazł się na całkiem zwyczajnej ulicy oświetlonej mnóstwem neonów i latarni. Bez tego byłoby tam zupełnie ciemno. Zobaczywszy Wenusjan mocno się przeraził. W końcu byli oni nieprzyjaciółmi ludzkości Ci jednak jak gdyby nigdy nic przechodzili obok i nie poświęcali mu najmniejszej uwagi. Jacek i Żaba zawołali z góry:

-Piotrek żyjesz? Powiedz gdzie się znajdujesz?

-Nic nie rozumiem! Jestem chyba w jakimś podziemnym mieście a wokół pełno jest Wenusjan. Uciekajcie stąd czym prędzej póki jeszcze możecie! Axl nas wszystkich oszukał!

-To nie będzie konieczne mój drogi Ziemianinie– usłyszał za sobą całkiem przyjemny wysoki głos.

Odwrócił się lekko przerażony i przed sobą zobaczył Wenusjanina z krwi i kości! Był to niski osobnik wzrostu około 1,50 m, dużej głowie i wyłupiastych oczach o żółtej karnacji. To co zwracało uwagę to jego uszy, również duże osadzone na czubku głowy. Acha! Więc tak wyglądają Wenusjanie– pomyślał Piotrek.

-Proszę mnie nie zabijać. Ta wyprawa to nie był mój pomysł! Nie chciałem najeżdżać waszej planety. To pomysł Jacka, mojego kolegi. Zresztą on wcale nie jest moim kolegą. Zawsze tylko udawałem, że go lubię i …

-Spokojnie młody człowieku. Nie zrobię Ci krzywdy. Znajdujesz się w podziemnym mieście Wenus Fluksan. Jego istnienie zachowane jest w najwyżej tajemnicy! Jesteśmy rebeliantami i buntownikami i walczymy przeciwko tamtym na górze.– Wenusjanin energicznie pokiwał palcem wskazującym w górę tak, że nie było wątpliwości o kogo chodzi.

-No to mi pan ulżył! A już myślałem ,że nie ma dobrych Wenusjan.

-Zależy co rozumiesz pod pojęciem dobra. Dla tych na górze to my jesteśmy samym złem. Jestem Pi. Witaj u nas.-powiedział stwór i wyciągnął rękę do nieco zdezorientowanego chłopaka.

Po chwili Jacek i Żaba dołączyli do Piotrka i tak poznali przyjaźnie nastawionego Wenusjanina Pi, który zaprowadził ich do swej niewielkiej chatki. Brak wody wyjaśnił się gdy Wenusjanin poczęstował ich kostkami cukru YI. Jak się okazało była to odporna na wysokie temperatury skondensowana woda. Cukier wystarczyło połknąć aby w organizmie uwolniła się woda i przybrała tam swoją płynną konsystencję.

-Cukier przemycamy z góry. Jest to bardzo ryzykowne, ponieważ gdyby złapano nas na kradzieży nasze miasto zostało by zdekonspirowane. Nastały ciężkie czasy!- wyjaśnił Pi.

Tymczasem chłopcy mieli wiele pytań. Zaczął Jacek :

-Ale czy często u was bywają Ziemianie? Kapitan Axl nic nam o was nie wspominał.

-Jesteśmy w najwyższym stopniu zakonspirowani i tylko nieliczni Ziemianie, którzy zabłąkają się w nasze strony wiedzą o naszym istnieniu. Wasz kapitan zapewne wie o kopalniach diamentów i Ogrodzie życia ale nie ma prawa wiedzieć nic o Fluksan. Jednak Ci którzy odwiedzą nasze miasto nie muszą obawiać się o swoje życie. Wiemy, że Ziemia trwa w stanie permanentnej wojny z Wenus i to czyni z nich naszych sprzymierzeńców.

-A co gdyby, któremuś z nich przyszło na myśl zdradzić wasze położenie komukolwiek?

-Zabezpieczyliśmy się i przed tym! Każdego Ziemianina traktujemy po przyjacielsku i kiedy zdobędziemy jego zaufanie prosimy w zamian o tylko jedno: złożenie uroczystej przysięgi na wszystko co w kosmosie wartościowe (to taka formułka) ażeby nigdy nie zdradzić nikomu naszego położenia. W przeciwnym razie nasi szpiedzy znaleźliby go i zlikwidowali. A odszukaliby go w najdalszym zakątku kosmosu!

-No dobrze, ale interesuje mnie jeszcze inna kwestia– dociekał Jacek. Jakim cudem rozumiesz naszą mowę skoro nie posługujemy się uniwersalnym językiem kosmosu. Na Księżycu mieliśmy swojego tłumacza, z pomocą którego porozumiewaliśmy się z Lunańczykami.

-Acha, o to chodzi– machnął ręką Pi. Otóż w swoim uchu mam specjalne urządzenie, które transformuje każdy język na dowolny język  i podpowiada mi jak odpowiedzieć w tym języku. To bardzo przydatny gadżet w kosmosie dzięki, któremu możemy prowadzić negocjacje np. z mieszkańcami Jowisza. Ale nie mogę zbyt wiele zdradzać.

-A czym się zajmujesz? – dopytywał Krzysiek zwany Żabą

-Mieszkańcy naszego miasta Fluksan zasadniczo dzielą się na dwie grupy: partyzantkę i pracowników produkcji. Mamy też oczywiście swoich lekarzy i duchownych. Jaj jestem jednym z najstarszych i najbardziej doświadczonych lekarzy. Nie zajmuje się oczywiście opatrywaniem ran bo od tego mam swoich pomocników. Leczę za to bardziej skomplikowane choroby organizmu, również schorzenia psychiczne.

-Jesteś więc takim lekarzem od wszystkiego? – zapytał Jacek.

-Tak. U Wenusjan to powszechne, ze względu na to że jest nas niewielu. Specjalista w każdym fachu musi wykazywać się wszechstronnością.

-A czy udało wam się zdobyć w takim razie mandragorę? Przecież to podobno cudowny lek?

– Niestety. Legenda mówi, że tylko ktoś prawdziwie skromny a zarazem odważny jest w stanie odnaleźć mandragorę w Ogrodzie Życia i wejść w jej posiadanie. Jak dotąd mandragory nie udało się odnaleźć żadnemu z naszych śmiałków ani tym bardziej nikomu ze złych Wenusjan na powierzchni. Zwyczajnie nie byli tego godni. Od tego gadania trochę zgłodniałem. Co powiecie na indyka po wenusjańsku? Do tego jeszcze trochę cukru YI do ugaszenia pragnienia?

-Jasne. Dawno nie byłem taki głodny. Zjadłbym nawet pieczonego Wenusjanina.– powiedział Jacek a chłopcy pokiwali głowami.

-Ha! Ha! Mam nadzieję, że nie masz na myśli mnie! To bu Ci nie wyszło na zdrowie! -zaśmiał się Pi i wyszczerzył zęby w uśmiechu.

-Zjadać swojego sprzymierzeńca? Ani mi się śni. Myślałem raczej o złych Wenusjanach.

Wszyscy jeszcze chwilę pożartowali po czym Pi przygotował dla nich jedzenie. Podczas posiłku chłopcy rozglądali się po mieszkaniu Wenusjanina. Było to tylko jedno łączone pomieszczenie gdzie znajdowała się kuchnia, łazienka, miejsce do spania a nawet gabinet lekarski. Po posiłku Pi chętnie pokazał chłopcom swoje zbiory ziół i magicznych środków lekarskich. Były wśród nich tajemnicze eliksiry, rośliny o rozmaitych kolorach oraz zasuszone części ciała zwierząt. Jak się okazało te również występowały na Wenus, ale nazwami i wyglądem kompletnie nie przypominały zwierząt ziemskich. Pi pokazał im barwny atlas roślin i zwierząt jakie występowały na Wenus. Niektóre z nich swym wyglądem budziły grozę a inne były zwyczajnie śmieszne. Chłopcy na stronie 100 zauważyli piękne drzewo o żółtej korze i złotych liściach podpisane ”Picos”. Pi wyjaśnił im, że to po Wenusjańsku oznacza mandragora. W ten sposób chłopcy dowiedzieli się jak wygląda drzewo, którego mają szukać. Krzysiek miał jednak obiekcje:

-Dlaczego dr Poprawny ani kapitan Axl nie powiedzieli nam jak wygląda mandragora?

-No cóż dr Poprawny jest nieco roztargniony i mógł zapomnieć a jeśli chodzi o kapitana Axla, to gdy rozmawialiśmy na osobności wyjaśnił mi, że mandragora jest bardzo piękna i kiedy ją znajdziemy będziemy wiedzieli, że to ona. Powiedział, że zdaje się na naszą inteligencję –wyjaśnił Jacek.

-Acha, w takim razie w porządku– odpowiedział Krzysiek, bo jego duma została mile połechtana. Dawno nikt nie nazwał go inteligentnym a właśnie to odczytał ze słów Jacka.

 Tak minęło popołudnie. Wieczorem wszyscy wybrali się na zwiedzanie podziemnego miasta. Znajdowały się tam fabryki, puby restauracje oraz sklepy. Pi zaprosił ich do zwiedzenia fabryki leków. Prace trwały tam pełną parą, warzono tam eliksiry w ogromnych kadziach, suszono zioła i przygotowywano specjalne preparaty w laboratoriach. Chłopcy mogli zaobserwować proces przygotowywania leku na nowotwór. A więc mieszkańcy Wenus zmagali się z takimi samymi chorobami jak ludzie. Jaki ten wszechświat był jednak mały! Pi zaopatrzył się w leki, które miał na ukończeniu i wszyscy ruszyli do wyjścia. Kiedy znaleźli się w domu Wenusjanin zapytał:

-A zatem bardzo mi było mi was gościć ale chciałbym poznać wasze plany. Domyślam się, że mają związek z mandragorą.

-Tak-potwierdził Jacek. Naszym priorytetem jest dostanie się do kopalni diamentów aby stamtąd przedostać się do Ogrodu Życia i odnaleźć mandragorę.

-Ostrzegam tylko, że to bardzo ryzykowne przedsięwzięcie. Możecie stamtąd nie wrócić żywi. Jeśli nie pokonają was przeciwności losu to może to z powodzeniem zrobić jakiś agresywny ork, których pełno w kopalniach diamentów.

-Wiemy o tym, ale od powodzenia tej misji zależy całe moje życie– powiedział Jacek, który przypomniał sobie w tym momencie o swojej chorobie i cierpieniach z nią związanych.

-Nie mamy nic do stracenia!- buńczucznie wykrzyknął Piotrek.

-Wyleczenie Jacka to dla nas priorytet a poza tym zawsze chcieliśmy przeżyć prawdziwą przygodę– dorzucił solidarnie Krzysiek

-Dobrze a zatem pokażę wam plan podziemia.– powiedział Pi rozkład jąć olbrzymi arkusz na stole. My znajdujemy się tutaj-Wenusjanin palcem wskazał na niewielką kropkę z nazwą Fluksan. Kopalnie diamentów znajdują się na wschodzie. To jedyna droga aby przedostać do ogrodu życia. Pi wciąż przesuwał palcem po mapie. Istnieje tylko jeden szkopuł.

-Jaki?– zapytał Jacek.

-Aby zdobyć szczegółową mapę Ogrodu Życia, co jest niezbędne aby się w nim nie zgubić musicie zapuścić się w najmroczniejsze otchłanie kopalni diamentów. Tam znajduje się plan.

-Masz jakieś wskazówki co do miejsca jego położenia?– dopytywał Krzysiek

-Znajduje się w pilnie strzeżonej wieży w kopalni. Podobno zagęszczenie orkowych strażników jest tak duże, że nie jest tam w stanie prześliznąć się mysz bez ich wiedzy.

