I
Biały airbus przemknął nad złocistą, rozległą sawanną, pociętą przez niechlujnie wijące się rzeki. Stada gazeli, zebr i antylop galopowały przez suche trawy, manewrując niczym formacje wojskowe podczas defilady.
– Dziękuję – odparł Estevan, porywając z tacy lampkę białego wina.
Odprowadził wzrokiem stewardessę, przeczesał ciemne włosy i wrócił na swój fotel, zapuszczając żurawia w telefon żony.
– Co robisz? – zapytał, siorbiąc słodkie wino.
– Wybieram zdjęcia ze ślubu na Facebooka – westchnęła i zaczęła przewijać fotografie, zerkając pytająco. – Te, które robiła moja siostra, są chyba najlepsze. O, zobacz to.
– Problemy pierwszego świata. – Estevan uśmiechnął się. – Zaraz lądujemy.
– O nie – jęknęła, opierając zabandażowaną stopę na jego kolanie. – Znowu muszę zakładać buty?
Estevan ujął jej nogę i pomasował. – Ta kariera cię wyniszcza.
– E tam – rzekła i wyszła z folderu ze zdjęciami, ukazując tapetę z baletnicą kłaniającą się publiczności. – Wyniszcza to ciebie ta pogoń za męskością. Najpierw te okropne tatuaże u Maorysów, potem sterydy, a teraz polowanie na lwa. Co będzie następne?
Kolor odpłynął z twarzy Estevana.
– Co tak zbladłeś?
– Testosteron.
– Co testosteron?
– No – Latynos rozejrzał się i wyjaśnił ściszonym głosem. – Co jeśli sprawdzą nasz bagaż na lotnisku? Gość w biurze podróży przestrzegał nas przed tymi kontrolami. Celnicy w Zimbabwe mają fioła na punkcie trofeów myśliwskich, a sterydy mogą potraktować jak narkotyki.
Gaya machnęła ręką. – Ile tam tego masz, ampułkę? Jest w moim tuszu do rzęs. Nikt tam nie zajrzy.
II
Fala przygniatającego gorąca uderzyła Gayę w twarz, gdy tylko wynurzyła się z samolotu. Afrykańskie powietrze nie pozostawiało złudzeń, państwo Cuaresma przybyli do piekła. Trzej czarnoskórzy rezydenci pomogli im odebrać bagaże i poprowadzili ku bramce. Dwaj mężczyźni w mundurach i przekrzywionych czapkach łypnęli na nich groźnie, znad świeżo nawoskowanych karabinów ak-47. Drobna kobieta w formalnym stroju poprosiła o zostawienie rzeczy w pudełku.
Estevan uśmiechnął się pokrzepiająco do żony i pewnym krokiem przestąpił przez bramkę. Gaya spojrzała nerwowo na torbę i zrobiła krok w ich stronę. Dźwięk przypominający teleturniejowe niepowodzenie poniósł się terminalem. Estevan poczuł, jak serce tłucze mu się w krtani.
– Zdjęła pani całą biżuterię?
Gaya zawahała się i podwinęła bokserkę, odsłaniając kolczyk w pępku. Wyjęła go, wsadziła do pudełka i przeszła jeszcze raz. Tym razem z powodzeniem. Estevan odetchnął na sekundę.
– Proszę otworzyć bagaż podręczny – rzekła celniczka, zakładając niebieskie rękawiczki.
Czarnoskóry przewodnik podszedł do niej i wcisnął kilka zielonych banknotów w dłoń. – Spieszy nam się, Aneni. Muszą zjeść i się wyspać, to Wawindaji Simba.
Gdy młoda para i przewodnicy usiedli już w śmierdzącym stęchlizną i pełnym much busie, Estevan zagadnął mężczyznę.
– Dziękuję.
– Za co?
Popatrzył niepewnie na bagaż, a miejscowy tylko się uśmiechnął.
