rys. Dawid Boldys
Daremnie prosiła o dodatkowy koc. A gdy mimo przeszywającego na wskroś zimna i przygniatającego pierś niepokoju zdołała wreszcie zasnąć, zaraz ją obudzili, by zaciągnąć przed oblicze kolejnej z marionetek Robespierre’a. Armand spoglądał na nią z pogardą właściwą ludziom święcie przekonanym o słuszności swoich czynów. Właściwą rewolucjonistom.
Ze stoickim spokojem, wręcz obojętnie, wysłuchała zarzutów oskarżyciela. Większość z nich znała już na pamięć.
Czy potajemnie przekazywała pieniądze bratu? Oczywiście, że nie. Czy knuła spisek przeciwko Francji? Nigdy. To może uczestniczyła w legendarnej orgii październikowej? Ależ skądże.
Na koniec spytali, czy życzy sobie mieć adwokata. Szubrawcy dali jej niepotrzebną nadzieję, a ona naprawdę chciała żyć, chociaż cały czas czuła to coś, co powoli zżerało ją od środka.
Następnego dnia, ledwie słońce wysunęło się znad horyzontu, została zaprowadzona do komnaty, w której ongiś król odczytywał edykty. Swoją obecnością wywołała natychmiastowe poruszenie w zgromadzonym na sali tłumie. Każdy z rozradowanych widzów chciał zobaczyć siwe włosy, o których mówiły plotki, i bladą twarz o ściągniętych rysach, tak odmienną od oblicza zapamiętanego przez większość.
Dla nich była austriacką wilczycą, z lubością obwieszającą się drogimi klejnotami. Na karykaturach przedstawiali ją jako strusia o twarzy harpii, nie jako zmęczoną kobietę w znoszonej, wiele razy łatanej sukni żałobnej. Ze względu na stan zdrowia przesłuchiwanej, mimo protestów stłoczonych za barierami przekupek, Trybunał zezwolił, by po złożeniu przysięgi usiadła. A potem znowu przyszło jej odpowiadać na długą listę oskarżeń.
Czy…? Nie pamiętam. To może…? Nie sądzę. Ale przecież…? Nie mam nic do powiedzenia na ten temat.
Dopiero na widok wprowadzanego do komnaty chłopca poczuła, że ucisk w piersi nasila się. Jej syn wyraźnie podupadł na zdrowiu, miał podkrążone oczy i blade lico. A gdy usłyszała, jakie według zeznającego w jego imieniu Héberta są powody tego osłabienia, z trudem powstrzymała się przed zgłoszeniem sprzeciwu.
– Matka i ciotka nauczyły go nieprzyzwoitego plugawienia – powiedział twardo żurnalista. – Oskarżoną i syna łączyła nie tylko czysta miłość rodzicielska, ale również ohydny związek…
Wzrok jej twardniał, gdy wysłuchiwała niedorzecznych insynuacji dziennikarza, a serce miękło, kiedy kolejne potwierdzenia padały z ust małego Ludwika.
Milczała, toteż oskarżyciel spytał, dlaczego nie zaprzecza zarzutom Héberta.
– Sama natura odmawia odpowiedzi na takie kalumnie wysunięte przeciwko matce – rzekła, a po krótkiej pauzie dodała z rozmysłem: – Zwracam się o zrozumienie do wszystkich matek, które mogą być obecne na sali.
Zadziałało. Raptem zmienne w nastrojach przekupki, które jeszcze niedawno żądały, by dla nich stała, zaczęły przekrzykiwać się w wyrazach współczucia i oburzenia.
– Jak tak można?! Co za paskudne oszczerstwa!
– Przerwać proces! Przerwać!
– Biedna kobieta… Każda matka ją zrozumie.
– Patrzcie, chłopiec się boi!
Bez złości, bez żalu spojrzała w błyszczące wilgocią oczy. Nie obwiniała syna o żadne z okropności, które wypowiedział. Była świadoma, kto mu je włożył w usta.
Po czterdziestym świadku przyszła wreszcie kolej na ostatnie przesłuchanie. Jej przesłuchanie. Czuła się wyczerpana, ale nie pozwoliła ramionom opaść ani głosowi osłabnąć. Nie znając tajnego zalecenia Héberta, które tenże skierował do Konwentu, mówiła wyraźnie i pewnie, a z czasem coraz śmielej, gdyż w tłumie zaczęły pobrzmiewać szepty aprobaty.