Narada trwała jeszcze długo i chłopcy przestawiwszy swoje zegarki na czas wenusjański poszli spać o godzinie 24. Jak wiadomo był to czas umowny w podziemiach, doba wenusjańska była dostosowana do doby ziemskiej ze względu na wygodę. Tymczasem doba słoneczna na powierzchni trwała 116 dni i przez taki czas świeciło tam słońce. Jacek przed snem jeszcze trochę rozmyślał o swoich rodzicach, o Lilce, o pracy. Jak toczy się to zwyczajne, szare życie tam na Ziemi? Czy w ogóle ktoś odczuł jego nieobecność? Bał się samotności, która przecież potrafi doskwierać mimo, że wokół Ciebie jest mnóstwo ludzi. Jak zakończy się ta przygoda? Czy zobaczy jeszcze Lilkę? Tak rozmyślając zasnął.

 

Nazajutrz chłopcy wciągnęli śniadanie po wenusjanśku : przypominające ślimaki warzywa i zażyli sporą dawkę cukru YI aby nawodnić swój organizm. Wraz z jego zapasem i pełnym ekwipunkiem wyruszyli w dalszą podróż– PI obiecał ich podwieźć swoją latającą maszyną do punktu orientacyjnego na mapie, którą zabrali ze sobą. Potem jednak musiał już wracać do chorych a chłopcy zostali sami, zdani tylko na siebie. Na szczęście wciąż mieli lasery zabrane z księżyca– ich jedyną broń, której mieli używać tylko w ostateczności .Jak dostać się do kopalni diamentów pełnej wrogich orków? Postanowili iść według planu. Cały czas poruszali się w ogromnych ciemnościach, mieli jednak latarki umieszczone w laserach. Po pewnym czasie dotarli do ogromnego podziemnego jeziora. Miejsce to było mocno wychłodzone, było tam zaledwie 5 stopni C i dlatego istniała tu woda Nie wiedzieli jednak jak przedostać się na drugą stronę bo Krzysiek nie umiał pływać.

-Może zbudujemy tratwę?– zaproponował Jacek.

-Tylko z czego? –zapytał Żaba.

Tak dyskutowali gdy podpłynęła do nich jakaś obca istota, coś jakby upiór, wydająca się całej trójce całkiem nierealna. Bardzo zdziwili się gdy przemówiła do nich po polsku:

-Witam. Mam na imię Gormon i od 1000 lat jestem przewoźnikiem na tym jeziorze i za drobną opłatę zabieram podróżników podziemi na drugą stronę. Ostrzegam jednak, że po drugiej stronie tego jeziora znajdują się kopalnie diamentów, które nie są miejscem bezpiecznym dla zwykłych śmiertelników. Mogę was tam przedostać ale na własne ryzyko.

-Chyba już za późno aby się wycofać? – Jacek naradzał się z Piotrkiem i Krzyśkiem

-Racja, powinniśmy zrobić to już dużo, dużo wcześniej– dorzucił Piotrek

-Powinniśmy przepłynąć jezioro– zdecydował Żaba. Co by powiedział Kapitan Axl gdybyśmy zdezerterowali? Misję trzeba by było powtórzyć a to opóźniło by nasz powrót na Ziemię roku 2015.

-O ile w ogóle zniosą zakaz podróży w czasie– zauważył Piotrek.

-O to się nie martwmy. Na razie mamy misję do wypełnienia. – podsumował Jacek i zwrócił się do przewoźnika:

-Czcigodny Gormonie czego żądasz w zamian za przewiezienie na drogą stronę?

-Oczekuję w zamian tylko trochę cukru YI abym mógł przeżyć. Woda z jeziora jest mocno zanieczyszczona i nie nadaje się do picia. Ja zaś nie jestem żadnym upiorem i muszę stale nawadniać swoje stare i schorowane ciało.

-Czy jesteś Ziemianinem?– zapytał Jacek.

-Tak. Czyż tego nie widać? Pochodzę ze starożytnego Rzymu z okresu gdy Państwo to przeżywało swój największy rozkwit. Byłem wtedy młodym alchemikiem i pracowałem nad eliksirem młodości. Próbowałem wszystkich zakazanych mikstur aby osiągnąć swój upragniony eliksir. W końcu odkryłem coś co, co prawda nie zatrzymuje procesu starzenia ale zapewnia długowieczność. Lata mijały, ludzie umierali, przeminęło cesarstwo Rzymskie a ja wciąż żyłem. Włóczyłem się tu i ówdzie po Europie, brałem udział w rozmaitych wojnach, odwiedziłem także Polskę ale nigdzie nie zagrzałem dłużej miejsca. W końcu zainteresowały mnie podróże kosmiczne i tak oto znalazłem się na Wenus.

-I od 1000 lat tkwisz w tym samym miejscu?

-Tak wreszcie odnalazłem tu spokój, którego brakowało mi na Ziemi. Pragnę spędzić tutaj wieczność.

Starzec wydał im się szalony jednak tylko on mógł przewieźć ich na drugą stronę jeziora.

Gdy znaleźli się na drugim brzegu z oddali słyszeli już pracę kilofów i czuli woń spoconych ciał– to pracowali orkowie w kopalniach diamentów. Kiedy podkradli się do bram, zauważyli, że stoi tam wartownik -rosły ork o zielonej skórze i dużych wyłupiastych oczach. Piotrek, najbardziej porywczy z całej trójki wypalił do niego z lasera tak, że ork nie zadążył nawet krzyknąć i osunął się na ziemię.

-Głupi– zganił go Krzysiek -przecież mogliśmy go przechytrzyć. Czemu strzelasz bez uzgodnienia tego z nami?

-Ciekawe jakbyś przechytrzył taką górę mięsa. Laser to jedyne wyjście– oponował Piotrek.

-Przestańcie się kłócić. Trzeba ukryć ciało orka tak by nikt się nie zorientował. Jeśli ciało zniknie, ork w najgorszym przypadku zostanie oskarżony o dezercję. Pomóżcie mi go podnieść.

Ork ważył około 100 kg i chłopcy w trójkę jakoś przeciągnęli jego ciało w kierunku jeziora. Postanowili je dociążyć kamieniami, które poupychali w obszernych kieszeniach jego kurtki i spodni po czym wrzucili go do jeziora. Cała akcja powiodła się– ork nie wypłynął. Następnie skierowali swe kroki za bramy kopalni nad którą widniał napis w języku orków: Uglumghry.

-To zapewne oznacza kopalnie diamentów albo jakiś napis w stylu Praca czyni wolnym– zgadywał Jacek.

Kiedy przekroczyli bramy zobaczyli poniżej siebie olbrzymi lej szaro-białego koloru. W środku pobudowano rusztowania na których poruszali się orkowie pracowicie wydobywając cenny kruszec. Lej miał 1,5 km średnicy i był największa na tej planecie kopalnią. Praca wykonywana przez orków była pracą niewolniczą, podlegali oni bowiem mieszkańcom Wenus, którzy w zamian za dostawy diamentów zapewniali orkom wyżywienie i dach nad głową. Praca trwała niemal bez ustanku z niewielkimi tylko przerwami na sen i posiłek. Orkowie bardzo zazdrośnie strzegli swego terytorium i gdy jakiś nieproszony gość pojawił się w podziemiach, natychmiast go zabijali, nie myśląc nawet kim on jest. Diamenty były wydobywane na powierzchnie i tam zielonoskórzy dobijali targu z Wenusjanami wymieniając kruszec na ciepłe ubrania i żywność. Chłopców urzekł widok kopalni i wielu tysięcy robotników przy pracy– było to coś co budziło szacunek i podziw. Wszystko to obserwowali z ukrycia– zza gigantycznego głazu , którym zapewne robotnicy ryglowali wejście podczas snu. Teraz jednak praca trwała w najlepsze. Nikt nawet nie zwrócił uwagę na zniknięcie wartownika– chłopcy uznali to za dobry znak.

-Mam pewien pomysł, ale musicie mi całkowicie zaufać– zaczął Jacek. Udam się na zwiady aby zlokalizować położenie wieży w której znajduje się Plan Ogrodu Życia. Jeśli nie wrócę, oznaczać to będzie, że albo zgubiłem się w kopalni albo nie żyję. Wtedy musicie sobie dać radę beze mnie.

-Nie zgadzam się– zaoponował Piotrek a Krzysiek przyznał mu rację.

-Jeśli jesteśmy tu wszyscy razem to powinniśmy iść we trójkę. Wszyscy albo nikt!

-To niemożliwe– odparł Jacek. Wiecie, że ta misja wymaga poświęceń. Nie mogę bez końca liczyć na was. Poza tym w pojedynkę nie będę zwracał takiej uwagi jak nasza trójka.

-Gadaj zdrów! Idziemy z Tobą!- powiedział Piotrek i jak na komendę z Krzyśkiem odwrócili się bo usłyszeli jakiś szelest. Okazało się, że to kilka kamieni osunęło się ze stropu kopalni. Kiedy powrotem skierowali swój wzrok na stronę  Jacka, jego już nie było.

-Cóż on zrobił, przecież to pewna śmierć!- powiedział Piotrek a Krzysiek dorzucił tylko: -To dzielny chłopak, pozwól mu działać.

Piotrek chciał iść za Jackiem ale Żaba go od tego odwiódł tłumacząc, że wierzy w kolegę i Piotrek powinien zrobić to samo.

-Żeby tylko nie było, że wykrakałem nieszczęście– narzekał Piotrek.

Chłopcy podczas oczekiwania postanowili zagrać w skojarzenia i wyszedł im następujący ciąg:

Życie– woda– cukier YI– Wenus– kurczak– zwierzę– szympans– ork– zielony kolor– przysmak– frytki– żółty kolor– księżyc– wszechświat– Jowisz– gaz– space cola– odlot– statek kosmiczny– kapitan Heike– język kosmosu-translator Pi– urządzenie– broń– laser– latarka– ciemności– podziemia– jezioro-woda– życie.

Mijały godziny a Jacka nie było. Nagle usłyszeli za plecami : -Ha! Mam was! Był to nikt inny jak Jacek który podkradł się do ich kryjówki za głazem tak ,że go nie usłyszeli.

-Gdybym był orkiem, dawno już byście nie żyli. Daliście się podejść jak dzieci.

-Ale nie wyglądasz mi na orka chyba, że umiesz się zmieniać paskudo!- zażartował Piotrek i wszyscy wybuchnę li tłumionym śmiechem tak aby nie usłyszeli ich robotnicy.

-Mów czego udało Ci się dowiedzieć– pierwszy spoważniał Żaba.

-Na początek muszę coś wyjaśnić. Kiedy wczoraj poszliście spać długo rozmawiałem jeszcze z Pi i zdecydował się dąć mi translator. Taki sam jaki miał w uszach.

-I co dalej– ciekawił się Piotrek.

-Zorientowałem się w terenie. Nieraz musiałem się skradać a nieraz czołgać ale teraz już wiem że wieża, której poszukiwaliśmy znajduje się na północnym wschodzie. Oczywiście pomógł mi kompas. Niedaleko stąd znajdują się wagony, w których orkowie gromadzą swój całodzienny urobek by następnie po szynach przewieźć go do magazynu. Właśnie tam znajduje się ich twierdza a zarazem miejsce noclegu i główny punkt dowodzenia. Z ich rozmów dzięki translatorowi, dowiedziałem się, że niedługo kończą zmianę i zawiozą diamenty do magazynu. To jest nasza szansa.

-A zatem co proponujesz?– spytał Krzysiek.

-To proste. Musimy wybrać wagon i zagrzebać się pod stertą diamentów tak aby żaden ork nas nie dostrzegł. Wtedy pociągiem zawiozą nas do swojej twierdzy i wymyślimy jak zdobyć plan. Musimy tylko być bardzo ostrożni.