– Naszą pomoc i dyskrecję macie w cenie.
– Powiedziałeś tej kobiecie coś o nas, chyba w waszym języku – wtrąciła się Gaya.
– Wawindaji Simba.
– Simba, jak w Królu lwie – zaśmiał się Estevan.
Blondwłosa kobieta pokręciła głową. – Bo simba to znaczy lew, ale wawindaji?
– Łowcy lwa – wyjaśnił młodszy przewodnik, szczerząc ostatni, przypominający żołądź, ząb. – Tacy turyści jak wy, to skarb, dajecie pracę i szansę na lepsze życie wielu tubylcom. Musimy o was dbać.
Gaya wycelowała złoty smartfon w szybę. – Jakie piękne!
Tocząc się niedawno wybudowaną asfaltową drogą, mijali rzędy szczupłych drzewek, pokrytych fioletowymi kwiatami. Odcienie różu i purpury delikatnie migotały, majestatycznie zdobiąc realia szarego miasteczka.
– Drzewa jacaranda – wyjaśnili. – Symbolizują tutejsze bóstwo Ngai, króla dżungli i sawanny.
– Myślałem, że to lwy są królami dżungli – wtrącił Latynos.
Przewodnik poklepał kaburę. – My nimi jesteśmy.
W niecałą godzinę dotarli do hotelu w którym państwo Cuaresma mieli się zatrzymać. W bramie powitała ich gromadka roztańczonych dzieciaków w szkolnych mundurkach. Estevan domyślił się, że to część atrakcji, dzieci wytrenowane do witania w ten sposób gości, jednak uśmiech na twarzy Gayi odgonił cyniczne myśli. Roześmiane dziewczynki porwały ją do tańca, podziwiając kunszt blondynki. Młoda kobieta jakby zapomniała o poranionych przez wielogodzinne lekcje baletu stopach. Mężczyzna uznał z satysfakcją, że może znajdą tu coś więcej niż jego męskość. Chociaż na chwilę odłożyła ten pieprzony telefon.
III
Pomarańczowe słońce dopiero wynurzało się znad zamulonych stawów, wybrukowanych opalającymi się krokodylami, a w koronach nielicznych drzew, pierwsze małpy zaczynały hałasować. Jeśli ciekawy ktoś zmysłu węchu, sawanna o poranku zna tylko jeden zapach, woń śmierci.
– Ale smród – skwitował po raz kolejny Estevan, przekraczając rozkładający się gazeli korpus. – Dlaczego musieliśmy wstawać tak wcześnie?
– To Afryka.
Gaya ziewnęła. – Czy u was czas nie płynie wolniej, naturalniej niż w mieście?
– Znacie opowieść o lwie i gazeli?
Estevan pokręcił głową, rozglądając się niespokojnie na sam dźwięk słowa „lew”. Przełknął ślinę i mocniej zacisnął palce na kolbie karabinu.
– Są dwa typy ludzi, lwy i gazele – rzekł i pozwolił, aby jego słowa opadły i zginęły w złotej trawie. – Każdego dnia o poranku w Afryce, gazela budzi się i zrywa do biegu, bo wie, że musi uciec najszybszemu z lwów, żeby nie zostać pożarta. Jednak gdy nic jej nie goni, zatrzymuje się. Natomiast gdy lew się budzi, nie potrzebuje nikogo, by dać mu motyw. Wie, że jeśli nie złapie najwolniejszej gazeli to umrze z głodu. Jest nieustannie zmotywowany.
– A ty? – zapytał Latynos. – Kim jesteś?
– A kto was obudził? – odpowiedział i wszedł w gęstszy busz.
*
Estevan spoglądał przez lunetę na nieświadomą zagrożenia antylopę gnu, skubiącą leniwie trawę i odganiającą muchy długim ogonem.
– Strzelaj pan, bo zaraz zwieje – rzucił najmłodszy.
