- Opowiadanie: Cień Burzy - A czego się spodziewałeś?

A czego się spodziewałeś?

Być może będę monotematyczny, ale jedno, co naprawdę chcę tutaj napisać, to:

Reg, dziękuję.

 

EDYTKA:

Spóźnione, ale szczere: Opowiadanie dedykuję wszystkim tym, którzy pragnęli ujrzeć Yeti w grudniu.

 

Peace!

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

A czego się spodziewałeś?

Kiedy byłem dzieckiem, marzyłem o tym, żeby zostać Rycerzem Jedi; machać świetlnym mieczem i razem z Lukem Skywalkerem niszczyć Gwiazdy Śmierci. Podzielenie się tym sekretem z moimi kumplami z podwórka było pierwszym z kilku poważnych błędów, jakie popełniłem w życiu. Drugim była szkoła – zawodówka, kierunek: mechanik – trzecim żona z dyskoteki, czwartym syn-kretyn, który swoją obecnością przypieczętował błędy numer dwa i trzy, a piątym… No cóż, piątym było podniesienie dupy z łóżka dzisiejszego ranka. Szóstego błędu już raczej nie popełnię.

Ale może po kolei.

 

Pierwszy błąd kosztował mnie ksywkę, która przywarła do mnie na całe życie (przy czym – teraz, kiedy stoję na moście z butelką taniego wina w jednej ręce, a palce drugiej zaciskam na lodowato zimnej barierce – jestem skłonny upierać się przy dosłowności tego twierdzenia), a której już nawet zapomniałem nienawidzić – Yeti. Chciałem być Rycerzem Jedi – ot, proste dziecinne marzenie – a zostałem pieprzonym Człowiekiem Śniegu. I to tylko dlatego, że jakiś małoletni debil był na bakier z popkulturą. Oczywiście próbowałem wyjaśnić podwórkowym cymbałom subtelne różnice między Jedi a Yeti, ale było już za późno.

Kurwa, dobrze chociaż, że nie zostałem Chewbaccą – ten tekst był chyba jedynym pozytywnym akcentem w całej tej sytuacji; brzmiał nawet, nawet i pozwalał ludziom wierzyć, że jestem zabawnym kolesiem, który ma do siebie sporo zdrowego dystansu. Potem jednak poderwałem na niego Gośkę – rozumiesz już, dlaczego uznaję ją za błąd? – i nawet tę resztkę magii szlag trafił.

Nie jestem Yeti. Nawet w przybliżeniu. Prawdziwy Człowiek Śniegu na lewym pośladku zapewne ma więcej sierści, niż ja na całym ciele. Ponadto cholernie nie znoszę zimna i łażenia po górach.

Samochodów, smarów, olejów i całej reszty tego gówna też nie znoszę. Może właśnie dlatego jestem mechanikiem, którego z czystym sumieniem poleca się znajomym? Nienawidzę swojej roboty tak bardzo, że ze wszystkich sił staram się nie musieć wykonywać jej ponownie. A znam tylko jeden względnie dobry sposób, żeby osiągnąć ten cel i nie wylądować w pośredniaku – zrobić swoje raz, a dobrze.

Dlaczego więc poszedłem za mechanika? Proza życia – starzy mnie zmusili. Cholerni wizjonerzy. Samochody to przyszłość, zobaczysz! Dlaczego, choć sam już jestem czyimś starym, nadal jestem również i mechanikiem? Bo nic innego nie umiem, a tego kretyna, Krzyśka, i jego bezużyteczną matkę muszę przecież jakoś nakarmić i odziać. Przymus odgórny.

Jakie to szczęście, że prawo nie zmusza człowieka, by kochał swoją rodzinę.

Tematu błędów numer trzy i cztery nie chce mi się rozwijać, więc przejdę od razu do najciekawszego, czyli krótkiej opowieści o tym, dlaczego stoję na moście, aplikuję siarczany i czekam, aż zabraknie mi sił albo zupełnie stracę czucie w ręce i na jedną krótką chwilę zamienię się w Człowieka-Lotnię.

Przegniła niebieska corsa, w której kazano mi wymienić progi (tak, po jakąś cholerę nauczyłem się również blacharki, a co gorsze, stałem się też naprawdę dobrym lakiernikiem), to chyba najbardziej tandetny ze wszystkich zwiastunów końca świata, jakie zapisano w kronikach końców świata. No, ale tu chodzi o koniec mojego świata, więc raczej nie ma się czemu dziwić.

Podrapałem śrubokrętem po karoserii, a na podłogę posypały się całe płaty przeżartego rdzą metalu. Okropieństwo. Kusiło mnie sprawdzić, czy opelek obróci się w pył, gdybym mocniej w niego kopnął. W głębi duszy nie zamierzałem jednak tego robić – jeszcze okazałoby się, że mam rację, a wtedy przez tydzień wymiatałbym całą tę rdzę z różnych zakątków warsztatu.

Kilka godzin później wyjechałem gotowym już samochodem na podjazd, by zrobić miejsce następnej furze i wtedy, w chwili gdy promienie słońca padły na przednią szybę, zauważyłem, że ktoś napisał na niej tłustym palcem wielkie:

 

YETI

 

Ki chuj? Odruchowo zerknąłem do tyłu, ale nie czaił się za mną żaden psychol z wkrętarką. Za to na tylnej szybie także dostrzegłem jakiś napis, czy może po prostu smugi. Było to bardzo niewyraźne, więc zaparkowałem tak, żeby słońce padało na tył samochodu, a wtedy ujrzałem kolejny napis:

 

BAGAŻNIKA

 

Zaintrygowany zerknąłem też na boczne szyby. Na każdej było inne słowo. Jako całość łączyły się w takie oto zdanie:

 

YETI ZAJRZYJ DO BAGAŻNIKA ALBO UMRZESZ

 

Co można sobie pomyśleć, widząc coś takiego? Ja pomyślałem: Pierdolę to, idę na obiad.

Kiedy wróciłem, samochodu już nie było.

Teraz stoję dobre dziesięć metrów nad masami wartko płynącej, lodowatej wody i zastanawiam się, co było w tym cholernym bagażniku. Świadomość – o wiele mniej gorzka niż mógłbym oczekiwać – że już za późno, by się tego dowiedzieć, miesza mi w głowie, ale nie tak mocno jak alkohol.

Z początku w ogóle mnie to wszystko nie obeszło – zapewne to miał być kolejny szczeniacki kawał buraków, z którymi miałem wątpliwy zaszczyt pracować. Jednak po jakimś czasie przyłapałem się na tym, że wciąż wracam myślami do tego samochodu; do jego szyb i bagażnika, oraz tego, co mogło być w środku. Z każdą mijającą minutą było mi coraz trudniej się skupić na pracy, a w końcu ogarnął mnie jakiś dziwny, absurdalny smutek. Tęsknota za czymś nieokreślonym, co jednak bezpowrotnie już przeminęło; za utraconą szansą na… na coś innego, może lepszego.

Przez chwilę myślałem, że chodzi o wolność, którą – jak ostatni głupiec – sprzedałem za złoto, które noszę dziś na palcu. Potem – że o młodość, którą bezlitośnie wypiera postępująca łysina, a w końcu, że za wszystkimi marzeniami – zarówno tymi prawdziwymi, których realizacji powinienem był podporządkować swoje życie, jak i tymi głupimi, jak choćby to o zostaniu Jedi – które ukradła mi parszywa rzeczywistość… A może o wszystko to naraz? O całe moje – teraz już to wiem – zmarnowane życie?

Oczy mi załzawiły niebezpiecznie, więc zamrugałem szybko powiekami, by pozbyć się zdradzieckiej wilgoci. Kiedy ponownie je otworzyłem, siedziałem na fotelu kierowcy, w rękach trzymałem bezużyteczną teraz kierownicę, a samochód – stara corsa z umazanymi szybami – mknęła prosto do przodu, ignorując moje próby skręcania czy hamowania. W końcu dałem za wygraną i zacząłem obserwować drogę. Szybko się zorientowałem, że bolid pędzi nie przez przestrzeń, a przez czas. Zazwyczaj jechałem zbyt szybko, by ujrzeć szczegóły, ale i tak wiedziałem, że to podróż w głąb mnie. Zupełnie jak w tym powiedzeniu, że przed śmiercią całe życie przelatuje człowiekowi przed oczami. Nie jest to jednak prawda. W każdym razie nie do końca; przez wszystkie te – w gruncie rzeczy bardzo nieliczne – momenty, kiedy byłem naprawdę szczęśliwy, niedorzeczny wehikuł przemknął jak przez niemiecką autostradę, natomiast kiedy zbliżaliśmy się do wszystkich błędów, jakie popełniłem i tragedii, które mnie spotkały, a o których częściowo zdążyłem już zapomnieć, opel zwalniał, pozwalając mi delektować się każdym najdrobniejszym szczegółem danego wspomnienia, a czasami wręcz wlókł się i stawał, jakbyśmy znaleźli się w Warszawie w godzinach szczytu.