 

ROZDZIAŁ 8

Jacek, Piotrek i Krzysiek jak uzgodnili tak zrobili. Zagrzebali się w wagonie z diamentami i czekali na odjazd pociągu. Wkrótce ruszyli. Po około pół godzinie byli na miejscu. Słyszeli jeszcze jakieś śmiechy i rozmowy orków ale po jakimś czasie zrobiło się zupełnie cicho. Pierwszy spod diamentów wygrzebał się Jacek za nim Piotrek a na końcu Żaba. Zobaczyli wielką i imponującą twierdzę orków o kolistym kształcie i z czerwonej cegły. Było to rzeczywiście niedaleko magazynu w którym się znajdowali. W twierdzy świeciło się tylko jedno światło, zapewne w stróżówce na parterze jak ocenił Jacek, mózg całego przedsięwzięcia.

-Dobra nasza! Wszyscy śpią, wykradnięcie planu powinno być proste – zauważył Piotrek

-Nie tak prędko, musimy sobie najpierw poradzić z orkiem w stróżówce – powiedział Krzysiek

-Załatwię go laserem! – powiedział Piotrek

-Zwariowałeś! A jak uruchomi się jakiś alarm?– zganił kolegę Jacek. Trzeba go przechytrzyć.

Z takim zamiarem podkradli się bliżej twierdzy, nie było to trudne gdyż ich sprzymierzeńcem były panujące w podziemiach ciemności. Ich punktem orientacyjnym było jedynie światło w stróżówce. Kiedy byli już dostatecznie blisko, zobaczyli że ork smacznie spał. Musieli czuć się u siebie bardzo bezpiecznie skoro na warcie pozostawała tylko jedna osoba, pomyślał Jacek. Po chwili powiedział:

-Słuchajcie, los wyraźnie nam sprzyja. Wartownik śpi, ma on jednak klucze do bramy, które musimy mu wykraść. Kto się tego podejmie?

Zgłosili się oczywiście obaj chłopcy ale Jacek wybrał Żabę jako mniej porywczego i posiadającego więcej sprytu. Stróżówka na szczęście byłą otwarta więc Krzysiek bez przeszkód zbliżył się do orka, który pochrapywał i co jakiś czas mamrotał coś przez sen. W kieszeni skórzanej kurtki na jego piersi widniał klucz, zapewne ten do bram twierdzy. Krzysiek już ostrożnie wyciągnął rękę gdy nagle ork poruszył się, zmienił pozycję i wymamrotał: Ghulykhy dhy gud. Chłopak na moment zamarł w pół ruchu z wyciągniętą ręką i obserwował rozwój sytuacji. Nic się jednak nie stało a ork dalej spał. Tym razem poszło już gładko i chłopak wyciągnął klucz, był jednak przy tym śmiertelnie przerażony. Z jednej strony dlatego, że powierzchowność zielonego stwora nie świadczyła o jego przyjaznym usposobieniu a z drugiej strony najzwyczajniej w świecie bał się „wpadki” i pojmania przez nieprzyjaciół. Teraz jednak mieli już klucz i Jacek ostrożnie przekręcił go w zamku. Cała trójka musiała zjednoczyć siły aby otworzyć jedno skrzydło potężnych stalowych drzwi. Drzwi lekko skrzypiały, ale akurat nie na tyle by wybudzić orka śpiącego mocnym, kamiennym snem. Gdy oświetlili wnętrze latarkami zorientowali się, że znajdują się coś jakby w ogromnym hallu. Chwile błąkali się po nim gdy znaleźli wreszcie na ścianie plan całego budynku. Pomieszczenia na planie miały jakieś napisy w języku orków i chłopcy niewiele z tego rozumieli. Jednak pomieszczenie na III piętrze na środku korytarza oznaczone było czerwonym wykrzyknikiem. Widać orkowie stosowali te same znaki interpunkcyjne co ludzie. Być może właśnie przejęli je od nich?

-Wydaje mi się, że pomieszczenie oznaczone wykrzyknikiem to ich sztab –podjął Krzysiek. Muszą tam się znajdować wszystkie ważniejsze dokumenty w tym i plan Ogrodu Życia.

-Obyś się nie mylił! –powiedział Piotrek. Jak się tam dostaniemy?

-Na prawo od nas jest winda towarowa. Innych wind chyba tutaj nie ma. –powiedział Jacek.

Chłopcy wjechali windą na III piętro i wkrótce znaleźli się pod drzwiami sztabu.

-Zamknięte. Jak je otworzymy?– zapytał Żaba

-No cóż mamy tylko jeden klucz– odparł Jacek.

Ku zdziwieniu całej trójki klucz pasował do zamka i wkrótce znaleźli się w pomieszczeniu. Po zapaleniu światła zobaczyli, że znajdował się tam olbrzymi stół, przy którym zapewne orkowie zasiadali do narad oraz duża liczba szaf, które w środku zawalone były papierami. Przystąpili do poszukiwania planu na którym im zależało. Po godzinie poszukiwań przetrząsnęli już wszystkie szafy i mieli się poddać gdy Jacek wpadł na pewien pomysł:

-Chyba wiem, gdzie może być nasz plan.

Poświecił latarką na obraz jakiegoś zapewne wielkiego wodza orków w koronie. Musiał on być ich królem gdy jeszcze ci nie stali się niewolnikami Wenusjan.

-Przecież to tylko obraz– powiedział Piotrek

-Wydaje mi się, że to czego szukamy znajduje się za nim. Ale równie dobrze mogę się mylić– powiedział Jacek.

Piotrek i Krzysiek zdjęli obraz ze ściany i rzeczywiście ich oczom ukazał się stalowy sejf. Plan Ogrodu Życia musiał być dla orków niewątpliwym skarbem, odnalezienie bowiem mandragory oznaczało wielkie bogactwo i wyzwolenie się spod panowania Wenusjan. Co jakiś czas grupa odważnych orków dostawała kopię planu i wyruszała na poszukiwania mandragory. Jak dotąd jednak żadnemu śmiałkowi nie udało się stamtąd powrócić.

-Jak na to wpadłeś? –zapytał Piotrek

-Stara sztuczka z filmów. Za obrazami zawsze są ukryte jakieś sejfy. Widać orkowie nie różnią się w tym względzie od ludzi.

Zabrali się za oględziny sejfu. Był to metalowy sześcian o długości boków 25 cm każdy. Z przodu było pokrętło z cyframi od 1 do 9, które tak jak w każdym standardowym sejfie stanowiło zabezpieczenie przez włamywaczami.

-I co teraz? Nie znamy kodu!- wypalił Piotrek

-Spokojnie, orkowie nie są aż tak inteligentni. Kod do sejfu musi być zawarty w jakimś słowie. Każdej literze przyporządkowujesz cyfrę i w ten sposób otrzymujesz kod. To znany sposób szyfrowania. – powiedział Żaba

-Ale jakie to może być słowo? Nie znamy języka orków. Jedyne co mi przychodzi do głowy do napis przed wejściem: Uglumghry. – podsunął Jacek

-Dobrze, spróbujmy więc. Podajcie mi jakąś kartkę i coś do pisania– powiedział Krzysiek

Nie było to trudne gdyż znajdowali się w biurze. Było tam pełno węglowych rysików, którymi posługiwała się zielona rasa a papierów znaleźli aż nadto w szafach. Chłopak chwilę myślał, potem nagryzmolił coś pospiesznie na kartce i pokazał to pozostałej dwójce:

U=20, G=7, L=12, U=20, M=13,G=7, H=8, R=17, Y=23

-No dobrze geniuszu. Jest tylko jeden szkopuł. Jak wykręcić na pokrętle liczbę 20 skoro mamy do dyspozycji jedynie cyfry.-oponował Piotrek

-To jeszcze nie koniec. Teraz każdą liczbę bierzemy i dodajemy do niej swoje cyfry, tak że powstaje jedna cyfra. Np. 2+0=2, 1+2=3. Poczekajcie jeszcze chwilę.

Krzysiek znowu coś nagryzmolił podczas gdy Piotrek przyświecał mu latarką. Efekt był następujący:

2 , 7 , 3, 2 , 4, 7, 8, 8, 5

Jacek pokręcił pokrętłem ustawiając kombinacje cyfr z kartki  . Chłopcy wstrzymali oddech. Drzwiczki sejfu jednak ani drgnęły. Po gorączkowej naradzie Jacek postanowił spróbować jeszcze raz, tym razem wykręcając cyfry w odwrotnej kolejności: 5,8,8,7,4,2,3,7,2. Ku ich wielkiemu zaskoczeniu tym razem zamek puścił i drzwiczki otworzyły się.

W środku nie znaleźli oczywiście żadnego skarbu ale też nie tego się spodziewali. Zamiast złota i rubinów wewnątrz znajdowała się zwykła szara koperta. Jacek już wyciągał rękę po kopertę z planem Ogrodu Życia jak się spodziewał, ale Krzysiek powstrzymał go słowami: – Ostrożnie! Koperta może być bardzo stara, nawet tak stara że za dotknięciem obróci się w proch.

-Mimo wszystko zaryzykuję, ale będę ją wyciągał powoli i ostrożnie.

Jacek delikatnie wziął kopertę w dwa palce i przeniósł ją na wielki stół. Tam z wielką ostrożnością ją odpieczętował i wyciągnął złożony na 4 części plan. Powoli rozłożył go na stole. Miał on wymiary 50 cmx50 cm.

-Zobaczcie– podjął po chwili Jacek kiedy w świetle lampy już dokładnie obejrzeli cały plan. Skarb czyli mandragora, jak się domyślam znajduje się na północnym -zachodzie w górze mapy. Zaznaczono go krzyżykiem na czerwono. Natomiast do samego Ogrodu dostaniemy się od południowego-wschodu wydrążonym korytarzem prowadzącym z najniższego punktu w kopalni. Natomiast drzewo z wydrążonym wewnątrz przejściem, to którym dostaniem się z powrotem na powierzchni znajduje się również na północnym– zachodzie. Musimy więc przejść cały ogród!

-A kto wie jakie niespodzianki tam na nas czekają– dorzucił Piotrek i zrobił planowi zdjęcie swoim telefonem komórkowym, z którym nie rozstawał się od początku podróży. Krzysiek także zrobił zdjęcie swoją „komórką” a Jacek złożył plan, schował go do koperty i z powrotem zamknął w sejfie nakazując swoim kolegom: -Powieście obraz z powrotem na swoim miejscu tak aby orkowie nie nabrali żadnych podejrzeń. Musimy zatrzeć po sobie wszelkie ślady.

Po zamknięciu drzwi w milczeniu zjeżdżali na dół windą. W stróżówce ork nadal spał choć w jakiejś dziwacznej teraz pozycji zmieniając ją pewnie z kilka razy. Krzysiek ostrożnie wsunął mu klucz w kieszeń kurtki i wszyscy pędem puścili się w kierunku torów. Stała na nich stara zdezelowana drezyna. Pomyśleli ,że to całkiem niezły środek lokomocji. Nie chcieli kraść pociągu tak by nie wzbudzić podejrzeń, zresztą nawet nie wiedzieli jak nawrócić pociąg. Napęd drezyny był ręczny więc musieli użyć siły mięśni aby ruszyć miejsca. Drezynę prowadził Piotrek jako najsilniejszy z całej trójki i Krzysiek, którego potem miał zmienić Jacek.