Zwierzę jakby na jego komendę zastygło i uniosło czujnie łeb. Pocisk wystrzelony z karabinka z tłumikiem, poniósł się cichym szelestem, dopadając serce gnu jak żaden drapieżnik nie jest w stanie. Z dystansu, bez pościgu, bez honoru i bez walki. Istna egzekucja, niezgodna z naturą.
– Zawiesimy ją na drzewie, około dwóch metrów nad ziemią, żeby hieny, szakale czy krokodyle jej nie sięgnęły i będziemy czekać.
Gaya złożyła usta w dziubek i pstryknęła sobie popularne selfie ze zwłokami antylopy. Miejscowi zmierzyli ją pogardliwymi spojrzeniami. Związali nogi zwierzęcia i przerzucili linę przez grubą gałąź samotnego baobabu. Estevan czuł się dziwnie, niby polował, niby powinien tropić zwierzynę, jednak to on czuł się tropiony. Przewodnicy zapewnili go, że jeszcze dzisiaj stado się zjawi, ponieważ stale śledzą ich ruchy i zmiany terytorium.
– Dziwnie się czuję, myślałem, że to będzie bardziej tropienie niż takie wyczekiwanie – rzekł niespokojnie Latynos.
Najstarszy pokręcił głową. – Nie słuchałaś chyba mojej przypowieści.
IV
Każdy powiew ciepłego, wieczornego wiatru, muskającego złote trawy, odwracał uwagę Estevana. Przewodnicy mieli oczy dookoła głowy, choć z zewnątrz wyglądali na zamyślonych, wręcz znudzonych. Gaya natomiast, z grymasem na twarzy, wierciła się wymachując telefonem, by złapać co chwilę rozłączający się Internet.
Latynos wstrzymał oddech.
Pierwsze przy drzewie stawiły się dwa młode, niesforne samce, z gęstymi, choć jeszcze nie w pełni rozwiniętymi grzywami. Następne z gąszczu wychynęły cztery atletycznie zbudowane lwice. Emanowały elegancją i nonszalancją. Ich umięśnione łopatki pracowały niczym tłoki w sportowym wozie. Ucisk w żołądku Estevana stawał się nie do zniesienia, serce waliło jak szalone, a adrenalina pompowała krew do skroni. Nawet karabin w rękach nie dodawał mu otuchy.
– Któreg… – zaczęła Gaya, ale najstarszy myśliwy ją uciszył.
Ciekawskie lwice jak na sygnał cofnęły się, robiąc miejsce dla wychudzonego samca. Choć chód miał pewny i dumny, przerzedzona grzywa, rozległe blizny oraz surowy wyraz twarzy zdradzały jego starość. Kot powąchał antylopę i spojrzał w stronę kryjówki myśliwych. Estevan poczuł się nieswojo, ogarnął go paniczny lęk, raniąc dumę i kalecząc honor. Był gotowy przysiąc, że doświadczony samiec popatrzył mu głęboko w oczy, niemal mackami spojrzenia muskając jego duszę. Lew opuścił łeb, dając przyzwolenie samicom na zerwanie przynęty z liny i rozpoczęcie uczty. Truchło antylopy runęło z głuchym łoskotem na wydeptaną trawę. Samce rzuciły się do niego pierwsze, topiąc ostre jak sztylety kły w chłodnym już mięsie.
– Te dwa młode, wybieraj i strzelaj, dopóki wiatr się nie odwrócił i nas nie wyczuły – wyszeptał najstarszy, klepiąc Latynosa w ramię.
– Mam wrażenie, że ten stary nas dojrzał, patrzył na mnie – odpowiedział niepewnie.
– Nonsens – rzucił przewodnik. – Już by ich tu nie było.
Gaya pstrykała z uporem maniaka zdjęcia, posilającego się stada. Estevan westchnął unosząc strzelbę do policzka. Blondynka przysunęła się do niego i pocałowała w szyję.