Moje życie to Warszawa! Z tą niedorzeczną – ale przez to ani trochę mniej bolesną – myślą, ocknąłem się. Przede mną wciąż znajdował się obrzygany olejem silnik, a za mną – szef.

– Yeti, co z tobą? – warknął mi niemal wprost do ucha. – Zamierzasz naprawić tę cholerną hondę, czy będziesz tak stał i podziwiał ją aż do wieczora?

Odwróciłem się i spojrzałem mu w oczy. Był moim rówieśnikiem (prawdę mówiąc, miał o te dwa lata mniej), i obaj pracowaliśmy w tym samym warsztacie, a jednak nie mieliśmy ze sobą nic wspólnego. On miał czyściutkie dłonie, od których zapewne czułbym lawendę, gdyby kazał mi się po nich całować, a ja palce tak bardzo zabrudzone od smaru, że na stałe wgryzł mi się w skórę i szczelnie wypełnił kanaliki między liniami papilarnymi. On nosił garnitury, ja – ciuchy z drugiej ręki. On jeździł do pracy szpanerskim BMW, ja – mercedesem klasy MPK. On miał bujne włosy, wyhodowane na odżywkach z drogerii, oraz ciało kogoś, kto ma czas o siebie dbać, a ja co najwyżej wspomnienia czasów, kiedy fryzura i mięśnie coś jeszcze dla mnie znaczyły. On miał pieniądze, ja – długi. On był zwycięzcą, ja – przegranym. On był Karolem Wieczorkiem, ja – Yeti.

Zamrugałem intensywnie, ale obraz zza szyb opelka mnie nie opuszczał; wciąż czaił się na granicy pamięci i podświadomości, przepełniając nagłą pewnością, że już nie zdołam wysiąść z tego samochodu, póki nie dotrzemy do celu podróży.

Nie potrzebowałem jednak pasażerów na gapę ani żadnego zbędnego balastu.

– Spierdalaj! – powiedziałem więc, wlewając w każdą głoskę całą nienawiść, jaką żywiłem do tego człowieka. Następnie odwróciłem się i poszedłem do szatni. Umyłem ręce, zmieniłem ciuchy i wyszedłem.

W telewizji, kiedy człowiek robi coś takiego – z wielkim hukiem wyrzuca stare, znienawidzone życie do kosza – rozsadza go szczęście, a w tle leci inspirująca, mocna muzyka, która zdaje się wysyłać do widza jasny przekaz: No dalej, frajerze! Ty też to zrób! Wiem, że o tym marzysz! Tak trzeba! Będzie fajnie, zobaczysz!

I gówno. To wcale nie jest fajne. Kiedy drzwi warsztatu się za mną zatrzasnęły, nie czułem nic, prócz wszechogarniającego smutku oraz żalu, że nie zrobiłem tego dziesięć-piętnaście lat wcześniej. Może czułem się tak podle dlatego, że nie byłem tym facetem z reklamy, który odchodzi ze znienawidzonej roboty, bo wygrał na loterii i zmierza ku lepszemu życiu. Ja byłem tym facetem, który odchodzi, bo nie zajrzał do cholernego bagażnika i teraz musi umrzeć.

Błąd numer dwa został naprawiony, ale co z resztą? Wypadałoby wziąć klucz francuski i wybić zęby wszystkim, którym zawdzięczam swoje cholerne przezwisko. Większość z nich zniknęła jednak z mojego życia tak dawno temu, że nie pamiętam ich imion i twarzy, a ci, którzy wciąż błąkają się po mojej biografii, są jeszcze żałośniejszymi dupkami niż ja, więc szkoda na nich czasu. Zresztą co by to zmieniło? Na naprawienie niektórych błędów czasami jest zwyczajnie za późno.

Błąd numer trzy – Gośka. Nigdy nie była specjalnie ładna, ale teraz, kiedy jej ciało zaczęło poddawać się upływowi czasu, zwyczajnie napawała mnie obrzydzeniem. Już dawno przestałem marzyć o młodej, pięknej i ochoczej żonce, ale codziennie marzę o tym, by nie mieć żadnej żony. Nie bez kozery Yeti żyje w tych swoich Himalajach zupełnie sam. Nikt nie próbuje go otruć obiadem, zanudzić na śmierć streszczeniami seriali, doprowadzić do apopleksji bezdenną głupotą ani zamęczyć wiecznym niezadowoleniem.

Śmierć nadchodzi, czuję to. Mam coraz mniej czasu, by uporządkować wszystkie sprawy i naprawić popełnione błędy. Tylko jak się do tego zabrać? Rozwodu wziąć już nie zdążę, a przecież zabić tej krowy nie mogę – jeszcze by nas Szatan do jednego kotła upchał. To by dopiero była katastrofa.

Wróciłem do domu jakieś trzy godziny wcześniej niż zazwyczaj. Zdarzyło mi się to pierwszy raz od kilku dobrych lat, a mimo to Gośka nawet nie zainteresowała się moją osobą. Nawet jeśli ją zaskoczyłem, nie dała tego po sobie poznać. Ja z kolei zupełnie nie spodziewałem się z jej strony niespodziewanego, i nie zawiodłem się. W końcu kto chciałby mi przyprawiać rogi z tą Godzillą?

Kiedy wszedłem do mieszkania – obskurnego, dwupokojowego gniazda rozpaczy – Gośka siedziała na kanapie i modliła się do Polsatu. Nawet na mnie nie spojrzała. Muszę przyznać, że umiejętność nie patrzenia jest bodaj największą z jej zalet. I jedyną cechą, której jej zazdroszczę.

Przeszedłem przez pokój, otworzyłem barek w postpeerelowskiej meblościance i wyciągnąłem niemal pełną flaszkę, która stała tam od ostatniej nieudanej imprezy rodzinnej. Nalałem sobie pół szklanki wódki, dolałem zimnej herbaty z dzbanka i wypiłem całość na trzy podejścia. Potem zrobiłem kolejnego drinka, wypiłem połowę i usiadłem na krześle, obok kanapy i wylegującego się na niej błędu.

– Obiad jeszcze nie gotowy – zakomunikowała Gośka, nie odrywając wzroku od telewizora.

– Mam to w dupie. Odchodzę – odparłem i upiłem wódki.

– Nareszcie – westchnęła w odpowiedzi kobieta, która kiedyś, dawno temu, ślubowała mi miłość i wierność, i że mnie nie opuści… aż do śmierci. Czyli jeszcze przez parę godzin, wnosząc po tym, jak się czułem.

– I to wszystko? – zapytałem, nieco urażony.

– Biorę mieszkanie – odparła po chwili namysłu.

Zabrałem flaszkę ze stołu, uzupełniłem ją po brzegi herbatą, zakręciłem i schowałem do kieszeni. Przyda się. Następnie ruszyłem w kierunku drzwi, lecz nim zdążyłem nacisnąć klamkę, Gośka znów się odezwała:

– Yeti…

Odwróciłem się w jej stronę i czekałem, ciekaw, co jeszcze ma mi do powiedzenia podczas naszej ostatniej rozmowy.

– Krzysiek nie jest twój – rzekła w końcu. W jej głosie nie było żalu, wstydu ani smutku. Wzrok nadal skupiał się na telewizorze.

– Naprawdę? – zapytałem odruchowo. W pierwszej chwili zapragnąłem ją jednak zabić. Spędziłem ponad połowę życia, męcząc się – CIERPIĄC – w związku z kobietą, która mnie brzydzi i której szczerze nie znoszę, przez cały czas tyrając w znienawidzonej robocie na głupiego, złośliwego i bezdusznego gnojka, którego nawet nie udupczyłem. A wszystko w imię jednego, głupiego kłamstwa. Gniew szybko mi jednak minął. W końcu jakie to ma teraz znaczenie?

– Tak. Tak myślę. W ogóle nie jesteście do siebie podobni, nie zauważyłeś?

Oczywiście, że zauważyłem. To by chyba tłumaczyło również, dlaczego nigdy tak naprawdę go nie kochałem. Zawsze miałem wyrzuty sumienia z tego powodu i uważałem, że jestem beznadziejnym ojcem, a tu proszę – ja w ogóle nie jestem ojcem. Kamień z serca.