Po godzinie z okładem dotarli z powrotem do kopalni. Wejście było zasunięte głazem oni jednak chcieli skierować się w dół kopalni skąd korytarzem mieli się przedostać do upragnionego Ogrodu Życia. Cały czas oświetlając sobie drogę latarkami znaleźli windę górniczą i powoli zjechali nią na sam dół. To czego najbardziej się bali podczas zjazdu to lawina, lub jakieś osypisko, które pogrzebałoby ich tutaj na dobre. Na dole panowały nieprzeniknione ciemności ale latarki w ich laserach cały czas oświetlały im drogę. Znajdowało się tam kilka podziemnych korytarzy a ściślej mówiąc trzy ale chłopcy posiłkując się zdjęciem planu wybrali ten środkowy. Zanim jednak zdecydowali się nim podążyć postanowili się posilić zapasami, które mieli już na ukończeniu. Wodę z manierek już dawno wypili całą ale mieli jeszcze trochę cukru YI, który chronił ich przed odwodnieniem. Po posiłku i chwili rozmowy podczas której wyrażali radość z tego, że udało im się przechytrzyć paskudnych orków ruszyli dalej. Ponieważ korytarz był bardzo wąski i niski musieli iść pojedynczo, pochylając głowy. W tunelu było ciemno i przeraźliwie wilgotno. Po godzinie zdrętwiały im wszystkie członki i mieli już dość. Nagle jednak doleciały do nich pierwsze promienie oślepiającego świtała. Przed nimi ukazała się coś jakby dżungla z ogromną ilością drzew. Mimo, że nadal byli pod powierzchnią planety Wenus to rozświetlało je jakieś światło o nieznanym pochodzeniu. Jednego jednak byli pewni: byli w Ogrodzie Życia!

 

 

ROZDZIAŁ 9

Kiedy minęły już pierwsze emocje związane z odkryciem Ogrodu Życia chłopcy wyruszyli ścieżką na północny zachód– zgodnie z mapą był to kierunek w którym powinni podążać jeśli chcieli odnaleźć skarb. Po około półgodzinnej wędrówce dotarli do bram. Były to bowiem bramy właściwego Ogrodu Życia, wcześniej wędrowali przez coś co było ledwie jego przedpolem. Jacek przypomniał sobie opowieść dr Poprawnego o egzaminie jaki mieli zdać zanim wkroczą na tereny Ogrodu Życia. W tym przypadku egzaminatorem miał być strażnik ogrodu i rzeczywiście przed bramą zobaczyli jakąś smukłą sylwetkę. Kiedy podeszli bliżej postać okazała się być długonogimi jasnowłosym elfem ze spiczastymi uszami. Jacek nałożył na głowę translator tak aby zrozumieć mowę elfa. Ten przemówił do nich delikatnym, lekko kobiecym głosem:

-Witajcie przybysze. Jak mówi starodawna przepowiednia do Ogrodu Życia może dostać się tylko osoba tego godna. Aby sprawdzić wasz intelekt zadam wam tylko jedno pytanie. Macie 3 próby. Jeśli odgadniecie zagadkę, możecie wejść, bramy Ogrodu Życia będą stały przed wami otworem. Jeśli nie, zawróćcie tam skąd przybyliście . Zrozumiano?

-Tak jest-odpowiedział Jacek bowiem tylko on rozumiał mowę elfa.

-A oto zagadka: nie posiada skrzyni, ni zawiasów a skarb złoty w środku posiada.

-Czy możemy chwilę się naradzić– zapytał Jacek w języku elfów

-Oczywiście, macie nieograniczony czas– uprzejmie odparł elf.

Jacek przetłumaczył kolegom zagadkę i wspólnie zaczęli się naradzać. Ustalili, że każdy będzie miał jedną próbę co razem daje 3 próby. Pierwszy spróbował Jacek:

-Serce? Elf jednak pokręcił przecząco głową.

Swoich sił spróbował Żaba:

-Zaklinam się na wszystkie świętości, że to musi być bursztyn!

I w tym przypadku odpowiedź okazała się błędna. Teraz cała nadzieja była w Jacku. Została im już tylko jedna próba. Ten namyślał się długo aż w końcu powiedział:

-Wiem! Przecież to proste. To zagadka z „Hobbita” Tolkiena. Odpowiedź brzmi: jajko.

-Odpowiedź prawidłowa. Kto zna „Hobbita” uważany jest za prawdziwego przyjaciela elfów jakim był John Ronald Reuel Tolkien. Kiedyś elfy i ludzi żyli razem w zgodzie ale później elfy zostały przegnane przez ludzi na Wenus. Jednak przyjaciele naszej rasy wciąż istnieją wśród rasy ludzkiej. Wejdźcie do Ogrodu Życia i odnajdźcie wasz skarb!

To mówiąc rzucił zaklęcie na bramy, które przypominały mityczne bramy raju. Te natychmiast stanęły przed chłopcami otworem. Kiedy już weszli do środka bramy natychmiast zatrzasnęły się z powrotem. Jacek zwołał małą naradę:

-Podsumujmy to co dotychczas udało nam się osiągnąć i to co jeszcze przed nami. Udało nam się uciec przed Wenusjanami, poznaliśmy naszego sprzymierzeńca, przechytrzyliśmy orków zdobywając plan ogrodu i tego wszystkiego udało nam się dokonać w dwie doby ziemskie. Ponieważ na wykonanie zadania mieliśmy 4 doby zatem zostały nam jeszcze dwie. Nasze zapasy są już na ukończeniu więc musimy zmniejszyć nasze racje żywnościowe. Manierki są suche jak wiór ale mamy jeszcze 10 kostek cukru YI. Wystarczy aby nie umrzeć z pragnienia. Ponieważ aktualnie znajdujemy się na łące proponuję krótki odpoczynek. Kto jest za?

-Jestem jak najbardziej za – odparł Piotrek

-Ja także– poparł kolegę Krzysiek.

Chłopcy nie spali już ponad dobę więc gdy tylko położyli się na łące natychmiast zasnęli. Kombiznezony termoizolacyjne, które wciąż mieli na sobie powodowały niewygodę ale chłopcy byli zbyt zmęczeni by się tym przejmować. Pierwszy po 5 godzinach obudził się Piotrek:

-Hej wstawajcie! Czas ucieka. Mamy już tylko półtorej doby na odnalezienie mandragory. Inaczej flota ziemskich statków odleci bez nas!

Kiedy wszyscy już na dobre otwarli oczy ich oczom ukazał się cudowny widok, na który dopiero teraz zwrócili uwagę a mianowicie ogród, który mienił się taką intensywnością barw, że te wydawały się aż tęczowe. Zobaczyli: zielono-pomarańczowo-fioletowe drzewa liściaste, czerwono-brązowe drzewa iglaste oraz krzewy o kolorach: żółtym, granatowym, purpurowym i modrym. Na moment oślepił ich blask liści połyskujących w świetle. Kiedy ich wzrok przyzwyczaił się do takiej intensywności kolorów ruszyli prosto przed siebie wcześniej zjadając skromne racje żywnościowe i połykając po kostce cukru YI. Nagle napotkali pierwszą w ogrodzie przeszkodę– drewniany most wiszący znajdujący się wysoko nad doliną w której płynęła rzeka. Była to przeszkoda, gdyż most nie wydawał się wystarczająco stabilny aby znieść ciężar trójki chłopców. Postanowili więc pokonywać go pojedynczo. Pierwszy przez most ruszył Jacek. Początkowo szedł powoli i niepewnie, deski mostu bowiem mogły okazać się spróchniałe, co groziło upadkiem w dolinę i odmęty rzeki. Z każdym krokiem szedł jednak coraz pewniej i w końcu szczęśliwy, że ma to już za sobą postawił nogę na drugim brzegu. Następny szedł fizyk a za nim miał przejść Piotrek jako ten najodważniejszy. Żaba miał jednak mniej szczęścia i w połowie mostu deski groźnie pod nim zachrobotały. Chciał szybko przebiec na drugą stronę, ale nie zdążył– drewno pod nim załamało się i chłopak runął w przepaść. Ostatnim wysiłkiem woli zdołał jednak uczepić się następnej deski w moście dwoma rękami. To jednak nie mogło zagwarantować mu na długo bezpieczeństwa. Chłopak był śmiertelnie przerażony a serce waliło mu jak oszalałe.

-Ratunkuuuu!- zawołał

.Z pomocą przyszedł mu posterunkowy, który zdecydował się wejść na most mimo ciężaru dwóch osób. Chwycił mocno jedną ręką Krzyśka za dłoń i pomógł mu wydostać się na górę. Potem powoli przemierzyli most by znaleźć się obok Jacka.

-Uff! Niewiele brakowało!- powiedział Krzysiek, któremu adrenalina wciąż pulsowała w żyłach.

-Gdybyś tyle nie żarł, most by się pod Tobą nie zawalił– złośliwie zwrócił mu uwagę posterunkowy

-I kto to mówi!- odciął się Krzysiek. To nie ja wyglądam jak góra mięśni.

Na to Piotrek nic już nie powiedział, ale poczuł, że została urażona jego duma. Uważał siebie bowiem za człowieka o idealnej sylwetce i proporcjach a określenie „góra mięśni” naruszało jego miłość własną. Zresztą wszyscy o tym wiedzieli i fizyk  specjalnie użył tego zwrotu aby dopiec koledze. Nieporozumienia musieli jednak w tej chwili odłożyć na bok bowiem czekała ich dalsza wędrówka.

Za rzeką konsekwentnie postanowili kierować się na północny zachód w kierunku celu ich wyprawy. Znowu znaleźli się na otwartej łące. Ponieważ byli wyspani szło im się teraz lepiej i patrząc na kompas bez trudu odnajdywali drogę. Nagle usłyszeli w oddali coś jakby rżenie koni i stukot ich kopyt. Minęła chwila nim zorientowali się, że to nie konie ale ,że wprost na nich pędzi rozpędzone stado dzikich, białych jednorożców. Nie mieli już szans ucieczki, było na to za późno. Jacek w trwodze przeżegnał się i prosił niebiosa o lekką śmierć, Piotrek soczyście zaklął natomiast Krzysiek zachował się najrozsądniej z nich wszystkich– zaczął działać. Pozbierał rozrzucone wokół nich gałęzie i chrust tak ,że utworzył z nich mały stos. Wszystko działo się w mgnieniu oka. Ułożył je przed sobą oraz Jackiem i Piotrkiem, którzy na moment byli całkowicie zdezorientowani. Żaba następnie wyjął zapalniczkę, którą przypalał sobie papierosy i próbował podpalić nią stos. Było to trochę trudne bowiem gałęzie były trochę wilgotne od rosy na trawie. Przez moment wydawało mu się, że są straceni. Po chwili zaczął jednak tlić się pod stosem mały płomyk. Jacek i Piotrek zorientowali się co fizyk chce zrobić i razem z nim na czworakach zaczęli dmuchać w mały płomień, który stopniowo stawał się coraz większy i większy. Działo się to niemal w ostatniej chwili gdyż stado było zaledwie parę metrów od nich. Na widok ognia dzikie zwierzęta jak na komendę rozstąpiły się i rozbiegły na boki. Chłopcy trzymali się blisko ognia i czekali, aż zwierzęta znikną z ich pola widzenia. Byli uratowani dzięki przytomności umysłu fizyka. W ten sposób mógł on się zrewanżować Piotrkowi za jego wcześniejszą akcję na moście. Ten nadal jednak był jakby nadąsany.