Nic to jednak nie znaczyło. Wszakże los jej głowy był z góry przesądzony.
***
Nie pamiętała, jak z powrotem trafiła do celi. Ktoś ją chyba podtrzymywał, gdy szła, ktoś inny coś do niej mówił.
Rozejrzała się po skromnym pomieszczeniu. Jak zawsze w kącie czuwało dwóch żandarmów – milczący, o ponurych obliczach, obserwowali ją bez ustanku, jakby jakimś cudem mogła jeszcze uciec. A ona leżała tylko na posłaniu, wciąż w tej samej sukni, którą nosiła podczas rozprawy. Wpatrzona w okratowane okno, dotykała z niedowierzaniem policzka, jakby chciała sprawdzić, czy jest jeszcze żywa, czy może już umarła.
Nagle poczuła znajomy, ostry ból w podbrzuszu, a ciepła wilgoć spłynęła jej po udzie. Znowu miała krwotok. Widać żyjący w niej potwór odgryzał kolejne kęsy ciepłego ciała, nie bacząc, iż lepka czerwień spływa mu po brodzie i dalej, na łono żywicielki.
Nic dziwnego, że apetyt jej nie dopisywał, kiedy Rosalie przyniosła posiłek. Za namową służącej wypiła trochę bulionu, ale nic więcej nie zdołała przełknąć. Potem poprosiła dziewczynę o osłonę przed oczami żandarmów, by mogła się przebrać. Wciśnięta w niewielkie zagłębienie między ścianą a łóżkiem, zaczęła ściągać z siebie szatę, gdy jeden z mężczyzn podszedł bliżej i zaczął jej się przyglądać.
– Monsieur – podjęła, zakrywając chustą ramiona – przez wzgląd na przyzwoitość, pozwól mi zmienić strój na osobności.
Ale żandarm tylko prychnął wzgardliwie.
– Nie będę łamał wydanych mi rozkazów dla jakiejś Capet.
Popatrzyła na szczerby między jego zepsutymi zębami, na triumfalny uśmiech wykrzywiający brzydkie usta i już wiedziała, że mężczyzna miał za zadanie ostatecznie ją upokorzyć.
Westchnęła, w duchu żegnając się z resztkami godności, i na oczach mundurowca wyciągnęła spod siebie zakrwawiony materiał, który zaraz wepchnęła w szczelinę muru. Następnie, najskromniej jak potrafiła, zamieniła czarną suknię na białą.
Niedługo później Charles Sanson, kat w czwartym pokoleniu, przyszedł, by ostrzyc jej cienkie włosy. Nożyce, które trzymał w wielkich jak bochny chleba łapskach, sprawiały wrażenie wystarczająco ostrych i długich do ścięcia głowy. Spostrzegłszy je, Rosalie zastąpiła drogę mężczyźnie, jakby obawiała się, że ten zamierza wykonać wyrok tu i teraz.
– Spokojnie, dziecko. Przecież nie zrezygnują z widowiska.
– Ależ, pani… – jęknęła rozpaczliwie służka, odwracając ku niej oblicze. W oczach o kształcie migdałów czaił się słabo skrywany lęk, obsiane punkcikami piegów lico ściągał grymas trwogi.
– Zasmakowałam już rewolucyjnej sprawiedliwości, w której werdykty są z góry ustalone, a procesy robione na pokaz – uspokoiła dziewczynę. – Nic gorszego nie może mnie już spotkać, drogie dziecko.
Po wyjściu kata skryła szare, krzywo przycięte kosmyki pod lnianym czepkiem i podeszła do żandarmów, oznajmiając swoją gotowość. Ci jednak stwierdzili, że muszą jej jeszcze związać ręce.
– Z Ludwikiem tego nie robiliście – zaprotestowała, ale bez przekonania. Nie sądziła bowiem, by sprzeciwami mogła cokolwiek osiągnąć.
Miała rację. Mundurowcy zachowali się, jakby nie usłyszeli ani słowa. Kazali jej skrzyżować nadgarstki za plecami, a kiedy wykonała polecenie, jeden z mężczyzn złapał ją za ramiona i odgiął boleśnie do tylu. Już niedługo, pomyślała, gdy zaczął wiązać powróz.
