Rok 2030. Blackpool hrabstwo Lancashire, Anglia. Godzina ósma rano.
  
 Chłód bijący z otwartej lodówki daje chwilowe ukojenie mojemu rozgrzanemu ciału. Zalewam mlekiem musli nasypane chwilę wcześniej do miski i ocieram ręką, zroszone kropelkami potu czoło. Upały, które nawiedzają Wielką Brytanię prawie od trzech tygodni, są nie do zniesienia. Temperatura osiąga swe apogeum w południe, kiedy dochodzi nawet do czterdziestu stopni w cieniu. Nie mogę powiedzieć, że jestem fanką deszczowej aury, ale to co się teraz dzieje to gruba przesada.
 – Cześć kochanie. – Mama wchodzi do kuchni i uśmiecha się do mnie ciepło, a ja siadam przy stole mieszając chaotycznie łyżką w misce.
 – Cześć – odpowiadam zrezygnowanym głosem.
 – Te upały mnie wykończą. Kristen nie spała pół nocy. – Kristen to moja najmłodsza siostra. Ma dopiero trzy miesiące i w przeciwieństwie do moich czteroletnich braci bliźniaków, Brunona i Grega, którzy właśnie wbiegają do kuchni, to aniołek.
 – Tort! Tort! – przekrzykują siebie nawzajem, okupując lodówkę. Mama staje opierając rękę na marmurowym blacie, marszcząc brwi.
 – Tu go nie ma, a teraz szorować do łazienki.
 – Mamo.
 – Natychmiast.
 – Hej urwisy. Co tu się dzieje? – Bliźniaki zaczynają piszczeć, kiedy tata chwyta ich pod pachy i gilgocze.
 – Tatusiu, przestań.
 –Będziecie się słuchać mamusi? – Stara się wyglądać groźnie, ale nijak mu to wychodzi. Chłopcy kiwają głowami i biegną do łazienki.
 – Łap, to do ciebie. – Rzuca mi białą kopertę i podchodzi do mamy, która właśnie nalewa pomarańczowy sok do szklanek.
 – Co ty wyprawiasz? – mówi i zaczyna się śmiać, gdy tata potrzepuje włosami, z których wystrzeliwują w powietrze krople wody, pozostałe po porannym prysznicu.
 Często słyszę, że swoje gęste i kasztanowe włosy odziedziczyłam właśnie po nim. Potrafimy także, jak nikt inny orientować się w terenie. Mamie zawdzięczam drobną budowę ciała i chabrowy kolor oczu. Miło się na nich patrzy. Spoglądam na kopertę, którą cały czas trzymam w dłoni. Obracam ją aby sprawdzić nadawcę.
 „THE CHOSEN” Sektor 1
 Talbot Road 12
 Rozrywam pospiesznie papier.
 „Do wyłącznej wiadomości adresata. Dzisiaj o godzinie dziewiętnastej, czasu miejscowego proszona jest Pani o osobiste stawiennictwo pod wyżej wymienionym adresem. Obecność obowiązkowa. Sprawa dotyczy najwyższej wagi i troski o Pani życie, gdyż jest ono niezmiernie dla nas cenne. Dalsze instrukcje otrzyma Pani po przybyciu na wyznaczone miejsce.”
  
 – Co to do cholery ma znaczyć? – burczę pod nosem do siebie.
 Ostatnio w ogóle dzieją się dziwne i przerażające rzeczy. Anglię i Europę nawiedzają nieziemskie upały. Stany Zjednoczone borykają się z trzęsieniami ziemi i powodziami, a w Afryce spadło trzydzieści centymetrów śniegu. – Paranoja.
 – Kto do ciebie napisał? – pyta mama stawiając przede mną szklankę z sokiem.
 – Pojęcia nie mam.
 – Pokaż. – Podaję ojcu kartkę. Po dokładnych oględzinach listu, spogląda na mnie badawczo.
 – No co? Nie patrz, tak na mnie.
 – Ciekaw jestem, który szaleńczo zakochany w mojej córce młodzieniec wymyślił coś takiego?
 – Zwariowałeś?! – tata i te jego domysły.
 – Chodź do mnie. – Wstaję i od razu znajduję się w niedźwiedzim uścisku mojego staruszka.
 – Pamiętam, kiedy trzymałem cię na rękach zaraz po porodzie. Byłaś taka krucha i maleńka, a teraz? – Przewracam oczami doskonale zdając sobie sprawę, że on tego nie widzi. Zawszę się rozkleja na wspomnienie tamtej chwili. Bardzo go kocham, ich wszystkich.
 – Bruno, Greg! Chodźcie tu – woła mama.
 Kiedy dołączają do nas moi bracia wraz z malutką Kristen, która właśnie się obudziła i siedzi teraz u mamy na rękach, dostrzegłam czekoladowy tort stojący na kuchennej wyspie. Tata odsuwa się i przybliża do chłopców. Wszyscy zaczynają zgodnie śpiewać sto lat. Spoglądam raz jeszcze na całą moją rodzinę, która jest najlepszym co do tej pory spotkało mnie w życiu.
  
 Nazywam się Emily Evans i dokładnie dzisiaj obchodzę swoje osiemnaste urodziny. Nieświadoma, że za kilkanaście godzin moje dotychczasowe życie ma stać się tylko przeszłością, do której już nigdy nie powrócę.