Kiedy ruszyli w dalszą drogę krajobraz zaczął ponownie się zmieniać. Teraz coraz gęściej pojawiały się różnokolorowe drzewa jakie widzieli wcześniej przy wejściu do ogrodu. Nagle natknęli się na ścianę gęstego żywopłotu. Chłopcy zorientowali się, że jest to coś w rodzaju labiryntu i że nie da się go obejść gdyż ściana ciągnęła się aż po horyzont. Szukali więc wejścia do niego. To znaleźli obok smukłej kolorowej topoli na zachód od kierunku ich marszu. Ponieważ na planie ogrodu labirynt był zaznaczony po prostu jako czarny prostokąt, nie wiedzieli jak przez niego przejść. Zdecydowali się więc na metodę prób i błędów starając się nie myśleć o tym że mogą spędzić tutaj nawet wieczność wciąż szukając wyjścia. Pierwsza ścieżka labiryntu jaką wybrali zaprowadziła ich w ślepy zaułek. Piotrek ze złości wypalił do żywopłotu z lasera aby zrobić w nim dziurę i znaleźć przejście ale ten w ogóle się go nie imał. Chłopak zapomniał, że znajdują się w Ogrodzie Życia i wszystko tutaj jest magiczne. Próbowali dalej ale wciąż błądzili a jakby tego było mało, w którymś momencie na ich drodze otworzyła się zapadnia pod którą był dół pełen węży i skorpionów. Odkryli ją właściwie przez przypadek bo Jacek nieuważnie postawił nogę, którą zdołał w ostatniej chwili cofnąć. Od tej pory zbierali ze ścieżek co cięższe kamienie i wyrzucali przed siebie tak, że jeśli droga była bezpieczna nic się nie działo i mogli iść dalej w przeciwnym zaś wypadku otwierała się zapadnia z „niespodzianką” i musieli zawracać. Tak udało im się pokonać połowę labiryntu i zobaczyli całkiem niedaleko wieżę obserwacyjną, z której zapewne widać było cały labirynt. Kiedy znaleźli się na jej szczycie mogli bez trudu odnaleźć dalszą drogę. Najprzezorniejszy z całej trójki okazał się Jacek, który zabrał ze sztabu orków węgielny rysik i kawałek papieru i najzwyczajniej w świecie dalszą trasę odrysował na kartce. Teraz mogli już iść bez obaw, że napotkają zdradliwy teren z zapadnią.

Wychodząc z powrotem na otwartą przestrzeń mogli wreszcie odetchnąć pełną piersią. Doły pełne robactwa i najbardziej jadowitych zwierząt były dla nich wręcz koszmarem. Jako trójka „mieszczuchów” rzadko mieli kontakt z przyrodą i to w dodatku w tak ekstremalnej formie! Brr. Należało o tym czym prędzej zapomnieć.

Na skraju lasu zobaczyli ognisko i siedzącego przy nim starego siwego elfa z krzaczastymi brwiami i pociągłą brodą. Ten gestem nakazał im aby do niego podeszli. Kiedy się zjawili przemówił do nich w staro-elfickim języku zakładając, że jeśli przybyszom udało się dotrzeć aż tutaj to dysponują translatorem. Ponownie nałożył go Jacek i słuchał uważnie słów starego mistrza:

-Witajcie przybysze z odległych krain. Miło mi wam zakomunikować że kolejno pomyślnie przeszliście próby: Wody, Ognia i Ziemi. Pozostaje przed wami najtrudniejsza próba: Próba Powietrza. Od niej wszystko zależy i w niej się wszystko rozstrzygnie. Ponieważ jednak już zmierzcha zapraszam was do mojej skromnej chaty na nocleg ale wcześniej mam jeszcze jedną niespodziankę. Jutro wyjaśnię wam wszystkie szczegóły a zanim pójdziecie spać to przygotowaliśmy niewielką ucztę na waszą cześć. Dzieje się tak nie bez powodu, ponieważ już od 100 lat nie dotarł tak daleko w swej wędrówce przez Ogród Życia w poszukiwaniu skarbu, który może posiąść jedynie istota prawdziwie godna. Należy zatem się radować i nie myśleć o tym co was czeka jutro. Zapraszam do wielkiego namiotu na biesiadę!

Chłopcy weszli do namiotu trochę onieśmieleni. To rzeczywiście na ich cześć ta biesiada? Wątpliwości nie pozostawiały gesty elfów, którzy po wejściu chłopców do namiotu nałożyli im na szyje wieńce z kolorowych liści i kłaniali im się w pas. Wszędzie panował gwar, śmiech, muzyka zabawa a nawet tańce. Jedzono i pito, żywo dyskutowano i gestykulowano pokazując co rusz na chłopców. Ci pierwsze co zrobili to rzucili się na jedzenie i picie, byli bowiem bardzo głodni i spragnieni. Kiedy już najedli się do syta zaczęli do siebie mówić wymieniając wrażenia. Gwar w Sali był tak głośny, że musieli się jeden przez drugiego przekrzykiwać. Po jakimś czasie Jacek przerwał rozmowę z kolegami, ponieważ przysiadła się do niego pewna piękna i smutna elficka dziewczyna. Uderzył go jej smutek i cierpienie wypisane na twarzy. Nie wiedział jak zacząć rozmowę więc rzucił po prostu:

 -Cześć, jestem Jacek z planety Ziemia? A ty?

-Witaj, jestem księżniczka elfów Elvara i jestem z planety niczyjej.

-Dlaczego tak mówisz?– zaciekawił się Jacek

-Elfy dawno straciły swoje miejsce we wszechświecie, kiedy ludzie najpierw wygnali je z Ziemi na Wenus a następnie Wenusjanie zepchnęli nas do podziemia. Jesteśmy niczyi na ziemi niczyjej!- wybuchnęła Elvara

-A dlaczego tak się stało?

-Och, to wszystko przez wojnę o tę przeklętą mandragorę. Ma stanowić jakoby cudowny lek na wszystkie dolegliwości. Tylko, że ona na elfów w ogóle nie działa. Mamy własne środki lecznicze: specjalne eliksiry, mikstury, zioła i dzięki nim jesteśmy długowieczni.

-To dlaczego wciąż siedzicie w podziemiach skoro moglibyście podbijać inne planety?– trochę naiwnie spytał Jacek

-Och to proste. Musimy strzec mandragory. Pilnować aby nie dostała się w niepowołane ręce. Tylko istoty idealnie czyste takie jak elfy mogą jej strzec i mogą ją przekazać jedynie innej równie czystej osobie.

Jacek nie mógł się powstrzymać by nie spytać:

-Czy uważasz, że mógłbym być taką osobą?

-Patrzę w twoje serce i widzę wielkie cierpienie i wielką pokorę. Tak, możesz być tą osobą choć nie wiem tego na pewno.

-A czy kiedy zdobyłbym mandragorę położyłoby to kres wszelkim waszym cierpieniom?

-Cierpieniom ludzi na pewno ale naszym? Wątpię wojna nigdy się nie skończy do póki jedna ze stron nie uzyska zdecydowanej przewagi. A to może ciągnąć się w nieskończoność.

-Bardzo chciałbym wam jakoś pomóc ale mam tutaj misję to wypełnienia i to jest dla mnie najważniejsze.

-Nie możesz nam pomóc ale idź dzielny wojowniku i walcz o wszystko co najcenniejsze dla waszej planety. Pozostań ze swoim Bogiem jakikolwiek on jest.

– Bądź pozdrowiona o piękna pani – zakończył rozmowę Jacek instynktownie wyczuwając, że takie pożegnanie godne jest elfickiej księżniczki.

Rozmowa bardzo go poruszyła. Żal mu było biednych elfów, którzy trwali tu na wiecznym wygnaniu na straży porządku i moralności we wszechświecie. Może kiedyś ich los się odwróci?

Tymczasem Żaba z posterunkowym najlepsze bawili się biorąc udział w zawodach łuczniczych. Wypadali raczej blado a to dlatego, że elfy były jak wiadomo najlepszymi łucznikami we wszechświecie. Krzysiek ledwo trafiał w tarczę a Piotrkowi zdarzało się zgarniać 7 i 8 ale nigdy 9 i10. To jednak nie to samo co pistolet, pomyślał posterunkowy.

-Nadal uważasz, że jestem tylko górą mięśni? A kto ma cela jak baba z wesela? – odgrywał się na fizyku Piotrek.

-Ja jestem stworzony do wyższych celów niż strzelanie do kaczek! – zaprotestował Krzysiek. I tak ich przekomarzanie trwało w najlepsze. Po jakimś czasie Jacek dołączył do nich i trafił nawet 5 ale był już zmęczony i zrezygnował z dalszych prób, zabrał ze stołu jeszcze trochę prowiantu i udał się na spoczynek do chaty mędrca. Pozostali chłopcy podążyli za jego przykładem. Jacek starał się nie myśleć o jutrzejszym dniu ale mimowolnie dręczyła go myśl o Próbie Powietrza. Ciekawego cóż takiego te elfy wymyśliły? Czy nie dość już udowodnił, że jest godzien ich skarbu? W końcu jednak zasnął na twardym posłaniu w błogiej nieświadomości tego co go czeka.

 

ROZDZIAŁ 10

Nazajutrz rano po śniadaniu złożonemu z owoców z ogrodu i mocnym czaju do popicia chłopcy zebrali się pod warsztatem starego mędrca. Taka była jego wola. Chłopcy otoczyli go półkolem ten zaś przemówił do nich po polsku, jak się okazało był poliglotą tak jak pilot Heike. Zresztą Jacek zastanawiał się jak ten ostatni sobie radzi w wojnie z Wenusjanami? A kapitan Axl? Zarówno on jaki i reszta chłopców mieli wiele pytań dotyczących rzeczywistości poza Ogrodem Życia, ale te razie musiały poczekać. Usłyszeli:

-Witam, mam nadzieję, że wypoczęliście bowiem ostatnie zadanie będzie od was wymagało wiele wysiłku. Nie jest to jednak nic co przekraczałoby wasze możliwości. W ostatniej Próbie Powietrza będziecie musieli wykazać się zarówno sprytem (tu skinął głową w kierunku Jacka) , siłą fizyczną (zwrócił się w kierunku Piotrka) oraz inteligencją (lekko uśmiechnął się do Żaby). Każdy z was posiada dobrze rozwiniętą jedną z tych cech ale żeby pomyślnie przejść próbę musicie te dwie brakujące cechy odnaleźć w sobie. Nie będziecie bowiem mogli sobie pomagać, moim zadaniem jest aby tego dopilnować.

-Na czym więc ma polegać nasze zadanie? – zaczął niecierpliwić się posterunkowy

-Tuż za wami znajduje się mój warsztat. Wasze zadanie polega na tym aby najpierw zaprojektować a następnie wykonać projekt lotni, na których następnie polecicie nad Górami Skalistymi aby dostać się w rejon gdzie znajduje się skarb. Wędrówka przez góry zajęłaby wam za dużo czasu a tego macie niewiele jak się domyślam– spokojnie uśmiechnął się mistrz. Droga powietrzna jest jedyną sensowną drogą jaka pozwoli wam pokonać góry w zaledwie w parę godzin. Zatem do dzieła. Pamiętajcie, że czas was goni jednak nie śpieszcie się za bardzo bowiem pomyłka może was kosztować życie. Na pewno całe zadanie wymaga dostatecznego skupienia. I pamiętajcie, że będę was obserwował tak abyście nie mogli się wzajemnie konsultować.

Chłopcy skierowali się do warsztatu gdzie już zastali drewniany blat oraz wszystkie potrzebne do projektowania przybory takie jak linijki, cyrkle, długopisy, kalkulator i nawet papier milimetrowy. Cała trójka przystąpiła do projektowania. Jacek i Krzysiek byli inżynierami więc projektowanie mieli we krwi, Piotrek natomiast pamiętał co nieco z technikum ale i tak podpatrywał trochę kartkę Krzyśka kiedy mistrz nie patrzył. Jacek pamiętał projekt który widział kiedyś w jakimś inżynieryjnym skrypcie, zasiadł nad pustą kartką, zastanowił się chwile i naszkicował szkielet konstrukcji:

Następnie dokonał wszystkich niezbędnych obliczeń biorąc pod uwagę m.in. to że ramiona szkieletu powinny znajdować się pod odpowiednimi kątami oraz posiadać odpowiednie proporcje w stosunku do całej reszty. Później przystąpił do projektu poszycia czyli skrzydła. Wyszło mu to mniej więcej tak:

 

 

Szkic wyglądał trochę jak mucha podrywająca się do lotu. To w końcu też ma latać, pomyślał. A jeśli ma latać to wszystko jedno jak wygląda byle tylko wzbiło się w powietrze. Oczywiście musiał obliczyć wszystkie niezbędne siły w tej konstrukcji. Przydała mu się w tym wiedza z przedmiotu na studiach Mechanika i wytrzymałość materiałów. Doprojektował jeszcze uprząż i ukradkiem popatrzył na rezultaty pracy chłopców. Wyglądały również nienajgorzej. Oczywiście projekt Żaby był daleko lepszy od jego, w końcu był nie lada mózgowcem.