Tym razem się jednak myliła.
***
Została posadzona na wozie jak zwykła zbrodniarka, plecami do ciągnących go perszeronów. Powolna, acz mająca zakończyć się szybką śmiercią procesja była niczym spektakl teatralny dla gawiedzi zebranej wzdłuż drogi wiodącej na Plac Rewolucji.
– Oto haniebna Austriaczka! Już po niej, przyjaciele! – głosił jadący na czele orszaku aktor, stając w strzemionach i wymachując szablą.
– I gdzie teraz są twoje ciastka, Messalina!? – szydziła z niej znajomo wyglądająca przekupka.
– To koniec, Madame Deficyt! – ryknął jakiś mężczyzna.
– Giń, Capet! Giń, wdowo! – krzyczało roześmiane dziecko uniesione na rękach matki.
W ciżbie znajdowały się również smutne oblicza ci-devant. Byli arystokraci zaciskali usta w bezsilności, nie okazując wyrazów sympatii względem skazanej, a jedynie wodząc pociemniałymi oczami za jej wiotką i białą niczym duch postacią.
Ale ona nie wyglądała na przestraszoną, wręcz przeciwnie – była spokojna, nawet szczęśliwa. Tylko raz w czasie procesji zachwiała się, zdradzając emocje – widok ogrodów Tuileries przyniósł jej wspomnienia słodkiej przeszłości, ukochanych dzieci i drogich przyjaciół, a oczy same wypełniły się łzami.
Zanim orszak dotarł pod szafot, opanowanie znów zagościło w jej rysach i nowa siła wstąpiła w serce, dodając ciału niewidzialnych skrzydeł.
Zeszła z wozu niemalże bez niczyjej pomocy. Mimo związanych rąk, krocząc lekko, ruszyła na spotkanie śmierci. Po drodze zatrzymała się tylko na krótki moment, by przeprosić kata, gdyż w euforii przydeptała mu stopę.
Potem skwapliwie ułożyła szyję w objęciach świętej gilotyny rewolucjonistów, opiekunki patriotów. Nie czuła już bólu skrępowanych nadgarstków ani ugryzień żerującego w trzewiach plugastwa. Gdy drewniana rama zatrzasnęła się na jej karku, Maria Antonina przymknęła powieki i z uśmiechem powitała dźwięk opadającego ostrza.
***
Pracownicy cmentarza przy ulicy d'Anjou nie mogli narzekać na brak zajęć. Wozy przyjeżdżały codziennie, czasami nawet kilkukrotnie w ciągu doby, po wierzch wyładowane zdekapitowanymi symbolami sprawiedliwości ludowej. Obcięte głowy zazwyczaj docierały na cmentarz razem z ciałami, często jednak były niesparowane – w takich przypadkach grabarze musieli dopasowywać części nieboszczyków.
Benjamin nawet lubił to zajęcie. Miało w sobie namiastkę jego dziecięcych marzeń, w których, jako cieszący się powszechnym poważaniem konsyliarz, składał okaleczonych i połamanych ludzi do kupy. Jako dorosły, niespecjalnie poważany grabarz, mógł chociaż przyszywać głowy ofiarom rewolucji. Starał się więc, by ściegi były równe i nie szpeciły zmarłych podczas ich ostatecznego spoczynku, a za usługę nie doliczał nawet jednego sous. W końcu wykonywał ją z dobrej woli, której nikt chyba poza martwymi nie potrafiłby docenić. A już na pewno nie Jean.
Benjamin nie rozumiał, co kobiety widziały w chudym blondynie o wiecznie smutnych, wodnistych oczach. Nie przepadał za chłopakiem, nie tylko dlatego, że podczas pracy ten przechwalał się swoimi nocnymi podbojami, wyliczając, ile już złamał niewieścich serc. Jean nie krył się również z faktem, że trupy znaczą dla niego tyle samo co śmieci – najchętniej wrzucałby je do jednego dołu, a nie składał w trumnach i każdemu kopał osobny grób. Nie potrafił nawet docenić piękna przybyłej tego popołudnia la tête royale.
– Paskudna – prychnął tylko, odkrywając ciało ułożone na poczerniałych od krwi deskach. W przeciwieństwie do mniej ważnych osobistości arcyksiężna miała cały wóz dla siebie.