A więc zostawiłem w swoim mieszkaniu kolejne dwa problemy i byłem wolny. Mogłem umrzeć w spokoju.

Szybko poszło.

Ostatni posiłek skazańca powinien być pyszny. Poszedłem więc do ulubionej knajpki. Nie byłem tu już od lat, ale z pewnym rozrzewnieniem odkryłem, że w środku nie zmieniło się nic. Oczywiście prócz obsługi; nie było tu już nikogo, kto mógłby zawołać na mnie: „Się masz, Yeti! Ziemniaczki już się robią!” Znów wróciło poczucie straty i omal się nie rozpłakałem.

Zamówiłem sobie rosół oraz ziemniaki z kotletem schabowym i surówką, a do tego piwo. Jadłem bez pośpiechu, delektując się każdym kęsem. Jedzenie nie było tak dobre jak je zapamiętałem, ale w porównaniu z tym, co miałem w domu…

Gdyby śmierć przyszła po mnie teraz, zaprosiłbym ją do stołu. Nie nadeszła jednak, więc zjadłem w samotności.

Potem wypiłem jeszcze dwa piwa i zrobiłem się senny, a obsługa spoglądała na mnie coraz bardziej krzywo. Jak na bezdomnego… Zaraz, ja przecież jestem bezdomny.

Nie miałem ochoty na żadne awantury, więc zapłaciłem i wyszedłem.

Czułem, że jestem coraz bardziej pijany, ale jeszcze nie na tyle, by zwracać na siebie uwagę. Ani by przestać sobie w końcu zadawać pytanie, dlaczego w ogóle piję? Wciąż miałem w kieszeni niemal pełną flaszkę herbacianki, ale postanowiłem skorzystać z tego, że jeszcze mam szansę bez problemów kupić alkohol. Poszedłem do monopolowego i nabyłem dwa tanie wina i jakiś batonik, o którym później zupełnie zapomniałem. Resztę pieniędzy, jakie miałem przy sobie – coś koło dwóch stów – oddałem facetowi bez nóg, żebrzącemu na ulicy. Gość zaprotestował, widząc tak wielką sumę pieniędzy i chciał mi je oddać, więc wdałem się z nim w dyskusję, a ta szybko przerodziła się w awanturę. Wreszcie skląłem kalekę i uciekłem.

I to by było na tyle, jeśli chodzi o kupowanie sobie miejsca w Niebie dobrymi uczynkami.

Noc zastała mnie w parku na ławce, ale śmierć nie przyszła razem z nią. Pusta butelka po wódce leżała w krzakach, kilka metrów ode mnie. Chętnie rozbiłbym ją na głowie jakiegoś chuja, który głośno potępia śmiecenie, a nie kiwnie nawet palcem, żeby w pieprzonym parku zainstalować kosze na śmieci.

Kiedy skończyłem pierwszą flaszkę wina i byłem już tak pijany, że tylko przenikliwy ziąb listopadowej nocy chronił mnie przed zaśnięciem na ławce, nagle przyszła mi do głowy myśl, że może powinienem wyjść śmierci naprzeciw; zamanifestować swoją gotowość na jej spotkanie. Ruszyłem więc na wspomniany już most i przelazłem przez barierkę. Zrobiło mi się niedobrze, ale i tak wciąż piłem wino, bo ono choć trochę mnie rozgrzewało.

Pomyślałem, że miło byłoby zobaczyć gwiazdy, ale gdzie tam – niebo było równie czyste, co pieluszka noworodka.

Co chwilę zmieniałem rękę, którą przytrzymywałem się barierki, bo jej chłód dosłownie parzył mnie w palce. W końcu jednak butelka stała się równie zimna, więc dałem sobie spokój z tymi wygibasami i cierpliwie czekałem, aż przyjedzie po mnie ta cholerna corsa.

W pewnym momencie odpłynąłem, dosłownie na sekundę, ale to wystarczyło, żebym zaczął osuwać się w przepaść. Instynktownie wypuściłem butelkę i zacisnąłem obie ręce na barierce. Żołądek skompresował mi się do rozmiarów piłki tenisowej, a strach – najgorszy, jakiego doznałem w całym życiu – sprawił, że niemal natychmiast otrzeźwiałem na tyle, by zadać sobie jedno, ale za to cholernie interesujące pytanie: co ja tutaj w ogóle, kurwa, robię? Kto powiedział, że naprawdę muszę umrzeć już teraz, dzisiaj? Przecież ja wcale nie mam na to ochoty, zwłaszcza w chwili, kiedy wreszcie pozbyłem się Gośki i jej bękarta, i uwolniłem od znienawidzonej roboty. To, że nie mam domu, pracy ani żadnej przyjaznej duszy, u której mógłbym szukać pomocy, też wcale nie szkodzi. Komunę przeżyłem, lewaków przeżyłem, małżeństwo z hydrą przeżyłem, to i z tym jakoś sobie poradzę.

Spieprzam stąd!

Przełożyłem jedną nogę nad barierką – poszło gładko. Potem spróbowałem z drugą, ale popełniłem jakiś błąd.

Zasadniczo nie zorientowałem się, że spadam, póki lodowata woda nie wypełniła mi płuc, pozbawiając oddechu, a w zamian ofiarowując niewyobrażalny ból.

 

To niesprawiedliwe! – pomyślałem jeszcze, nim moja świadomość zgasła.

A czego się spodziewałeś? – odparł jakiś głos. Brzmiał, jakby dochodził z bagażnika.

 

Piotr T. Dudek

WKK

A.D. na tyle już zamierzchły, że nie jestem pewien

Koniec

Komentarze

{…] jedno, ale za to cholernie interesujące pytanie: Co ja tutaj w ogóle, kurwa, robię?  ==> po dwukropku małą literą.

Na tytułowe pytanie odpowiem wykrętnie: od kiedy mam prawo uważać, że znam tak zwane życie, powstrzymuję się od formułowania, zwłaszcza optymistycznych, oczekiwań.

Hmmm. Jakoś nie potrafię zrozumieć bohatera. Tak łatwo dał się przekonać, że musi umrzeć? A w ostatniej chwili, mimo otrzeźwienia… Ech… Nie zrozumiawszy, nie potrafię mu współczuć.

jakiś małoletni debil był na bakier popkulturą.

Coś zeżarłeś.

Umyłem ręce, przebrałem ciuchy i wyszedłem.

A za kogo/ co przebrał ciuchy? Ojjj, Cieniu, wstyd.

Babska logika rządzi!

A za kogo/ co przebrał ciuchy? Ojjj, Cieniu, wstyd.

 

Ej, nie. Gdyby narracja była trzecioosobowa, to owszem, zgoda. Ale tak… W mowie potocznej ten zwrot jest zakorzeniony tak mocno, że już zupełnie naturalny. A narrator jest w sumie prostym człowiekiem po zawodówce. Pozwólmy mu więc być po prostu Yetim.

 

Dzięki Wam za odwiedziny i łapankę.

 

Peace!

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Cóż, Cieniu, i ja Ci dziękuję. Czytanie Twoich opowiadań to wielka przyjemność.

 

Jak wielu jest takich Yeti, którym już w dzieciństwie nic nie wychodziło, a z czasem kiedy dorastali i dorośleli, wszystko nie wychodziło jeszcze bardziej. I jak wielu z nich, w chwili kiedy w końcu zrobili to, co zawsze chcieli uczynić, doznawało iluminacji, że to już na nic, że jest za późno…

 

przyłapałem się na tym, że wiąż wracam myślami do tego samochodu… – Literówka.

 

ale i tak wie­dzia­łem, że to po­dróż wgłąb mnie. – …ale i tak wie­dzia­łem, że to po­dróż w głąb mnie.

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ctrl+F wiąż zamiast wciąż gdzieś tam przy początku. 

 

Dobre. W dwóch miejscach mi coś zgrzytało, ale nie wynotowałem, za późno jest. Dobrze napisane, logicznie trzyma się kupy. Sympatyczny antybohater, trochę z Brejking Bedem się rymuje.

Wstęp mnie wciągnął i bardzo chciałem poznać losy bohatera, ale ostatecznie jestem trochę zawiedziony. Samobójstwo, a wcześniej rzucenie roboty i porzucenie rodziny nie jest zbyt oryginalnym rozwiązaniem, moim zdaniem. Gdyby było napisane gorzej, zapewne bym nie skończył, ale sposób opowiadania i kunszt pisarski zatrzymały mnie do końca.

Pozdrawiam

Czaszka mówi: klak, klak, klak!

To jeden z Twoich starszych tekstów, tak?

 

“Dlaczego więc poszedłem za mechanika?“ – raczej na mechanika?