Teraz kolejno odchodzili od stołu aby zabrać się wykonaniem projektu. Jacek znalazł odpowiednie tworzywo na skrzydło, które musiał oczywiście odpowiednio przyciąć. Szkielet wykonał ze stalowych rurek jakich w warsztacie było pełno. Nie umiał spawać dlatego musiał połączyć je w inny sposób. W tym celu użył kawałka gumy i liny. Uprząż wykonał ze starych pasków, które również znajdowały się w warsztacie. Minęło ładnych kilka godzin od rozpoczęcia projektu, dlatego Jacek postanowił się pospieszyć. Po raz ostatni sprawdził uprząż i zgłosił mistrzowi wykonanie projektu. Był pierwszy. Pokazał staremu elfowi swoją lotnię, ten pokiwał głową z uznaniem i powiedział:

 

-Jak na pierwszy raz naprawdę nieźle! Wygląda na solidne dzieło. Oby poniosła Cię jak najdalej aż za Góry Skaliste. Pamiętaj tylko, że podczas lotu wystarczy najmniejszy błąd a spadniesz i zabijesz się. Pamiętaj o koncentracji, będzie bardzo ważna w tej części zadania. Spryt posiadasz więc wiem, że sobie poradzisz. Musisz też jednak wytężyć siły fizyczne aby dać radę długiej podróży na lotni.

Jacek przypomniał sobie, że nigdy nie był jakoś super sprawny fizycznie ale lubił bieganie i wycieczki rowerowe. Często jednak brakowało mu sił i ochoty aby ruszyć się z domu. Odzywało się wtedy jego wrodzone lenistwo, na które nic nie mógł poradzić. Zazdrościł trochę sprawnemu fizycznie Piotrkowi, który chodził na siłownie i pływał. Widać to było po jego wysportowanej sylwetce. A poczciwy Żaba? Pod tym względem przypominał trochę jego. Też nie był asem sportowym. No trudno, jeśli chcą osiągnąć cel tej wyprawy muszą dać z siebie wszystko. Najważniejsze to cało i zdrowo wrócić do Krakowa do domu w roku 2015. Trochę się zamyślił. Ciekawe co u Lilki? A jak się mają rodzice? Czy u niego w pracy wszystko w porządku? To pytania, które powracały wielokrotnie podczas tej podróży. Na odpowiedź musiał jednak trochę poczekać. Otuchy dodawał mu myśl, że są już prawie u kresu.

Tymczasem dołączyli do niego Krzysiek i Piotrek. Także z dumą prezentowali swoje lotnie. Według opinii Jacka wyglądały nienajgorzej. Mistrz zaprowadził ich na niewielkie wzniesienie skąd mieli czekać na pomyślne wiatry aby móc wystartować. Jacek zauważył, że lotnia Żaby miała kółka. No tak, pomyślał, to przecież ułatwia lądowanie. Dlaczego o tym nie pomyślałem?

-Pamiętajcie, że sterowanie w lotni odbywa się poprzez zmianę względnego położenia środka ciężkości pilota – pouczył ich stary elf

-Wiem – odparł Piotrek. Kiedyś już latałem tym ustrojstwem.

-Naprawdę?– podjął fizyk. Jakoś się nie chwaliłeś.

-A coś ty taki ciekawski? Ciekawość to pierwszy stopień do piekła– przekomarzał się z nim policjant.

-Szczerze mówiąc wolę piekło jeśli ty będziesz w niebie– odgryzł się chłopak

-O rany ale jesteś niedotykalski– zaperzył się Piotrek.

Mistrz przyglądał się temu z uśmiechem i oznajmił :

-Stare ludzkie przysłowie mówi, że ten kto się czubi ten się lubi. Pamiętajcie o tym i miłego lotu!

W momencie jak wypowiedział te słowa zerwał się wiatr i chłopcy zaczęli się rozbiegać. Po chwili już wszyscy szybowali w powietrzu niesieni siłą wiatru. Jacek poczuł się dziwnie lekki i wolny. Jakie to wspaniałe uczucie szybować w powietrzu, pomyślał, czujesz się wolny jak ptak. Pamiętał jednak aby za wiele nie myśleć i przypomniał sobie co mistrz mówił mu o koncentracji. Tak, to było teraz najważniejsze. Po drodze mijali lasy, jeziora, osady elfów a widok był zachwycający. Jacek jednak wciąż starał się za bardzo nie rozpraszać aby wzorem mitycznego Ikara nie runąć nagle w dół i nie zginąć. Po dwóch godzinach lotu kiedy rozbolały go już ramiona i barki zobaczyli na horyzoncie Góry Skaliste. Wydawały się bardzo wysokie a ich szczyty były ośnieżone. Czy naprawdę lecą wystarczająco wysoko aby przelecieć nad nimi, pomyślał. Ponieważ trochę go znosiło na lewo skorygował lot i wzbił się wyżej. Krzysiek i Piotrek jakby odgadli jego myśli i także podwyższyli swój lot.

-JESTEŚMY JUŻ BLISKO – starał się przekrzyczeć chuczący wiatr Jacek. MAPA POKAZUJE, ŻĘ POWINNIŚMY WYLADOWAĆ ZARAZ ZA PASMEM GÓRSKIM. ALE CO TO?

Głos nagle uwiązł mu w gardle bo zobaczył pędzącą wprost na nich trąbę powietrzną. Gdyby się zagadał z którymś z chłopców byłby jej nie zauważył. Przytomnie jednak zmienił położenie ciała aby wykonać gwałtowny skręt w prawo. Pozostali chłopcy, którzy lecieli za nim poszli za jego przykładem. Wtedy jednak trąba zmieniła kierunek i zaczęła nadciągać z lewej strony. W tym momencie chłopcy z całych sił naparli na lotnie aby wysunąć się do przodu. Manewr się udał i teraz cały czas przyspieszali dopóki nie zostawili trąby za sobą. Tymczasem wlecieli już nad pasmo górskie i z góry mogli podziwiać ośnieżone szczyty i doliny. Góry były rzeczywiście wysokie i imponujące nie tak jednak wysokie jak góra na Księżycu na której odwiedzili obserwatorium astronomiczne. Te tutaj mogły mieć jakieś 2500 metrów podczas gdy Mons Bradley miała tych metrów ponad 4 tysiące. Jacek miło wspominał ową wizytę w obserwatorium i Lunańczyka Xaraxa. Z zamyślenia wyrwał go krzyk Piotrka:

-MINĘLIŚMY GÓRY. LĄDUJEMY?

-TAAK– odkrzyknął Jacek i całą trójka zaczęła obniżać swój lot. Mijali górskie stoki i hale. Po chwili opadli na miękkiej jak puch trawie. Wszyscy byli tak zmęczeni, że natychmiast położyli się na trawie ciężko dysząc. Dopiero po półgodzinnym odpoczynku Jacek pokusił się o podsumowanie:

-Jest godzina 18 czasu ziemskiego. Kapitan Axl wysadził nas koło studni około 3,5 doby temu o godzinie 12. Mamy zatem jeszcze 18 godzin aby odnaleźć skarb i znaleźć wyjście z Ogrodu Życia. To aż nadto ale pamiętajcie, że musimy chociaż 6 godzin przeznaczyć na sen aby zregenerować siły. Pozostało nam zatem pół doby aby sfinalizować naszą misję. Teraz musimy coś zjeść i zażyć trochę cukru YI aby nabrać energii i uzupełnić straty wody w organizmie. Musimy zebrać resztki sił aby odszukać drzewo mandragory.Acha no i kiedy wyruszymy na poszukiwanie tej cudownej rośliny proponuję się rozdzielić, aby zyskać na czasie. Co wy na to?

-Tak, to dobry pomysł– powiedział Piotrek

-Wyjątkowo muszę się zgodzić z Piotrkiem.– potwierdził fizyk a po chwili dodał: Zresztą pytanie należało raczej do retorycznych.

Kiedy już odpoczęli rozejrzeli się po okolicy: przed nimi rozciągał się olbrzymi wielokolorowy las a na skraju tego lasu stałą niewielka, zbudowaną na planie koła chatka, jej dach był spiczasty, jego wygląd przypominał chłopcom kapelusz chińczyka. Postanowili sprawdzić kto tam mieszka. Zapewne jakiś elf, pomyślał Jacek gdy kierowali swoje kroki w stronę owej cudacznej chatki. Chłopak zapukał do drzwi i po chwili dobiegł zza nich głos: „Proszę!”. Nasz księgarz nacisnął klamkę i okazało się, że drzwi były otwarte. Naprzeciwko nich na łóżku siedział rzeczywiście elf, z długimi czarnymi włosami, brodą i wąsami w średnim wieku i czytający jakąś księgę. Na widok chłopców zamknął księgę, położył ją na stoliku obok i przemówił ku ich zdziwieniu w języku polskim:

-Witam! Jestem Livor. Właśnie na was czekałem. Już myślałem, że pokonały was Góry Skaliste. Jesteście może głodni albo spragnieni?

Chłopcy pokiwali głowami ponieważ prowiant, który zjedli przed chwilą był raczej skromny a cukier YI co prawda nawadniał organizm ale nie gasił w pełni pragnienia tak jak zwykła woda. Elf czym prędzej przesunął stolik, na którym leżała księga na środek izby i postawił na nim półmisek z pieczywem i owocami, dostawił krzesła i oznajmił:

-Na czaj musicie chwilę poczekać aż woda się zaparzy.

Chłopcy zabrali się łapczywie do jedzenia i kiedy napełnili już swoje żołądki, trzy filiżanki czaju stały przed nimi na stoliku. Pili go małymi łyczkami ponieważ był jeszcze gorący. Livor w milczeniu czekał na odpowiedni moment, kiedy wreszcie uznał, że ten nadszedł przemówił spokojnym głosem:

-A zatem? Czy macie do mnie jakieś pytania?

-No jasne, że mamy! A właściwie tylko jedno: jak mamy odszukać drzewo mandragory? – odezwał się Krzysiek.

-No cóż, na pewno nie mogę wam go pokazać palcem ale mogę wam udzielić paru wskazówek. Przede wszystkim podczas poszukiwań mandragory musicie wykazać się pokorą. To najważniejsza cecha w tym zadaniu. Ten kto ją straci, straci również samego siebie.

-I co jeszcze?– drążył Piotrek

-Nic. Tylko tyle i aż tyle.

-A gdzie mamy jej szukać? -dopytywał Jacek

-No cóż, w lesie na skraju którego stoi moja chata. Nie szukajcie jednak tam gdzie spodziewacie się ją znaleźć ale tam gdzie się nie spodziewacie. To już była naprawdę ostatnia wskazówka. Więcej nie powiem.

Zapadła niezręczna cisza. Jacek próbując ja przerwać zagaił:

-Dobrze mówisz po polsku Livorze. Skąd znasz ten język?

Livor zadowolony, że nie mówią już o mandragorze z chęcią odpowiedział:

-A to całkiem proste. Nauczyłem się go od mego ojca, który wśród elfów uchodzi za poliglotę. Tak na marginesie dodam, że zdążyliście go już poznać. To on przygotowywał was do Próby Powietrza. Pewnie nie zdradził wam swojego imienia bo nigdy tego nie robi. Niech zatem pozostanie to tajemnicą.

Piotrek miał już trochę dość tajemniczego elfa ale nic nie powiedział. Za to Krzyśkowi udało się z nim nawiązać rozmowę na temat jego pochodzenia i rozmawiali aż do zmierzchu. Potem wszyscy byli zmęczeni jak jeden mąż i położyli się spać. Nowy dzień miał przynieść rozstrzygnięcie albo na zawsze pogrzebać ich marzenia o lepszym życiu.