– Mhm – mruknął Benjamin.
Oczywiście nie zgadzał się z towarzyszem, co nie znaczyło, że zamierzał cokolwiek mówić. Wolał przyglądać się głowie kobiety – jej ostrym wciąż rysom, woskowej cerze i niemalże białym włosom. Co ciekawe, sine usta wykrzywiał lekki, a jednak wyraźnie widoczny uśmiech.
– Pora na obiad – stwierdził wpatrzony w bezchmurne niebo Jean. – Idziesz ze mną? – dodał pytająco, ale nie czekając na odpowiedź, okręcił się na pięcie.
– A zmarła?
– Przecież nigdzie nie ucieknie.
Benjamin znowu spojrzał na twarz nieboszczki, wzdrygnął się i zamrugał gwałtownie, myśląc, że wzrok go mami. Jednak kilka uderzeń serca później wargi Austriaczki wciąż były szeroko rozwarte, jak do krzyku.
– Nie, idź sam… – powiedział bardziej do siebie, gdyż Jean był już daleko.
Potem poszedł szukać zwłok jakiejkolwiek kobiety wśród tych dostarczonych na innych wozach. To nie było wcale proste – rewolucyjne żniwa zbierały zdecydowanie więcej męskich głów, toteż Benjamin zmitrężył trochę czasu. Zaczął nawet żałować, że wpierw nie schował zwłok arcyksiężny, a dopiero później nie wziął się za poszukiwania. Tylko jak wytłumaczyłby brak ciała, jeśli Jean zdążyłby wrócić?
Gdy wreszcie znalazł kobiece truchło, i to nawet odziane w biel, włożył je do trumny przygotowanej dla byłej królowej, po czym szybko zakrył wiekiem. Ręce mu się trzęsły i okrutnie pociły, ledwie zdołał utrzymać młotek, gdy wbijał gwoździe. W tym czasie arcyksiężna spoglądała na niego z wozu.
Znowu się uśmiechała.
***
Rozedrgane płomyki świec zalewały duszne wnętrze grobowca ciepłym, kojącym światłem. W pomieszczeniu znajdowały się dwie bliźniaczo podobne tumby – męża i żony, dawno zmarłych i zapomnianych przez świat. Na jednym Benjamin ułożył narzędzia, na drugim głowę oraz ciało arcyksiężnej. Potem ostrożnie, niemal pieszczotliwie dotknął pergaminowej skóry jej dłoni i przyjrzał się pociemniałym paznokciom. Jeden z palców drgnął nieznacznie.
Z dreszczem ekscytacji przebiegającym po plecach Benjamin odwrócił się na chwilę, by sięgnąć po leżące na kamiennej płycie nożyce. Ręce znowu mu drżały, gdy rozcinał biały materiał sukni i pośpiesznie ściągał go ze zwłok. Jednak momentalnie uspokoiły się, kiedy chwycił igłę i zaczął przeciągać nić przez wąskie oczko.
Zazwyczaj najpierw obmyłby ciało, ale tym razem czuł, że nie może marnować czasu. Pierwsze nakłucie wykonał bardzo powoli, ponieważ zimna skóra okazała się nienaturalnie ciągliwa, a niemalże czarna krew – wbrew prawom rządzącym martwymi – popłynęła z malutkiej rany.
Benjamin wpadł w trans. Wsłuchany w kapanie wody, łapczywie wciągał wilgotne powietrze, a światło płomieni tańczyło w jego rozszerzonych euforią źrenicach. Gdy pracował igłą, gruba nić mieniła się złocistymi refleksami, na powrót łącząc równo przeciętą szyję, zaś ciemna posoka zdawała się ożywać, dodatkowo spajając tkanki.
Przytrzymaj, wbij, przewlecz. Przytrzymaj, wbij, przewlecz. Przytrzymaj…
Grabarz nie potrafił powiedzieć, ile czasu minęło. Kiedy skończył swoje dzieło, duma rozpierała mu pierś i unosiła zwykle zgarbione ramiona.
Nigdy nie wykonał równie pięknego ściegu.
***
Było ciemno. Tak strasznie ciemno.