– Opanuj oddech Estevan, jesteś panem sytuacji, królem tej dżungli – powtórzył sobie tak cicho, że niemal nie poruszył ustami. Wstrzymał powietrze, wsłuchał się w kołatanie serca, naparł na spust. Stłumiony wystrzał zadźwięczał obco w afrykańskiej dziczy, zwiastując zbrodnię.
Reszta stada opuściła wijącego się w agonii samca, znikając w buszu. Gaya złapała się za usta, a przewodnicy zerwali do marszu. Estevan przez chwilę poczuł dumę, jednak błyskawicznie niepokój zastąpił jej miejsce.
– Świetny strzał! Dobij go! – rzucił myśliwy.
Szli ostrożnie, lecz żwawo, hałasując specjalnie, by odstraszyć pozostałe koty bez wątpienia obserwujące ich z gęstych zarośli. Estevan ponownie uniósł strzelbę, tym razem dużo pewniej.
Przewodnik zaklął, a Latynos odsunął lunetę od oka. Pokryty bliznami samiec stał obok postrzelonego osobnika. Ryknął głośno, a wszyscy trzej przewodnicy unieśli karabinki.
– Co robić? – zapytał Estevan, cofając się powoli.
Nie odpowiedzieli, zrozumiał dlaczego. Podłoże wokół starego lwa zaparowało, okrywając zwierzę zielonkawą mgiełką. Sylwetka kota zmieniała się. Głowa pozostawała lwia, jednak ciało kurczyło się i prostowało. Ostatecznie przybierając postać chudego starca, o głowie króla dżungli z zapadniętymi oczodołami. W prawej ręce dzierżył drewniany kostur z odłamkami jadeitu i strusimi piórami. W lewej natomiast, źródło zielonkawej mgły, złoty trybularz.
– Co jest, kurwa?! – Estevan upuścił strzelbę, sparaliżowany strachem i niedowierzaniem. Chciał uciekać, jednak czuł, że nogi odmawiają mu posłuszeństwa.
Gaya pisnęła, a trzej przewodnicy padli na kolana w swego rodzaju pokłonie, nie ważąc się podnieść wzroku na coś, co wyglądało jak szaman.
Postać patrzyła pustymi oczodołami. Latynos rozpoznał to penetrujące spojrzenie, które wcześniej padło z lwich ślepi. Tajemniczy szaman nachylił się nad miotanym konwulsjami, postrzelonym w tors kotem. Rozbujał kadzielnicę nad ciałem zwierzęcia, osnuwając je gęstym dymem. Przyłożył do niego koniec kostura i zaczął mamrotać. Brzmiało to jak połączenie lwiego ryku z zachrypniętym ludzkim głosem. Sekundy ociągały się, mijając mozolnie niczym godziny. Czerwone, afrykańskie słońce rzucało na sawannę już ostatnie promienie, uciekając za horyzont. Estevan nie miał odwagi obejrzeć się na swoją żonę. W co on ją wciągnął.
Młody lew wygramolił się w końcu z trawy, obnażając pokryte spienioną krwią kły. Po ranie postrzałowej na jego piersi pozostała tylko biała blizna, owiana jeszcze lekką mgiełką. Tajemniczy starzec oparł jedną stopę o zwłoki antylopy i uniósł kostur, celując wprost w klęczących przewodników oraz młodą parę. Uleczony kot ruszył w ich kierunku, skradając się drapieżnie. Krzaki za szamanem zaszeleściły. Reszta stada wróciła, w pochylonych, łowczych pozach, z zakrwawionymi pyskami.
– Nie, proszę – Estevan znalazł w sobie siłę, cofnął się i zasłonił Gayę ciałem. Kobieta wtuliła się w jego plecy, zawodząc cicho.
Przewodnicy chlipali, tuląc twarze w ziemi, zaciskając pięści na kępach złotej trawy i szepcząc coś w swoim języku. Lwy niosły ze sobą metaliczny zapach krwi antylopy. Szaman stał na przynęcie niewzruszony, niczym karykaturalny posąg.
Estevan zamknął oczy i czekał na nieuniknione, przeklinając sens oraz skutki wyprawy. Poczuł gorący, koci oddech na palcach, cofnął je lekko i zacisnął mocno zęby. Lwica, która pierwsza do niego podeszła, powąchała jego dłoń, po czym otarła się o nią bokiem głowy, mrucząc donośnie. Mężczyzna otworzył oczy, gdy szorstki język kota otarł jego przedramię. Zwierzęta ocierały się o przypadłych do ziemi myśliwych.
– Jak? – Estevan zapytał szamana, czując łzy płynące po policzkach.
Uklęknął i ujął łeb młodego samca, którego wcześniej postrzelił. Ledwo obejmował szeroki kark zwierzęcia, wplatając ręce w jego grzywę. Nie wiedział co czuć, co myśleć – żałował. Gaya pogłaskała po głowie jedną z lwic, po czym sięgnęła po telefon. Ledwo go dotknęła, a spokojne przed sekundą zwierzę syknęło złowieszczo. Kobieta wypuściła smartfon z rąk, prosto do jego paszczy, a jedno kłapnięcie potężnych szczęk złamało urządzenie w pół.
Szaman opuścił kostur i zawarczał coś w stronę miejscowych myśliwych, którzy wciąż trzęśli się ze strachu. Lwy w sekundę straciły zainteresowanie ludźmi, odchodząc w stronę niedojedzonej antylopy. Tajemniczy starzec zakołysał trybularzem, okrywając się gęstą mgłą. Gdy opadła, Estevan dojrzał starego, pokiereszowanego lwa wgryzającego się w, owianą rojem much przynętę.
– Wracamy – wypalił łamiącym się głosem, najstarszy z przewodników.
– Czy to był on? – syknął Latynos.
– Zapomnijcie o tym. To nie wasza sprawa.
Gaya popchnęła go. – Co?!
Estevan objął żonę i poprowadził do samochodu.
V
Tej nocy państwo Cuaresma nie zamienili słowa, choć żadne z nich nawet na moment nie zmrużyło oka. Pierwsze promienie słońca powoli wdzierały się przez moskitiery, wyściełające okna. Zza ściany pensjonatu dobiegały kroki obsługi, a z dworu śpiew ptaków i szczekanie psów. Na lnianej koszuli wiszącej na krześle wciąż widać było ślady krwi wtarte przez młodego samca.
Przeraźliwy krzyk i płacz zawodzącej kobiety wyrwał ich oboje z łóżka. Skoczyli do okna, wypatrując źródła hałasu.
– Co to było?! – rzuciła Gaya, ponownie bliska płaczu.
Kolejne jęki i szlochy sprawiły, że trzymając się za ręce, wybiegli na żwirowy plac. Z daleka dojrzeli stłoczoną obsługę pensjonatu. Stali wokół niedużego baobabu, skąpanego blaskiem wschodzącego słońca. Małżeństwo zbliżyło się do tłumu i przepchnęło do przodu. Gaya wtuliła twarz w tors Estevana i zaczęła się trząść.
– Nie płacz – rzekł i pomasował jej plecy.
Ich trzej przewodnicy, owinięci w oprawione lwie skóry zwisali bezwładnie z jednej z gałęzi. Lwie łby naciągnięte na ich zwieszone głowy, nadawały im groteskowego i niepokojącego widoku. Nad trawą wciąż zalegała zielonkawa mgła.
Estevan dostrzegł słowa wyryte nożem w korze. Puścił żonę, podszedł bliżej i przeczytał na głos. – Sisi kumtoa.
Mężczyzna spojrzał pytająco na jedną z kucharek. Ta otarła fartuchem łzy, przełknęła ślinę i wydusiła odpowiedź. – Zdradziliśmy.