 

ROZDZIAŁ 11

Następnego dnia Livor obudził chłopców zgodnie z prośbą Jacka punkt o 6 rano czasu ziemskiego. Zaspani chłopcy w pośpiechu wciągali swoje kombinezony. Livor wyjaśnił im, że w Ogrodzie Życia nie grożą im wysokie temperatury dlatego mogą je zdjąć. Jacek zachodził w głowę, dlaczego nikt wcześniej im tego nie powiedział? Może dlatego, że chroniły ich również przed skaleczeniami podczas Prób i poza tym nie uniemożliwiały działania ani swobodnej komunikacji. Na stole już czekało na nich pożywne śniadanie. Przed wyjściem Jacek zadał Livorowi jeszcze jedno pytanie a mianowicie skąd w podziemiach Wenus w których się znajdowali bierze się dzień i noc?

-To również bardzo prosta sprawa– odparł tamten. Elficcy czarownicy codziennie dzięki kumulacji magicznych mocy powodują wytwarzanie sztucznej światłości, która gaśnie w nocy gdy idą spać. Ponieważ pamiętają jeszcze czasy gdy zamieszkiwali Ziemię a było to bardzo dawno temu, dlatego dostosowali dobę w Ogrodzie Życia do doby na Ziemi.

Jacek był usatysfakcjonowany tą odpowiedzią i całą trójka ruszyła przed siebie, w las, który nie wydawał im się zbytnio przyjaźnie nastawiony. Po pół-godzinnej marszrucie postanowili tak jak wcześniej podsunął Jacek, aby rozdzielić się tak by szukać mandragory we wszystkich możliwych kierunkach. Krzysiek wybrał się na Zachód, Piotrek na Północ a Jacek na Wschód. Na Południu czyli za ich plecami znajdowały się zaś Góry Skalsite. Postanowili, że każdy będzie szukał skarbu w promieniu kilometra i umówili się w punkcie orientacyjnym pod starym dębem, pod którym się rozstali. Po godzinie spotkali się tam ale żaden nie znalazł pożądanego drzewa. Znów przeszli wspólnie kawałek dalej i ustalili, że teraz będą szukać w promieniu 2 kilometrów. Spotkać się mieli pod tym samym dębem. Jacek już od godziny błąkał się po lesie i szukał żółtego drzewa o złotych liściach. Nagle napotkał na swej drodze niewielkie jeziorko i już miał machnąć na nie ręką i pójść dalej, gdy przypomniał sobie słowa Livora :”Szukajcie tam gdzie nie spodziewacie się znaleźć”. Wpadła mu do głowy pewna myśl i po chwili namysłu postanowił ją zrealizować. Zdjął kask ochronny, zaczerpnął powietrza po czym skoczył czym prędzej do jeziorka i zanurkował w nim. Jeziorko okazało sie głębokie na 2,5 metra. Pod wodą Jacek szukał oczywiście drzewa mandragory lub jakiejś wskazówki. Nie znalazłszy ich jednak już miał się poddać gdy zobaczył podwodny tunel. Mimo świadomości, że wiele ryzykuje postanowił w niego wpłynąć. Płynął nim jakiś czas i powoli zaczął kończyć mu się tlen gdy na końcu korytarza zobaczył światło. Czym prędzej popłynął w jego kierunku. Światło oczywiście musiało oznaczać powierzchnię. I rzeczywiście wypłynął w jakimś odległym miejscu w jeziorze nieco większym niż tamto. Kiedy dopłynął do brzegu zorientował się, że znajduje się na polanie a na jej środku rośnie drzewo mandragory!

Kiedy minęło już pierwsze oszołomienie odkryciem drzewa, zaczął działać. Pod pniem wygrzebał rękami dół tak aby odkryć jej korzeń. Następnie wyciągnął z kieszeni nóż z piłką aby go odpiłować. Chwilę to trwało i trochę się namęczył ale po chwili miał już w rękach korzeń mandragory! A więc tak wyglądał przedmiot jego udręki i nieprzespanych nocy spędzonych na rozmyślaniach.

Po chwili przyszedł jednak moment opamiętania. Zaraz, zaraz, przecież jeden korzeń wystarczy do produkcji zaledwie paru opakowań leków. Co powinien więc zrobić? No tak! Owoce, pestki! W ten sposób mandragorę będzie można posadzić tak, że wyrosną kolejne drzewa z kolejnymi korzeniami. Owoców akurat pod drzewem było pełno. Były to małe okrągłe kuleczki koloru złotego. Poupychał ich jak najwięcej do kieszeni kombinezonu i teraz na reszcie mógł ruszać dalej. Dobrze, że w porę się opamiętał i nie zapomniał o owocach!

Wrócił tą samą drogą, którą przybył na polanę i teraz spieszył się pod wielki dąb bowiem czas ich spotkania właśnie minął. Chłopcy pod drzewem mieli mocno zrezygnowane miny. Kiedy jednak zobaczyli Jacka, ten wyczytał w ich oczach kolejno strach, niedowierzanie a na końcu radość popartą spontanicznym wybuchem emocji. Chłopcy gratulowali sobie nawzajem, padali sobie w objęcia i wyściskiwali się. Nawet Krzysiek z Piotrkiem postanowili się od tego momentu się pogodzić i więcej się nie sprzeczać (przynajmniej chociaż wtedy kiedy da się tego uniknąć). Krzysiek wyjął z kieszeni pomiętą paczkę papierosów, o której zapomniał w czasie wyprawy (a nosił ją w tylnej kieszeni spodni) i poczęstował Jacka i Piotrka nieco „zdechłymi papierosami”. Ci jednak palili je jakby to były najlepsze kubańskie cygara. Taką bowiem radość odczuwali w tej chwili!

Jacek zauważył:

-Słuchajcie jest 10. Mamy jedynie 2 godziny aby odnaleźć wyjście z Ogrodu Życia musimy się pospieszyć.

 Chłopcy dopalili papierosy i chowając niedopałki do kieszeni ruszyli przed siebie na północny-zachód według kompasu. Po godzinie wyszli z wielkiego lasu a po kolejnych 20 minutach bez trudu odnaleźli drzewo, przez które mieli opuścić Ogród Życia. Nietrudno było je znaleźć, było ono bowiem bardzo wysokie i kiedy patrzyli do góry nie widzieli gdzie się kończy. Zgodnie z tym co powiedział im Axl miało ono wyrastać aż na powierzchnię Wenus– to tam się umówili punktualnie o 12 czasu ziemskiego. Jak się okazało drzewo było wewnątrz wydrążone i znajdowała się w nim drabina. Chłopcy zaczęli mozolną wspinaczkę po szczeblach drabiny. Początkowo niesieni splendorem zwycięstwa szli jak na skrzydłach, potem jednak rozbolały ich nogi i zwolnili nieco wspinaczkę. W końcu jednak, a była 12:05 znaleźli się na powierzchni Wenus. Zewsząd dobiegały ich odgłosy walki wręcz i walki w powietrzu. Na szczęście czekał już na nich kapitan Axl z drugim pilotem Heikiem w swoim statku i otwierając pospiesznie drzwi krzyknął:

-WSKAKUJCIE!

Chłopcy nie czekali aż zaatakują ich Wenusjanie tylko czym prędzej posłuchali kapitana i po chwili już znaleźli się w statku bezpieczni, cali i zdrowi. Axl zarządził: kurs na Ziemię! I zwrócił się do chłopców:

-No jak tam? Po waszych minach wnioskuje, że wszystko poszło zgodnie z planem. Nie musicie nic mówić! Pogadamy na Ziemi.

Podczas podróży na Ziemię chłopcy pijani zwycięstwem wkrótce zasnęli. Axl i Heiko nie mieli serca ich budzić i bezpiecznie dolecieli na ich rodzimą planetę Matkę-Ziemię.

 

ROZDZIAŁ 12

Gdy wreszcie znaleźli się na miejscu na Ziemi w Polsce w Warszawie na lądowisku Kosmicznej Floty Ziemi, chłopcy obudzili się z drzemki, kapitan Axl pokierował ich do swojego biura. Było to przyjemne, przestronne pomieszczenie ze ścianami pomalowanymi na biało i pokrytymi niezliczoną liczbą fotografii Axla i Heik’ego z wypraw wojennych i nie tylko. Na środku stało biurko z komputerem a pod ścianami szafy z aktami. Kiedy już chłopcy wygodnie rozsiedli się na krzesłach, kapitan Axl nie wytrzymał i powiedział:

-No to pokażcie co tam znaleźliście!

Jacek bez słowa zaczął wyciągać złote owoce drzewa mandragory i kłaść je na blacie.

Kapitan powiedział na to:

-A więc pomyśleliście i o owocach aby zasadzić mandragorę. Bardzo sprytnie. Wiedziałem, że jesteście inteligentni i wielu rzeczy domyślicie się sami. Czy nie na tym zresztą polegało wasze zadanie? Aby wykazać się odwagą, inteligencją i sprytem?

-Istotnie– odpowiedział Żaba. Zatem możemy chyba przymknąć oczy na twoje  małe niedopatrzenia . Jacek i Piotrek pokiwali ze zrozumieniem głowami.

Kapitan natomiast policzył owoce na blacie i doliczył się ich 28. Zaproponował więc sprawiedliwy podział aby chłopcy zabrali w przeszłość 14 on zaś zatrzyma drugie 14. Po krótkiej nardzie z chłopcami Jacek odrzekł, że zgadzają się na taki podział.

Ponownie przemówił kapitan Axl:

-Pozostaje jeszcze kwestia waszego powrotu do roku 2015. Musicie napisać pewne podanie prosząc w nim o wybaczenie wdarcia się do naszej przestrzeni czasowej i rychły powrót do swojej rzeczywistości. Podróże w czasie są teraz prawnie zakazane ale w obliczu tego co dokonaliście Ministerstwo na pewno się ugnie. Jacek uznał, że będzie skrybą w tym towarzystwie i dostawszy papier i długopis ujął to mniej więcej tak:

Ja Jacek Konewka wraz z Piotrem Pospieszalskim i Krzysztofem Hrabią przyznajemy się do tego, że bezprawnie wdarliśmy się do przestrzeni czasowej roku 2065 naruszając tym samym zasady i zaburzając ustalony porządek rzeczy. Prosimy o ułaskawienie oraz możliwość powrotu do naszej przestrzeni czasowej roku 2015. Za okoliczność łagodzącą podajemy to, że zdobyliśmy owoce mandragory o które toczy się odwieczna walka. Ręczy za nas niżej podpisany kapitan Kosmicznej Floty Ziemi Axl.

Kapitan złożył zamaszysty podpis, zeskanował pismo i wysłał je mailem na adres Ministerstwa. Następnie oznajmił:

-Teraz musimy czekać na odpowiedź. Ministerstwo Podróży w Czasie działa zazwyczaj w takich przypadkach błyskawicznie. Mając na uwadze wasze zasługi nie każe wam długo czekać. To co może partia tysiąca?

To mówiąc wyjął z kieszeni talię kart. I tak grali w najlepsze gdy przyszła odpowiedź na podanie:

Ministerstwo Podróży w Czasie mając na uwagi wasze zasługi i posiadając poręczenie osoby tak znacznej jak kapitan Axl udziela wam pozwolenia na podróż do przestrzeni czasowej roku 2015. W tym celu macie się stawić w Krakowie na wydziale Chemii PK na ulicy Warszawskiej, jutro punktualnie o godzinie 18 i odnaleźć macie dr Zenona Poprawnego, który odeśle was do domu. Niniejszym życzymy przyjemnej Podróży.