Nie czuła już ani zimna, ani gorąca; ból również przestał dla niej istnieć, a jednak odnosiła wrażenie, że zostaje uniesiona, chociaż jednocześnie leży na mokrych deskach. Czyjeś palce chciwie obmacywały jej twarz, uradowane głosy wdzierały się do uszu, a metaliczny zapach krwi wypełniał nozdrza, mimo że nie była w stanie zaczerpnąć powietrza. Na dobrą sprawę nie była w stanie nic zrobić. Uwięziona w klatce własnego ciała, przekazywana z rąk do rąk, mogła tylko pytać Boga, czy trafiła do piekła i modlić się o łaskę zbawienia.
Bóg milczał, lud wznosił okrzyki. Wolność, równość, braterstwo!
Szczęśliwie świadomość rozpływała się w mroku, świat tworzył chaotyczną mieszaninę dźwięków i zapachów, aż wreszcie wszystko zniknęło. To był koniec. A raczej miał być.
Nagle poczuła czyjś dotyk, potem lekkie szarpnięcie. Jedno, drugie, trzecie… Głos całkiem uwiązł jej w gardle, nie potrafiła wydobyć z siebie choćby najlżejszego westchnienia. Próbowała unieść powieki, ale coś musiało je zlepiać, trwała więc bezczynnie, zatraciwszy poczucie czasu. A gdy w końcu otworzyła oczy, była pewna, że nie zrobiła tego z własnej woli. Coś kontrolowało ją, jak zwykłą marionetkę.
Z przerażeniem dostrzegła pochylającego się nad jej nagim ciałem mężczyznę. Prezentował się bardzo przeciętnie, a zarysowująca granicę kędzierzawych włosów łysina i krzywy, płaski nos nadawały mu poczciwego wyglądu. Jednak nigdy tak nie przestraszyła się zwykłego człowieka.
– I co? Żaden docteur nie byłby w stanie uleczyć zmarłej… – mruczał pod nosem, zmywając wilgotnym gałganem zaschniętą krew z jej piersi. A gdy zauważył, że jest obserwowany, zrobił szybki krok w tył, poślizgnął się i upadł. – Ja… Wasza Miłość… – mamrotał pobladły, wpatrując się w szyję kobiety.
Uniosła się na łokciu i podążając za wzrokiem nieznajomego, wolną dłoń położyła na gardle. Nadal nie mogła wydusić słowa. Nie wiedziała też, czy ma władzę nad swoim ciałem, czy jednak podąża za pociągnięciami niewidzialnych sznurków.
– Przyznaję, że nie jestem rojalistą, Wasza Wysokość – podjął na nowo mężczyzna, powoli zbierając się z ziemi. – Ale nie rozumiem, jak można zabijać tak piękne i delikatne istoty, jakimi są kobiety. Zawsze kupuję dla nich najlepsze nici. Przyniosłem również świeżą suknię dla Waszej Miłości. To znaczy, najświeższą, jaką zdołałem znaleźć wśród…
Nie zrozumiała do końca o czym, ale mówił długo i chaotycznie. Nie wiedziała również, dlaczego obsypywał ją tymi wszystkimi tytułami. Nagle uświadomiła sobie, że zupełnie nie pamięta, kim jest. Niemniej jednak nie zapomniała twarzy tych wszystkich ludzi, którzy chcieli jej głowy. Nie zapomniała bolesnych oszczerstw, poniżających gestów i doznanego cierpienia. Nie zapomniała okrzyków ludu.
Wolność, równość, braterstwo. To wszystko można odnaleźć w śmierci.
***
Benjamin dawno nie czuł się taki szczęśliwy. Na dobrą sprawę, odkąd przestał być dzieckiem i dotarło do niego, że nie zdoła spełnić żadnego ze swoich marzeń.
Od dłuższego czasu odnosił również wrażenie, iż nie jest potrzebny nikomu poza zmarłymi. Ale teraz to się zmieniło. Poniekąd.
Nie mógł nazwać arcyksiężnej ani żywą, ani martwą. Wydawała się tkwić w swoistym zawieszeniu między tym a tamtym światem: niema, chłodna w dotyku, aczkolwiek nie zimna jak trup, z zastygłym w bezruchu sercem, lecz z pulsującymi życiem trzewiami. Benjamin czuł promieniujące z brzucha kobiety ciepło, gdy oczyszczał jej ciało, zaś od czasu do czasu coś poruszało się pod szarą skórą, delikatnie muskając mu palce.
Ku własnemu zaskoczeniu tym razem nie zląkł się, a jedynie zawiódł, pojąwszy, że to nie w jego drogich niciach i idealnym ściegu tkwiła przyczyna cudownego ożywienia Austriaczki. Niebawem się jednak rozpogodził, gdy już nocą zasunął sztabę ciężkich, zaśniedziałych drzwi prowadzących do grobowca.
Przecież znalazł wreszcie kobietę, która będzie na niego czekać.
***
Było głodne. Tak strasznie głodne. Żerowało w jej wnętrznościach, a gdy te obumarły, jako lalkarz domagało się od niej świeżego pożywienia. Nie wiedziała skąd, nie wiedziała jak, ale była tego pewna.
Pogrążona w całkowitych ciemnościach, leżąc na twardej płycie nagrobnej, nie potrafiła myśleć o niczym innym.
***
Następnego dnia słońce świeciło jakby jaśniej, dzięki czemu Benjamin zaczął dostrzegać rzeczy, których dotąd nie zauważał. Szary, ponury cmentarz zapłonął barwami narodowymi: błękitne niebo rozpościerało się nad umrzykami, czerwień ich krwi wsiąkała w deski wozów, a ciała bieliły się od sypkiego wapna.
Oczywiście Jean musiał zakłócić tę wspaniałą harmonię swoim niedbalstwem.
– No, skończyłem – oznajmił, układając w trumnie ostatnie z dostarczonych zwłok i nic nie robiąc sobie z faktu, że ułożył głowę ciemnowłosej kobiety o ustach niczym płatki róż przy barczystym karku przechodzącym w kudłatą pierś i wydatne brzuszysko.
– Ale… przecież… – Benjamin wskazał palcem na rozsypane w nieładzie pukle, na czarne oczy pusto wpatrzone w firmament i westchnął. – Proszę, zajmij się kopaniem, a ja tu dokończę.
Blondyn rzucił mu ponure spojrzenie, ale zastosował się do prośby. Po jego odejściu Benjamin rozpoczął pracę – odbił wieka trumien i uporządkował ciała, opierając się pokusie, by zabrać ciemnowłosą do grobowca. Mógłby tym urazić arcyksiężną, a może nawet wywołać w niej zazdrość?
Ta myśl sprawiła, że zatęsknił do kobiety.
***
Usłyszawszy dźwięk odsuwanej sztaby, odwróciła głowę i zmrużyła oczy. Snop światła wdarł się do wnętrza krypty, a pospieszne kroki odbijały pustym echem od kamiennych schodów i ścian, potęgując narastający w niej lęk.
Zmusiła się, by popatrzeć na mężczyznę. Poczuła jednocześnie ulgę oraz rozczarowanie.
Ulgę, gdyż wbrew własnym obawom nie rzuciła się na niego w szaleństwie głodu. Rozczarowanie, bo choć żołądek dawno przysechł jej do kręgosłupa, widok piętki czerstwego chleba i miski z polewką nie przyniósł żadnej radości.
– Wybacz, pani, jestem tylko skromnym grabarzem… – powiedział z zawstydzeniem mężczyzna, podając jej naczynie.
Postarała się uśmiechnąć i chociaż pieczywa nie tknęła, to wzięła kilka łyków zupy. Zaraz zemdliło ją, więc odstawiła miskę. Nie chodziło o to, że posiłek był skromny, po prostu żyjąca w niej istota potrzebowała czegoś zgoła odmiennego do przetrwania. Ale czego?
Spojrzała w rozświetlone uwielbieniem oczy mężczyzny, jakby szukając w nich odpowiedzi, i nagle zasłabła.
– Coś się stało, pani? – spytał, podtrzymując ją. – Jedzenie ci nie odpowiada?
Pokręciła głową, potem przytaknęła. Wreszcie poruszyła wargami w niemym podziękowaniu. Nie wiedziała, jak ma bez słów opisać swoje rozterki.
Najwyraźniej mężczyzna zdołał odczytać część emocji wymalowanych na jej obliczu. Gdy tylko położyła się z powrotem, ruszył do wyjścia, żarliwie zapewniając:
– Już rozumiem, pani. Już wszystko rozumiem!
Znowu cisza i ciemność zapanowały w jej świecie. Nie miała pojęcia, ile czasu minęło, ale senne otępienie zdążyło na dobre zagłuszyć głód i po raz kolejny to mógł być koniec. Jednak coś w niej drgnęło na dźwięk obcego głosu.
– Nie rozumiem, czemu jakieś nietoperze miałyby przeszkadzać umarlakom. A pewna gorąca kuchareczka tęskni za…
– To nie potrwa długo, Jean.
Chwilę później zobaczyła obu mężczyzn. Grymas niezadowolenia na twarzy pierwszego ustąpił wyrazowi czystego oszołomienia. Młodzieniec rozwarł szeroko usta, jednak zamiast krzyku w zatęchłym powietrzu rozbrzmiało głuche uderzenie łopaty roztrzaskującej czaszkę. Dopiero wtedy dostrzegła podłużne narzędzie w rękach drugiego grabarza.
Tym razem nie uwielbienie, a zła radość rozświetlała mu oczy.
– Proszę, pani, to dla ciebie… Tego potrzebujesz, prawda? – spytał, odkrywając przed nią swe szaleństwo.
Tak, czuła jego nienawiść. Jego zazdrość. Niczym zahipnotyzowana uniosła się z kamiennej płyty, a stopy same poniosły ją w stronę mężczyzny. Widząc to, rozpromienił się radośnie. Kiedy ujęła stylisko łopaty w kościste palce, posłusznie oddał jej narzędzie.
Ale gdy wzięła zamach, uśmiech spełzł mu z ust.
***
Wreszcie ujrzała marionetkowe sznurki. Czarne niczym otchłań wychodziły z wnętrz jej dłoni i wślizgiwały w ranę na czole grabarza.
Mężczyzna wciąż żył. Wpatrywał się w nią. Łzy swobodnie spływały mu po policzkach, broda drżała w bezsilności.
Tak jak ona nie był w stanie się poruszyć. Tak jak ona należał już do lalkarza.
Czarne pnącza gęstą siecią oplotły poczciwe oblicze, łapczywie wyciągając na wierzch najgorsze z ludzkich emocji. Grymas zazdrości. Nienawistne skrzywienie warg. Spojrzenie pełne gniewu.
Aż wreszcie w mężczyźnie pozostał tylko żal za utraconym życiem.
– Przepraszam – ułożyła usta w słowo, które tak bardzo chciała wypowiedzieć, podczas gdy sznurki lalkarza na powrót chowały się pod skórą.
Potem zaczęła biec. Jej ciało na złudny moment znów słuchało się woli; nowa siła wypełniała członki.
Na zewnątrz było całkiem widno, a księżyc wyszedł słońcu na spotkanie. Mimo to potykała się o kamienie, o własne stopy grzęznące w spulchnionej ziemi, aż któregoś razu upadła na kolana. Bezdźwięcznie łkanie wstrząsnęło jej piersią, gdy w duchu spytała Niebiosa, za co została tak okrutnie ukarana.
Popatrzyła na swoje dłonie, na zarys poczerniałych żył i omiotła nekropolię spłoszonym spojrzeniem, wsłuchując się w zawodzenie wiatru. Na razie towarzyszyli jej tylko martwi, lecz czym prędzej podniosła się z ziemi. Musiała znaleźć jakieś okrycie.
Po chwili już ściągała poszarpaną kapotę ze znalezionego nieboszczyka, a zmówiwszy krótką modlitwę za jego duszę, nałożyła płaszcz na siebie i naciągnęła głęboko kaptur. Skoro Bóg wciąż milczał, gdzie indziej musiała szukać odpowiedzi.
Wraz ze zmierzchem opuściła cmentarz. Dopóki była pośród świeżych grobów i oczekujących na pochówek ciał, dopóty wszechobecny zapach śmierci wydawał jej się czymś naturalnym. Jednak im bardziej oddalała się od ulicy d'Anjou, smród zepsucia zamiast zelżeć gęstniał i przybierał na sile. Niesiony podmuchami wiatru, wymieszany z cuchnącą wonią szczurzych odchodów i wylewanych na trotuar ekskrementów, zduszony obecnością chylących się ku ziemi budynków i ciasnotą wijących się między nimi przejść, niczym wartka rzeka zalewał Paryż.
A przecież w jej mglistych wspomnieniach stolica była piękna, pachniała świeżymi kwiatami i wytwornym jedzeniem, rozbrzmiewała muzyką fortepianu i perlistym śmiechem dzieci. Jednakże, klucząc wąskimi uliczkami, dostrzegała tylko ściągnięte głodem, brudne oblicza, słyszała dalekie odgłosy kłótni, chrapliwe rzężenie gruźliczego kaszlu i kwilenie niemowlęcia skrytego w objęciach żebrzącej kobiety. Widziała dziewczynę, która ledwie odrosła od ziemi, a już wystawiała swoje ciało na sprzedaż. Długo spoglądała na chłopca, który z rozpalonymi gorączką oczami bawił się pośród śmieci.
Dopiero gdy rozchlapała kałużę, zauważyła krople drobnego deszczu skapujące z nagle zachmurzonego nieba. Szybko wpadła w ślepy zaułek. Spękany mur zastawił jej drogę, z czerwonych cegieł spoglądał struś o twarzy harpii. Nie miała wątpliwości, że karykatura przedstawiała ją, więc kiedy odczytała wymalowane białą farbą napisy, zadrżała z obrzydzenia. Czy naprawdę zrobiła to własnemu synowi? Czy potwór, który żył w jej trzewiach, był owocem tego ohydnego grzechu?
Nie, to niemożliwe.
Uciekła stamtąd, nie oglądając się za siebie. Otoczył ją świat szarych smug, siekącego deszczu i chlupoczącego błota. Nie wiedziała, czy po policzkach spływają jej tylko krople wody, czy dołączyły do nich łzy.
Nie, powtarzała w duchu. To niemożliwe. Nigdy bym tego nie zrobiła.
W ślepym amoku dotarła na Plac Rewolucji – poza szumem ulewy słyszała teraz ciche łkanie i wielogłos złośliwych śmiechów. Zamarła na widok stojących pod szafotem ludzi, ledwie dostrzegając odcinające się na tle mroku bielą gołej skóry, szeroko rozłożone stopy, których podrygi wymuszały brutalne pchnięcia męskich lędźwi.
– Kurewka arystokratów – wydarł się któryś z gapiów.
– Teraz ja! – krzyknął drugi.
Mogła tylko patrzeć, jak kolejni mężczyźni wspinają się na szafot, by dać upust swoim żądzom. I nagle do jej myśli wsączyły się wspomnienia, przed którymi próbowała uciec jeszcze za życia. Pamięć pierwszego upokorzenia, które nie zostało zaplanowane z bezlitosną precyzją jak wszystkie inne, a zrodziło się ze zwierzęcej chuci i pierwotnego pragnienia dominacji. O tamtej nocy wiedzieli tylko ona i dwaj żandarmi.
Pochyliła głowę, dłonie złożyła na brzuchu. Czekała. Niebo zdążyło się rozpogodzić, na granatowym firmamencie zalśniły srebrzyste punkciki gwiazd. A gdy wreszcie zbiorowisko nasyciło się cierpieniem zgwałconej dziewki, porzucając ją na mokrych deskach niczym znoszony płaszcz, podeszła bliżej i przyjrzała się udręczonemu ciału. Nagie piersi unosił płytki, urywany oddech, oczy w kształcie migdałów skrzyły się od nienawiści i bólu.
Z czułością przyłożyła dłoń do wilgotnego policzka, a czarny bluszcz oplótł piegowatą twarz, przebił skórę i zatopił się w przesiąkniętym bezsilnym gniewem umyśle. Potem delikatne rysy stężały na moment, by w ostatniej sekundzie życia wygładzić się w wyrazie smutnej rezygnacji.
Antonina przymknęła powieki ongiś drogiej jej sercu dziewczynie i wstając powoli, rozejrzała się po zalanym deszczem placu. Jeszcze wiele razy miała odwiedzić to miejsce, by skryta w tłumie obserwować egzekucje kolejnych bojowników o wolność. By odprowadzić wzrokiem Héberta i Robespierre’a i tak jak teraz złożyć dłoń na swoim pęczniejącym brzuchu, w duchu prosząc Niebiosa o przebaczenie dla jej ludu. Bowiem wiedziała już, że to nie Bóg jest ojcem żyjącej w niej istoty. Wiedziała, że nosi w łonie dziecko Wielkiej Rewolucji.
Dziecko człowieka.