 

“czekam, aż zabraknie mi sił[-,] albo zupełnie stracę czucie w ręce”

 

“Kusiło mnie sprawdzić“ – ,by sprawdzić?

 

“podróż wgłąb mnie“ – w głąb

 

“Umyłem ręce, przebrałem ciuchy i wyszedłem.“ – bardzo, bardzo zgrzyta…

 

“Zamówiłem sobie rosół oraz ziemniaki z kotletem schabowym i surówką, a do tego piwo.“ – Przyznam, że pierwszy raz czytam, by facet zamówił sobie ziemniaki z kotletem, a nie kotleta z ziemniakami :)

 

Z ciekawością zerknęłam do Twojego tekstu, bo mało teraz czytam na portalu i bardzo dawno w ogóle pod żadnym Twoim opowiadaniem nie byłam.

Napisane sprawnie, fajnie się czyta, ale i ja spodziewałam się po wstępie czegoś więcej. Nie wiadomo o co chodzi z tym bagażnikiem, samochód-widmo to jednak wydaje mi się mało, by nagle bohater postanowił odmienić swoje życie i rzucić wszystko. Tak jakby brak tu fundamentu, na którym solidnie da się oprzeć dalsze wydarzenia. Ale jak już poprowadziłeś wszystko tak, jak poprowadziłeś, to zakończenie – choć może trochę głupio wypadło – jest najlepsze z możliwych. Jakby świadomie skoczył, byłoby do kitu. Jakby postanowił się pozbierać i zacząć od nowa, byłoby mdło. Także niech spoczywa w pokoju ; )

 

Pozdrawiam ; )

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Nie miałam problemu ze zrozumieniem motywacji Yeti – jego odczucia, zmęczenie życiem i cały stos niespełnionych marzeń są, moim zdaniem, doświadczeniami większości. Dlatego nie zgadzam się z Joseheim, do niedostatecznie solidnych fundamentów zbudowanej przez Ciebie postaci. Samochód widmo (nawiasem mówiąc – bardzo fajny element fantastyczny) wydaje mi się li i jedynie katalizatorem wybuchu cmentarzyska zmarnowanych szans.

Natomiast zgadzam się z Jose co do zakończenia. Przez kilka ostatnich zdań tekstu obawiałam się, że zarżniesz historię Yeti jakimś szczęśliwym zakończeniem i wędrówką w stronę zachodzącego słońca :D

Hmm... Dlaczego?

Ty chory… ekhm, Cieniu, herbata z gorzałą?! Jak mogłeś mu to zrobić?!

 

A teraz serio. Nie będę wnikał, co go skłoniło do takiej, a nie innej decyzji. Psychika, charaktery, są różne, i jednego pchnie życiowa tragedia, drugiego głupia ksywka. O.K, niech będzie.

Ale podłącze się do zdania Skulla, czuję się rozczarowany. Do końca trzymały mnie tylko przyjemny, swojski styl i ciekawość, czy ta mameja w końcu coś zadziała, nieważne, dobrego lub złego. Nie zadziałała, trudno. Kibicowałem mu.

 

I jeszcze na koniec Jose: To jeden z Twoich starszych tekstów, tak? – He-he. Burn! :)

/ᐠ。ꞈ。ᐟ\

Podobało mi się. Wciągnąłeś mnie, Cieniu, swoim – jak ktoś to opisał – swojskim stylem :)

Pisz tylko rtęcią, to gwarantuje płynność narracji.

Hm, muszę się zastanowić. Jak to zrobię, to wrócę z konkretniejszym komentarzem. 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

“Dlaczego więc poszedłem za mechanika?“ – robiłem za mechanika, poszedłem na mechanika. Poszedłem za mechanika brzmi trochę jakby wyszedł za mąż za mechanika.

NO cóż, nie zgodzę się z niektórymi przedpiścami, którzy twierdzą, że za mało podwalin pod taką decyzję. Mniejsze rzeczy sprawiały, że życiowi frustraci robili to, co Twój bohater. Zakończenie (przypadkowa śmierć) bardzo mi podeszło. 

A całość dzięki stylowi bardzo wciągająca. 

 

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

“Dlaczego więc poszedłem za mechanika?“ – robiłem za mechanika, poszedłem na mechanika.

 

Gdyby Yeti powiedział: Dlaczego więc poszedłem robić za mechanika? pewnie nie byłoby sprawy, ale mnie się zdaje, że Cień pozwolił, by Yeti mówił potocznymi skrótami, nie zawsze poprawnie.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Rozumiem Twoje wyjaśnienie, Reg, ale nawet potocyzmy mają swoją logikę i reguły. I wydaje mi się, że tu jest błąd Cienia, a nie jego bohatera. 

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Poczekajmy więc i pozwólmy, by o zdaniu wypowiedział się Cień.

 

Edycja

Mnie się wydaje, że potocyzmy raczej nie kierują się ani logiką, ani regułami, bo gdyby było inaczej, ludzie pewnie nie ubieraliby ubrań i nie robili na fabryce. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

A ja kliknę Bibliotekę jeśli Cień poprawi przebieranie ciuchów ;p

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

No dobrze, zdecydowałam się, że bardziej mi się podoba. Troszkę dokuczała mi nieco zbyt duża tajemniczość auta – taki fajny element, a tak go poskąpiłeś. Jednak cała reszta przeważyła szalę, a Yeti, taka sierota, okazał się całkiem sympatyczną sierotą.

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Cześć, czołem i kluska!

 

Na wstępie zbiorczo ale szczerze chciałem podziękować za wszystkie przeczytania, komentarze, oceny, przemyślenia oraz, rzecz jasna, głosy przychylne Yetiemu i klikniecia na bibliotekę.

 

A bardziej prywatnie:

 

Reg, Skullu, Zathcie, Melu, Bemik, nawet nie wiecie, ile miodu wlaliście na serce moje poharatane swoimi komentarzami; wiecie, fragmenty o kunszcie, przyjemnym stylu i tak dalej.^^

 

Opowiadanie jest – a przynajmniej miało być – próbą odnalezienia się w sytuacji spod znaku: “Został Ci jeden dzień życia, co robisz?”. Próbą groteskową, absurdalną i trochę komiczną, niemniej dla Yetiego jak najbardziej realną. Tak więc zmiany, których dokonał, nie były takim sobie ot, kaprysem, a raczej naturalną reakcją na nową rzeczywistość. Niemniej nie będę się spierał o to, kto jak zrozumiał tekst, bo pewne zawarte w nim niedopowiedzenia miały służyć właśnie temu, by każdy miał większą elastyczność interpretacji i możliwość wyciągania własnych wniosków.

 

Jose, zawsze bardzo się cieszę, mogąc gościć Cię pod swoimi tekstami, lecz po takim wstępie (Z ciekawością zerknęłam do Twojego tekstu, bo(…)) jest mi nie tylko dwa razy bardziej miło, ale i odczuwam swoistą dumę. I nawet jeśli jest to duma bezsasadna, proszę mi tego nie psuć.

Czy ten tekst jest jednym z moich “starszych”? Nie, chyba nie. Na pewno są tu starsze. A na moim kompie znaleźć można takowych jeszcze więcej i więcej. Niemniej tekst jakiś dwa, trzy lata chyba leżał. W każdym razie nie pamiętam ani kiedy, ani pod wpływem jakiego impulsu go napisałem.

Błędy językowe (które mnożą się przez pączkowanie w ciemnościach zgaszonego ekranu – innego wytłumaczenia takiej ich liczby mimo redakcji i odleżyn nie znajduję) poprawiłem, jednakowoż potocyzmy aż się proszą o polemikę.

 

Panowie, jeśli będziecie szukać sobie żon pięknych, mądrych, sympatycznych, zabawnych i z charakterem, ale za to upierdliwych, kierunek: Łódź.

I to już niemal wszystko, co mam do powiedzenia w kwestii “przebierania ciuchów” i “nagonki” ze strony naszych Łódek: Fifi i Jose. A niemal, bo muszę jeszcze dodać, że w zaistniałej sytuacji, choćbym chciał – a jest mi z tego powodu naprawdę zajebiście wszystko jedno – to nie mogę zmienić wzmiankowanego fragmentu. Przynajmniej w chwili obecnej, bo wyszłoby, że sprzedałem się za Bibliotekę i głos Jose. A, prawdę mówiąc, wolę albo uczciwie sobie nań zasłużyć, albo nie zasłużyć wcale. Takie już ze mnie dziwadło.

 

Co do reszty: mnie osobiście nie zobaczycie zamawiającego schabowego z ziemniakami ani nawet ziemniaków ze schabowym. Po części dlatego, że jakoś nie jestem entuzjastą smażonej wieprzowiny, a po części dlatego, że w moim wypadku byłby to już praktycznie kanibalizm.

 

“Pójść za mechanika”, etc. to kolejne, mniej lub bardziej świadome zwieśniaczenie języka. W moich stronach to jest zwrot zupełnie na porządku dziennym (tak jak, na przykład: “robię na taśmie”), a ja staram się naturalizować swoich bohaterów – jak zresztą każdy pisarz – “wczuwam się” w nich i daję coś od siebie, zwłaszcza, kiedy piszę z perspektywy pierwszej osoby. Takimi bohaterami operuję z o wiele większym luzem i daję im znacznie większą swobodę myślenia i mówienia. Co oczywiście nie znaczy, że niektórych “błędów” nie popełniłbym pisząc z perspektywy trzeciej osoby.

 

Jeszcze raz dzięki wszystkim i za wszystko.

 

Peace!

 

 

 

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Nie będziesz musial czekac na Jose. :-)

/ᐠ。ꞈ。ᐟ\

Cuś dziwnego się stało. Tekst niby humorystyczny, a jakoś tak mi się przykro na koniec zrobiło. Yeti był takim rodzajem życiowej spierdoliny, której nie da się nie lubić i choć nad jego losem ubolewać będę, to jednak zakończenie bardzo pochwalam. Czego innego Yeti miał się spodziewać? 

Ładnie napisane, czyta się samo.  Momentami autentycznie śmieszne, ale i jakoś refleksyjne jednocześnie. Lubię takie połączenia. 

Tylko ten element fantastyczny jakiś taki na odwal się i za bardzo przypomina imperatyw narracyjny. 

three goblins in a trench coat pretending to be a human

Bardzo dobrze się czytało ten strumień świadomości. Przez tekst płynąłem – to co lubię. Do pewnego momentu rozumiałem bohatera, gdy jednak dowiedziałem się jak zginął (samobójstwo nieumyślne ;)), to i jakoś sympatia znikła, a nawet koniec rozśmieszył. Zakończenie nie na mój gust – ale ogólnie dobre opowiadanie. Przeczytałem z przyjemnością.

Pozdrawiam! :D

Przeczytałam z niekłamaną przyjemnością. Polubiłam Yetiego, choć zwykle podobnych postaci nie trawię, ale tragiczny koniec też przypadł mi do gustu.

Wieczorem chęć napisania komentarza oraz dodania ostatniego klepnięcia przegrała z sennością i proszę – powidełka… zjedzone:)

”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)

Świetny styl, płynęłam przez tekst. Dopingowałam bohatera w porzucaniu “kolejnych błędów”, w skrytości ducha mając nadzieję na fantastyczną odmianę losu. Żal mi bohatera trochę, mimo wszystko.

 

Niech Wszechświat Wam błogosławi...

Zalthcie, mimo tej herbacianej zbrodni na wódeczce? Arigato very schon bardzo! Tym bardziej, że teraz z czystym sumieniem mogę zrobić dziewczynom dobrze i pozbyć się tych nieszczęsnych ciuchów^^.

 

Gravciu, siem!

Dzięki za odwiedziny i tak cudowny komentarz. Jakkolwiek to zabrzmi, cieszę się, że tekst “zagał” na wszystkich Twoich emocjach tak jak chciałem, by grał.

W kwestii imperatywu narracyjnego, to, prawdę mówiąc, nie jestem pewien, co masz na myśli. Powiem więcej: moje wątpliwości sięgają tak głęboko, że wolę się przyznać do własnej niewiedzy (czy raczej założyć spaczenie własnego pojmowania pewnych kwestii) i prosić o rozwinięcie myśli, niż podejmować dyskusję na temat, o którym pojęcie mam raczej skromne czy może wręcz błędne.

Fantastyka nie jest jednak upchana na siłę. W każdym razie w takim sensie, że opowiadanie nie było pisane z myślą o NF – czy jakiejkolwiek innej publikacji, skoro już o tym mowa – więc opelek pojawił się, bo, najwidoczniej, tak po prostu miało być.

 

Blackburnie, witam i kłaniam się, jednocześnie ciesząc się, że cieszysz się. Nie powiem, szkoda, że finał Ci nie podszedł, ale z drugiej strony nie przestanie mnie chyba nigdy zdumiewać, jak w jak różny sposób różni odbiorcy odbierają różne rzeczy. Naprawdę fantastyczna sprawa.

 

Złotopiórka,

Przeczytałam z niekłamaną przyjemnością.

I ja Ciebie też i vice versa i w ogóle. Powidełkami się jednak, proszę, nie martw, bo mnie klepnięcie niedokonane cieszy równie mocno, co klepnięcie dokonane, skoro było szczere. I za takie właśnie dziękuję.

 

Karamelko

Cóż więcej – i cóż mniej – mógłbym CI powiedzieć ponad proste “dziękuję”? Może jeszcze to, iż cieszę się, że odeszłaś stąd ukontentowana.

 

Chyba muszę częściej coś dla Was pisać, bo dajecie mi potężnego pozytywnego kopa i tyle radości, że aż nie mieści się ona w takim wątłym cieniu jak ja i wycieka uszami, aż się czerwone robią.

 

No i na koniec chciałbym naprawić pewien błąd, czy może raczej zaniedbanie, którego sam sobie nie potrafię logicznie wyjaśnić. Otóż opowiadanie to nie wylądowało na portalu właśnie teraz tak zupełnie przypadkowo. Zamierzałem – lecz zapomniałem – dedykować je wszystkim tym, którzy pragnęli ujrzeć Yeti w grudniu.

 

Peace!

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

teraz z czystym sumieniem mogę zrobić dziewczynom dobrze – nie przeceniasz swoich możliwości, Cieniu?laugh

Zamierzałem – lecz zapomniałem – dedykować je wszystkim tym, którzy pragnęli ujrzeć Yeti w grudniu. – Wspaniała dedykacja, no i cud, bo wreszcie zobaczyliśmy Yeti

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Cieniu, spieszę z wyjaśnieniami i najmocniej przepraszam za niejasności. Otóż w czasie lektury odniosłam wrażenie, że element fantastyczny pojawia się tylko po to, by pchnąć akcję do przodu i nie jest osadzony w świecie przedstawionym na tyle mocno, by naprawdę zaistnieć poza ramami wyznaczonymi przez opowiadanie. 

Zaznaczam, że to tylko szczegół, który nie przeszkadza w odbiorze tekstu, ponieważ stylem i sposobem prowadzenia narracji od razu odwracasz uwagę od takich bzdurek. 

three goblins in a trench coat pretending to be a human

Dobrze napisane  (co za zaskok i odkrywczość z mojej strony, o łoł, łał!), na mój gust trochę zbyt defetystyczne, choć nie nierealne. Takich niespełnionych ludzi raczej nie brakuje. Choć dałabym bohaterowi jakiś promyk słońca, jakiś małą rzecz, którą jednak w swoim życiu lubi, bo jak już doszło do tego motywu z przyznaniem się żony, to tak jakoś… wpisywało się to w schemat “no i chuj, no i cześć” ^^ Swoją droga kocham ten tekst.

A zakończenie, szczególnie ostatnie zdanie, bardzo mi się.

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

No wreszcie jakiś dobry tekst o samobójstwie. Jedyne, co mi zgrzyta to "to by było na ​tyle", bo to mi nie wygląda na stylizację, tylko raczej na błąd przypadkowy. A poza tym, niektóre fragmenty spodobały mi się tak bardzo, że nawet odczytałam je na głos mężowi.

... życie jest przypadkiem szaleństwa, wymysłem wariata. Istnienie nie jest logiczne. (Clarice Lispector)

Hm… Jako, że przeczytałem :D to jestem teraz autorowi winien komentarz… 

 

Tekst napisany bardzo żywo  – postać głównego bohatera jest ukształtowana bardzo wyraźnie, narrację prowadzi na swój specyficzny “styl” i posiada pewną autentyczność – miałem wrażenie czytania o prawdziwej osobie. Silnie odczułem, ze w opowiadaniu nie chodzi tyle o samą fabułę, czy świat, co właśnie o głównego bohatera i stan jego umysłu. 

Na moje nieszczęście :D Yeti reprezentuje typ postaci, która irytuje mnie najbardziej ze wszystkich. Jest bohaterem, który przez jakieś 50% objętości tekstu użala się nad sobą mimo, że… w sumie nie spotkała go żadna tragedia (ot, podejmował decyzje, które go nie satysfakcjonowały i najwyraźniej brakowało mu woli do zaprowadzenia zmian). Po przeczytaniu opowiadania nabrałem silnej ochoty zafundować mu porządnego kopa… Oczywiście na świecie niestety nie brakuje takich ludzi… Fakt, że rozpacz Yetiego mnie zmęczyła możesz policzyć jako komplement dla swoich zdolności literackich :D 

 

Tak więc + za zmuszenie do refleksji jest :D (ale za wkurzenie to będę musiał się jakoś zemścić ;) )

 

Z akcją jest już trochę gorzej – fabuła nie zaskakuje, a całkiem pomysłowy wątek samochodu widma… dosłownie rozpływa się we mgle. Od momentu, gdy bohater opuszcza mieszkanie, do sceny samobójstwa brakuje mi czegoś, co przykułoby moja uwagę (zwrot akcji? jakiś ciekawy element świata przedstawionego?). Ewentualnie to ze mną jest coś nie tak, bo z reguły właśnie w ¾ każdego tekstu zaczynam skakać wzrokiem po akapitach :D

 Jednak w opowiadaniu chyba bardziej chodzi o dramat Yetiego, niż faktyczną akcję. Sama problematyka samobójstwa moim zdaniem poruszona wzorowo. Nie było przesadnie mroczno, a było smutnie i … beznadziejnie (w sensie braku nadziei rzecz jasna :) )

 

Podsumowując – A czego się spodziewałeś? Dobrego tekstu.

I jak? Podobało się. Bardzo. Tekst zmusił do myślenia i napisania komentarza :D . Te kilkadziesiąt minut mojego życia oceniam bardzo pozytywnie. W Nowym Roku życzę Ci, Cieniu jak najwięcej dzieł na takim poziomie :)

 

PS: Czy ktoś może mnie oświecić w kwestii znaczenia skrótu WKK?

No, podobało się! yes

F.S

Sam nie wiem – tekst bardzo dobrze napisany i łatwo kupić tę historię, choć niezbyt lubię takie tematy, więc trudno mi się zachwycić. Ale doceniam. Fantastyki rzeczywiście tyle, co kot napłakał :)

Mam podobnie jak Skull. Tekst sam się czyta, bo ładnie napisany i bohater całkiem ciekawie nakreślony, ale jakoś ten samochód i to co pcha Yeti do działania jakieś takie bez większego wow. A przyzwyczaiłeś mnie do wow. ;) Nie uważam czasu na czytanie za stracony, bo jednak to ładnie napisany tekst. Mimo wszystko jednak do mnie nie przemówił.

"Myślę, że jak człowiek ma w sobie tyle niesamowitych pomysłów, to musi zostać pisarzem, nie ma rady. Albo do czubków." - Jonathan Carroll

bemiczku, nie wiem, może je przeceniam – zwłaszcza, że jest jak jest i lepiej nie będzie – a może nie… Pewne rzeczy robię źle, inne dobrze, a jeszcze inne – zajebiście. Ale do której z tych kategorii należy zaliczyć to, jak mi idzie operowanie językiem… no cóż, nie mnie oceniać.

 

Cieszę się, że dedykacja – spóźniona, ale szczera – okazała się trafiona. Jak cały pomysł, żeby opublikować to opowiadanie zresztą.

 

grav, nie przepraszaj, bo i nie masz za co, bynajmniej. A właściwie, to wręcz przeciwnie, bo nie dość, że czegoś się dzięki Tobie dowiedziałem i – mam nadzieję – nauczyłem, to jeszcze pozwoliłaś mi spojrzeć na to opowiadanie z trochę innej perspektywy (wielu innych komentatorów, ma się rozumieć, również, choć spostrzeżenia, jak widać, są dosyć różne). Na czyjąkolwiek interpretację tekstu wpływać nie zamierzam – nie ma co płakać nad mlekiem w talerzu – ale skorzystam z możliwości interakcji z czytelnikami i podzielę się z Wami tym, jak ja spostrzegam opelka. Nie myślałem o nim jako o imperatywie narracyjnym i bynajmniej nie miał służyć temu, żeby popchnąć akcję w jakąś – jakąkolwiek – stronę. Wiem to, bo ten tekst – jak znamienita większość tego, co napisałem i napiszę – to totalny spontan. Tak naprawdę miałem tylko motyw przewodni; pytanie zawarte w tytule, będące jednocześnie kwintesencją filozofii, która, w teorii, ma zapobiegać wszelkim życiowym rozczarowaniom; filozofii, do której finał jest bezpośrednim odniesieniem i która, generalnie, ma jakąś rację bytu, bo prawdę rzekłszy, praktycznie nigdy nic nie wychodzi tak, jakbyśmy chcieli i nie jest tym, czego oczekiwaliśmy. Działa to też oczywiście w drugą stronę, co kwituje piękny slogan motywujący: “Dziewięćdziesiąt procent tego, czego się obawiasz, nigdy się nie ziści.” Szkoda tylko, że z tą motywacją. to jednak raczej kicha. Ale to już inny temat.

Wracając do meritum, na papierze corsinka pojawiła się jako jedna z tych dziwnych, niewytłumaczalnych rzeczy, które czasem się po prostu ludziom zdarzają: trzaskanie drzwiami w domu, kiedy wiesz na pewno, że nikogo prócz Ciebie w nim nie ma, wyśnione numery w totka, które rzeczywiście przynoszą przekleństwo wygranej, sobotni wieczór przed telewizorem, wybicie korków w domach wszystkich członków jednej rodziny dokładnie w tym samym momencie – w chwili, gdy umiera jeden z jej członków (true storyze zbiorów prywatnych), albo drzewo, którego nie ma – pierwszego listopada dwóch moich kumpli, zupełnie niezależnie od siebie, szło na Dziady do trzeciego ściżkami przez szczere pola (my som wieśniaki, więc mówiąc “pole”, mam na myśli pole). Było już ciemno, gęsta, klimatyczna mgła – taka, która po góralsku nazywa się “gówno widać”, zasadnie zresztą – i z której nagle przy drodze wyłoniło im się potężne, stare drzewo, nigdy wcześniej – ani później – tam nierosnące… Obaj do dzisiaj przeżywają to widziadło, czemu zresztą ciężko się dziwić, i obaj są pewni, że nie pobłądzili wtedy nigdzie, bo chwilę później trafili na inne, charakterystyczne, punkty orientacyjne.

No więc takie rzeczy się zdarzają. Dlaczego więc komuś nie miałaby się przydarzyć też taka corsa (która, w zamierzeniu, bynajmniej nie była halucynacją)?

Jeszcze raz dziękuję za odwiedziny i przepraszam, że przeze mnie poczułaś potrzebę mnie przepraszania.

 

Tenszo, Tobie również dziękuję za odwiedziny oraz ciepłe słowo. I bardzo mi się, że Ci się. Co do promyczków, to może Yeti miał jakieś swoje małe przyjemności, ot, choćby sztandarowe wieczorne piwo przed tv. Ale to po prostu był taki typ, który widzi tylko Ciemne Strony Mocy. Albo – co wydaje mi się bardziej prawdopodobne – jego opowieść jest właśnie o Ciemnej Stronie, więc zabrakło mu potrzeby i chęci, by pisać o jasnej. Jednakowoż i swoją drogą, koniec końców (dosłownie) Yeti ujrzał światełko w tunelu. Ale no: mamusię oszukasz i tatusia oszukasz, ale corsy nie oszukasz.

 

fleurdelacour, chyba masz rację z tym błędem, szczególnie, że ta kompozycja jakoś w ogóle nie chce mi się wpasować w definicję błędu. Ergo – grzeszę nieświadomie i w dobrej wierze.

Nawet nie wyobrażasz sobie, jak wielkim obdarzyłaś mnie komplementem, pisząc to, co napisałaś. Czytając Twój komentarz oniemiałem z radości, dumy i zachwytu (ale bynajmniej nie nad sobą – taką przynajmniej mam nadzieję), a stan ów, cokolwiek kłopotliwy, ale generalnie bardzo przyjemny, trwa do dzisiaj.

Tak więc zginam się przed Tobą w pół.

 

Fajromie, jesteś kolejnym współwinnym permanentnego banana na moim ryjku.

Tak, zdecydowanie nie kładłem nacisku na fabułę, bo ta – jak już się rzekło – była spontanem. Yeti z wszystkimi swoimi problemami, charakterem i biografią, prawdę mówiąc też. Wiedziałem, gdzie chcę dotrzeć, ale szlak wyznaczałem na bieżąco i nie miałem pojęcia ani którędy poprowadzi, ani co mnie na nim spotka. Nie miałem pojęcia jakie – i o czym – będzie to opowiadanie, póki nie zacząłem go pisać. A potem już poszło. Padały tu głosy, że tekst czyta się sam. Z pisaniem było podobnie.

No, ale w kółko powtarzam to samo.

 

WKK to skrót poniekąd fikcyjny i żartobliwy, którego rozwinięcie – Wielkie Księstwo Kozubnik – w zestawieniu z pozostałymi danymi, zdradza trochę za dużo na mój temat.

Dzięki za komentarz, który, nota bene, już samym faktem swojego istnienia ogromnie mi pochlebia. A tu jeszcze i obszernością miły on dla oka i treścią przyjemny wielce.

 

Foloinie, Zygfrydzie, Wam również dzięki za wizyty i komentarze. Ciesze się, że opowiadanie podeszło.

 

Morgi, Tobie chyba nie powiem już nic, co nie byłoby powtórką z wcześniejszych moich wywodów, więc ograniczę się do jednego, krótkiego pytania:

A CZEGO SIĘ SPODZIEWAŁAŚ?^^*

Dzięki za wizytę i komentarz.

 

Peace!

 

* – Wiem, wiem: “wow!”.

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

A CZEGO SIĘ SPODZIEWAŁAŚ?^^*

Chyba teraz już wiem, że nie powinnam. ;)

"Myślę, że jak człowiek ma w sobie tyle niesamowitych pomysłów, to musi zostać pisarzem, nie ma rady. Albo do czubków." - Jonathan Carroll

Przeczytałem. Podobało się. Pozdrawiam.

Ja też przeczytałam, ale obszerniejszy komentarz zostawię jutro, bo muszę go odpowiednio ukształtować :P

 

Ale normalnie foch, Cieniu, foch i masz ode mnie karnego jeżyka za:

Panowie, jeśli będziecie szukać sobie żon pięknych, mądrych, sympatycznych, zabawnych i z charakterem, ale za to upierdliwych, kierunek: Łódź.

O cztery wyrazy za dużo :P Ale reszta się zgadza.

Chociaż w sumie chyba powinnam to skonsultować z mężem :P

 

No ale koniec offtopu, uwagi do tekstu – jutro :)

A mnie czegoś w tym tekście brakowało. Dobrze napisany, ale niczego innego się po Tobie nie spodziewałam, jednak… problemy bohatera chyba zbyt proste, jego przemyślenia – zbyt oczywiste. Szkoda, bo sytuacja, w jakiej się znalazł i niby absurdalny, ale przecież nie niemożliwy impuls do zmiany – to mogło rozpocząć coś naprawdę ciekawego. I nie chodzi mi tu o akcję z fajerwerkami i wybuchającymi Corsami, tylko o przemyślenia, o postrzeganie życia i – dlaczego by nie – śmierci. Nawet ten żal, że nie zajrzał do bagażnika mógłby tworzyć fajny rytm, refren.

 

Trochę mnie dziwiło, że ożenił się z dziewczyną, co do której nie ma później żadnych dobrych wspomnień ale cóż, pewnie  i tak bywa. Natomiast niejasnym było dla mnie, dlaczego ona – tak spokojna w obliczu rozpadu małżeństwa – powiedziała mu wszystko. Z kontekstu zrozumiałam, że ów Krzysiek był niepełnoletni, więc mogła na niego dostać jeszcze alimenty. No chyba, że coś przeoczyłam.

 

Za to zakończenie jest bardzo dobre :)

The only excuse for making a useless thing is that one admires it intensely. All art is quite useless. (Oscar Wilde)

Gośka nawet nie zainteresowała się moją osobą. Nawet jeśli ją zaskoczyłem,

Ten styl… Nie wiem, po przeczytaniu (błyskawicznym, jak na mnie) i przejrzeniu komentarzy, myśl jedna nowicjuszowska zaczęła mnie męczyć… To tak można pisać?! I poklask tłumów jest (w tłumie stoję w rzędzie pierwszym)? To po kiego, za przeproszeniem, grzyba ja się tu prężę, wyginam, silę na kwiecistość, srystość i inne takie, jeśli można ot tak, sobie, pozornie od niechcenia?

Bo czyta się łatwo, jak opowieść kumpla. I chce się posłuchać, co tego kumpla spotkało. A potem się myśli – w sumie nie chciałem wiedzieć. Niemniej spędzonego nad Twym opowiadaniem czasu absolutnie nie żałuję. Choć dość, hmm… o niczym specjalnym, to podobało mi się (a świadków mam wielu, że mówię to rzadko).

Ryszardzie, dzięki za wizytę i komentarz. Pozdrawiam i ja.

 

Szefowo, aż spytam: O które cztery wyrazy? (Tylko pamiętaj, że kuleżanki paczą i nie wybaczą).

Widzę, że Twoje “jutro” jest tożsame z moim “jutro”. Ale że Ty to wiesz i ja to wiem, i to nie od dzisiaj to wiemy, i wiemy, że wiemy, bo jest jak jest, to jest jak jest, prawda?

A karny jeżyk i tak brzmi dobrze.

 

Mirabello,

dziękuję za wizytę, przeczytanie i komplemencik. Polemiki z Twoimi odczuciami podejmował nie będę. Szanuję je takimi, jakie są.

Odnośnie małżeństwa, jest gdzieś zdanie, że Krzysiek, błąd numer trzy, przypieczętował błędy numer jeden i dwa, czyli pulokowatą robotę i związek z Gośką. A ile on miał lat, w sumie nie wiem, ale w moim wyobrażeniu już oscylował koło osiemnastki. No i nie zapominajmy, że tekst, choć traktuje o rzeczach przyciężkawych, jest ewidentnie przerysowany i absurdalny – trochę jak filmy Koterskiego – więc nie ma co też brać go tak zupełnie na logikę, racjonalizm i powagę. Tak mi się przynajmniej wydaje.

 

Vargu, zaszczyt mi uczyniłeś ogromny oraz przyjemność nadzwyczajną swoim komentarzem. Jeśli jeszcze nie słyszałeś podobnych słów od nikogo, to życzę Ci, żeby to nastąpiło jak najprędzej, i żebyś przekonał się, ile potrafią one sprawić radości. I jakiego dać kopa. A jeśli już kiedyś słyszałeś, to mam nadzieję, że usłyszysz znowu, i znowu, i znowu… I baw się pisaniem, czerp z tego przede wszystkim radość, dopiero potem szukaj satysfakcji.

 

Jeszcze raz dzięki wszystkim za odwiedziny i cieszę się, że mogłem sprawić Wam odrobinę radości.

 

Peace!

 

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

W sumie to jeszcze niedawno samej siebie bym nie podejrzewała o takie doszukiwanie się nielogiczności. Co ten portal robi z ludźmi…

The only excuse for making a useless thing is that one admires it intensely. All art is quite useless. (Oscar Wilde)

Szczerze czy miło?

Nie biegam, bo nie lubię

I tak oboje wiemy, że, podobnie jak ja, uznajesz tylko jedną opcję. A nawet jeśli są jakieś dwie, to “miło” z pewnością wśród nich nie ma.

Dlatego poproszę… miło.

I męcz się teraz.^^

 

Peace!

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Fuck, tego się nie spodziewałem :/

 

No więc, bardzo mi się podobało.

:)

Nie biegam, bo nie lubię

^^

 

Peace!

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Widać w tym tekście, Cieniu, że masz talent do zajmującego, literackiego przedstawiania prozaicznych realiów świata. To, plus przedstawienie efektu motyla w ludzkiej psychice, to dla mnie największe walory tego opowiadania. Nie obraziłbym się za to, gdyby elementy fantastyczne zajmowały tu więcej przestrzeni, bo jeśli chodzi o ich wagę to wszystko gra. Rzeczywiście corsa to ważny – jak to ktoś określił – katalizator fabuły. W sumie można uznać, że cała fantastyka jest pozorna, bo dzieje się w umyśle bohatera – też dobrze. Więc chyba wychodzi, że marudzę co do tej ilości fantastyki, mówiąc, że nie pasuje mi to, że jest jej tutaj akurat tyle, ile jest.

Zakończenie idealne.

Nadeszło moje “jutro” ;)

 

Trwało nieco dłużej niż u przeciętnego człowieka, ale cóż ja mogę na to poradzić. Tylko i wyłącznie przeprosić.

 

Cieniu – styl wiadomo, tak jak oczekiwałam – przepłynęłam przez opowiadanie i nawet jeśli były jakieś usterki, to ich nie zauważyłam.

 

Co do fabuły, to bardzo podobał mi się sposób, w jaki rozpocząłeś: wyliczenie życiowych błędów, a potem ich rozwinięcie sprawdziły się świetnie – przykuły moją uwagę i sprawiły, że już na samym wstępie chciałam wiedzieć “co będzie dalej”. Corsa i zawartość bagażnika jeszcze długo będą mi się plątać po głowie, bo są po prostu fajne, tajemnicze i takie trochę w stylu “Z archiwum X” ;)

Według mnie jesteś bardzo dobrym obserwatorem, bo takich ludzi jak Yeti jest na świecie wielu – znudzeni, zniechęceni, przekonani, że ich życie to pasmo niepowodzeń i klęsk. Relacje z kumplami oraz z rodziną przedstawiłeś naprawdę trafnie i realistycznie, co czyni z Yetiego jeszcze bardziej pełnokrwistego bohatera. A zakończenie to już wisienka na torcie – tak blisko a tak daleko… Trzeba było zajrzeć do bagażnika…

 

Natomiast mam trochę tak jak Mirabell – brakuje mi czegoś jeszcze, może niekoniecznie fajerwerków, ale no… tego “czegoś”. Może za mało bagażnika? Nie wiem (i wcale nie jestem upierdliwa:P). Tym niemniej opowiadanie bardzo mi się podobało :)

 

yes

Iluzjo, ja to określiłam jako WOW, bo Cień swoimi tekstami nas do niego przyzwyczaił. ;)

"Myślę, że jak człowiek ma w sobie tyle niesamowitych pomysłów, to musi zostać pisarzem, nie ma rady. Albo do czubków." - Jonathan Carroll

Niby proste chwyty – nieudacznik, z którym nietrudno się poutożsamiać, bagażnik, niczym tajemnicza walizka z PulpFiction… A jednak wszystko całkiem niezłe.

Przydałby się tylko bardziej ambitny tytuł : >. Coś związanego z tym konkretnym bohaterem – np. spadając mógłby złapać się lampy, jak świetlnego miecza – jakiś akcent w tym stylu… Albo w wodzie nadziać się na radioaktywny pręt. Wtedy mógłby być miecz świetlny w tytule itp. itd.

Mogło być gorzej, ale mogło być i znacznie lepiej - Gandalf Szary, Hobbit, czyli tam i z powrotem, Rdz IV, Górą i dołem

Zabieg z bagażnikiem jest mistrzowski. Pobudza do refleksji. Tekst napisany bardzo dobrze, myślę, że wszelkie uwagi zostały wymienione już wyżej, więc swoje dwa grosze schowam w kieszeni :)

Nie zawiodłem się, przychodząc tutaj.

 

[Ale końcówka mało zgrabna i z jednej strony przewidywalna, natomiast z żadnej strony nie satysfakcjonująca!]

No, jednego grosza to mi nie szkoda ;) Na szczęście!

Najlepiej pisałoby się wczoraj, a i to tylko dlatego, że jutra może nie być.

Tym razem będzie trochę nietypowo, bo zacznę udzielać odpowiedzi i składać podziękowania w trybie achronologicznym i w pierwszej kolejności nawiążę do najnowszego, a nie najstarszego komentarza.

A to dlatego, że Kwisatz przypomniał mi, iż jestem odpowiedzialny za ten tekst, więc powinienem poświęcać mu trochę uwagi, kiedy jej wymaga. Dziękuję Ci za to.

Za odwiedziny i komentarz, naturalnie też. Osobliwe – ale jakże piękne – dla mnie jest to, że stoisz w totalnej opozycji do zdecydowanej większości poprzednich czytelników, którzy motyw corsy uznawali za niewykorzystany, wepchnięty na siłę, metaforyczny. inne, natomiast zakończenie – z reguły – uznawali za bardzo dobre. Nie po raz pierwszy widzę podobny rozstrzał między opiniami o tym opowiadanku, ale wciąż tak samo mnie zachwyca, zdumiewa i fascynuje.

Cieszę się, że nie poskąpiłeś na mnie grosza i że – mimo wszystko – nie były to tak najgorzej wydane pieniążki.

 

Pozostałych pragnę natomiast przeprosić, za to, że dopiero teraz doczekali się mojego odzewu. Nie mam usprawiedliwienia, mogę się tylko kajać. I próbować nadrobić wszystko.

 

Milordzie, Tobie tylko dziękuję i aż dziękuję.

 

Szefowo, teraz nadeszło “moje jutro” – jak widać, wcale nie gorsze od Twojego. Napiszę teraz, że zwlekałem tyle czasu z odpowiedzią na Twój komentarz – a zatem siłą rzeczy i na pozostałe – ponieważ jestem prawdziwym gentlemanem i nie mogłem dopuścić, byś cierpiała wstyd i sromotę z mojego powodu. Zwykłe “nie ma sprawy” byłoby tutaj niewystarczające, więc postanowiłem przyćmić Twój wstyd wstydem własnym – znacznie większym i paskudniejszym, bo wstydem gospodarza, który zaniedbał swych gości.

No, com napisał, napisałem. Kto chce, niech wierzy, kto nie zechce – ten mądry.

Co do tego, czy rzeczywiście jestem dobrym obserwatorem, mam swoje prywatne zdanie. I jest ono nieco odmienne od Twojego. Zresztą myślę, że sama powoli dochodzisz do tego, by przewartościować swoją opinię. Niemniej dziękuję Ci za te słowa szczerze acz w pośpiechu, póki jeszcze oficjalnie się od nich nie odżegnałaś.

Na brak fajerwerek już nic nie poradzę – może następnym razem się uda. Albo chociaż jedno udo. Ale i tak chyba sparafrazuję sobie słowa Morgiany – którą w tym miejscu serdecznie pozdrawiam – i wpiszę sobie w sygnaturce coś na kształt: UWAGA, mogę powodować “WOW!”.

Tak, chyba tak właśnie zrobię…

 

Nevazie z Gdyni, witaj i Ty. Nawiązaniem do PulpFiction sprawiłeś mi sporo przyjemności, bo sam – już po napisaniu opowiadania – zacząłem traktować tę corsę właśnie jak wzmiankowaną walizkę. Jak chyba miliony innych ludzi na świecie uwielbiam frapować umysł zagadką tego gadżetu i bardzo podoba mi się fakt, że nigdy nie poznam jej rozwiązania. Tak jest zdecydowanie lepiej.

Co ciekawe, zagadka bagażnika też nie ma jedynie słusznego i prawdziwego rozwiązania. Nawet dla mnie. W przeciwieństwie jednak do walizki Marsellusa Wallace’a, bagażnika tykać poważnie się obawiam, bo – jestem tego niemal zupełnie pewien – w końcu znalazłbym, lub, co gorsza, stworzył odpowiedź na zagadkę, którą ona stanowi.

Odnośnie tytułu natomiast, to nie mógłby być inny, gdyż całe opowiadanie zostało napisane tylko po to, by nadać… hmmm… treść właśnie temu tytułowi. Gdzieś wyżej pitoliłem już o tym, skąd się to wszystko wzięło, więc tutaj powtarzał nie będę.

 

Jeszcze raz dziękuję wszystkim za wszystko i bardzo się cieszę, że w zamian za czas, który poświęciliście Yetiemu, mogłem każdemu z Was podarować odrobinę przyjemności; jednym mniejszą, innym większą, ale jednak nikt nie odszedł stąd z pustymi rękoma.

Wasz Cień

 

Peace!

 

 

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Przeczytałem – od strony języka i lekkości narracji jest to fajna opowieść. Co do kreacji postaci – wydaje mi się, że takie typy, jak główny bohater, raczej nie odchodzą od żony, by skoczyć z mostu wieczorem. Albo się wieszają w pracy po pijaku, albo biorą młotek, klucz francuski czy taboret i idą zdezelować łeb żonie, a potem w spokoju z wódeczką czekają na przyjazd policji. 

Motyw z bagażnikiem jest fajny, ale chyba trochę zbyt mało wyeksponowany. 

Jest niedosyt ; P

I po co to było?

Dziękuję za odwiedziny i komentarz. Nie kreowałem i nie odbierałem jednak Yetiego jako frustrata, który miał po prostu dosyć i sam z siebie postanowił skończyć ze wszystkim. To raczej wielki życiowy przegrany, któremu zostało kilka chwil życia i starał się je wykorzystać najlepiej jak umiał… Ale to, muszę przyznać, kolejna ciekawa interpretacja bohatera i jego zachowań. A przy tym taka… Twoja.

 

Peace!

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Miś nie spodziewał się takiego finału. Yeti sprawiał wrażenie odpornego psychicznie. Widocznie finał miał pasować do napisu na szybach.

 

Czy nie jest błędem:

…kiedy wreszcie pozbyłem się Gośki i jej bękarta,

Bękart był jego, syn jej.

 

Całość wciągająca. Yetiego w końcu żal.

Nowa Fantastyka