Jan Nowak

Ministerstwo Podróży w Czasie

 Jacek sprawdził w Internecie rozkład pociągów. Ponieważ między Krakowem a Warszawą kursowało teraz TGV wystarczyła im godzina aby dotrzeć do celu. Jacek zamówił jednak bilety na pociąg na 16 tak aby na miejscu mieć jeszcze zapas czasu. Tak na wszelki wypadek, bo nigdy nic nie wiadomo. Ponieważ chłopcy mieli przed sobą jeden dzień pobytu w Warszawie (pół dnia dzisiaj i pół jutro) chcieli ten czas spędzić pożytecznie. Przede wszystkim zrzucić z siebie przepocone kombinezony termoizolacyjne i przebrać się w normalne czyste ciuchy. Tu znów przyszedł im z pomocą kapitan Axl, który zobowiązał się zarezerwować im hotel w pokoju, kupić czyste ubranie i postawić obiad w najlepszej restauracji w Warszawie. Kiedy chłopcy już czyści i ubrani siedzieli w restauracji i w najlepsze „wtrajali” wykwintny obiad  kapitan Axl zaproponował im jeszcze partyjkę tysiąca w ich hotelowym pokoju. Cała trójka chętnie na to przystała, gdyż tak naprawdę nie miała już nic więcej do roboty w roku 2065.

Nazajutrz powtórzyli jeszcze partyjkę karcianą i kapitan Axl odprowadził teraz już czystych i wypoczętych chłopców na dworzec kolejowy. Chłopcy pierwszy raz jechali pociągiem TGV i byli pod dużym wrażeniem jego luksusowości a przede wszystkim prędkości.

O 17 byli już w Krakowie i ponieważ mieli ochotę coś zjeść Piotrek zaproponował żeby poszli do restauracji Sub-way na ulicy Szewskiej. Kiedy doszli na miejsce okazało się, że nie ma tam już restauracji Sub-way lecz Space-Sub-way. A więc wszystko w przyszłości powoli się zglobalizuje albo raczej skosmizuje, pomyślał z goryczą Jacek. Nie zrażeni tym, jak gdyby nigdy nic weszli do środka. Wnętrze i oferta restauracji właściwie się nie zmieniły ale chłopcy zauważyli, że teraz głównym sponsorem restauracji jest producent space-coli, która (a jakże!) była dostępna do picia. Chłopcy dobrze pamiętali narkotyczne wizje jakie powodowała, sprawiając na chwilę utratę przytomności pijącego. Piotrek jak zwykle zamówił bułkę 30 z serem żółtym i kurczakiem teriaki, z warzyw natomiast: zieloną paprykę, oliwki, i konserwowy ogórek– jego ulubione przysmaki. Do picia wziął naturalnie space-colę a Żaba i Jacek podążyli za jego przykładem. Po posiłku postanowili wszyscy naraz wypić space-colę.

Pozostanie jednak ich słodką tajemnicą jakie mieli wizje, zaś Piotrek po odzyskaniu przytomności powiedział :

-Mam nowe hasło reklamowe dla space-coli: Tylko po space-coli, zdrowo Ci odp …(w tym miejscu beknięcie)

Chłopcy na chwilę się zapomnieli i wybuchnęli zdrowym, beztroskim śmiechem.

Pani kelnerka słysząc nieobyczajne zachowania policjanta pogroziła chłopcom palcem i wyrzuciła ich z lokalu. Stało się to w samą porę bowiem chłopcy mieli tylko 20 minut aby dostać się na Politechnikę! Czym prędzej złapali tramwaj i nie zważając, że jadą na gapę wysiedli na Nowym Kleparzu. Stamtąd jeszcze 5 minut marszu i już byli pod Wydziałem Chemii. Czas? 17:55. A więc zdążyli. W recepcji zapytali o dr Zenona Poprawnego. Owszem jest, siedzi w piwnicach w sali 000. Chłopcy pospiesznie zbiegli na dół wprost do sali 000. Była to sala skąd odbywały się podróże w czasie z wehikułu ustawionego pod ścianą. Na miejscu czekał już doktor Poprawny:

-Wy jesteście Jacek, Krzysztof i Piotr? Czekałem na was chłopcy. Nie wiem jednak nic o tym co robicie w roku 2065 ani dlaczego dostałem rozkaz z Ministerstwa Podróży w Czasie.

-Czy zna Pan dr Pafnucego Poprawnego?– zapytał Jacek.

-Oczywiście to mój dziadek. Ale on już nie żyje od jakichś 15 lat.

-Przybywamy właśnie od niego z Krakowa roku 2015. Mieliśmy tu misję do wykonania a teraz chcemy już wrócić do naszej rzeczywistości.

-Rozumiem– pokiwał głową dr Poprawny. Czuję też, że nie ma czasu na zbędne wyjaśnienia gdyż te zajęłyby wam zbyt wiele czasu. Zatem wskakujcie do wehikułu. Zaraz ustawię datę.

-Tylko proszę się tym razem nie pomylić– powiedział Piotrek, któremu wnuk pomylił się z dziadkiem.

-A dlaczego miałbym to robić?– zdziwił się Zenon. Jestem niezwykle skrupulatnym naukowcem. A zatem żegnajcie, powiedział i zatrzasnął drzwiczki wehikułu.

Cała trójka tym razem poczuła nieprzyjemne ssanie w żołądku i wciągający ich wir, po chwili zniknęli z rzeczywistości roku 2065.

 

 

 

ROZDZIAŁ 13

Na miejscu chłopcy zostali entuzjastycznie powitani przez doktora Pafnucego. Jacek natychmiast przekazał owoce mandragory doktorowi. Kiedy formalności dobiegły końca postanowili umówić się z naukowcem na wspólny obiad. Jacek w domu padł na łóżko i zasnął. Spał 12 godzin. Po przebudzeniu wpadł na pomysł, że powinien „za świeżej pamięci” spisać swoje wrażenia z podróży. Zaczął pisać i nie zauważył nawet, że dzień się skończył. Pisał i pisał robiąc tylko przerwy na posiłki, toaletę i papierosy. Wypił morze herbaty. Po dwóch dobach i dwóch nocach wreszcie skończył. Swoje dzieło nazwał „Ko(s)miczna podróż” i wydał je pod takim samym tytułem. Następnie postanowił wykonać kilka telefonów: do Lilki, do pracy i do rodziców. W pierwszej kolejności zadzwonił do swojej dziewczyny:

-Hej!

-Jacek to ty? Chyba oszalałeś? Znikasz na ponad tydzień i nie dajesz znaku życia! Co to ma znaczyć?

-Możemy się spotkać to wszystko Ci wyjaśnię?

-Nie mam teraz dla Ciebie czasu. Zresztą widzę, że ty też mnie olewasz. Znikasz i potem nagle się pojawiasz jak spod Ziemi.

-No cóż, chyba jesteśmy kwita bo ty też znikasz co weekend i nie wiem co się z Tobą dzieje.

Ten argument chyba ją przekonał, bo trochę zmiękła i powiedziała do słuchawki:

-Jestem wolna jutro po południu ale nie obiecuje, że będę bo może mi coś wypaść.

Następnego dnia księgarz spotkał się z Lilką w Śródmieściu. Rozmawiali długo i Lilka wyjawiła mu wreszcie, że w weekendy pracuje w hospicjum. Działa tam na zasadzie wolontariatu i dlatego bała się, że Jacek będzie jej robił wyrzuty z tego powodu. On jednak wyraził zrozumienie a nawet podziw dla poświęcenia dziewczyny. Sam zaś wręczył jej swoją książkę, mówiąc, że tworzy teraz prozę (nie sądził aby Lilka uwierzyła mu w przygody w niej zawarte). Rozstali się w dobrych nastrojach.

Nie długo po wypuszczeniu na rynek cudownego leku na każde psychiczne schorzenie pt. „Psychouniewrsalex” doktor Poprawny otrzymał Nagrodę Nobla w dziedzinie medycyny..Pieniędzmi podzielił się z trójką chłopców, którzy pojechali w podróż dookoła świata. Szczególnie zadowolony z niej był Piotrek, który uwielbiał podróże. Krzysiek w końcu obronił doktorat i poszedł w ślady doktora Poprawnego– podjął pracę na uczelni. Jacek oświadczył się Lilce i wkrótce wzięli ślub. Urodziła im się trójka dzieci, z których żadne nie miało problemów psychicznych.

Lek powodował, że każda psychiczna choroba przy regularnym jego zażywaniu odchodziła w niebyt. Wyleczyła również Jacka a ten jeszcze długo wspominał swoją podróż. Czasem patrzył w gwiazdy i przypominał sobie o Axlu, Heike, Lunańczykach, elfach i Wenusjaninie Pi. Warto było przeżyć coś takiego!  

wrzesień 2015– styczeń 2016

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

O, jeżu kolczasty… Niestety nie udało mi się dotrwać nawet do końca drugiego rozdziału. Rozmowa z szalonym naukowcem przekonała mnie, że więcej “science” znajdę w przepisie na sernik.

Tekstowi przydałaby się solidna korekta – widoczne powtórzenia, interpunkcja kuleje, liczby w tekstach literackich piszemy słownie i nie używamy emotikonów, zaimki osobowe w dialogach zaczynamy małą literą.

Opisy dywagacji bohatera na temat karmienia rybek akwariowych dla większości czytelników są mało interesujące.

Dialogi brzmią dość sztucznie – jak jeszcze przełknęłabym taki sposób mówienia u bohatera i jego kumpli, to już wypowiedzi profesora zwyczajnie do kogoś z tej branży nie pasują.

Długość tekstu zwalnia Dyżurnych z obowiązku czytania i wybacz, ale z tego przywileju skorzystam. Następnym razem wstaw może coś krótszego – czytelnikom będzie łatwiej przebrnąć przez tekst, a Tobie – wyciągnąć wnioski z większej liczby opinii.

Tymczasem polecam wziąć za wzór własnego bohatera i poczytać trochę klasyki, zwracając uwagę na zapis tekstu, budowę zdań, tworzenie dialogów i kreację postaci.

Pozdrawiam i życzę powodzenia przy kolejnych tekstach.

”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)

Alex ma we wszystkim rację. Ja wytrzymałam do końca drugiego rozdziału.

Dodam, że niektórych skrótów nie stosujemy w tekście beletrystycznym. Nic, czego nie użyłoby się w rozmowie, czyli tzw. i np. odpadają.

Pan, pani i podobne zwroty w dialogach też małą literą. Za to Ziemianin dużą.

Literówki.

Myślniki od reszty zdania oddzielamy spacjami. Obustronnie.

Dialogi faktycznie dziwnie brzmią. Naukowiec wypowiada się mniej więcej jak licealista, jego idee wydają mi się bardzo naiwne. Po prostu nie wierzę, że jeden środek może działać na diametralnie różne choroby, dajmy na to, na depresję, oziębłość seksualną, dromomanię i zespół Tourette’a… I korzeń mandragory? A skąd niby wie, że to zadziała, skoro żadnych doświadczeń przeprowadzić nie mógł? W życiu nie pozwoliłabym komuś takiemu zapakować się choćby do autobusu, nie wspominając już o wehikule czasu.

Mam wrażenie, że niekiedy podajesz zbyt wiele niepotrzebnych szczegółów; choćby te rybki, czy kilka wypowiedzi poświęconych skorzystaniu z toalety. Zdarzyło Ci się kiedyś tak wałkować ten temat z kolegami?

Zwróć uwagę na upływ czasu – Jacek i naukowiec wymieniają kilka zdań, na oko ich rozmowa trwa kilka minut. A kumple Jacka zdążyli obejrzeć wszystko, co było do obejrzenia, pewnie razem z fajerwerkami.

Konstrukcje językowe stosujesz bardzo proste, to szybko zaczyna nużyć.

Lepiej poćwicz warsztat na krótkich formach. Wtedy nie będzie aż tak żal czasu zainwestowanego w tekst.

Babska logika rządzi!

Opowiadanie, przez które się brnie. Napisane równie fatalnie jak Pendrive, a pierwsze rozdziały zupełnie nie zachęcają do poznania dalszego ciągu. :(  

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka